wtorek, 2 listopada 2004

Bitwa o Biały Dom



fot. PAP/EPA
Wczoraj, a więc w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, tak jak od 159 lat, w Stanach Zjednoczonych odbyły się wybory prezydenckie. Do wyścigu stanęli: urzędujący prezydent, republikanin George W. Bush i demokrata, senator John Kerry. Od rana przed lokalami wyborczymi ustawiały się rekordowo długie kolejki.

Kiedy oddajemy ten numer do druku, nazwisko zwycięzcy nie jest znane. I to nie tylko ze względu na dużą różnicę czasu między Europą i Ameryką, lecz również z powodu skomplikowanego systemu wyborczego. O tym, kto wygra, zadecyduje nie 100 mln Amerykanów oddających głosy, lecz Kolegium Elektorskie.
W walce o Biały Dom do ostatniej chwili bardzo nieznaczną przewagą, ok. 3 proc. głosów, prowadził - według sondaży - obecny prezydent George W. Bush. Wygrał on też głosowanie w dwóch niewielkich miejscowościach - Dixville Notch i Hart's Location w stanie New Hampshire, których mieszkańcy jako pierwsi oddają głosy.
Kluczem do zwycięstwa były głosy wciąż niezdecydowanych, od 8 do 10 proc., a także wyniki uzyskane przez kandydatów w największych stanach, mających największą liczbę elektorów. Ten, kto wygra na Florydzie, w Pensylwanii i Ohio, będzie miał prezydenturę w kieszeni - słychać było opinię. W ostatnich sondażach, opublikowanych według naszego czasu we wtorek nad ranem, John Kerry wyszedł na prowadzenie w sześciu kluczowych stanach, tj. w Iowa, Michigan, Minnnesocie, Nowym Meksyku, Pensylwanii i Wisconsin. Ubiegający się o reelekcję George W. Bush prowadził w Kolorado, Newadzie i Ohio. A na będącej języczkiem u wagi Florydzie obydwaj kandydaci startowali z równymi szansami - po 48 proc. poparcia. Obawy przed oszustwami i nieprawidłościami w liczeniu głosów są tak duże, że oba sztaby kandydatów zaangażowały setki, a nawet tysiące najlepszych prawników.

Wczoraj, a więc w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, tak jak od 159 lat, w Stanach Zjednoczonych odbywały się wybory prezydenckie.

Od wczesnych godzin rannych przed punktami wyborczymi ustawiały się długie kolejki, jakich najstarsi ludzie nie pamiętali. Oczekiwano rekordowo wysokiej frekwencji wyborczej.
Do wyścigu stanęli: urzędujący prezydent, republikanin George W. Bush i demokrata, senator John Kerry. Kiedy oddajemy ten numer do druku, nazwisko zwycięzcy nie jest znane. I to nie tylko ze względu na dużą różnicę czasu między Europą i Ameryką, lecz również z powodu skomplikowanego systemu wyborczego. Bo o tym, kto stanie się przywódcą jedynego supermocarstwa, nie zadecyduje ponad 100 mln amerykańskich wyborców, oddających głosy w wyborach powszechnych. Decyzja należy bowiem do liczącego 538 osób Kolegium Elektorskiego. Każdy jego członek jest obowiązany opowiedzieć się za tym kandydatem, który w jego stanie wygrał. Stąd tak bardzo zaciekła walka dosłownie o każdy głos.


fot. Routers

W walce o Biały Dom do ostatniej chwili bardzo nieznaczną przewagą, ok. 3 proc. głosów, prowadził obecny prezydent George W. Bush. Jego wyższe notowania mieściły się jednakże w granicach statystycznego błędu. Wygrał on pierwsze w USA głosowanie w dwóch niewielkich miejscowościach - Dixville Notch i Hart's Location w stanie New Hampshire, których mieszkańcy jako pierwsi oddają głosy.
Kluczem do wygranej były głosy wciąż niezdecydowanych, a jak szacowano, do ostatniej chwili było ich od 8 do 10 proc., jak również wyniki uzyskane przez kandydatów w największych stanach, mających największą liczbę elektorów. Jak twierdzą znawcy systemu wyborczego, w 41 stanach wynik był z góry przesądzony, a o ostatecznym rezultacie zadecyduje 10 stanów, w tym Floryda, Pensylwania, Ohio. Słychać opinię, że ten, kto wygra w trzech z wymienionych stanów, będzie miał zwycięstwo w kieszeni.
Według ostatnich sondaży przeprowadzonych przez instytut Reutera/Zogby i opublikowanych we wtorek nad ranem naszego czasu (w USA nie obowiązuje cisza wyborcza), John Kerry wyszedł na prowadzenie w sześciu kluczowych stanach, tj. Iowa, Michigan, Minnnesota, Nowy Meksyk, Pensylwania i Wisconsin. Ubiegający się o reelekcję George W. Bush prowadził w Kolorado, Newadzie i Ohio. A na będącej języczkiem u wagi Florydzie prezydent dogonił rywala i obydwaj startowali z równymi szansami - po 48 proc.poparcia.
W 10 wahających się do wtorku stanach kandydaci mogą uzyskać łącznie 131 głosów elektorskich, na koniecznych do zwycięstwa 270. Rzecz w tym, że ze względu na wyjątkowo wyrównane szanse, jest wielce prawdopodobne, że obaj kandydaci otrzymają identyczną liczbę głosów elektorskich. Mówi się o możliwości zdobycia po 269 głosów. Wówczas prezydenta wybierze Izba Reprezentantów, a wiceprezydenta Senat. W obu izbach Kongresu większość mają republikanie, co przesądzałoby sprawę na korzyść George'a W. Busha i Dicka Cheneya.
Amerykański Sąd Najwyższy nieoczekiwanie wydał we wtorek zgodę na obecność w lokalach wyborczych w jednym z kluczowych stanów, Ohio, przedstawicieli partii politycznych. Nadzorowali oni przebieg głosowania w stanie, który wyłania 20 elektorów. Wcześniej, na wniosek demokratów, zabroniono republikanom umieszczenia w punktach głosowania swoich aktywistów.
W obawie przed powtórką scenariusza z poprzednich wyborów, zarówno Kerry jak i Bush zabezpieczyli się, angażując najznakomitsze kancelarie prawnicze, wybitnych ekspertów prawa, profesorów, słowem - czołówkę amerykańskiej palestry. Na samej Florydzie na rzecz obu kandydatów ma pracować po tysiąc prawników.
Jak się okazało, ostrożności nigdy nie za wiele. Np. w kilku lokalach wyborczych w Filadelfii znaleziono ok. 2000 głosów, podłożonych, jak twierdzili republikańscy obserwatorzy, jeszcze przed rozpoczęciem głosowania. Nieprawidłowości wykryto w czterech maszynach w centrum Filadelfii, największego miasta Pensylwanii. Oskarżono demokratów zatrudnionych przy wyborach o nadużycia. Kerry zdecydowanie odrzucił te zarzuty.
Uzasadnione obawy o rzetelny wynik spowodowane są też różnorodnym, nie gwarantującym dokładności sposobem głosowania, a także 50 różnymi ordynacjami obowiązującymi w poszczególnych stanach.
We wtorek Amerykanie wybierali nie tylko prezydenta, ale również Izbę Reprezentantów, jedną trzecią stanu Senatu oraz 11 gubernatorów na 50.(Wykorzystano Reuters, PAP, CNN)


Jak głosują Amerykanie
Techniki głosowania w USA są różnorodne. W tych wyborach jedynie 1 proc. wyborców zakreśla nazwiska kandydata na kartach, które później liczone są ręcznie, 35 proc. zakreśla wybrane nazwiska na kartach odczytywanych przez skanery optyczne, 14 proc. pociąga za mechaniczną dźwignię. Tym razem blisko 30 proc. głosować będzie, używając maszyn elektronicznych, do których przyłoży palec bądź naciśnie odpowiedni guzik. W 2000 r. tak głosowało jedynie 12 proc. Amerykanów. Ten system obecnie rozszerzono, aby uniknąć trudności z liczeniem głosów, jak to było na Florydzie, gdzie dziurkowano karty, które na domiar złego były źle zaprojektowane. Ale już pojawiły się głosy, że komputery są omylne i nie ma możliwości sprawdzenia oddanych głosów. Coraz więcej obywateli głosuje drogą pocztową, kiedy nie ma ich w dniu głosowania w okręgach wyborczych, ale tzw. absent ballots stwarza duże możliwości oszustw wyborczych.


Na krótko przed zamknięciem giełdy spadły notowania Dow Jones w Nowym Jorku. Ponoć spowodowała to wieść, że w sondażach prowadzonych przed lokalami wyborczymi w kluczowych stanach, niewielką przewagę zyskał demokrata John Kerry. Inni obawiają się powtórzenia sytuacji z wyborów 2000 roku, czyli zaciętej, długiej batalii, zakończonej orzeczeniem sądowym.


Krystyna Szelestowska