czwartek, 15 listopada 2007

Duże spadki na GPW znów przez małe i średnie firmy

kar, ISB
2007-11-15, ostatnia aktualizacja 2007-11-15 17:47

Czwartek przyniósł lekką panikę na warszawskiej giełdzie, przede wszystkim wśród małych i średnich spółek. mWIG40 stracił 5,70 proc. i przełamał granicę 4.000 pkt, a sWIG80 stracił 4,77 proc.

Zobacz powiekszenie
- Dzisiejsza sesja miała objawy paniki, szczególnie na małych i średnich spółkach. nWIG40 przebił w dół psychologiczny poziom 4.000 pkt i aktywność sprzedających wzmocniła się - powiedział Tomasz Nowak, analityk Millennium Domu Maklerskiego.

Nowak podkreślił, że spadek indeksów GPW nie jest następstwem sytuacji na światowych giełdach, bo nastroje zarówno na rynkach w Europie, jak i Stanach Zjednoczonych były dziś dobre.

- Za te spadki w 80-proc. odpowiadają inwestorzy, którzy umarzają jednostki uczestnictwa funduszy inwestycyjnych. Trudno w tej chwili powiedzieć, czy dzisiaj był już exodus, czy czeka nas kolejna fala umorzeń- powiedział Nowak.

Dodał, że w najbliższych kilku tygodniach nie spodziewa się znaczącego ruchu warszawskiej giełdy w górę.

Najbliższe dni przyniosą lekkie odreagowanie, ale do końca roku WIG20 będzie oscylował wokół poziomu 3.300 pkt, uważają analitycy.

- W najbliższych dniach spodziewam się delikatnego odreagowania, a do końca roku WIG20 oscylującego wokół 3.300 pkt. - powiedział analityk.

W czwartek WIG20 stracił 1,75 proc. i wyniósł 3.496,34 pkt, a WIG spadło 3,11 proc. do 55.600,24 pkt. Obroty na rynku akcji wyniosły 1,95 mld zł.

Katastrofa kolejowa pod Świeciem: są zabici i ranni

mc, met, mar, asz
2007-11-15, ostatnia aktualizacja 15 minut temu

Zobacz powiększenie
Katastrofa kolejowa pod Świeciem
Fot. Paweł Szatkowski / AG Fot. Krzysztof Szatkowski / AG

Pociąg osobowy relacji Gdynia-Zielona Góra zderzył się z samochodem ciężarowym. Według wstępnych informacji, nie żyją 2 osoby, wśród nich maszynista i jeden z pasażerów. Ok. 13 jest rannych. Kierowca tira wjechał na tory mimo działającej sygnalizacji.

Zobacz powiekszenie
Fot. Paweł Szatkowski / AG Fot. Krzysztof Szatkowski / AG Zobacz powiekszenie
Fot. Paweł Szatkowski / AG Fot. Krzysztof Szatkowski / AG Zobacz powiekszenie
Fot. Paweł Szatkowski / AG Fot. Krzysztof Szatkowski / AG
Byłeś świadkiem tego wydarzenia? Wyślij nam relację lub zdjęcia na Alert24.pl

Do wypadku doszło na niestrzeżonym przejeździe kolejowym. Pociąg uderzył w samochód ciężarowy Scania, przewożący papier. Z wyjaśnień kierowcy wynika, że w chwili, gdy dojechał do przejazdu kolejowego, sygnalizacja była włączona. Mężczyzna zatrzymał ciężarówkę, a po chwili nadjechał pociąg towarowy. Gdy skład minął przejazd, sygnalizacja nadal działała, ostrzegając przed pociągiem. Kierowca uznał jednak, że dotyczy to pociągu towarowego i wjechał na tory.

Kierowca - obywatel Chorwacji - był trzeźwy, nie odniósł obrażeń. Lokomotywa po uderzeniu w naczepę wywróciła się, podobnie jak kilka wagonów.

Dwie osoby nie żyją, 13 jest rannych

Poszkodowani, którzy dotarli do szpitala w Świeciu, są w stanie średnio ciężkim. Ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.

Na miejsce skierowano dwa pociągi ratunkowe. - Poszkodowanym pomagało kilkudziesięciu ratowników. Karetki zabrały rannych do świeckiego szpitala. Tym, którzy się tylko niegroźnie poobijali, ratownicy udzielają pomocy na miejscu - mówił Mariusz Nadolny ze świeckiej policji.

Pasażerowie, którzy nie zostali ranni, wysiadali z wagonów i dochodzili do pobliskiej szosy. Tam wsiadali do specjalnie podstawianych autobusów. Trzy autobusy przewiozły podróżnych na dworzec Bydgoszcz Główna, gdzie większość z nich przesiądzie się do zastępczego pociągu do Zielonej Góry. Dziewięć autobusów zawiozło pasażerów pociągu do Świecia n. Wisłą, Grudziądza i pobliskich miejscowości.

Droga i linia kolejowa są zablokowane. Policjanci kierują ruch samochodowy objazdami przez Parlin-Gawroniec.

Ujawniono film wideo ze śmierci Polaka na lotnisku w Kanadzie

awe, met, PAP
2007-11-15, ostatnia aktualizacja 2007-11-15 12:07

Kanadyjskie media pokazały w środę film wideo z październikowego incydentu na lotnisku międzynarodowym w Vancouver, gdzie 40-letni Polak zmarł po użyciu przez policję elektrycznego paralizatora (tasera).

Jak pisze w czwartek agencja AFP, nagranie podważa twierdzenia policji kanadyjskiej, jakoby Polak zachowywał się bardzo agresywnie. Film nagrał jeden z pasażerów, który był świadkiem zajścia.

Na filmie widzimy jednak, Polak przeklina, krzyczy po polsku, grozi. Widać też, jak wali stołkiem w szybę.

Zobacz jak Polak zachowywał się przed interwencją policji:



Robert Dziekański zmarł 14 października. Według kanadyjskiej policji funkcjonariusze zastosowali taser, ponieważ mężczyzna był bardzo pobudzony: w hali przylotów lotniska rzucał krzesłami, cisnął na ziemię komputer i krzyczał w obcym języku. Mężczyzna - mówiący tylko po polsku i po raz pierwszy w życiu odbywający podróż samolotem - miał dołączyć w Kanadzie do swojej matki.

Polak nie był agresywny

Wynajęty przez matkę ofiary adwokat Walter Kosteckyj, który przekazał mediom nagranie, podkreślił w rozmowie z AFP, że film pokazuje, iż Polak w żadnym momencie nie przejawiał agresji - sprawiał tylko wrażenie bardzo przestraszonego, wycieńczonego i mówił do siebie po polsku.

Przez dziesięć godzin czekał w hali odbioru bagażu, nie umiejąc z niej wyjść i nie wiedząc co ma robić. Nikt z obecnych na miejscu pracowników lotniska nie zainteresował się wyraźnie zdezorientowanym pasażerem.

Mężczyzna kręcił się koło automatycznych drzwi, w końcu zablokował je krzesłami i stołem. Później, co zarejestrowano na filmie, podszedł do stanowiska obsługi, chwycił komputer i rzucił go na ziemię, tuż obok stojących strażników. - On mówi po rosyjsku, trzeba tłumacza - powiedział jeden z ochroniarzy.

Policja użyła paralizatora

Na filmie widać podchodzących do Polaka czterech policjantów. Gdy jeden z nich zadał pytanie, co się dzieje, Polak odwrócił się plecami i wygląda na to, że zamierzał odejść. Wówczas policjanci użyli paralizatora. Na filmie widać, jak Dziekański upada na ziemię i nieruchomieje.

Zobacz interwencję policji:



W hali przylotów przez wiele godzin czekała na niego matka. Nie mogła uzyskać nawet informacji, czy syn przyleciał, a do hali bagażowej, gdzie cały czas na nią oczekiwał, nie pozwolono jej wejść.

Mecenas Kosteckyj podkreśla, że Dziekański przez dziesięć godzin oczekiwał w hali bagażowej i "ani władze imigracyjne, ani pracownicy lotniska nie zainteresowali się i nie zapytali, w czym problem".

Po incydencie na lotnisku w Vancouver Polska zwróciła się do władz kanadyjskich o wyjaśnienie sprawy. Rząd polski poprosił też władze kanadyjskie o jak najszybsze dostarczenie wyników dochodzenia.

Tusk: Agnieszka Liszka rzecznikiem rządu. Pierwsze posiedzenie jutro o 14

mar
2007-11-15, ostatnia aktualizacja 24 minuty temu

Dr Agnieszka Liszka zostanie, mam nadzieję, rzecznikiem prasowym rządu. Złożyłem jej propozycję i mam nadzieję, że jeszcze w czwartek do 18 otrzymam odpowiedź - powiedział premier Donald Tusk. - O 14.00 odbędzie się jutro pierwsze, uroczyste posiedzenie rządu - dodał. Poinformował też, że zostało mu przekazane, iż Jarosław Kaczyński nie weźmie udziału w przekazaniu obowiązków nowemu rządowi.

Zobacz powiekszenie
fot. Rafal Malko / AG
Donald Tusk
- Chciałem, żebyśmy już jako zespół przed piątkową premierą uścisnęli sobie dłonie i dodali odwagi, bo wielu z nas to debiutanci w tej roli, więc takie spotkanie motywacyjne przewiduję dzisiaj - powiedział Tusk na konferencji prasowej w Sejmie.

- Mamy nadzieję na bardzo szybkie przesłanie projektu budżetu. Czas biegnie i chcemy wszystkie dotychczasowe procedury powoływania nowego rządu nadrobić jak najszybciej - powiedział Donald Tusk.



- Pani Agnieszka jest menadżerem komunikacji społecznym i absolwentem kilku uczelni. Współpracowała z firmami zajmującymi się gospodarką i ma doświadczenia polityczne, m.in. jako rzecznik kampanii prezydenckiej Andrzeja Olechowskiego. Liczę na dobrą współpracę jej i państwa - zwrócił się Tusk do dziennikarzy.

Jak podkreślił, zadaniem rzecznika jego rządu będzie ułatwianie dziennikarzom dostępu do ministrów, nie - jego utrudnianie. - Panią Liszkę znam od wielu lat i wiem, że świetnie wypełni te obowiązki - dodał Tusk.

W swojej karierze Agnieszka Liszka - absolwentka Instytutu Dziennikarstwa oraz Instytutu Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim - pracowała jako dziennikarka Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego, była rzecznikiem prasowym Andrzeja Olechowskiego w kampanii prezydenckiej w 2000 roku i w kampanii samorządowej, a także rzecznikiem prasowym PZU S.A.

J. Kaczyński nie weźmie udziału w uroczystym przekazaniu władzy

- Nasza dostępność dla mediów będzie pełna - dodał. - Będziemy do waszej dyspozycji. O 11.30 odbędzie się briefing całego rządu - podkreślił nowy premier.

- Pan premier Jarosław Kaczyński nie będzie uczestniczył w przekazaniu nam obowiązków. Nie wnikam w szczegóły i przyczyny, dla których nie będę miał zaszczytu przejęcia od niego obowiązków. Jestem przekonany, że to jakieś przyczyny losowe - powiedział też Donald Tusk.

Co ze specsłużbami? "Chcemy kompetentnych"

Tusk zapowiedział też, że do kierowania służbami specjalnymi koalicja PO-PSL "będzie szukała ludzi kompetentnych, bezpartyjnych, luźno związanych z partią polityczną, którzy budzą zaufanie". Dodał, że będzie to dotyczyło Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nie chciał jeszcze mówić o konkretnych nazwiskach. Zapowiedział, że "kolejne propozycje" zostaną przedstawione w piątek. Dodał też, że chce wspólnie z prezesem PSL Waldemarem Pawlakiem "ustalać wszystkie istotniejsze nominacje" i dotyczy to też "tak wrażliwej sprawy, jaką są służby specjalne".

Jak mówił Tusk, "współpraca koalicyjna powinna być obudowana systemem wzajemnej kontroli".

Bitwa o "Rzeczpospolitą" skończy się w prokuraturze

Vadim Makarenko, Renata Grochal
2007-11-14, ostatnia aktualizacja 2007-11-14 10:15

Gorący wieczór w resorcie skarbu. Dwie frakcje walczą o dziennik "Rzeczpospolita". Jedna chce go sprzedać zagranicznemu inwestorowi, a druga chce pozostawić w rękach państwa. Efekt? Urzędowe doniesienie do prokuratury

Zobacz powiekszenie
Fot. Bartosz Bobkowski / AG
Wiceminister skarbu Michał Krupiński we wtorek miał nakazać ekspresowe przygotowanie dokumentów potrzebnych do sprzedaży wydawcy "Rzeczpospolitej"
SERWISY
Przeczytaj również:

Grad za prywatyzacją „Rzeczpospolitej”

Odchodzący rząd rzutem na taśmę chce sprzedać państwowe udziały w spółce wydającej "Rzeczpospolitą" - zaalarmowali wczoraj kandydat PO na ministra skarbu i jeden z obecnych urzędników tego ministerstwa. Wedle słów tego ostatniego, transakcja ma zostać domknięta jeszcze w czwartek, bo już w piątek prezydent ma powołać nowy rząd.

"Rzeczpospolitą" wydaje spółka Presspublica, do której należą także "Parkiet" oraz "Życie Warszawy". Do spółki skarbu państwa Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita należy 49 proc. jej udziałów, pozostałe 51 proc. - do brytyjskiej grupy prasowej Mecom.

Pogłoski o tym, że państwowy udziałowiec planuje zmiany w wydawnictwie krążyły od co najmniej kilku tygodni. W piątek rada nadzorcza PW Rzeczpospolita niespodziewanie odwołała prezesa Andrzeja Gelberga, który szefował spółce od niecałych pięciu miesięcy (o sprawie pisaliśmy wczoraj). Przewodniczący rady Andrzej Liberadzki tłumaczył tę decyzję konfliktem między prezesem a innym członkiem zarządu w sprawie restrukturyzacji przedsiębiorstwa.

Wczoraj okazało się, że doskonale wpisuje się ona w walkę o wpływy nad gazetą. A wszystko to dzieje się dosłownie na kilka dni przed powołaniem nowego rządu.

Wiceminister mówi "sprzedawać", minister - nie

Wczoraj na alarm zaczął bić Aleksander Grad z Platformy Obywatelskiej, kandydat na ministra skarbu. - Docierają do nas informacje, że w ostatniej chwili dochodzi do zmian we władzach PW Rzeczpospolita i prób w kierunku przygotowania i zawarcia umowy sprzedaży tytułu "Rzeczpospolita" - powiedział na antenie TVN CNBC Biznes. - Gdyby coś takiego się wydarzyło, byłaby to granda i skandal międzynarodowy. Zarówno PW Rzeczpospolita, jak i Mecom musiałyby się poważnie zastanowić nad tym, czy należałoby robić taką transakcję w ostatniej chwili - przestrzegał Grad.

Andrzej Liberadzki z PW Rzeczpospolita dementuje: - To są jakieś spekulacje. Rada nadzorcza PW Rzeczpospolita nie miała okazji wyrażenia zgody na jakiekolwiek operacje tego rodzaju. Nigdy nie byłem zwolennikiem sprzedawania udziałów w ostatniej gazecie, w której można realizować propaństwową linię programową - zaznacza Liberadzki.

Wieczorem informacje te potwierdził jednak Piotr Rostkowski, członek rady nadzorczej PW Rzeczpospolita z ramienia resortu skarbu, a obecnie także p.o. członka zarządu tej spółki. - O godz. 16.15 skontaktował się ze mną wiceminister skarbu Michał Krupiński i umówił się na spotkanie o godz. 17.05. Na spotkaniu usłyszałem od niego, że dziś do końca dnia ma wpłynąć do nas oferta zakupu udziałów w Presspublice - opowiada Rostkowski. - A ja mam jechać do PW Rzeczpospolita i przekonywać prokurenta i drugiego członka zarządu do tej transakcji. Sam pan Krupiński powiedział, że jedzie teraz do pałacu prezydenckiego, a stamtąd będzie dzwonił do mnie i dowiadywał się, jak idą rozmowy.

Po tej rozmowę Rostkowski połączył się z ministrem skarbu Wojciechem Jasińskim i zrelacjonował mu rozmowę. - Usłyszałem, że sprawy dotyczące PW Rzeczpospolita leżą w kompetencji wiceministra skarbu Dawida Jackiewicza. Minister powiedział też, żebym nic nie robił w tej sprawie - opisuje Rostkowski, który po otrzymaniu dwóch sprzecznych poleceń udał się do prawnika PW Rzeczpospolita. Ten doradził mu skierowanie zawiadomienia do prokuratury.

Z kim się spotka szef Mecomu?

- Nikt na razie nie sprzedaje Presspubliki - zapewnia Michał Krupiński. - Warunkiem wstępnym sprzedaży udziałów w tej spółce musiałaby być oferta zakupu, a Mecom do tej pory nam takiej oferty nie złożył. Poza tym przygotowania do sprzedaży musiałyby trwać co najmniej od kilku tygodni, a do tej pory nie ma wycen spółki.

Przyznaje on, że rozmawiał z Piotrem Rostkowskim, ale szczegółów rozmowy nie zdradził, zasłaniając się tym, że PW Rzeczpospolita nadzoruje inny wiceminister. - Nie wydawałem żadnych poleceń tego typu. Nie prosiłem, żeby Rostkowski kogokolwiek przekonywał czy szykował jakiekolwiek dokumenty. Byłem dziś w kancelarii prezydenta, ale w zupełnie innej sprawie - twierdzi Krupiński.

Gdy zapytaliśmy, kto upoważnił go do rozmów z Rostkowskim, skoro sprawę udziałów w "Rzeczpospolitej" nadzoruje inny urzędnik, Krupiński poprosił o telefon za pięć minut i rozłączył się. Gdy oddzwonił, powiedział, że Dawid Jackiewicz wyjechał na spotkanie partyjne i poprosił go o rozmowę z Rostkowskim. - Była ogólna i dotyczyła sytuacji w PW Rzeczpospolita - dodaje Krupiński. Z Jackiewiczem nie udało nam się wczoraj skontaktować.

Tymczasem Mecom - zagraniczny wspólnik "Rzeczpospolitej" - nie traci czasu. Według naszych informacji jutro do Warszawy przylatuje David Montgomery, prezes tej brytyjskiej grupy prasowej. Według naszych nieoficjalnych informacji chce się spotkać z przedstawicielami PO, ale Aleksander Grad temu zaprzecza.

Nie wiadomo, czy szef Mecomu planuje spotkanie z ekipą odchodzącą właśnie z resortu skarbu. Z Trulsem Velgaardem, prezesem Presspubliki z ramienia Mecomu nie udało nam się wczoraj skontaktować. - Na jutro nie jest planowane żadne spotkanie z Mecomem - zaprzecza wiceminister Krupiński.

Brytyjczycy objęli udziały w Presspublice jesienią zeszłego roku, a jej wejściu towarzyszyła zmiana na stanowisku redaktora naczelnego "Rzeczpospolitej". Grzegorza Gaudena zastąpił wtedy Paweł Lisicki, który drastycznie zmienił linię redakcyjną tytułu. Gazeta zaczęła sympatyzować z rządem PiS i walczyć o czytelnika o wyraźnych poglądach prawicowych.

A jakie plany wobec państwowego pakietu w Presspublice będzie miała nowa ekipa? - Na razie wolałbym o tym nie mówić. Najpierw musi powstać nowy rząd - ucina Aleksander Grad.

"Wolałbym zginąć, niż być oskarżonym o zbrodnie wojenne"

W Afganistanie pełni misję 1200 polskich żołnierzy
TVN24

- Wolałbym zginąć w Afganistanie niż być oskarżonym tak jak teraz o zbrodnie wojenne - powiedział jeden z oskarżonych o masakrę w afgańskiej wiosce żołnierzy swojemu obrońcy Jakubowi Polańczykowi. Rodziny wojskowych nie wierzą w ich winę i mówią o dramacie swoich bliskich.
- W całej jednostce panuje przygnębienie. Wyjechaliśmy do Afganistanu jako bohaterowie i tak chcieliśmy wrócić – powiedział TVN24 mjr Janusz Gibas z 18 batalionu szturmowo-desantowego, jednostki żołnierzy oskarżonych o zabicie cywilów w Afganistanie.

- Wszyscy wierzymy, że była to jakaś pomyłka, nieszczęśliwy zbieg okoliczności, który na misji po prostu się zdarza – dodał. Podkreślił, byli to doświadczeni żołnierze, którzy brali już udział w zagranicznych misjach. - W dotychczasowym okresie ich służby nie można im niczego zarzucić. Patrząc w ich opinie służbowe widać same superlatywy, a w szkoleniu mogę powiedzieć, ze osiągali wręcz wzorowe wyniki, jedne z najwyższych w naszym batalionie – powiedział Gibas.

Major twierdził też, że na zachowanie jego kolegów bez wątpienia miał wpływ fakt, że niedługo mieli wracać do Polski. - Koniec misji wpływa bardziej stresująco na zachowanie żołnierza. Myślami jest już w kraju, a cały czas trzeba być skoncentrowanym. Łatwo o nerwowość, o pochopne decyzje – uważa wojskowy.

W południe mają być wznowione przesłuchania oskarżonych żołnierzy, którzy ostrzelali wioskę Nangar Khel. Sąd wojskowy w Poznaniu zdecyduje, czy trafią oni do aresztu tymczasowego.

Wiadomo też, że istnieje nagranie z miejsca zdarzenia. Taki dowód jest w dyspozycji śledczych - dowiedziała się reporterka TVN24. Jakub Polańczyk, obrońca z dwóch z oskarżonych żołnierzy, powiedział, że nie istnieje nagranie zrobione przez żołnierzy. Jest natomiast relacja filmowa wykonana przez oficerów, którzy przyjechali na miejsce tragedii.

"Gazeta Wyborcza" i "Dziennik" poinformowały o sfilmowaniu efektów masakry telefonem komórkowym.

"GW" doniosła, powołując się na anonimowe źródło, że żołnierze zaraz po ostrzelaniu wioski mieli do niej wejść aby "chełpić" się swoim czynem i nagrać wszystko na taśmę. Z kolei "Dziennik" podał, że żołnierze mieli już wcześniej rejestrować kamerą swoje akcje.

MON tego komentuje, uznając, że jest to sprawa do zbadania przez prokuraturę. Także Karol Frankowski z prowadzącej śledztwo Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Poznaniu "nie potwierdził, ani nie zaprzeczył" informacji z prasy.

MON oczekuje, że prokuratura będzie informować o kolejnych etapach śledztwa wobec zatrzymanych żołnierzy z Afganistanu, by ci, którzy przestrzegają zasad, nie bali się użyć broni - powiedział w czwartek rzecznik resortu Jarosław Rybak.

- Trzeba oddzielić siedmiu zatrzymanych żołnierzy od 1200, którzy służą w Afganistanie. Mamy nadzieję, że prokuratura będzie informowała opinię publiczną o kolejnych etapach postępowania, by pokazać różnicę między błędem, a złamaniem zasad i aby żołnierze nie bali się używać broni - powiedział Rybak.

- Gdy walka przenosi się w rejon cywilny, zdarzają się ofiary. Czym innym jednak jest bratobójczy ogień i niezamierzone straty wśród ludności cywilnej, czym innym powrót na miejsce i ostrzał, gdy zagrożenie już minęło - dodał.

Podkreślił, że MON zależy, by żołnierze na misjach bojowych wiedzieli, że jeśli używając broni, przestrzegają zasad, nic im nie grozi. - Nie chcemy, by powtórzył się syndrom policjanta z lat 90., który bał się sięgnąć po broń, wiedząc, że miałby wtedy do czynienia z prokuratorem - zaznaczył rzecznik.

Sześciu z siedmiu zatrzymanych we wtorek żołnierzy, którym wojskowa prokuratura postawiła w środę zarzuty zabójstwa ludności cywilnej w Afganistanie, grozi nawet dożywocie. Prokuratura uznała ich działanie za naruszenie prawa międzynarodowego, zwłaszcza Konwencji Haskiej i Konwencji Genewskich.

Do tragicznego zdarzenia doszło 16 sierpnia, gdy polscy żołnierze otworzyli ogień w kierunku wioski. Przed wyjazdem patrolu, w którego skład weszli zatrzymani żołnierze, doszło do ataku na inny polski patrol. Dwa dni wcześniej w Afganistanie zginął polski żołnierz, podporucznik Łukasz Kurowski.

Według prokuratury atak na wioskę nastąpił kilka godzin po ataku na patrol, a w osadzie nie było talibskich bojowników. Wskutek ostrzału zginęło sześcioro Afgańczyków, wśród rannych były dzieci i kobiety - trzy z nich zostały trwale okaleczone.

Marcinkiewicz: proponowano mi wejście do rządu

- Miałem propozycję wejścia do tego rządu, ale ją odrzuciłem. Najpierw Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, potem powrót do Polski w 2009 roku - powiedział Kazimierz Marcinkiewicz w RMF FM. Dodał, że była to oferta "dobra".
Marcinkiewicz zapowiedział, że przez najbliższy czas pozostanie poza polską polityką i chce dokończyć swą misję w EBOiR.

- Rozmawialiśmy wielokrotnie z PO, mówiłem, że wykonam to, co uważam za ważne dla Polski. Powiem swoje zdanie, ale nie kupczę swoim zdaniem. Chcę wypełnić obowiązek, do którego zostałem powołany i jestem przekonany, że to najlepsze rozwiązanie - powiedział b. premier. Jak dodał, chciałby "zamknąć" te rzeczy, które w polskiej gospodarce przy pomocy EBOiR warto zrobić, a na to, jak mówił, potrzebuje dwóch lat, czyli do wiosny 2009.

Na pytanie, czy to oznacza, że wtedy zastanowi się, czy nie wstąpić do jakiejś partii, albo wejść do rządu, Marcinkiewicz opowiedział: "mogę się zastanowić".

B. premier ocenił, że są różne sposoby tworzenia rządu, a Tusk wybrał jeden z nich - bardzo ciekawy. -Jest bardzo wyrazisty lider i są eksperci, świetni fachowcy, bardzo ciekawi ludzie, którzy obejmują poszczególne resorty. On tworzy zespół, tworzy team, który ma wspólnie pracować na realizację konkretnego celu - mówił Marcinkiewicz.

Zapytany, czy dobrze się stało, że Jan Rokita nie wejdzie do nowego rządu, Marcinkiewicz stwierdził, że to dla niego trudny temat. Powiedział, że z Rokitą utrzymuje stały kontakt, spotkał się z nim w środę.

- Powiem tak. Polityczne działania skierowane w kierunku jego żony przyniosły właśnie takie efekty, z jakimi mamy teraz do czynienia. Zapewne podobnie jak ja, gdzie nie jestem obecny w polskiej polityce, Jan Rokita przez najbliższy czas także nie będzie - powiedział Marcinkiewicz.

Według niego, "dogadanie się" Tuska z Rokitą zapewne jest możliwe, choć na pewno nie jest łatwe, ale "nie przyniesie efektów na dziś".

Marcinkiewicz powiedział, że 2 września oddał legitymację partyjną PiS. Jak dodał, jest to dla niego bardzo trudny temat, dlatego, że to nie on zrezygnował z PiS, tylko Jarosław Kaczyński zrezygnował z niego. - Nie mogłem pozostać w PiS w sytuacji, kiedy zostałem w taki sposób oceniony przez Jarosława Kaczyńskiego. On zrobił dużo, aby mnie z PiS usunąć - powiedział Marcinkiewicz.

Jak dodał, ma nadzieję, że ludzie tacy jak Kazimierz Ujazdowski, Paweł Zalewski, Jerzy Polaczek "przekonają Jarosława Kaczyńskiego, że PiS wymaga zmian, że PiS jest partią szczególną, ważną, ale partią, która musi podlegać pewnej ocenie i zmianie, musi ulec demokratyzacji".

- Demokracja wewnętrzna jest wartością także w partii. Partia, w której nie ma debaty, dyskusji, sporów zaczyna być zakonem politycznym, który nie będzie przynosił żadnych efektów. Cały czas się obawiam, że w takim kierunku zmierza teraz Jarosław Kaczyński i to jest kierunek zły - uważa b. premier.

Marcinkiewicz powiedział, że kiedy był szefem rządu, nigdy nie słyszał o jakichś dokumentach obciążających Radosława Sikorskiego - mającego w nowym rządzie kierować MSZ. Na uwagę, że koordynator służb specjalnych Zbigniew Wassermann mówi, że one pojawiły się w czasie, kiedy Sikorski był szefem MON-u, b. premier odpowiedział: "oczywiście, że nie".

- Za moich czasów były różne dokumenty dotyczące Radka Sikorskiego, ale one tylko uwiarygodniały tego człowieka. To jest naprawdę dobry oxfordczyk, wielki patriota, człowiek świetnie przygotowany do pełnienia służby publicznej - stwierdził Marcinkiewicz.

Film obnaża kłamstwa zabójców Polaka w Kanadzie

Policjanci, którzy zabili Polaka na lotnisku w Vancouver, tłumaczyli, że musieli to zrobić, bo był agresywny. Jednak ujawniony przez kanadyjskie media film dowodzi, że kłamią. Mężczyzna był roztrzęsiony, lecz nikogo nie atakował. Mimo to mundurowi strzelili do niego z paralizatora. Chwilę potem Polak zmarł.

Zobacz nagranie tragedii na lotnisku w Vancouver.

40-letni Robert Dziekański z Pieszyc na Dolnym Śląsku, przyleciał do Kanady do swojej matki 14 października. Po raz pierwszy w życiu leciał samolotem, nie mówił po angielsku. Według świadków, po wyjściu z samolotu dziwnie się zachowywał - nie reagował na polecenia oficera imigracyjnego, zrzucił ze stołu komputer, porozrzucał bagaże. Wezwana na miejsce policja użyła wobec niego paralizatora elektrycznego. Chwilę później mężczyzna zmarł.

Na filmie nagranym przez kanadyjskiego podróżnego widać mężczyznę, który dziwnie się zachowuje. Roztrzęsiony stoi w drzwiach sektora odprawy paszportowej w hali przylotów i wykrzykuje polskie przekleństwa. Nie chce rozmawiać z ochroniarzami i pasażerami, którzy próbują go uspokoić. Blokuje automatyczne drzwi taboretem i miota się tam i z powrotem.

Policjanci kłamali

Kiedy na miejscu zjawiają się policjanci, mężczyzna podnosi ręce do góry. Funkcjonariusze otaczają go ciasnym kręgiem. Gdy jeden z nich zadaje pytanie, Polak odwraca się plecami i wygląda na to, że zamierza odejść. Wówczas policjanci atakują go paralizatorem. Mężczyzna przebiega kilka kroków i pada na ziemię. Wije się z bólu i przeraźliwie krzyczy. Umiera w chwili, gdy policjanci zakładają mu kajdanki na ręce.

Policjanci twierdzili, że mężczyzna był bardzo agresywny i próbował ich atakować. Jednak film dowodzi, że to nieprawda. Wyraźnie widać, że Robert D. jest zdenerwowany, ale nikogo nie atakuje. Można raczej odnieść wrażenie, że jest przestraszony i potrzebuje pomocy.

Kłamstw jest więcej. Policja twierdzi, że funkcjonariuszy było trzech, ale na filmie jest ich pięciu. Paralizatora użyli więcej niż dwa razy. Jeden z policjantów uderza też Polaka pałką.

Policja próbowała też ukryć dowody w tej sprawie. Funkcjonariusze zarekwirowali kasetę z filmem i nie chcieli jej oddać. Dopiero gdy autor filmu poskarżył się sądowi, policja zwróciła nagranie.

Ale to niejedyny dowód przeciwko policjantom. Tuż po śmierci Polaka swoje nagranie z telefonu komórkowego pokazała dziennikarzom Sima Ashrafina, która czekała na lotnisku na męża. Także według niej, choć mężczyzna zachowywał się dziwnie, to nie stwarzał zagrożenia.

Zobacz relację kanadyjskiej telewizji

Polak nie był agresywny

Wynajęty przez matkę ofiary adwokat, Walter Kosteckyj, powiedział, że film wyraźnie pokazuje, iż Polak w żadnym momencie nie przejawiał agresji - sprawiał tylko wrażenie bardzo przestraszonego, wycieńczonego i mówił do siebie po polsku. "Przez dziesięć godzin czekał w hali odbioru bagażu, nie umiejąc z niej wyjść i nie wiedząc, co ma robić. Nikt z obecnych na miejscu pracowników lotniska nie zainteresował się wyraźnie zdezorientowanym pasażerem" - powiedział Kosteckyj.

Tego samego dnia, gdy na lotnisku w Vancouver umierał Robert Dziekański, policja w Montrealu użyła paralizatora do obezwładnienia pijanego kierowcy. 39-letni mężczyzna zmarł dwa dni później. Według telewizji CTV, w ciągu ostatnich czterech lat w Kanadzie aż 17 osób zmarło po zaatakowaniu ich paralizatorem przez policjantów.

Kanadyjskie media: To szokujące

Media w Kanadzie są wyraźnie zaskoczone i oburzone zachowaniem policjantów. Dziennik "Toronto Star" przypomina, że policja twierdziła, że nawet po pierwszym strzale z paralizatora Polak "wciąż pozostawał zdolny do walki". Tymczasem film wyraźnie pokazuje, że mężczyzna - rycząc z bólu - wił się na ziemi.

Media spekulują, że oficjalne śledztwo w sprawie śmierci Polaka może trwać do sześciu tygodni. Jednak opozycyjny kanadyjski polityk na łamach gazety "Vancouver Sun" postuluje, że powinno się też toczyć inne, niezależne śledztwo. "To, co ukazuje film, jest straszne, bardzo ostre" - argumentuje.

"Śmierć pochodzącego z Polski pana Dziekańskiego była szokująca i prawdopodobnie do uniknięcia. Rozum wzdryga się na myśl, że człowiek jest wystarczająco zdolny, by wynaleźć paralizator, lecz niezdolny, by opracować metodę interwencji w tak delikatnej sytuacji bez zabijania człowieka" - pisze z kolei gazeta "The Globe and Mail".

Wciąż nie potrafimy uwierzyć w winę umyślną

Marek Sterlingow, Marek Wąs
2007-11-15, ostatnia aktualizacja 2007-11-15 08:46

Z faktami się nie dyskutuje. Prokurator twierdzi, że nasi żołnierze w Afganistanie, którzy strzałem z moździerza zabili kobiety i dzieci, z premedytacją dopuścili się morderstwa. Dowody są tajne i być może nigdy ich nie zobaczymy. Nie ma jednak powodu, by wątpić w ich istnienie.

ZOBACZ TAKŻE
Wczoraj napisaliśmy: "Dobrze, że wojskowa prokuratura bada sprawę i stawia srogie zarzuty. Są zawodowymi żołnierzami, najlepszymi z najlepszych, strach i panika nie są usprawiedliwieniem".

Jednocześnie prosiliśmy sędziego, by wziął pod uwagę wszystkie okoliczności. To, że po opuszczeniu bazy każdy z nich staje się celem dla talibskich bojowników. Że stres w wojennych warunkach sprawia, że człowiek popełnia błędy.

Według poznańskiej prokuratury w tym przypadku okoliczności łagodzących nie ma. Ostrzelali wioskę, z której nikt do nich nie strzelał. Mataczyli w śledztwie, twierdząc, że było inaczej. Oficer wydał rozkaz, a żołnierze go wykonali. W tle - niewypowiedziane wprost - oskarżenie, że Polacy zabili cywilów w zemście za śmierć porucznika Łukasza Kurowskiego, który kilka dni wcześniej zginął w zasadzce urządzonej przez talibów.

Ale pamiętajmy o kontekście tego tragicznego zdarzenia. Polski patrol nie znalazł się tam przypadkiem. Wcześniej w tym miejscu w zasadzkę wpadli Amerykanie. To oni przez radio prosili naszych o pomoc. Gdy na miejsce przyjechały nasze pojazdy, jeden z nich wyleciał na minie. Dzień później MON chwalił się, że w tej właśnie akcji schwytano jednego z najbardziej poszukiwanych talibskich terrorystów.

Tylko dlaczego żołnierze zaczęli strzelać w wieś?

Znamy opinię prokuratora. Nie znamy wersji oskarżonych. Wśród dowodów jest podobno film nagrany przez jednego z żołnierzy w chwili wejścia do zbombardowanej wioski. Nasi żołnierze mieli się tam zachowywać strasznie. Zachowanie niegodne żołnierza - tak mówią ludzie, którzy widzieli film.

My rozmawialiśmy z żołnierzem, który rozpaczał, że czekali prawie trzy godziny na medyczny śmigłowiec. Gdyby przyleciał wcześniej, kilkuletni chłopiec być może by przeżył. Ten człowiek nie udawał.

Poznaliśmy dowódcę bazy Wazi-Kwa Olgierda i jego zastępcę Marka, który dowodził tamtym patrolem (celowo nie podajemy nazwisk obu kapitanów). W głowie się nam nie mieści, że któryś z nich mógł wydać rozkaz zabicia cywilów.

Poznaliśmy ich podwładnych. Żadnego z tych żołnierzy nie moglibyśmy podejrzewać o bestialskie zachowanie. Mimo młodego wieku to są mężczyźni doświadczeni na wielu misjach - Kosowo, Liban, Irak. Każdy z nich wie, jak ważne są dobre relacje z miejscową ludnością.

Czy śmierć kolegi mogła nimi wstrząsnąć tak bardzo, że strzelili do bezbronnych? Ależ tam co tydzień ginie kilkunastu żołnierzy koalicji. I śmierć Johna, chłopaka w amerykańskim mundurze, który przed chwilą siedział obok w stołówce w Wazi, przeżywają bardziej niż zastrzelenie porucznika Kurowskiego z odległego Gardez, którego nie widzieli na oczy.

Niech sąd rozpatrzy wszystkie okoliczności tamtego zdarzenia i wymierzy kary. Tego, że od polskiego pocisku w afgańskiej wiosce zginęły kobiety i dzieci, nikt nie podważa.

Ale my nie potrafimy uwierzyć w winę umyślną. Wolimy okazać się naiwniakami, niż dzisiaj ogłosić, że ludzie, których poznaliśmy w Wazi-Kwa, są zbrodniarzami wojennymi.

Zarzut: zbrodnia wojenna

Marcin Kącki, Marcin Górka
2007-11-15, ostatnia aktualizacja 2007-11-15 11:15

Zobacz powiększenie
14 września 2007 r. do Warszawy przyleciały na leczenie trzy Afganki ranne w wiosce Nangar Khel ostrzelanej przez Polaków. Na zdjęciu: na noszach jedna z rannych kobiet, z prawej - jej mąż
fot. SŁAWOMIR KAMIŃSKI

Polscy żołnierze kłamali - nie bronili się przed talibami i nic im nie groziło. A jednak wycelowali moździerz i karabin w bezbronną wioskę. Zabili sześciu cywilów, w tym dzieci. Potem nagrali ofiary na wideo. O to oskarża ich prokuratura

Wczoraj rano do prokuratury wojskowej w Poznaniu przywieziono ostatnich trzech z siedmiu żołnierzy, którzy brali udział w ostrzelaniu wioski Nangar Khel. Zamaskowani komandosi prowadzili ich skutych z tyłu i z głowami przy ziemi.

O 15.00 prowadzący śledztwo prokurator Karol Frankowski ujawnił zarzuty.

Sześciu żołnierzy odpowie za zabójstwo sześciu cywilów, w tym dwójki dzieci, i za okaleczenie trzech kobiet, którym później amputowano nogi lub ręce. Grozi im dożywocie. To oni mieli strzelać do wioski z moździerza. Siódmemu grozi 25 lat więzienia za atak na obiekt cywilny, bo strzelał z karabinu i nie wiadomo, czy wyrządził komuś krzywdę.

Prok. Frankowski podkreślił, że żołnierze złamali też konwencje haską i genewską - gwarantują one, że podczas działań wojennych cywilom nic nie grozi ze strony wojska.

Przyznali się do kłamstwa

Prokuratura potwierdziła wczorajsze informacje "Gazety", że żołnierze mataczyli w śledztwie. Bo gdy w sierpniu doszło do ostrzelania Nangar Khel, opowiadali inną historię.

Ich wersja była taka: 16 sierpnia pojechali na pomoc polskim żołnierzom, którzy wpadli na minę. Na miejscu zostali ostrzelani przez talibów, którzy uciekli do wioski. Polacy pognali za nimi i chcieli ich z wioski wykurzyć. Stąd strzały. Po powrocie do obozu żołnierze okazywali skruchę.

To, co ustaliła prokuratura, stawia sprawę w zupełnie innym świetle. Żołnierze - owszem - pojechali na pomoc. Ale gdy dojechali na miejsce, nie było tam talibów i nikt ich nie ostrzeliwał. Frankowski podkreślił wyraźnie: Polakom nic wtedy nie groziło. Jednak dowódca oddziału kazał wycelować moździerz i karabin w najbliższą wioskę i otworzyć ogień. Żołnierze nie protestowali i wykonali rozkaz.

Wiadomo, że żołnierze już przyznali się do mataczenia. Wersję o wymianie ognia z talibami wymyślili na potrzeby śledztwa, bo bali się odpowiedzialności.

Makabryczna pamiątka

Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że po ostrzale Polacy pojechali do wioski i masakrę nagrali na wideo. Nie wiadomo, czy była to kamera, czy telefon komórkowy: - Tego nie dało się oglądać. Wyglądało na to, że żołnierze chcieli mieć pamiątkę - mówi nasz informator, który zna szczegóły śledztwa.

Dlaczego żołnierze strzelali do wioski, a potem nakręcili ofiary? Prokuratura nie chciała ujawnić, co zeznali.

- O tym, co wydarzyło się 16 sierpnia, rozmawialiśmy zaraz po zdarzeniu - mówi mjr Tomasz Biedziak, były zastępca dowódcy Polaków w Afganistanie. - Ale te chłopaki mówili zupełnie co innego: że zostali zaatakowani i odpowiedzieli ogniem. Teraz podobno zmienili zeznania. Nie wiem, w co mam wierzyć! To były normalne chłopaki, nie żadni wojenni zbrodniarze. Wcześniej i potem normalnie wykonywali swoje zadania.

Część wojskowego środowiska broni oskarżonych żołnierzy. Huczy Niezależne Forum o Wojsku, w którym zdecydowana większość internautów to żołnierze. "Nie było mnie tam, gdy to się stało. Wiem, że to doświadczeni żołnierze i nie użyliby takiej siły bez powodu" - pisze Szturman. Ten sam, który poprosił o odesłanie do kraju ze względu na niedostatecznie opancerzone hummery w Afganistanie.

Cywile giną od początku operacji w Afganistanie, najczęściej po omyłkowych nalotach amerykańskich bombowców. Ale np. wiosną cały amerykański patrol został odesłany do kraju po tragedii pod Jalalabadem. Amerykanie twierdzili, że ich patrol został ostrzelany. Kiedy próbowali się wydostać, musieli przedzierać się przez blokujące im drogę cywilne auta. Strzelali na oślep. Zginęło ok. 30 cywilów.

Incydent z ofiarami wśród ludności cywilnej przydarzył się też w czerwcu holenderskim żołnierzom.

Wydarzenia z 16 sierpnia rozegrały się dwa dni po śmierci pierwszego polskiego żołnierza w Afganistanie. Tamten jednak służył nie w bazie Wazi-Kwa, ale w Gardez i zajmował się szkoleniem afgańskiej armii.

Wojewoda żegna się ze stanowiskiem

Przemysław Jedlecki
2007-11-14, ostatnia aktualizacja 2007-11-14 21:50

Zobacz powiększenie
Wojewoda Tomasz Pietrzykowski wiesza swój portret w jednej z sal Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego
Fot. Grzegorz Celejewski / AG

Tomasz Pietrzykowski, wojewoda śląski, postanowił się w środę oficjalnie pożegnać. Lada dzień wyjeżdża do USA, gdy wróci, może już nie być wojewodą.



Przez dwa lata pracy na stanowisku Pietrzykowski wyznaczył nowe standardy pracy wojewody. Przy okazji jednak nie uniknął też błędów.

Pietrzykowski, prawnik z wykształcenia, zaczął swoje rządy od realizacji PiS-owskiego hasła taniego państwa. Z pracy w urzędzie odeszła około setka urzędników, ale nie obyło się też bez konfliktów. Wojewoda pozbył się też ośrodków wypoczynkowych, co nie spodobało się związkowcom urzędu. Konflikt z nimi trwał zresztą właściwie przez całą kadencję Pietrzykowskiego. Wojewoda związany z Jerzym Polaczkiem, liderem śląskiego PiS-u, był też w konflikcie z niektórymi posłami tej partii. Skarżyli się, że Pietrzykowski nie chce dać im swojego numeru telefonu i unika spotkań. Odmówił też przyjęcia do pracy jednej osób polecanych przez pewnego posła PiS-u.

Niestety, wziął też udział w konferencji prasowej, podczas której przekonywał, że podział unijnych pieniędzy jest korzystny dla Śląska. Trudno nie uznać tego za pomyłkę, zwłaszcza że jednocześnie posłowie PiS-u pisali do premiera apele o większe pieniądze dla regionu. Tak samo Pietrzykowski był nadgorliwy w sprawie lustracji. Poprosił bowiem komendantów policji, aby złożyli oświadczenia na temat współpracy ze służbami specjalnymi. Problem w tym, że oficerowie nie podlegali ustawie lustracyjnej.

Wojewoda ma też na swoim koncie sukcesy. Największy to zapoczątkowanie prac nad ustawą o metropolii śląskiej. Jest już gotowy projekt ustawy w tej sprawie. Teraz musi się nią zająć parlament nowej kadencji. Pietrzykowski zapracował też na powtarzaną przez część polityków opinię nadprezydenta Katowic. To dzięki niemu prezydent miasta i administratorzy budynków na Nikiszowcu zaczęli wreszcie rozmawiać o przyszłości dzielnicy, pokazał prezydentowi, które ulice warto zamienić na deptaki, i zaproponował, by na ulicach miasta pojawiły się nowoczesne rzeźby i instalacje. Angażował się też w tak z pozoru tylko błahe sprawy jak los psa na jednej ze stacji benzynowych.



Wczoraj zgodnie ze zwyczajem ustępujących wojewodów w jednej z sal urzędu powiesił swój portret. Mówił też, że ostatnie dwa lata były dla niego trudne. Najtrudniej było, gdy na początku jego kadencji zawaliła się hala Międzynarodowych Targów Katowickich. Pietrzykowski nie ma na razie planów związanych z polityką. W sobotę wyjeżdża na trzy tygodnie do USA, a potem na 4-miesięczny staż naukowy do Niemiec. Nie ukrywa jednak, że nadal będzie się chętnie angażował w sprawy regionu.

- O ile ktoś tego zechce - śmiał się wojewoda.

Aktywa funduszy inwestycyjnych (październik 2007)


(www.analizy.pl/14.11.2007, godz. 21:04)

Wartość aktywów zrządzanych przez krajowe TFI w październiku 2007 roku wzrosła o +3,3% przekraczając poziom 144 mld PLN. W ciągu roku środki powierzone w zarządzanie funduszom inwestycyjnym wzrosła aż o 62%. W ujęciu walutowym fundusze zgromadziły środki o wartości 39,7 mld EUR, czyli o +7,5% więcej niż przed miesiącem.



Niezależnie od tego, które dane weźmiemy pod uwagę, w obu przypadkach mamy do czynienia z historycznym rekordem aktywów netto zgromadzonych w funduszach inwestycyjnych. Zatem z punktu widzenia masy zarządzanego pieniądza, po zawirowaniach z okresu wakacji, nie pozostał w zasadzie żaden ślad. Fakt bicia kolejnego rekordu właśnie w październiku zawiera w sobie pewną symbolikę wynikającą z tego, że w nie tak odległych czasach miesiąc ten był ogłaszany miesiącem oszczędzania. Polacy przychyli się do tej sugestii również w tym roku – według naszych wstępnych szacunków napływ nowych środków do funduszy w październiku, podobnie jak przed miesiącem, ponownie przekroczył +1,7 mld PLN (blisko 500 mln EUR).

Według stanu na koniec października 85% środków zarządzanych przez polskie fundusze inwestycyjne było zgromadzone w produktach dedykowanych inwestycjom krajowym. Z kolei fundusze inwestujące w różne instrumenty denominowane w innych walutach niż złoty zarządzały środkami o wartości 21,6 mld PLN. Warto jednak podkreślić, że roczna dynamika wzrostu funduszy lokujących pozyskane środki poza Polską jest dwukrotnie wyższa. To pokazuje, że podnoszona ostatnio szczególnie często konieczność dywersyfikacji regionalnej inwestycji nie trafia w próżnię.

Z punktu widzenia poszczególnych grup liderem rynku pozostają fundusze polskich akcji, w których zgromadziliśmy 39,3 mld PLN, co stanowi 27,3% polskiego rynku. Kolejne 9 mld PLN posiadamy ulokowane w jednostkach funduszy akcji zagranicznych co sprawia, że udział produktów o najwyższym poziomie ryzyka inwestycyjnego przekroczył już poziom 33%. A jeszcze 12 miesięcy temu udział funduszy akcji na polskim rynku wynosił 19,2%. Warto również zwrócić uwagę na to, że w ciągu ostatniego roku w skali całego rynku najszybciej rosnącym segmentem były właśnie fundusze akcji zagranicznych. Ich aktywa wzrosły w tym czasie niemal sześciokrotnie. To, wraz dynamiką wzrostu aktywów funduszy akcji polskich (ponad 150%) jest wyraźnym dowodem na wzrost akceptacji ryzyka ze strony inwestorów.

Kolejne istotne miejsca na mapie polskiego rynku funduszy zajmują fundusze mieszane i stabilnego wzrostu, w których na koniec października znajdowało się odpowiednio 44,9 oraz 27,1 mld PLN. Zdecydowanie wyższym zainteresowaniem Polaków, na przestrzeni ostatnich 12 miesięcy, cieszą się produkty u wyższym udziale akcji w portfelu. Aż 11 mld PLN nowych środków powierzyliśmy w ciągu ostatniego roku właśnie funduszom mieszanym. Do funduszy stabilnego wzrostu, będących hitem początku hossy, trafiło w ciągu ostatniego roku trafiło niespełna 4 mld PLN. Istotny wpływ na dynamikę środków zgromadzonych w obu grupach miała również dysproporcja udziału akcji w ich portfelach, które obok salda wpłat i umorzeń determinowały wzrost wartości zarządzanych przez nie środków.

Łączna wartość aktywów zgromadzonych przez Polaków w trzech grupach o najwyższym poziomie ryzyka inwestycyjnego wyniosła na koniec października 120 mld PLN, co stanowiło 83% wszystkich aktywów.

Wśród pozostałych produktów największy udział w rynku posiadają fundusze dłużne, zarządzające środkami o wartości 9 mld PLN (6,3% udziału). W ciągu ostatnich 12 miesięcy wartość ich aktywów spadła o 1/5, przy czym bardziej traciły produkty dedykowane obligacjom denominowanym w walutach obcych.

Nieco ponad 5,5% środków zgromadziliśmy w najbezpieczniejszych funduszach pieniężnych i gotówkowych. Udział żadnej z pozostałych grup produktów nie przekraczał na koniec października 5%.

Zespół Analiz Online

Seks boli

Tomasz Kwaśniewski
2007-11-13, ostatnia aktualizacja 2007-11-09 21:29

- Miałem poczucie, że gniję. Z czasem pojawiło się drugie, trzecie dziecko, a ja siedziałem przed telewizorem, ściszałem głos i onanizowałem się całe noce

Zobacz powiekszenie
Rys. Jacek Gawłowski Zobacz powiekszenie
Rys. Jacek Gawłowski
ZOBACZ TAKŻE
Na mityng Anonimowych Seksoholików trafiłem na ich własną prośbę.

Zanim weszliśmy, trochę kluczyliśmy.

Salka była wąska.

Tak wąska, że ledwo mieściła długi stół i siedzących przy nim mężczyzn.

- Tylko pamiętaj, że nie możesz ujawnić miejsca, w którym się spotykamy - przypomniał ten, który mnie przyprowadził.

- I nie podawaj imion i nazwisk - dorzucił drugi. - Nie chciałbym, żeby w mojej pracy wiedzieli, że jak widzę sekretarkę, to potem lecę do ubikacji i się masturbuję.

- My podajemy tylko numer telefonu i adres mailowy. Jak ktoś chce do nas przyjść, musi zadzwonić lub napisać - powiedział trzeci.

- Zadajemy mu wtedy standardowe pytania - włączył się czwarty. - Co cię sprowadza? Czego oczekujesz? Czego pragniesz zaprzestać?

- Doświadczenie naszych amerykańskich przyjaciół uczy, że bardzo często przychodzili ludzie, którzy albo szukali sensacji, albo obiektów - wyjaśnił piąty.

- W Stanach wspólnota anonimowych sekso-holików liczy tysiące, w Niemczech setki, a w Polsce kilkadziesiąt osób. Jesteśmy przekonani, że tych, którzy cierpią, jest znacznie więcej. Chcielibyśmy, żeby zgłaszali się do nas ludzie uzależnieni od seksu.

Łukasz: Sny o dziewczynkach

- U mnie to wygląda tak, że krążę wokół tematu, czyli zaglądam do kiosków, empików - zaczyna swoją opowieść Łukasz, 30-letni instruktor fitness. - I niby przeglądam pisma z motocyklami...

- Lubisz motocykle?

- No, co ty. To się tylko tak zaczyna, że niby motocykle, bo potem ciągnie mnie w stronę gołych panienek. To samo w przypadku internetu. Niby mam sprawdzić pocztę i nagle mnie bierze, bo mi się wyświetliło słówko "sex". Zaczynam ściągać, co się da, i upychać na twardym. Czasem trwa to nawet kilka dni. I jak już jestem tym strasznie zmęczony, to wchodzę w ciąg masturbacyjny. Zdarzało mi się tak to robić, że masturbacja była czystym bólem. Nawet orgazm był bólem. Potem to się kończy i zostaje straszne cierpienie. Ból w jądrach, w podbrzuszu. Tępy i nieustający. Coś jak przy zakwasach. Do tego doły psychiczne. Jestem tak pełen nienawiści, że myślę, że dobrze, że tak mnie boli. I wtedy podejmuję zobowiązania, że nigdy więcej.

Przedstawiając Łukasza, pominę całą masę rzeczy.

Nie będę się rozwodzić, że nie pije i nie pali, bo ojciec wypił za nich dwóch, a matka wypaliła.

Nie będę opowiadać o kobietach, bo po pierw-sze, nie było ich dużo, a po drugie, tak się masturbował, że w zasadzie były mu obojętne.

Nie wspomnę o prostytutkach, bo nawet gdyby wszedł do burdelu, to chyba by się rozpłakał. Z przerażenia.

Nie zatrzymam się nawet nad kwestią samobójstwa, bo Łukasz nie skoczył z mostu, choć mówi, że jak po nim idzie, to ogarnia go dziwna chęć, żeby się przechylić.

Skupię się za to na dziecku. Łukasz ma sześcioletnią córeczkę.

- To było cztery lata temu. Byłem przekonany, że żony nie ma w domu, córkę zostawiłem nad obiadem, a sam pobiegłem do komputera. I nagle żona wróciła. Nie usłyszałem, jak wchodzi. Złapała mnie za włosy. Krzyknęła, że jeśli małej coś zrobię, to mnie zabije.

Sprawa stanęła na ostrzu noża i Łukasz poszedł na terapię dla Dorosłych Dzieci Alkoholików. Opowiedział o problemie z masturbacją. Terapeuta zasugerował grupę dzienną z alkoholikami. Minęła desperacja, nie poszedł.

I było coraz gorzej.

- Z żoną kochaliśmy się rzadko. Raz w miesiącu. Ona nie chciała częściej. Jak mnie odrzucała, to zaczynałem się nad sobą użalać i oczywiście się masturbowałem. Albo wychodziłem i zaczynałem krążyć. Pamiętam, była zima, wiał lodowaty wiatr, a ja wściekły, odrzucony, zbolały. Nie wziąłem portfela, bo tak to bym wylądował na Dworcu Centralnym w jakimś saloniku prasowym. Krążyłem koło kiosków, zaglądałem i nagle koło trzeciej nad ranem, gdy już byłem strasznie zmęczony, zobaczyłem kobietę wychodzącą z biurowca. Była blisko. Jakieś 50 metrów. Poczułem ochotę, żeby ją zgwałcić. I taka myśl mi przyszła, że to realne. Do dziś nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem.

- Boisz się, że zrobisz krzywdę córce?

- Nie chcę nawet o tym myśleć. Nie chcę rozważać, czy mógłbym swoją córkę... Jak była malutka i ją kąpałem, to jeśli choć przez chwilę pojawiała mi się myśl seksualna, to ją odkładałem. A teraz jak tylko zaczynam myśleć, że ona staje się dziewczynką, że ma długie nogi, falujące włosy, to zaraz staram się to w sobie stłumić. Ale mam sny. Śnią mi się młode kobiety, takie nastolatki.

Marek: Czas pogardy

- Ciągle ciężko mi o tym mówić - zaczyna Marek, 24-letni magister prawa.

I robi się czerwony.

Wstyd to największy wróg uzależnionych. Tak bardzo boją się go przeżywać, że nieustannie przed nim uciekają.

- Nie mogę przestać się onanizować... - wydusza wreszcie z siebie.

I znowu jest czerwony.

- Może będzie ci łatwiej, gdy zaczniesz od początku.

Siedmioletni Marek leży w łóżku. Jest tak chory, że pół roku będzie musiał leżeć. To wtedy odkrywa masturbację. I na początku używa jej jako sposobu na nudę i środka na bezsenność. Pewnego dnia do pokoju niespodziewanie wpada matka. Marek z penisem w ręku. Nie dość, że wstyd, to jeszcze awantura. Od tamtej pory zacznie się pilnować.

- Rodzice?

- Wymagający i zimni. Stosowali psychiczne kary. Udawali obrażonych, potrafili się nie odzywać. Ale najgorsze było to, że ciągle mnie kontrolowali. Gdy się onanizowałem, miałem satysfakcję, że robię coś za ich plecami.

Pierwszy raz spróbował przestać, gdy był w szóstej klasie podstawówki. Zaciął się, wytrwał dziesięć miesięcy.

Pierwszą dziewczynę miał w klasie maturalnej. Unikał z nią seksu jak ognia.

Pierwszy raz poszedł do psychologa, gdy miał 21 lat. Powiedział, że ma problem z masturbacją, a w zamian usłyszał, że w jego rodzinie był represyjny stosunek do seksualności i on się w ten sposób wewnętrznie karze.

Potem się dowiedział, że jego rówieśnicy też się masturbują i nie mają z tym większych problemów. Jednak poczucie winy rosło.

Gdy zaczął przeglądać pornograficzne strony w internecie, tłumaczył sobie, że ma większe libido niż inni. Jednak usprawiedliwienie jakoś nie działało.

Zwłaszcza że masturbacja coraz częściej kończyła się bólem. Pojawiła się bezsenność i problemy ze wzwodem.

- Mnie wkurwiało, że ja, superczłowiek, co sobie generalnie radzi, nie mogę się opanować. Miałem totalną sprzeczność. Byłem dumny, że nie mam żadnych nałogów. Paliłem, ale po dwóch latach rzuciłem. Potrafiłem pić tydzień, a potem przestawałem.

Nieraz się zdarzało, że w dyskusji z kolegami wykładał swoje credo: "Normalny człowiek ma plan na życie, a narkoman go nie ma albo go stracił". I dodawał, że on ma, bo chce zostać adwokatem. A potem szedł do domu, zamykał się w pokoju, wyłączał telefon, przygotowywał ręcznik, włączał komputer i zaczynał seans.

A potem nadchodził palący wstyd i ogromne poczucie winy, więc rzucał się w naukę. To było wycieńczające. Bez przerwy chodził chory.

- Pewnego dnia, w czasie seansu internetowego, wpisałem do wyszukiwarki słowo "sekso-holik". Wyskoczyła mi strona kompulsywnych onanistów. Potem znalazłem seksoholików. Konkretnie mityng internetowy. Zalogowałem się i włos mi się na głowie zjeżył, jak przeczytałem, co tam ludzie piszą. Przestraszyłem się, że jestem tym narkomanem, którym tak pogardzałem.

I potem był kolejny ciąg.

- Na drugi dzień napisałem maila. Nikt nie odpowiedział, więc się obraziłem i oczywiście zacząłem masturbację. Ale ten mityng mnie męczył.

Krzysztof: Żona jest jak mercedes

Luksusowe audi parkuje na podjeździe. Krzysztof, 35-letni właściciel dobrze prosperującej firmy, chowa kluczyki do kieszeni eleganckiej marynarki. Pewnym krokiem podchodzi do stolika.

- Ja nigdy nie miałem ciągów - gdy zaczynamy mówić o uzależnieniu, lekko ścisza głos. - Onanizowałem się średnio co trzy dni i koniec. Żadnych sensacji. Zaraz po normalnie szedłem do swoich zadań. Oprócz ryzyka pedofilii mam wrażenie, że moja historia nie jest gorsza od historii wielu ludzi, którzy mają kochanki i prowadzą podwójne życie.

Kluczem do historii Krzysztofa jest sport.

W liceum grał w siatkówkę. I był dobry. Mówi, że przygotowywał się do olimpiady.

- Byłem przystojny, lubiłem muzykę, zabawę. Z dziewczynami szło mi łatwo i w zasadzie cały czas kogoś miałem. Można powiedzieć, że nawet kilka związków naraz.

Onanizm?

Owszem, trochę się tego wstydził, ale wierzył, że to przejdzie. Zresztą nie martwił się tym bardzo, bo emocje sportowe głuszyły nie tylko problem z masturbacją. Również to, że w domu czeka pijany ojciec, którego już od 13. roku życia musiał szukać po parkach i wozić na odtrucia.

Kończąc liceum, złapał kontuzję i wszystko się skończyło.

Do tego wszystkiego ojciec zaczął mieć kłopoty finansowe.

- W końcu zginął w wypadku samochodowym. Nie wiem, czy był pijany. Dziadkowie załagodzili sprawę. Tak czy siak zostałem z domem na utrzymaniu, ze słabnącym biznesem ojca i skończoną karierą sportową. To ostatnie może akurat dobrze się złożyło, bo całą energię, którą wkładałem w sport, włożyłem w pracę.

- A seks?

- Jest dziewczyna, są miłostki, onanizm raz w tygodniu i w końcu wpadka. Dziewczyna w ciąży. Ślub. Trzeba dorosnąć. Mamy działkę, budujemy dom i ten początek, kiedy rodzi się dziecko, jest OK.

- A seks?

- Masturbuję się raz, dwa razy w tygodniu, ale zrywam z romansami. Mam przed sobą dwa dobre, nudne lata. Biznesik się rozkręcił, spotykam się z kolegami, gramy w kosza, w siatkę. Staję się dojrzałym 27-latkiem, fajnie wyglądam, mam fajną furę i wtedy po-

znaję osiemnastolatkę. Pełen odpał. No, bo wiesz, drugie życie, schadzki w hotelu. Seks nie jest szczytem marzeń, jak to z młodą kobietą, ale to ciało. Piękne! Zwłaszcza w porównaniu z żoną, która dopiero co urodziła i wykarmiła dziecko. Hm... Jak by ci to powiedzieć... Żona jest jak mercedes, wspaniały, wygodny, bezpieczny, ale ja jestem sportowcem i potrzebuję adrenaliny.

Dlatego po pierwszej kochance następują kolejne. A potem lub równolegle - płatny seks.

Gdy nachodzi go poczucie winy, tłumaczy sobie, że zdradza żonę, bo ona chce się kochać tylko raz w tygodniu.

Gdy żona wchodzi do pokoju i widzi go masturbującego się przed komputerem, krzyczy, że to dlatego, że ona nie chce z nim sypiać. Że koledzy mają kochanki, a on nie, więc musi sobie jakoś radzić.

Z czasem poczucie winy przemienia w strach przed chorobą. Po każdej wizycie u prostytutki godzinami myje się w gorącej wodzie.

W końcu łapie chorobę weneryczną. Na trzy miesiące, tyle ma wysypkę, wycisza nałóg.

A potem wpada w rytm, trzy miesiące abstynencji, ciąg, strach, badanie na AIDS, spowiedź.

Nie może przerwać, więc wymyśla sobie teorię mniejszego zła, czyli że im młodsza, tym mniejsze ryzyko zarażenia.

Godzinami siedzi na internetowych czatach i poluje. Wykończony nie ma siły na pracę. Jest tak nerwowy, że zdarza mu się uderzyć dziecko.

A jednocześnie pojawia się lęk, że w swoich polowaniach trafi na nieletnią i skończy w więzieniu.

- Na randkach zacząłem prosić o legitymację.

- A gdyby się okazało, że ma 14 lat?

- Często byłem tak napalony, że było mi wszystko jedno.

Paweł: Szpital, więzienie lub śmierć

Paweł, 43-letni analityk bankowy, swój życiorys spisał na 22 stronach.

- I wielokrotnie go poprawiałem - mówi.

No to wysłuchajmy kilkunastu krótkich fragmentów wersji obecnie obowiązującej.

Pierwszy jest o tym, że jako mały chłopak miał momenty kompletnej apatii. Zdarzało się, że godzinami siedział nad klockami i tylko się kiwał.

- Wystarczyło, że zobaczyłem półnagą kobietę, na przykład w "Kobiecie i Życiu", a już się podniecałem. I potem przypominałem to sobie przed snem.

Drugi fragment jest o tym, że jak oglądał z rodzicami telewizję, to wystarczyło, że było coś z nagością, a już zasłaniali ekran.

- Byłem posłusznym dzieckiem, więc postanowiłem, że skoro tak, to nie będę o tym myślał. Od tej pory jak leżałem w łóżku, to nie fantazjowałem.

Trzeci fragment jest o tym, że w pierwszej klasie kolega pokazał mu porno.

- To, co zobaczyłem, weszło mi do głowy. Przestraszyłem się, próbowałem to wyrzucić. Wracało. No to ja znowu. Żeby to zagłuszyć, waliłem ręką w ścianę. Albo biłem się po twarzy. Albo zaczynałem obłędnie się uczyć. Nie odchodziło.

Czwarty fragment jest o tym, że o wszystkim opowiedział księdzu na spowiedzi.

Piąty, że w drugiej klasie liceum zaczął wielogodzinne fantazje.

Szósty, że jednocześnie chciał z tym skończyć, więc poszedł na pielgrzymkę do Częstochowy.

Siódmy o tym, jak wyobrażał sobie nagie kobiety. Że wokół nich chodzi, nie dotyka, ale wydaje rozkazy i każe przybierać pozy.

Ósmy fragment jest o tym, jak rowerem przejechał Europę.

Dziewiąty, że w końcu zdarzył się ten pierwszy raz.

- Ona też była dziewicą i było nam cudownie. Postanowiliśmy się pobrać. Ale im dłużej z nią byłem, tym mocniej flirtowałem z innymi dziewczynami. Zacząłem oglądać się na ulicy, a w towarzystwie opowiadać sprośne dowcipy.

Dziesiąty fragment jest o tym, że w 1989 roku wybuchły w Polsce sex shopy, a Paweł się ożenił.

- Zacząłem się onanizować i kupować porno. Chowałem pod łóżko lub dywanik w samochodzie. Zacząłem znikać z domu. Za pretekst wystarczyła mi kłótnia. A było ich coraz więcej. Wychodziłem i zaczynałem krążyć. Gdy podchodziłem do kiosku i już miałem kupić porno, włączał mi się głos: "co ty robisz?", "jesteś nienormalny". I odchodziłem. A potem szedłem do sex shopu. Dotykałem klamki i z powrotem do kiosku. W końcu coś kupowałem, onanizowałem się w jakiejś toalecie i znowu zaczynałem krążyć. Mogło to trwać nawet kilkadziesiąt godzin. Bez spania, bez jedzenia, tylko chodzenie i masturbacja.

Jedenasty fragment jest o tym, że po dwóch latach małżeństwa opowiedział o wszystkim żonie.

- Jak wracałem z moich ciągów, to ona czuła się winna. Przepraszała, mówiła, że zrobi wszystko, żebym nie znikał. Raz wróciłem i zobaczyłem od niej list podpisany "kobieta, która kocha". Ogarnęła mnie rozpacz i wszystko jej wyznałem. Stwierdziła, że powinienem się leczyć. Znalazła mi psychologa. Wszedłem w abstynencję, wyrzuciłem porno, zacząłem nowe życie.

Dwunasty fragment jest o tym, że po dwóch latach żona wyjechała na cztery dni, a Paweł wypożyczył sobie cztery pornosy i zaczął się onanizować.

- Jak wróciła, to się przyznałem. A ona, żebym się nie załamywał i dalej pracował z terapeutą. Stwierdziłem, że sam sobie poradzę. Od tamtej pory coraz częściej zaliczałem wpadki. I już nie mówiłem o tym żonie.

Trzynasty fragment jest o tym, jak Paweł rozwijał biznes. Zrezygnował z doktoratu i zaczął wysyłać tiry do Rosji. Tak się w to zaangażował, że przestał myśleć o porno.

- Szło mi dobrze, więc po dziewięciu latach małżeństwa zdecydowaliśmy się na dziecko.

Czternasty fragment jest o tym, że urodził się chłopiec, miał straszne kolki i do tego wszystkiego na moskiewskiej giełdzie nastąpił krach.

- Rubel spada, a ja zostaję z masą towaru i zerem klientów. Pierwszy raz w życiu idę na striptiz. Kilkanaście dni później decyduję się na masturbację w czasie striptizu. Zaraz potem czuję, że coś we mnie umarło. Obiecuję sobie, że już nigdy więcej.

Piętnasty fragment jest taki, że bardzo szybko wrócił do twardej pornografii. A rok później znowu wykupił striptiz.

- Miałem poczucie, że gniję. Z czasem pojawiło się drugie, trzecie dziecko, a ja siedziałem przed telewizorem, ściszałem głos i onanizowałem się całe noce.

Szesnasty fragment jest o tym, jak fantazjował, że bije, wiąże, zadaje ból, morduje.

Siedemnasty fragment - zaproponował żonie sado-maso, ta przestała z nim sypiać.

Przedostatni fragment opowiada o kolejnym bankructwie Pawła.

A ostatni o tym, że w czerwcu 2003 roku w "Polityce" ukazał się artykuł "Pejcz erosa" Barbary Pietkiewicz. - Jak to czytałem, to jakbym czytał o sobie. 3 września 2003 roku poszedłem na swój pierwszy mityng. Potem onanizowałem się i oglądałem porno. Od 8 września 2003 roku już nigdy do tego nie wróciłem.

Głos rozsądku

Podwarszawska wioska.

Tam, gdzie zaczyna się las i prawie kończy się droga, przy bramie prowadzącej na posesję, stoi Staszek Pilewski.

Lewą ręką głaszcze psa, w drugiej trzyma grzyby.

- Masz ochotę na jajecznicę? - pyta.

Staszek jest alkoholikiem, ale nie pije od

17 lat. Jest seksoholikiem, ale od dziewięciu lat seks uprawia jedynie z żoną. Od ośmiu jest terapeutą w jednym ze stołecznych ośrodków leczenia uzależnień. Ostatnio udało mu się skompletować grupę złożoną z samych seksoholików.

Siadamy, wsuwamy jajecznicę i Staszek opowiada.

Mógłby zacząć od wykładu o endorfinach, które wyzwalają się w czasie orgazmów. O peptydzie, który nazywa się fenyloetylo-

amina, którego budowa molekularna podobna jest do budowy amfetamin, a który uruchamia się w mózgu wskutek fascynacji nową miłością.

Ale wykład nie następuje, bo Staszek jest praktykiem.

- To, co seksoholik wytwarza w swoim mózgu, działa podobnie jak alkohol. To znaczy tłumi strach, podnieca, wywołuje euforię.

- Jakieś różnice?

- Alkoholik może odstawić alkohol i nie pić do końca życia. Seksoholik za zadanie ma wrócić do normalnego życia społecznego. Tak jak żarłok, który nie może odstawić jedzenia, tylko musi nauczyć się jeść.

- Kto jest seksoholikiem?

Gdyby Staszek chciał się wymądrzać, mógłby powiedzieć, że seksoholizm to uzależnienie, które zmusza do podejmowania zachowań seksualnych w celu likwidacji objawów odstawienia. To znaczy: gorączki, drżenia mięśni, niepokoju, obsesji.

Mógłby też powiedzieć, że seksoholikowi wydaje się, że zaspokaja potrzeby seksualne, a tak naprawdę likwiduje napięcie wywołane stresem czy poczuciem niskiej wartości.

Albo że seksoholik to jest ten, kto używa seksu, by rekompensować klęski życiowe, poczucie niskiej wartości, stresy w pracy, niską samoocenę.

Albo jeszcze inaczej.

Że seksoholik w przeciwieństwie do normalnego człowieka nie potrafi odroczyć potrzeby seksualnej.

Ale Staszek ma swoją, króciutką definicję.

- Seksoholikiem jest ten, kto czuje, że odczuwa szkody w innych częściach swojego życia w związku ze swoim życiem erotycznym.

- A ty jak diagnozujesz seksoholika?

- Ostatnimi czasy to przede wszystkim pytam o internet. Jak długo siedzi w sieci i na jakich stronach. Albo jeśli pacjent opowiada, że podrywa kobiety, to pytam, jak dużo było ich w jego życiu. Jeśli dużo, to zaczynam drążyć.

- Ale przecież nie od razu znajduje się miłość na cale życie?

- Ale ile można jej szukać? Jeżeli jedna partnerka mi nie pasuje, druga, trzecia, czwarta, piąta, pięćdziesiąta, to rozsądny człowiek pewnie pomyśli, że to w nim coś jest nie w porządku. A nie w tych kobietach.

Uzależnieni od seksu

Jeśli chodzi o wspólnoty uzależnionych od seksu, to wszystko zaczęło się w Stanach, dokładnie w Bostonie. 30 grudnia 1976 roku. Zaraz potem w dwóch innych amerykańskich miastach powstały dwie kolejne wspólnoty.

Wszystkie zgadzają się co do jednego: sekso-holik musi się nauczyć odróżniać seks zdrowy od chorego.

Staszek: - Zdrowy seks wymaga ogromnego wglądu w siebie. W emocje i motywacje. Zdrowiejący seksoholik musi się dowiedzieć, jakie emocje powodują, że ma ochotę na seks. Jak to osiągnie, co jest bardzo długim procesem, to kiedy mu przyjdzie ochota na seks z żoną, będzie wiedział, czy to dlatego, że miał ciężki dzień w pracy i chce to stłumić, czy też po prostu kocha swoją żonę.

Żeby to rozróżnić, zalecana jest pełna abstynencja seksualna przez rok albo półtora. I to nawet wtedy, gdy jest się w związku.

- Abstynencja jest jak detoks - mówi Staszek. - Dzięki niej seksoholik zaczyna czuć to, co naprawdę czuje, i może nad sobą pracować. Z pijanym alkoholikiem nie porozmawiasz, tak samo z seksoholikiem naćpanym chemią.

Dwanaście Kroków

Program Anonimowych Seksoholików, podobnie jak Anonimowych Alkoholików, Anonimowych Hazardzistów i wszystkich tego typu grup, opiera się na Dwunastu Krokach.

Oto kilka z nich.

Krok pierwszy - przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec lubieżności i że przestaliśmy kierować własnym życiem.

Krok drugi - uwierzyliśmy, że Siła Większa od nas samych może przywrócić nam zdrowie.

Krok piąty - wyznaliśmy Bogu, jakkolwiek Go pojmujemy, sobie i drugiemu człowiekowi istotę naszych błędów.

Krok ósmy - zrobiliśmy listę osób, które skrzywdziliśmy, i staliśmy się gotowi zadośćuczynić im wszystkim.

Krok dziesiąty - prowadziliśmy nadal obrachunek moralny, z miejsca przyznając się do popełnianych błędów.

Krok dwunasty - przebudzeni duchowo dzięki tym krokom staraliśmy się nieść posłanie innym seksoholikom i stosować te zasady we wszystkich naszych poczynaniach.

Boże, pobłogosław mi

Uzależniony nie ma szans na trzeźwość, jeśli nie nauczy się mówić o swoim nałogu.

I to mówić prawdę.

A nie ma lepszego miejsca, żeby się tego nauczyć, niż mityngi. Po pierwsze dlatego, że innych uzależnionych się nie oszuka. Po drugie, mityng daje poczucie bezpieczeństwa, bez którego nie sposób się otworzyć. W czasie rozmowy o seksie jest się szczególnie podatnym na zranienie. To dlatego na mityngach nie można przerywać wypowiedzi, zadawać pytań, oceniać. To, co można robić, to mówić o sobie.

Jest jeszcze jedna rzecz, która wynika z rozmowy o seksie. Tym czymś jest bliskość. Sekso-holik ma z tym elementarny problem. Przez lata nauczył się funkcjonować na dwóch skrajnych biegunach. Albo podchodził tak blisko, że łamał granicę intymności i od razu pojawiała mu się myśl o seksie, albo był tak zdystansowany, że aż lodowaty.

Mówiąc o sobie na mityngu, seksoholik uczy się wytyczać nowe granice.

Poza tym na mityngach dowiaduje się o tym, jak inni sobie radzą.

Jeden z nich w czerwcu miał szczególnie trudny okres.

- Każda reklama mnie uruchamiała. Wystarczył kawałek biustu i już byłem napięty. Gapiłem się, a jak odchodziłem, to obraz zostawał mi głowie, pojawiały się fantazje. I wtedy przyjaciel z SA poradził mi, żebym te wszystkie obrazy oddawał Bogu.

- To znaczy?

- Modlę się i wtedy przechodzi.

Marek: Niebezpieczny pocałunek

Tak naprawdę to Marek trafił do wspólnoty, bo poznał nową dziewczynę.

- Zacząłem myśleć, że chciałbym z nią zbudować związek. Wiedziałem, że jeśli będę się brandzlować, to nie będę wstanie normalnie funkcjonować, bo cały czas będę myślał o jednym.

Doświadczenie wychodzących z nałogu mówi, że przez pierwszy rok nie należy ładować się w nowe związki. Marek to zignorował.

Ale na początku szło mu dobrze. Wszedł w abstynencję i zaczął sobie uświadamiać momenty, w których ogarnia go obsesja masturbacji. I okazało się, że to się dzieje wtedy, gdy coś mu nie poszło na uczelni. Albo pokłócił się z rodzicami. Albo był tak zmęczony, że na nic nie miał siły. Albo czuł się beznadziejny. Albo miał wolną chwilę i nie wiedział, co ze sobą zrobić. Albo coś mu się udało i przychodziła myśl, żeby się nagrodzić.

Sęk w tym, że nie tylko trzeba wiedzieć, że internet jest zabójczo niebezpieczny, ale jeszcze trzeba się od niego odłączyć. Marek to również zignorował.

I wszedł w ciąg.

Dziś nie potrafi powiedzieć, co było bezpo-średnim katalizatorem. Może spam ze słówkiem "sex". A może pocałunek z dziewczyną.

Mówi tylko, że ten ciąg był wyjątkowo poniżający. I że potem po raz kolejny stwierdził swoją bezsilność wobec nałogu.

Odłączył się od internetu.

Spośród członków grupy wybrał sobie sponsora. To znaczy osobę, która sama jest seksoholikiem, ma długi staż trzeźwości i w związku z tym potrafi coś doradzić.

To od niego dowiedział się, że jak pojawia się nawrót, to broń Boże nie należy z nim walczyć.

- Tylko zaakceptować. A jak nie pomaga, to zadzwonić i o tym porozmawiać.

Pod okiem sponsora zaczął przerabiać kolejne kroki z programu Anonimowych Seksoholików. I uczyć się rozpoznawać sygnały ostrzegawcze.

- Największym jest to, gdy mijając dziewczynę, czuję, że mi staje.

- I co wtedy?

- Dzwonię do sponsora lub przyjaciela ze wspólnoty i mu o tym mówię. To przerywa ciąg obsesyjnych myśli i czuję, jak napięcie powoli ze mnie schodzi.

- Rozmawiałeś o tym ze swoją dziewczyną?

- Dopiero jak zobaczyłem, że mi na niej zależy. Powiedziałem, że chciałbym, żeby wiedziała, że nie mogę składać gwarancji, że nam się uda, bo jestem chory. Nie to, że mam odchyły, ale jestem seksoholikiem i mam problem z onanizmem. Zapytałem, czy ona jest w stanie ponieść ryzyko. Odpowiedziała, że jest wdzięczna, że jej powiedziałem. Wtedy oświadczyłem, że na razie musimy utrzymywać abstynencję. Dopóty, dopóki nie nauczę się zdrowego seksu. "A co jest zdrowe?" - zapytała. Odpowiedziałem, że nie wiem. Powiedziałem jej również, że jeśli wrócę do nałogu, musi mnie zostawić.

- Już się nawet nie całujecie?

- Nie ma żadnego seksu poza związkiem formalnym.

- A jakbyście wzięli ślub?

- To nic nie rozwiąże. Zrozum, ja miałem dziewczyny, a nie potrafiłem się powstrzymać od onanizmu. Nie chcę ryzykować.

Krzysztof: Koniec z "Playboyem"

- Ostatnią wpadkę z kobietą miałem w grudniu. Jakieś problemy w biznesie, do tego nadchodzące święta i się stało - opowiada Krzysztof. A potem od razu dodaje, że to miał być ten ostatni raz.

- Takie pożegnanie z nałogiem.

- I potem już nic?

- Tylko onanizm. Bo jeszcze 75 dni temu nie traktowałem masturbacji jak złamania abstynencji. Mnie się wydawało, że się leczę po to, żeby nie chodzić na kurwy. Dopiero na mityngu się przekonałem, że trzeźwość jest jedna.

I niby zrozumiał, niby zaakceptował, ale jak go zapytać, czy uprawia seks z żoną, to się okazuje, że owszem. Raz w tygodniu.

A przecież zalecana jest pełna abstynencja, i to co najmniej przez pierwszy rok.

W ogóle z Krzysztofem jest tak, że niby chodzi na mityngi, niby pracuje na programie, niby chce się wyrwać z nałogu, a jednocześnie nie do końca.

Komputera nie wyrzucił, ale nie siada do niego po alkoholu.

Wyrzucił z domu porno, przestał kupować "Playboya" i "CKM", a jednocześnie zdarza mu się oglądać telewizję po 22 i niby bez celu skakać po programach.

Tak samo z samochodem.

Gdy mówię, że ma strasznie bajerancką furę, natychmiast mi przerywa.

- Jeżdżę kabrioletem audi, bo mnie na niego stać - ucina i przekonuje, że samochód nie ma związku z nałogiem, bo na randki zawsze jeździł najgorszym ze służbowych.

No to mu opowiadam, że według terapeutów zdrowiejący seksoholik powinien zszarzeć, a to się wiąże ze zmianą samochodu, stylu pracy, garniturów.

Krzysztof niby słucha, a potem: - Wiesz, ja naprawdę mam wrażenie, że już jest lepiej. Dla mnie zawsze problemem był początek września. Jak pojawiały się licealistki, to jeździłem po mieście i gapiłem się na przystanki. Normalnie czułem, jak mnie skręca. Zdarzało mi się myśleć, że będę je śledził. Fantazjowałem na ten temat. Dziś jesteśmy po rozpoczęciu roku i nic.

- Ale w polowaniu na nastolatki ten bajerancki samochód mógłby ci się przydać.

- Ja wiem, że nie osiągnąłem dna. Może wszystko jest jeszcze przede mną.

Łukasz: Skrzywdzone dziecko

- Jak byłem czynny w nałogu, to jak patrzyłem na żonę, to widziałem tylko jej narządy, biust, tyłek. Teraz widzę ją jako całość, jako osobę. Kiedyś liczył się dla mnie tylko orgazm, teraz jest czułość. Kiedyś jak nie chciała, to byłem sfrustrowany i odwracałem się na pięcie, a teraz potrafię zapytać, co się dzieje, zainteresować się, przytulić.

Problem w tym, że te wszystkie dobre rzeczy dzieją się tylko wtedy, gdy Łukasz jest w abstynencji. A z tym jest kłopot.

Odkąd dwa lata temu wstąpił do wspólnoty, to jak już wpada w ciąg, to jest on wyjątkowo morderczy.

- Jak nie próbowałem zdrowieć, to był spokój. Nie było ciśnienia. Teraz wiem, że mogę z tym skończyć, i to mnie przeraża. Dlatego jak już zaliczam wpadkę, to jadę po bandzie. Zacząłem oglądać gwałty i seks ze zwierzętami.

- Obrzydliwe.

- Jak nie wpadam w obsesję, to też tak myślę, ale potem to im gorzej, tym lepiej.

- Seks z dziećmi?

- Nawet nie wiem, dlaczego nie. Może to jest ta granica, której boję się przekroczyć... - Łukaszowi głos zaczyna się łamać. - Płakać mi się chce... - oczy zaczynają błyszczeć. - Może dlatego, że sam czuję się skrzywdzonym dzieckiem... - coraz trudniej powstrzymać łzy. - Nie pamiętam, żebym był wykorzystywany, ale gdy o tym myślę, czuję ogromny żal...

Z badań przeprowadzonych na erotomanach wynika, że większość z nich padła ofiarą wykorzystania. Towarzysząca temu trauma jest tak silna, że postanowili o tym zapomnieć, a uzależnienie stało się dla nich sposobem, żeby to osiągnąć. W momencie wychodzenia z nałogu koszmar zaczyna wydobywać się z odmętów. Ból z tym związany to nie tylko katusze psychiczne, ale również bóle głowy, torsje, skręty żołądka, jednym słowem - cały zespół odstawienia. Nic więc dziwnego, że wielu rezygnuje. Problem w tym, że to, co już się przypomniało, nie chce odejść i żeby znowu skutecznie to zagłuszyć, trzeba zwiększyć dawkę.

Paweł: Dwa popiersia

Paweł przede wszystkim uporządkował dzień.

- Wstaję koło szóstej rano i pierwsze, co robię, to na zasadzie kroku trzeciego ten dzień powierzam Bogu. Cokolwiek się zdarzy. Do rutyny należy też krótka 15-minutowa modlitwa, którą sam sobie ułożyłem. Odmawiam ją, jadąc do pracy. Robotę kończę o 17 i jadę na mityng. Potem wracam do domu, piorę, czytam, chwilę oglądam telewizję i koło 21 kładę się spać.

Poza tym regularnie spotyka się ze swoim sponsorem - heroinistą i seksoholikiem, który ma osiem lat trzeźwości od seksu i 12 od heroiny.

Do tego pisze prace związane z programem Anonimowych Seksoholików. Napisał ich już w sumie około 600.

Rezultat?

Pogodził się z ojcem. Mówi, że potrafi go przytulić.

Przestał traktować sport jako wyczyn.

Zaczął bawić się z dziećmi.

Zdobył etat, a nigdy wcześniej go nie miał.

Po 43 latach życia wreszcie widzi kobiety w całości. I widzi, że są piękne.

- Zauważyłem, że jak kobietę traktuję jak człowieka, który ma swoje mocne i słabe strony, jakiś charakter, jest czyjąś żoną, matką, siostrą, córką, to wtedy ta interakcja jest pozbawiona tego seksualnego hyzia.

- A kiedyś?

- To się wciąż pojawia. Przeważnie gdy jestem niewyspany i zmęczony. Patrzę wtedy na kobietę, bezwiednie wyjmuję ją z kontekstu i zaczynam traktować jak rzecz, którą się mogę posłużyć dla swojej przyjemności seksualnej. Na szczęście nauczyłem się to za-

uważać i jak to przecinam, to natychmiast widzę normalnego człowieka.

Słuchając Pawła, mam wrażenie, że naprawdę nieźle sobie radzi.

Tylko ta kwestia z żoną.

- Uprawiacie seks?

- Od pięciu lat tego nie robimy.

- Dlaczego?

- Na pewno nie dlatego, że nie chcę - odpowiada błyskawicznie. A potem się zamyśla. Pauza się przeciąga, więc zaczyna kasłać.

- A skąd ty w ogóle wiesz, że ona chciałaby uprawiać z tobą seks? - przerywam milczenie.

- Przypuszczam, że by nie chciała - odpowiada i od razu milknie. - To dla mnie bolesne, ale mam wrażenie, że żona źle się przy mnie czuje. Może dlatego, że nie akceptuję szeregu jej cech psychicznych i nawyków. Nie potrafię jej odpuścić np. papierosów. Skąd-

inąd ona może mieć znacznie więcej urazy do mnie w związku z moją przeszłością. Nie jest jej lekko i z tym, że w trakcie zdrowienia zmieniłem światopogląd - byłem bardzo liberalny, a teraz jestem konserwatystą w każdym calu. Nie bez znaczenia jest też fakt rozłąki, od trzech lat pracuję w innym mieście, więc widujemy się najwyżej przez półtora dnia w tygodniu.

- A jak twoja żona radzi sobie z przymusową abstynencją?

- Nie wiem.

Milczenie żon

- Celem zdrowienia z seksoholizmu jest zbudowanie trwałego i szczęśliwego związku lub samotność wolna od nałogu. Zależnie kto jakiego dokona wyboru - mówi Staszek, a ja przypominam sobie, że żaden z moich rozmówców nie opowiada swojej partnerce o tym, co z nim działo i dzieje.

Paweł: - Ona nie chce rozmawiać o moim zdrowieniu. Może dlatego, że ja przy okazji forsuję swoje teorie. Chciałbym, żeby się zapisała do Dorosłych Dzieci Alkoholików. Wyobrażam sobie, że wtedy coś by się między nami zmieniło.

Krzysztof: - Nie mówię jej, bo ona mogłaby tego nie przeżyć.

- Naprawdę?

- No, dobra. Boję się, że mogłaby ode mnie odejść. Nie chciałbym jej stracić. Poza tym nie stać mnie na sto procent szczerości.

Łukasz przypomina sobie, że kiedyś próbował opowiedzieć.

- To było, gdy zaczęła chodzić na terapię Dorosłych Dzieci Alkoholików. Pewnego dnia oświadczyła, że najgorsza prawda jest lepsza niż kłamstwo. Zrobił się nastrój. Powiedziałem, że mam kilka tygodni abstynencji. Okazało się, że to jest dla niej szok, bo ona myślała, że więcej. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedziałem jej o swoich ciągach. Poprosiła, żebym na kacu nie odprowadzał małej do przedszkola. Umówiliśmy się na celibat. Zacząłem pracować na programie. Zaczęło się poprawiać. I wtedy nagle wypaliła, że brak seksu jest dla nas niebezpieczny, bo nas oddala. Zaczęły się awantury. Raz mi wygarnęła, że nie dość, że jestem bez pieniędzy, to nawet seksu nie ma. Przestałem mówić, a ona nie wnika.

Staszek: - Partnerkom i żonom zalecam kontakt z terapeutą od rodzin i od współuzależnienia. Żyjąc w toksycznym związku, poniosły tak duże straty emocjonalne, że bez pomocy z ze-wnątrz nie będą ich w stanie uporządkować. I muszą to zrobić, choćby po to, by w pełni świadomie podjąć decyzję, czy chcą dalej być w tym związku. Zresztą żona też może być sekso-holiczką, bo gdyby tak nie było seksoholiczek, to z kim szalałby seksoholik?

* Kontakt do wspólnoty Anonimowych Seksoholików. Telefon: 0-798 05 66 77

Mail: wspolnota.sa@wp.pl Adres internetowy: www.seksoholicy.webpark.pl

** Pisząc ten tekst, korzystałem z książki "Od nałogu do miłości" Patrica Carnesa, wyd. Media i Rodzina