wtorek, 15 kwietnia 2008

Sześć dni Benedykta XVI w USA

2008-04-15, ostatnia aktualizacja 2008-04-14 18:03

Sześć dni Benedykta XVI w USA

Waszyngton, wtorek, godzina 22 czasu polskiego: przylot na lotnisko wojskowe Andrews, krótkie powitanie przez George'a i Laurę Bushów.

Środa: oficjalna wizyta w Białym Domu, 45-minutowa rozmowa z Bushem; modlitwa w Narodowej Bazylice Niepokalanego Poczęcia i spotkanie z biskupami z USA, papież wygłosi do nich przemówienie.

Czwartek: msza dla 60 tys. wiernych na stadionie bejsbolowym zespołu Nationals; spotkanie z nauczycielami na Amerykańskim Uniwersytecie Katolickim; spotkanie międzyreligijne z przedstawicielami m.in. islamu, hinduizmu i judaizmu w Centrum Kultury im. Jana Pawła II. Wspólna modlitwa o pokój.

Nowy Jork, piątek: przemówienie w ONZ; modlitwa ekumeniczna z 300 przedstawicielami katolicyzmu, prawosławia i wyznań protestanckich w parafii św. Józefa na Manhattanie.

Sobota: msza dla duchownych i sióstr zakonnych w katedrze św. Patryka przy Piątej Alei; spotkanie z młodzieżą i niepełnosprawnymi w seminarium św. Józefa pod Nowym Jorkiem.

Niedziela: wizyta i modlitwa w Strefie Zero - miejscu po zniszczonych przez terrorystów 11 września 2001 r. wieżowcach World Trade Center; msza dla 100 tysięcy ludzi na stadionie bejsbolowym drużyny Yankees.

Sobota, godzina 2 w nocy czasu polskiego: odlot do Rzymu

Uzależniony od prostytutek

To, co mnie wkurza podczas debaty o prostytucji, to spekulowanie na temat motywów, jakby chodziło o jakiś niesamowity sekret, który odkryć może tylko zespół genialnych psychologów: „Dlaczego to zrobił?”, „Jak się czuł?”, „Jak tak mógł? Co go skusiło? Przecież ma dziewczynę!”, „Czy jego penis jest mikroskopijnie mały?”, „Musiał odczuwać podświadomą żądzę zabicia swojej matki”.
Przez sześć lat byłem uzależniony od prostytutek. Wszystkie symptomy jak z podręcznika: przyspieszony puls, hiperwentylacja, niezdolność do odejścia, po tym jak opadała czerwona mgiełka pożądania, niesamowity haj przed i totalny, miażdżący dół po wszystkim, beznadziejne próby wymazania wstydu, nawet na kilka minut – zazwyczaj poprzez kupowanie seksu. Dlaczego pożądałem prostytutek jak ćpun nowych dragów? Chciałem niczego nie czuć, zapomnienie sprawdza się doskonale po złym dniu w pracy lub na kacu.

Przede wszystkim, pozwólcie mi skruszyć kilka mitów o klientach, zwanych zwyczajowo „Johnami”. Nigdy nie byłem: brzydki, bezrobotny, śmierdzący, intelektualnie niedorozwinięty, niepiśmienny, niewykształcony lub dumny z tego, co robiłem. Jak większość ludzi, mogę być dobrym kumplem, ale mogę też okazać się idiotą. Zawsze miałem dobre, chociaż ciut na dystans, stosunki z moją rodziną (z ręką na sercu mogę powiedzieć, że lubię moją matkę). Przez większą część mojego dorosłego życia miałem też dziewczyny.

Jestem młody (35 lat) i dzięki Bogu żonaty z dziewczyną, która zna moją przeszłość i której nigdy bym nie zdradził. To prawda, w przeszłości piłem za dużo, a żądza płatnego seksu zanikała tak samo jak żądza papierosa – dopiero wtedy, kiedy „wysychałem”. Wszyscy nałogowcy pragną tego stanu, kiedy nic innego nie ma znaczenia. Docierałem tam dzięki alkoholowi, a następnego dnia, przy akompaniamencie kaca, dzięki seksowi. Nazywałem to dylematem hedonisty.

Jako nastolatek zostałem wysłany do wyłącznie męskiej szkoły z internatem, gdzie czułem się samotnie, nienawidząc mentalności grupowej. Straciłem dziewictwo w wieku 15 lat, ale tak jak wszyscy chłopcy z mojego otoczenia, moje pierwsze doświadczenia seksualne związane były z kobietami w magazynach porno. Skończyłem szkołę jako chłopak średniego wzrostu i temperamentu (z odrobiną porywczości), z umiejętnością odnoszenia się do przeciwnej płci na poziomie poniżej przeciętnej.

Moim problemem nie było to, że nie potrafiłem przelecieć kobiety, po prostu nie potrafiłem z nimi rozmawiać. Mój pierwszy raz miał miejsce w moje 18. urodziny w Amsterdamie. Byłem pijany i pod wpływem narkotyków wraz z sześcioma znajomymi ze szkoły, którzy zdecydowali, że w planach mamy odwiedzenie burdelu. Czy czułem, że przekraczam jakąś granicę? Niespecjalnie. Nie mogłem po wszystkim wstać, a kiedy zaczęło się zbiorowe przechwalanie – słowo „ogier” było wtedy na topie – skłamałem. Pamiętam, że myślałem wtedy: „To było gorsze od stracenia dziewictwa!” Doświadczenia tamtej nocy nie wywołały u mnie nałogu płatnej miłości. Ale pozostały lekcje znane mi już z pornografii: że kobiety istnieją tylko w jednym celu.

Nie wiem, skąd wzięła się teoria, jakoby z usług prostytutek korzystał jeden na dziesięciu mężczyzn. Moim zdaniem, przynajmniej 50-60 proc. odwiedziło którąś z nich przynajmniej raz w życiu. Nie wydaje mi się, by mężczyźni lubili na ten temat rozmawiać nawet między sobą, ale od czasu do czasu komuś się wypsnie, zazwyczaj podczas popijawy. Mowa jest o „miłej Szwedce”, „dobrej” lub „profesjonalnej” dziewczynie. „Dobra” oznacza, że wszystko udawała i dobrze ukryła obrzydzenie dla twojej osoby. Co do „profesjonalizmu”... Przyjaciel opowiedział mi o pewnym miejscu w Chelsea, gdzie się udał: siedziały tam dwie kobiety, oglądające „Przyjaciół”. „Wybierz jedną”, usłyszał. Jego zdaniem nieprofesjonalne było to, że dziewczyna, której nie wybrał, była wyraźnie z tego faktu zadowolona. „Odeszła w radosnych podskokach”, jak mi powiedział.

Trzeba mieć nie po kolei w głowie, by myśleć że prostytutka lubi uprawiać z tobą seks. Ale docenisz każdą kobietę, która pozwoli na zawieszenie niewiary. „Dobra” prostytutka nie patrzy na zegarek w połowie, nie daje ci też znać, że przez płacenie za seks stałeś się ucieleśnieniem wszystkiego, czego w mężczyznach nienawidzą kobiety.

Dlaczego mężczyzna idzie do prostytutki? By ją przelecieć – tak brzmi skrócona wersja odpowiedzi. Pomyłką jest wiązanie płatnego seksu z uczuciami. Lepiej myśleć już o braku uczuć, odrobinę strasznej pustce, niemożności seksualnego i emocjonalnego komunikowania z partnerem. Przelecenie prostytutki nie rozwiązuje problemów emocjonalnych. Nie leżysz na jej łóżku, tłumacząc jej swoje problemy sercowe, nie próbujesz jej uratować z ponurych okowów zawodu. Dlaczego mężczyzna potrzebuje prostytutki, jeśli ma cudowną dziewczynę w domu? Niezależnie od wspaniałości urody i charakteru kobiety, z którą sypia, potrzebuje czegoś innego, a potem jeszcze czegoś innego. Czasami chodzi o wyrwanie się z otaczającej rzeczywistości, szczególnie dzięki nienawiści do samego siebie. Nigdy nie miałem tej samej prostytutki dwa razy.

Swoją drugą prostytutkę kupiłem cztery lata po pierwszej. Byłem w centrum Londynu, na kacu i zobaczyłem wizytówkę w budce telefonicznej. Przez głowę przeleciała mi myśl: „Jeśli zadzwonię pod ten numer, mogę za pięć minut uprawiać seks”. Nagle pragnienie seksu stało się tak fizycznie intensywne, że miałem problemy z oddychaniem.

Dziesięć minut później leżałem na cienkim materacu ze starszą Angielką. Wspomnień nie mam żadnych, ale biorąc pod uwagę alkoholowy bałagan, jakim stawało się powoli moje życie, sam fizyczny akt przyniósł ukojenie. Na jakieś osiem minut życie stawało się bańką, piersiami i łonem, pokojem pełnym waty. Potem dochodziłem do siebie, a pokój opuszczała nieznana mi kobieta. W powietrzu unosił się, niezależnie od okoliczności, zapach wybielacza.

W chwili, kiedy przestałem korzystać z prostytutek, powoli zacząłem dochodzić do trzycyfrowego wyniku. W najgorszym okresie spotykałem się z trzema kobietami tygodniowo, zazwyczaj w Soho, gdzie wtedy można było kupić „full serwis” za 20 funtów. Żądza seksu zawsze była najmocniejsza na kacu. Niepokój jest wielkim afrodyzjakiem.

Wyszedłem od prostytutki tylko dwa razy – kiedy okazała się mieć ponad 50 lat, a raz kiedy dziewczyna była przykuta łańcuchem do łóżka (nie wiedziałem, czy to część jej numeru, czy też prawda). To kolejny mit o tym biznesie, że klient poczuje się jak Richard Gere i uratuje kobietę z jej tarapatów. Co zrobisz, dasz swojej prostytutce pięć tysięcy funtów? Nie mogłem uwierzyć, że niektóre z dziewczyn, które spotkałem, pracują w tej branży. Jedna Niemka była bardzo wyedukowana – musiało się jej w życiu przytrafić coś złego. Próbowałem ją odnaleźć i dać jej numer telefonu znajomego, który mógł dać jej pracę, ale lokal został zamknięty.

Niektórzy mężczyźni twierdzą, że idą tam dla rozmowy, ale litości, nie idziesz do burdelu rozmawiać. „Cześć”, mówi ona. „Cześć”, odpowiadasz. „Skąd jesteś?”. „Z Neapolu”, odpowiada. „Byłem we Włoszech!”, odpowiadasz, jak totalny palant. „Skąd ty jesteś?”, pyta ona, totalnie nie zainteresowana odpowiedzią. „Erm, z Anglii”, odpowiadasz. I to by było na tyle.

Najdłuższa rozmowa, jaką przeprowadziłem, polegała na omówieniu tego, co moja prostytutka robiła na siłowni. Ale większość z nich nie rozmawia. W telewizorze w pokoju może iść film porno, żebyś poczuł atmosferę. Gdzieś w twoich myślach obrzydzenie dla samego siebie miesza się z przekonaniem, że nie jesteś taki zły, że musiała spać z gorszymi typami. Prostytucja to poniżające doświadczenie dla obydwu stron. Jako klient musisz dużo zapłacić, a twoje samopoczucie cierpi na tym strasznie. W większości przypadków masz życiowe problemy i w większości przypadków prostytutka może to samo powiedzieć o sobie.

Prostytutka na Berwick Street powiedziała raz mojemu znajomemu, że przypomina jej byłego i „w ramach promocji” zrobili to bez prezerwatywy. Był oczywiście pijany, a po wszystkim niesamowicie przestraszony. Czy to była jej zemsta? Czy miała nie po kolei w głowie? Czy miała HIV? Czy on teraz też miał HIV?

Istnieje paru totalnie szczęśliwych nałogowców: czujemy się jak outsiderzy i dlatego robimy to, co robimy. Ale kiedy poszedłem na spotkanie AA, zobaczyłem pokój pełen ludzi dokładnie takich samych jak ja. Czułem się wyalienowany, a tutaj nagle spotkałem całą masę ludzi opowiadających o sobie dokładnie tak, jakbym mógł to zrobić ja sam.

Opisywali pięć, dziesięć, piętnaście minut przed piciem, narkotykami, grą w pokera lub seksem, kiedy szalejesz, kiedy myślisz że nie możesz tego zrobić. Opisali ten stan umysłu, to „nie powinienem tego robić”, zabierające dech wrażenia podczas aktu i patetycznie wstydliwą pustkę po wszystkim. Opisali rozmyślanie o potencjalnych konsekwencjach i podążanie za zewem nałogu mimo wszystko. Opisali uczucie wyjątkowości i izolacji. Po chwili zdałem sobie sprawę z najwstydliwszej prawdy: wcale nie byłem inny od nich.

Wywiad przeprowadziła STEFANIE MARSH

Trzeci raz Berlusconi

Tomasz Bielecki, Rzym
2008-04-15, ostatnia aktualizacja 2008-04-15 00:12

Zobacz powiększenie
Fot. GREGORIO BORGIA AP

Miłośnik futbolu, miliarder i magnat telewizyjny wygrywa z politykiem intelektualistą. Zmęczeni i zniecierpliwieni coraz gorszymi zarobkami i emeryturami Włosi liczą na cud gospodarczy po zmianie rządu

Wstępne wyniki wyborów dawały wczoraj wieczorem centroprawicowej koalicji Silvio Berlusconiego ok. 8 pkt proc. przewagi nad centrolewicową Partią Demokratyczną kierowaną przez niedawnego burmistrza Rzymu, pisarza i dziennikarza Waltera Veltroniego. Zwolennicy Berlusconiego wyszli na ulice Rzymu, by świętować jego rychły powrót na fotel premiera. A był nim już dwukrotnie.

-Koniec z komunistami, lewakami, przefarbowanymi katolikami -mówili o odchodzącym rządzie Romano Prodiego.

Przeciwnicy Berlusconiego nazywają go drugim Putinem i śmiertelnym zagrożeniem dla włoskiej demokracji. Zwolennicy widzą w nim jedyny ratunek przed klasą zawodowych i nudnych polityków, którzy pogrążają Włochy w szarości i kryzysie.

Dla tych drugich jest błyskotliwym magnatem medialnym, dla pierwszych- brutalnym monopolistą, który jako premier wspierał brudnymi metodami kanały telewizyjne należące do jego rodziny. Dla jednych jest przestępcą podatkowym, dla drugich - godnym podziwu spryciarzem, który potrafi wykorzystywać luki prawne. Dla zwolenników to telewizyjny mesjasz, a dla wrogów - 71-letnia podreperowana sylikonem gwiazdka.

-Berlusconiemu pomagał nie tylko czar jego telewizji, ale i zmęczenie Włochów centrolewicą. Odchodzący rząd zrobił wiele dobrego dla gospodarki, ale ludzie nie zdążyli dostrzec efektów reform -mówi publicysta Gigi Riva.

W 2008 r. wzrost gospodarczy ma wynieść zaledwie 0,5 proc. Włosi coraz mniej zarabiają i dostają coraz niższe emerytury w porównaniu z innymi krajami "starej" Europy i dlatego szukają ratunku w zmianie rządu.

Zarówno Berlusconi, jak i Veltroni obiecywali obniżki podatków i ułatwienia wprowadzeniu drobnego biznesu. Ich programy ekonomiczne były tak podobne, że Włosi ukuli dla nich żartobliwą zbiorczą nazwę "Veltrusconi".

Brak wyraźnych różnic programowych sprawił, że dla wielu Włochów ważniejsza była przeszłość i styl obu polityków. Wybierali między Berlusconim, który wyzywał rywali od głupków i naiwniaków, a Veltronim zapewniającym o szacunku dla rywali. Między Berlusconim, który tłumaczył młodym kobietom, że ślub z jego synem to najszybsza droga do zrobienia kariery, a Veltronim mówiącym o programach wspierających emancypację kobiet i młodych bezrobotnych.

Odrzucili byłego komunistę Waltera Veltroniego, którego idolem jest Mały Książę, a zagłosowali na tradycjonalistę Berlusconiego oskarżanego, że tak jak Książę Machiavellego dla władzy cynicznie manipuluje społeczeństwem. Rzeczywiście, będąc po raz drugi premierem (2001-06), wyrzucał z publicznej telewizji niewygodnych dziennikarzy i kazał swym deputowanym uchwalać ustawy ratujące go przed procesami.

Lęk Włochów przed imigracją sprawił, że sprzymierzona z Berlusconim ksenofobiczna Liga Północna zdobyła aż 8 proc. głosów. Niewykluczone, że teraz stanie się tak wymagającym partnerem, że Berlusconi ją porzuci i za kilka miesięcy zgodzi się na wielką koalicję rządową z Veltronim. -Kampania była mniej agresywna niż w 2006 r. To może ułatwić porozumienie - uważa prawicowa publicystka Elisa Calessi.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Silvio Berlusconi - sprzedawca snów

rozmawiał w Rzymie Tomasz Bielecki
2008-04-15, ostatnia aktualizacja 2008-04-14 18:01

Głównym problemem nie jest Berlusconi, lecz - jak mówimy włosku - berlusconismo. To przypadłość wielu Włochów, którzy są na tyle łatwowierni, żeby kupować te mało wyrafinowane sny o bogactwie

Zobacz powiekszenie
Fot. GREGORIO BORGIA AP
Tomasz Bielecki: Silvio Berlusconi od lat zjednuje sobie Włochów, obiecując im spełnienie marzeń o dobrobycie oraz sukcesie. Dlaczego tak wielu wyborców wciąż mu wierzy?

Gigi Riva, publicysta tygodnika „L'Espresso": Berlusconi nie potrafił spełnić tych marzeń, będąc dwukrotnie premierem, ale wielu Włochów wierzy mu, bo jest świetnym sprzedawcą telewizyjnych snów. Snów, że - jeśli stanie na czele rządu, to wszyscy dostaniemy szansę, by stać się bogaci i piękni jak on sam. A kiedy się zestarzejemy, to tak jak on przeszczepami zagęścimy sobie włosy i podciągniemy skórę na twarzy. Berlusconi nie ukrywa obsesji na punkcie młodości, a to przecież łączy go z ogromną liczbą ludzi.

Takie sny mogą kupować tylko naiwni...

- Głównym problemem nie jest Berlusconi, lecz - jak mówimy włosku - berlusconismo. To przypadłość wielu Włochów, którzy są na tyle łatwowierni, żeby kupować te mało wyrafinowane sny o bogactwie. Berlusconi, może jeszcze nie myśląc o wejściu do polityki, wychowywał sobie tych Włochów od połowy lat 70. za pomocą swych telewizji. W kraju nękanym kryzysami oraz terrorem Czerwonych Brygad media Berlusconiego pokazywały filmy i audycje rozrywkowe z nieprawdziwego świata wyłącznie pięknych kobiet, grzecznych dzieci i rodzin, gdzie największą tragedią nie jest śmierć czy bieda, lecz co najwyżej zdrada. Zamiast ponurych, lecz prawdziwych informacji, sprzedawały barwne plotki.

To przekłamana karykatura włoskiej bella vita?

- Tak, ale pociągnęła włoskie gospodynie domowe, włoskich macho, włoskich dziadków oraz babcie ślepo zapatrzone w ekran telewizyjny. Do dziś to te grupy są trzonem jego elektoratu.

Jak Berlusconi przekuł to na poparcie polityczne?

- Swoją pierwszą partię, Forza Italia, założył w zaledwie sto dni, co jego spece od reklamy przedstawiali jako wielki sukces. To był produkt marketingowy budowany przez socjotechników za pomocą niemal codziennych sondaży opinii publicznej oraz trzech kanałów telewizyjnych koncernu Berlusconich. Oczywiście wtedy pomógł kryzys wywołany antykorupcyjną akcją "Czyste ręce", która zmiotła wszystkie tradycyjne partie polityczne.

Kultura tabloidu pleni się w całej Europie, ale chyba nigdzie nie wpłynęła aż tak bardzo na politykę. Berlusconi działał przecież na wolnym rynku, nie miał gwarantowanego monopolu. Co w tym czasie robiły media publiczne?

- Potężna telewizja publiczna RAI ze swymi trzema kanałami nie zaproponowała Włochom alternatywy, lecz przyjęła zasady gry narzucone przez koncern Berlusconiego. To była nasza tragedia. W ten sposób teleturnieje, blondynki oraz plotki zaczęły dominować nad treściami niekomercyjnymi we wszystkich ogólnowłoskich kanałach TV. Kiedy Berlusconi jako premier przejął kontrolę nad RAI, to już nawet nie musiał w niej dużo zmieniać. Tak jest do dziś i we Włoszech, i w wielu innych krajach. My jednak byliśmy pod tym względem chyba pionierami w Europie i może dlatego u nas berlusconismo miało najwięcej czasu, aby się najlepiej zagnieździć.

Czy Włosi jeszcze długo będą kupować sny od Berlusconiego?

- Na szczęście te metody powoli się zużywają. Moim zdaniem w ostatniej kampanii medialny czar Berlusconiego działał słabiej niż kiedykolwiek. On sam wykorzystywał nie tylko efekt polityka gwiazdora, ale też znużenie Włochów nieudanym rządami centrolewicy Romano Prodiego.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Strach przed obcymi dobrze sprzedaje się we włoskiej kampanii wyborczej


Tomasz Bielecki, Rzym
2008-04-11, ostatnia aktualizacja 2008-04-10 18:53

O ile w Rzymie otwarta ksenofobia uchodzi za rzecz w fatalnym guście, to na północy kraju politycy Ligi Północnej, czyli wyborczego sojusznika partii Silvio Berlusconiego, nie hamują się

Zobacz powiekszenie
Fot. STRINGER/ITALY REUTERS
Berlusconi, którego partia prowadzi w sondażach, na wiecu w Neapolu 4 kwietnia
"Większość była przetrzymywana w fatalnych warunkach zdrowotnych. Źle traktowana, często w ciąży i na łańcuchach. Uwolniono je w błyskawicznej akcji władz sanitarnych i przewieziono do schroniska. Czeka je adopcja" - tak rzymska gazeta "DNews" obwieściła wczoraj uwolnienie 66 kotów i 26 psów z nielegalnego obozowiska Romów w Muratella pod Rzymem. Tylko krótko wspomniano o zburzeniu około setki tamtejszych domów-namiotów. Nie wiadomo, co będzie z ich mieszkańcami.

Rzymscy Cyganie, którzy przyjechali tu głównie z Rumuni, oraz inni, głównie afrykańscy imigranci, nie mogą liczyć w stolicy Włoch na zbytnią życzliwość. W kampanii przed niedzielno-poniedziałkowymi wyborami używa ich jako straszaka głównie skrajna prawica. Choć kiedy jesienią zeszłego roku żona znanego generała Giovanna Reggiani została zamordowana przez Cygana, to fala wrogości wobec obcych bez przeszkód wlała się do głównych mediów.

- Pod obozowisko wieczorami podchodzili nastolatki z kijami w rękach. Ze strachu przez kilka dni nie wypuszczałam córki poza ogrodzenie. Nie wiedziałam, czy policja będzie nas bronić - opowiada młoda Rumunka z nielegalnego obozowiska przy Tor di Quinto na północy Rzymu.

Rumunka, która przedstawia się włoskim imieniem Flavia, myliła się, bo w Rzymie nie dopuszczono do bójek. Jednak pod presją społeczną centrolewicowy rząd Romano Prodiego wprowadził wówczas przepisy umożliwiające błyskawiczną ekstradycję obywateli Unii Europejskiej na podstawie pozasądowego orzeczenia władz, że stanowią zagrożenie.

- Lewica się poddała i zaczęła stosować metody proponowane przez włoską prawicę. Na szczęście na razie skończyło się na retoryce, bo deportacje Romów okazały się dość nieliczne - mówi politolog Marco Glilioli. Sama zapowiedź "oczyszczenia" Rzymu z niebezpiecznych przybyszów podniosła wtedy władzom sondażowe notowania o kilka procent.

- Strach został - mówi Flavia, gotując obiad na małej butli gazowej przy składanym stole turystycznym i pod namiotem ogrodowym, który po uzupełnieniu ścianami z dykty stał się jej domem. - Wszystko ruchome. Łatwiej się spakować w godzinę.

O ile w Rzymie otwarta ksenofobia uchodzi za rzecz w fatalnym guście, to na północy kraju politycy Ligi Północnej, czyli wyborczego sojusznika partii Silvio Berlusconiego, nie krępują się. - Imigrantów powinno się ubierać jak trędowatych w średniowieczu. I niech ostrzegają przechodniów kołatkami - apelował niedawno Gianpaolo Gobbo, burmistrz z Treviso.

Jeden z tamtejszych radnych (też z Ligi Północnej) proponował "powrót do metod SS": - Kiedy obcy skrzywdzą jednego Włocha, ukarzmy ich dziesięciu. A pragmatyczne władze północnowłoskiego Ardo niedawno ogłosiły, że będą wypłacać swym obywatelom po 500 euro za donos na jednego nielegalnego.

Politycy Ligi Północnej, a także Ludu Wolności (partii Berlusconiego) weszli przed tygodniem w ostry konflikt z mediolańskim kardynałem Dionigim Tettamanzim (wymienianym trzy lata temu wśród kandydatów na papieża).

- Nie szanujecie praw człowieka. A te prawa to także mleko dla dzieci, pomoc lekarska i prawna - ogłosił kardynał Tettamanzi po brutalnym przepędzeniu Cyganów i Tunezyjczyków z jednego z obozów pod Mediolanem. W odpowiedzi usłyszał apel o "obronę praw Włochów - zagrożonych, bitych i okradanych".

Wprawdzie Berlusconi zapewnia, że szef Ligi Północnej Umberto Bossi nie będzie ministrem jego rządu, ale toleruje go od wielu lat. Po prostu bez 7-10 proc. głosów, jakie dostaje Liga Północna, nie ma szans na zwycięstwo nad centrolewicą.

Imigranci stanowią ok. 4,5 proc. ludności Włoch - to głównie Romowie, mieszkańcy Maghrebu i czarnej Afryki. Rzymskie statystyki pokazują, że rzeczywiście dopuszczają się więcej drobnych przestępstw (głównie kradzieży) niż przeciętni Włosi. Choć stereotyp imigranta przestępcy jest tu żywy, to wciąż nie jest dominujący.

- Co to za różnica: obcy, nie obcy. Jeśli nie kradnie, a gotuje - to każdy jest w porządku - tłumaczą klienci restauracji Antico Forno Roscioli, którą prowadzi Tunezyjczyk Nabid Husejn, czyli zwycięzca tegorocznego rankingu najlepszej pasta carbonara w Rzymie.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Borowski marzy o wskrzeszeniu LiD

Wojciech Załuska
2008-04-15, ostatnia aktualizacja 2008-04-14 20:35

Powróćmy do porozumienia czterech partii: SLD, SdPl, UP i PD - wezwał wczoraj lider SdPl Marek Borowski w liście do lidera Sojuszu Wojciecha Olejniczaka.

Zobacz powiekszenie
Fot. Łukasz Giza / AG
Marek Borowski
ZOBACZ TAKŻE


Centrolewicowe porozumienie - zwane LiD-em - rozsypało się dwa tygodnie temu, gdy Olejniczak wypowiedział współpracę Demokratom. Twierdził, że ogłoszą oni wkrótce liberalny program, niepasujący do lewicowej koalicji.

Przygotowany przez zespół Jerzego Hausnera program Demokraci ujawnili w ostatnią sobotę. Jest tam m.in. mowa o neutralności światopoglądowej państwa, sprawiedliwym podziale owoców wzrostu gospodarczego, wyrównaniu szans ludzi ze wsi i miasta.

- To nie jest program neoliberalny - komentował wczoraj Borowski. I rozesłał propozycje Demokratów posłom dawnego LiD, by ich przekonać, że decyzja Sojuszu o zerwaniu współpracy była pochopna. - Lewica dzisiaj jest słaba i musi mobilizować cały elektorat na lewo od PO. Nie może sobie pozwolić na rezygnowanie z kogokolwiek - tłumaczył na konferencji prasowej.

Co na to SLD? Do Wojciecha Olejniczaka nie udało nam się dodzwonić. Jego bliski współpracownik powiedział nam, że powrót do koalicji z Demokratami "wydaje się dziś mało prawdopodobny". SLD zdecydował się na zwrot w lewo - by go uwiarygodnić, chce zbliżenia ze związkami zawodowymi, a nie partiami centrolewicowymi, jak Demokraci. - W przyszłości w konkretnych sprawach współpraca jest możliwa. Gdy umocnimy się w lewicowym elektoracie, możliwa będzie nawet wspólna lista - zapewnia nasz SLD-owski rozmówca.

Rozmówcy z SdPl i PD zgodnie twierdzą, że przewidywali taką odpowiedź Sojuszu. Dlaczego więc Borowski list napisał? Polityk SLD: - Jego partia jest rozdarta między nami i Demokratami. Jedni działacze chcą z tymi, drudzy z tymi. Borowski próbuje ich zjednoczyć. Może liczył, że mu podeślemy tratwę ratunkową, zgodzimy się na powrót do LiD.

Dla oczekujących na SdPl Demokratów wczorajszy list jest "oczywistym sygnałem", że Borowski zdecydował się na rozstanie z SLD, musi tylko przygotować działaczy do współpracy z PD - upewnić ich, że "to żadni liberałowie", a Sojusz "ma złą wolę".

Na wczorajszej konferencji prasowej widać było, że Borowski obawia się zostać z SLD sam na sam. - Sposób, w jaki Sojusz potraktował Demokratów, oznacza, iż Socjaldemokracja może zostać potraktowana podobnie - mówił.

Jakie są jego prawdziwe zamiary, przekonamy się w najbliższą sobotę. Zbiorą się wtedy władze SdPl. I przesądzą, gdzie jest miejsce partii.

Media doniosły tymczasem, że jeśli czerwcowy kongres SLD wygra Olejniczak, sekretarzem generalnym zostanie jego bliski doradca Krzysztof Janik. Wydaje się to logiczne. Janik był już sekretarzem w latach 90., i to dobrym. Zna partię i mentalność działaczy. Ma zalety, których brak Olejniczakowi, i może go uzupełniać.

Ale Janik stanowczo zaprzecza. Gdy do niego dzwonimy, rzuca najpierw kilka mocnych słów, a potem tłumaczy: - Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, i to będąc coraz starszym.

"Gazeta": Na pewno?

Janik: - Na pewno.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Ameryka czeka na Benedykta XVI

Marcin Bosacki, Waszyngton
2008-04-15, ostatnia aktualizacja 2008-04-14 19:27

Podczas tej pielgrzymki Papież pokaże Amerykanom, że nie jest twardym i nieludzkim doktrynerem - zapewnia arcybiskup Pietro Sambi, nuncjusz Watykanu w USA

Zobacz powiekszenie
Fot. JONATHAN ERNST Reuters
Amerykańska rodzina pozuje w sklepie z pamiątkami przy waszyngtońskiej bazylice Niepokalanego Poczęcia, 13 kwietnia
Katolicy w USA
Katolicy w USA
Benedykt XVI na sześć dni po raz pierwszy przyjeżdża do Ameryki, gdzie prawie 70-milionowy Kościół katolicki przeżywa ogromne przemiany. I choć jest w dużo lepszej formie niż kilka lat temu po wybuchu skandalu z molestowaniem seksualnym przez księży, to wyzwania, jakie przed nim stoją, są być może jeszcze poważniejsze. I to pomimo że od 2002 r. oskarżono o molestowanie, głównie dzieci i młodzieży, ok. 4 tys. księży, kilkuset wyrzucono z kapłaństwa, a z powodu odszkodowań zbankrutowało sześć diecezji.

Kościół, choć z oporami, przeprowadził jednak oczyszczenie na sporą skalę, emocje w dużej mierze już opadły. Pięć lat temu swym biskupom ufało tylko 58 proc. amerykańskich katolików, dziś już 72 proc. Mimo to w ostatnich dniach w Waszyngtonie odbywały się pikiety ofiar nadużyć seksualnych księży, a wielu katolików żałuje, że Benedykt nie pojedzie do Bostonu, gdzie skandal był największy. Jednak wszyscy w USA spodziewają się, że papież odniesie się do skandalu, być może już jutro na spotkaniu z amerykańskimi biskupami.

Katolicy w USA jeszcze bardziej liczą na wskazówki papieża w innych sprawach. W Stanach Zjednoczonych połowa księży ma ponad 60 lat, w ostatnim roku wyświęcono ich niespełna 700 - dwa razy mniej niż 40 lat temu. Zamyka się parafie i szkoły katolickie, zwłaszcza na północnym wschodzie USA, gdzie tradycyjnie tworzyli je imigranci z Irlandii, Włoch, Polski i Niemiec.

Zdaniem silnych w USA organizacji katolików liberalnych, odpowiedzią na te kłopoty powinno być rozluźnienie doktryny kościelnej, w tym wyświęcanie kobiet i zniesienie celibatu. Benedykt XVI podobnie jak Jan Paweł II takie myślenie stanowczo odrzuca. Zdaniem obecnego papieża najważniejsza jest głębia wiary i trwałość tradycji, niesienie dumnie jej sztandaru, nawet jeśli miałoby to być niepopularne. A także - formacja elit katolickich. Stąd ogromne znaczenie, jakie papież przywiązuje do spotkania z nauczycielami na Narodowym Uniwersytecie Katolickim.

Papież na pewno nawiąże podczas obu masowych mszy, którym będzie przewodniczył w Waszyngtonie i Nowym Jorku, do kwestii prywatyzacji wiary amerykańskich katolików.

W USA, w przeciwieństwie do Europy Zachodniej, odchodzenie od wiary nie jest masowe, ale odrzucanie jej doktryn - owszem. Ponad dwie trzecie katolików w USA deklaruje, że chodzenie co tydzień do kościoła nie jest konieczne, jedna trzecia odrzuca sens sakramentu pojednania (spowiedzi). Co dla Polaków może być szokujące, w sprawach takich jak aborcja czy małżeństwa gejów katolicy w USA są bardziej "na lewo" niż ogół Amerykanów.

Papież może liczyć na wsparcie katolików latynoskich, którzy stanowią coraz większy procent wiernych. Kościoły pustoszeją pod Nowym Jorkiem i Bostonem, ale w Kalifornii czy Teksasie jeszcze szybciej powstają nowe. Katolicy latynoscy dużo częściej chodzą na msze, są też dużo bardziej konserwatywni, m.in. 53 proc. z nich uważa, że aborcja powinna być zdelegalizowana (przy 44 proc. ogółu katolików w USA).

Papież odwiedzi jednak tylko Wschodnie Wybrzeże, gdzie dominują katolicy-liberałowie. Będzie jednak upominał się o prawa imigrantów (większość z nich to Latynosi) w społeczeństwie, którego znaczne odłamy są bardzo antyimigranckie.

Praktyka nauczania Benedykta XVI, który powtarza, że "dialog nie może oznaczać zacierania różnic", zostanie też sprawdzona podczas innych spotkań tej pielgrzymki. Jak papież, przeciwny wojnie w Iraku, porozumie się z George'em Bushem? Jak będzie wyglądał piątkowy dialog z potężnymi w USA protestantami w rok po ogłoszeniu przez Watykan wątpliwości, czy ich wyznania "w ogóle można nazywać Kościołami?". A jak czwartkowe spotkanie międzyreligijne z m.in. muzułmanami, którzy kilkakrotnie wyrażali niezadowolenie ze słów papieża o ich religii?

Dlatego Ameryka czeka na Benedykta XVI z ogromnym zaciekawieniem. Jako papież i wcześniej jako prefekt Kongregacji Doktryny Wiary był on zazwyczaj w mediach w USA określany jako zimny, staroświecki doktryner. Jednak przed tą wizytą zmiana tonu jest ogromna. Liberalny "New York Times" na pierwszej stronie zaznacza, że sposób bycia papieża jest "miły i ujmujący", a przemówienia "błyskotliwe".

Wielu komentatorów podkreśla to, co tygodnik "Time" wybija na okładce: " Papież kocha Amerykę". Mimo wszystkich kłopotów amerykańskiego katolicyzmu religijne Stany są dla Benedykta - w przeciwieństwie do wielu krajów Europy Zachodniej - dowodem na to, że nowoczesność nie musi się kłócić z religią.

- Ameryka była i jest krajem, który docenia rolę religii w budowaniu społeczeństwa demokratycznego, które jest silne i moralnie zdrowe - powiedział papież kilka tygodni temu.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Procedura cywilna


Paweł Wrześniewski 15-04-2008, ostatnia aktualizacja 15-04-2008 07:32

Przedsiębiorca, który występuje do sądu, nie musi korzystać z pomocy pełnomocnika. Nie jest jednak zwolniony z obowiązku przygotowania pisma procesowego zgodnie z przepisami

źródło: Rzeczpospolita

Napisanie dobrego pozwu nie jest łatwe, ale nie przesadzajmy. Znając kilka podstawowych reguł ich opracowywania, masz duże szanse na sporządzenie całkiem dobrego pisma.

O tym, jak powinien wyglądać pozew, przesądza kodeks postępowania cywilnego. Określa, jakie elementy są konieczne, aby sąd w ogóle merytorycznie zajął się naszą sprawą.

Jeśli czegoś brakuje, to sąd wezwie do uzupełnienia braków. Jedynie takie drobiazgi jak mylne oznaczenie pisma procesowego i inne oczywiste omyłki nie staną na przeszkodzie nadaniu pismu dalszego biegu przez sąd. Jeśli w terminie tygodnia wniesiesz jeszcze raz pismo poprawione wedle wskazań sądu, twoja sytuacja procesowa właściwie się nie zmieni. Terminem wniesienia pozwu i tak będzie dzień, w którym wpłynął on do sądu albo został nadany na poczcie – a nie dzień złożenia go z poprawkami (art. 130 k.p.c).

Uwaga! W sprawach gospodarczych pismo zawierające wady formalne sąd zwróci bez wzywania do uzupełnienia lub poprawienia. Wskaże jednak braki, jakimi jest ono dotknięte. Takie pismo też możesz wnieść jeszcze raz, nie ryzykując utraty terminu. Jeśli jednak jeszcze raz popełnisz te same błędy, pierwotny termin przepadnie.

Jeszcze gorzej mają ci, których reprezentuje profesjonalny pełnomocnik. Zawodowcom sąd nawet nie wytknie popełnionych błędów. Nie korzystają oni również ze wspomnianego przywileju utrzymania terminu w razie wniesienia poprawionego pisma procesowego (art. 4798a k.p.c.).

Oznaczenie sądu i stron procesu

W każdym pozwie musisz oznaczyć strony postępowania i sąd, do którego jest on skierowany. Strony są dwie: powód (to ten, który pisze pozew) i pozwany (to ten, od którego powód domaga się świadczenia, np. zapłaty). Nazwy stron warto podawać w całości, nie używając często wykorzystywanych w praktyce skrótów. Zamiast „spółka z o.o.” piszemy więc „spółka z ograniczoną odpowiedzialnością", zamiast „sp.j.” – „spółka jawna” itd.

Kodeks postępowania cywilnego wymaga podania siedziby albo miejsca zamieszkania stron. Paradoksalnie nie są to pojęcia tożsame z adresami tych podmiotów. Wniesienie pozwu bez adresów przekreśli twoje szanse na zwycięstwo.

Warto dbać o wskazanie w pozwie właściwego sądu. Z orzeczeń Sądu Najwyższego wynika bowiem, że wysłanie pisma do niewłaściwego sądu nie pozwala przyjąć, iż nadawca zachował termin wynikający z prawa cywilnego. A stąd już tylko krok do wniosku, że choć sąd niewłaściwy ma obowiązek przekazać sprawę sądowi właściwemu, na bieg terminów to nie wpływa. Innymi słowy, przy rygorystycznej interpretacji można uznać, że roszczenie – choć pozew wniesiono na czas – mogłoby się przedawnić, zanim pozew trafi tam, gdzie powinien. Nie przesądzamy tej kwestii. Jednak ci, którzy wolą uniknąć tego typu wątpliwości, powinni się upewnić, który sąd ich tak naprawdę interesuje.

Wskazówek dotyczących właściwości należy szukać w art. 27 i nast. k.p.c. W pozwie wystarczy wskazać nazwę adresata (np. Sąd Rejonowy w Grudziądzu czy Sąd Okręgowy w Warszawie). Nie trzeba podawać adresu sądu ani oznaczać konkretnego jego wydziału. Adres sądu trzeba oczywiście znać. Te dane dostępne są np. na stronie internetowej Ministerstwa Sprawiedliwości (www.ms.gov.pl).

Data nie jest konieczna

W praktyce często spotykanymi elementami pozwu są data i miejsce jego sporządzenia. Nie jest to zabronione, ale warto pamiętać, że zupełnie niepotrzebne. Dla postępowania i tak ważny jest nie dzień wpisany w nagłówku pisma, lecz moment wpływu pozwu do sądu albo nadania go na poczcie. Te zaś dokumentowane są w inny sposób. Pisma wpływające do sądu opatrywane są tzw. prezentatą, czyli pieczęcią zawierającą m.in. datę jej przystawienia. Z kolei na kopertach znajduje się oczywiście stempel dzienny przystawiony przez pracownika poczty.

Wartość przedmiotu sporu

Z k.p.c. wynika, że w każdym piśmie należy podać wartość przedmiotu sporu, jeśli zależy od niej np. właściwość sądu albo wysokość opłaty sądowej (art. 1261). Obowiązuje również przepis, w myśl którego w każdym pozwie wnoszonym w sprawie o prawa majątkowe trzeba określić wartość przedmiotu sporu (art. 187 § 1 pkt 1). W obu tych sytuacjach obowiązuje jeden wyjątek: wspomnianych wartości podawać nie trzeba, jeśli przedmiotem sprawy jest oznaczona kwota pieniężna. Tak jest np. w każdym pozwie o zapłatę.

Wnioski nie tylko dowodowe

Postępowanie sądowe, zwłaszcza w sprawach gospodarczych, staje się coraz bardziej sformalizowane. Tym samym idzie w cenę umiejętność formułowania wniosków. To one przesądzają często, czy sprawę wygrasz, czy nie. W skrajnych przypadkach, nawet mając rację, przegrasz z kretesem wskutek źle spisanych wniosków.

Najważniejsze jest oczywiście to, żeby zażądać należnego od dłużnika świadczenia. Nie powinno też w pozwie zabraknąć wniosku o zwrot kosztów procesu. To jednak nie wszystko.

Pozew może zawierać m.in. wnioski o:

- o rozpoznanie sprawy w postępowaniu nakazowym (sprawa skończy się wtedy wydaniem nakazu zapłaty, co przynajmniej teoretycznie jest szybsze i mniej sformalizowane niż wydanie wyroku),

- zabezpieczenie powództwa (por. „Jeśli sprawa w sądzie się przedłuża, warto zabezpieczyć swoje interesy” w DF z 22 stycznia),

- nadanie wyrokowi rygoru natychmiastowej wykonalności,

- wezwanie na rozprawę wskazanych przez powoda świadków i biegłych,

- dokonanie oględzin,

- polecenie pozwanemu dostarczenia na rozprawę dokumentu będącego w jego posiadaniu, a potrzebnego do przeprowadzenia dowodu, lub przedmiotu oględzin,

- zażądanie na rozprawę dowodów znajdujących się w sądach, urzędach lub u osób trzecich.

Pewne znaczenie może mieć także wniosek o rozpoznanie sprawy pod nieobecność powoda. Przyda się on wtedy, gdy nie mamy ochoty albo możliwości pojawienia się na rozprawie. Jeśli takiego wniosku zabraknie, a sprawa nie kwalifikuje się do postępowania nakazowego i upominawczego, sąd może – w razie naszej nieobecności – zawiesić postępowanie. Nie jest to może koniec świata, ale wydłuża całą procedurę. A niekiedy szkoda przecież tracić czas tylko dlatego, że spóźniliśmy się na pociąg. Wzbogacenie pozwu wnioskiem o rozpoznanie sprawy pod nieobecność powoda sprawi, że przewodniczący lub wyznaczony przez niego sędzia sprawozdawca przedstawia jego wnioski, twierdzenia i dowody znajdujące się w aktach sprawy (art. 211 k.p.c.). Dzięki temu sąd nie będzie mógł odmówić wydania wyroku tylko dlatego, że nie pojawiłeś się na rozprawie.

Wprawa w pisaniu pozwów przydaje się zwłaszcza przy formułowaniu wniosków dowodowych. Często powodowie zapominają o nich, a dowody przywołują dopiero w uzasadnieniu swojego pisma. Praktyka jest różna, ale sąd może uznać, że w takim pozwie w ogóle nie ma wniosków dowodowych. Dlatego lepiej nie kusić losu i wnioski dowodowe umieścić pod żądaniem pozwu, ale przed uzasadnieniem. W postępowaniu gospodarczym najlepiej podać sądowi wszystkie dowody, jakie nam tylko przychodzą do głowy. Możliwość późniejszego ich przywołania jest bowiem mocno ograniczona.

Bardzo ważne jest określenie w każdym wniosku dowodowym, jakie okoliczności chcemy w ten sposób wykazać. Fachowcy zalecają, żeby unikać wniosków zawierających pytania. Nie piszemy zatem, że wnosimy o „przeprowadzenie dowodu na okoliczność, czy pozwany zapłacił”, lecz o „przeprowadzenie dowodu na okoliczność, że pozwany nie zapłacił”.

Uzasadnienie

W uzasadnieniu należy przytoczyć okoliczności faktyczne sprawy. Nie należy ich utożsamiać z podstawą prawną roszczenia. Okoliczności faktyczne dotyczą, jak sama nazwa wskazuje, sfery faktów – np. że strony zawarły umowę, że jedna swoje świadczenie spełniła, a druga jej nie zapłaciła itp. Podstawa prawna to przepis będący przesłanką takiego, a nie innego, orzeczenia sądowego. Ustawodawca zakłada bowiem, że sądowi nie trzeba wskazywać przepisów, gdyż ten doskonale je zna.

W praktyce nie wszystkich chyba ten argument przekonuje. Niektórzy wpisują do pozwów całe listy przepisów, z których wynikają – jak uważają – ich uprawnienia. Przywołanie w pozwie podstawy prawnej roszczenia nie jest niezbędne, ale możliwe.

Załączniki

W każdym piśmie procesowym należy wymienić wnoszone wraz z nim załączniki. To, co firma dołącza do pozwu, nie zależy tylko od jej woli. Oprócz dokumentów opcjonalnych ustawodawca przewidział też w sprawach między przedsiębiorcami pewne załączniki obowiązkowe.

Po pierwsze, jest nim dowód nadania przesyłką poleconą albo doręczenia pozwanemu wezwania do dobrowolnego spełnienia żądania (np. zapłaty), a także pism świadczących o próbie wyjaśnienia spornych kwestii w drodze rokowań. Po drugie – przy czym wymóg ten dotyczy jedynie przedsiębiorców reprezentowanych przez zawodowych pełnomocników – dowód doręczenia pozwanemu odpisu pozwu. W pozostałych sytuacjach odpis pozwu wraz z odpisami wszystkich załączników dołącza się do pliku papierów adresowanych do sądu. To sąd doręczy je pozwanemu.

Źródło : Rzeczpospolita

Fiskus odda w PIT, ale odbije sobie w akcyzie

Rafał Zasuń
2008-04-14, ostatnia aktualizacja 2008-04-14 20:53

W przyszłym roku droższy prąd, autogaz i droższe papierosy - takie będą rezultaty zmian w akcyzie, które planuje resort finansów.

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Surdziel / AG
Polska jest na pierwszym miejscu jeśli chodzi o liczbę pojazdów zasilanych gazem
Jak wzrośnie akcyza na papierosy i autogaz
Jak wzrośnie akcyza na papierosy i autogaz
Projekt szykowano od dawna. Naciskała na nas Komisja Europejska, która skierowała już sprawę do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Poszło zaś o akcyzę na energię elektryczną.

Dziś podatek ten w wysokości 20 zł za megawatogodzinę (która kosztuje ok. 200 zł) płacą elektrownie. Zgodnie z unijnym prawem powinni płacić dostawcy energii, którzy sprzedają prąd bezpośrednio konsumentom.

Teoretycznie po zmianie zasad elektrownie nie będą już płacić akcyzy, mogłyby więc obniżyć ceny o wspomniane 20 zł. Resort finansów w obniżkę nie wierzył.

Polska tłumaczyła Komisji Europejskiej, że zmiana sposobu płacenia akcyzy może doprowadzić do podwyżek. "Istnieje groźba wzrostu cen energii elektrycznej w następstwie celowych działań producentów energii, którzy mogą wykorzystać zmianę systemu opodatkowania dla zwiększenia swoich zysków" - pisał resort finansów jeszcze w 2006 r. do Brukseli.

Mimo to dziś w uzasadnieniu do projektu resort twierdzi, że nie ma żadnych powodów, aby z powodu zmian w akcyzie ceny energii wzrosły. Czy tak się stanie?

Nieoficjalnie wiadomo, że część producentów prądu zawierała kontrakty ze sprzedawcami detalicznymi, w których zapisano klauzulę obniżki cen na wypadek oczekiwanych zmian w akcyzie. Tak zrobił m.in. największy producent prądu Polska Grupa Energetyczna.

- Nie obniżymy cen o 20 zł, ale może o 10 lub 15 - tłumaczy nasze źródło w dużym koncernie energetycznym.

Jeśli obietnice obniżki zostałyby dotrzymane, to również dostawcy energii do naszych domów mogliby nie podwyższać cen o kwotę akcyzy, którą zaczną płacić od 1 stycznia. - Nie wiemy, czy tak będzie - mówi Łukasz Zimnoch z Vattenfalla dostarczającego prąd głównie na Śląsku. Potwierdza, że część kontraktów, które zawarli, ma "klauzulę akcyzową", ale jego zdaniem obniżka cen przez elektrownie jest mało prawdopodobna, bo "popyt na rynku zaczyna przewyższać podaż".

Elektroenergetyka głośno domagała się obniżki akcyzy, która dziś jest pięć razy większa niż unijne minimum. Argumentowała, że ceny energii od początku roku rosną jak na drożdżach - prąd kosztuje dziś o 30 proc. więcej niż w zeszłym roku.

Wczoraj wiceminister finansów Jacek Kapica nie pozostawił jednak złudzeń: obniżki akcyzy nie będzie, bo do budżetu w 2009 r. wpłynie znacznie mniej pieniędzy z PIT - w 2009 stawki tego podatku, dziś wynoszące 19, 30 i 40 proc., spadną do 18 i 32 proc. Budżet straci na tym ok. 10 mld zł.

Zdrożeją też papierosy. O tym, że tak będzie, wiadomo już od 2004 r., gdy wstąpiliśmy do UE. Zobowiązaliśmy się wtedy, że w 2009 r. dojdziemy do unijnego poziomu opodatkowania tytoniu. Dziś najpopularniejsze papierosy kosztują średnio prawie 6,9 zł, z tego akcyza pochłania ok. 4,7 zł . W przyszłym roku ma wzrosnąć jeszcze o 15 proc., tak aby sięgnąć unijnego poziomu, który wynosi blisko 5,5 zł.

Producenci papierosów są podzieleni na dwie zwalczające się frakcje - British American Tobacco oraz Philip Morris produkują głównie droższe marki. Imperial Tobacco, Japan Tobacco i Scandinavian Tobacco - raczej tańsze. Podwyżka cen bardziej dotknie miłośników tańszych Mocnych i Waletów niż droższych Marlboro i Salemów.

Dlaczego? Akcyza na papierosy składa się z dwóch elementów - stawki procentowej obliczanej od ceny oraz stawki kwotowej - obliczanej od 1 tys. sztuk papierosów. Producenci tańszych papierosów chcieliby, żeby stawka procentowa była jak największa, a kwotowa - jak najmniejsza. Producenci droższych - odwrotnie.

Resort finansów zdecydował się obniżyć stawkę procentową, a podnieść kwotową.

Ministerstwo chce też ukrócić przemyt papierosów z Ukrainy i Białorusi. Na razie zablokowało go wejście Polski do strefy Schengen - przemytnicy z obu krajów muszą płacić za wizę tyle, że podróż do Polski z papierosami jest nieopłacalna. Już niedługo zacznie jednak obowiązywać umowa o małym ruchu granicznym z Ukrainą i mrówki spod Lwowa znowu ruszą w trasę.

Resort chce, by od 2009 r. legalnie można było przewieźć ze Wschodu tylko jedną paczkę papierosów, a nie cały karton jak teraz. Dotyczyć to ma zarówno Polaków, jak i Ukraińców. Urzędnicy chcą też szczególnie uciążliwym mrówkom wbijać w paszport pieczątkę uniemożliwiającą wjazd do Polski. Wymaga to jednak uzgodnienia z MSWiA.

Niemiłą niespodziankę szykuje też resort finansów dla ok. 1,8 mln kierowców, którzy jeżdżą autami na gaz skroplony LPG. Akcyza na gaz wzrośnie o 23 gr. Na stacjach litr gazu może w efekcie zdrożeć nawet o 28 gr, bo VAT liczy się od ceny z akcyzą. Dziś za litr gazu trzeba zapłacić na stacji ok. 2,12 zł.

Unia nas do tego nie zmuszała, ale resort finansów uznał, że gaz jest za tani w stosunku do benzyny. Tłumaczy też, że podwyżka akcyzy nie zaszkodzi specjalnie polskim firmom, bo mają one zaledwie kilkunastoprocentowy udział w rynku. Dominuje na nim gaz sprowadzany z Rosji.

Ustawa o akcyzie ma wejść w życie w styczniu 2009 r. Według szacunków Ministerstwa Finansów budżet zarobi na niej w sumie 2 mld zł.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Ćwierć wieku metra w budowie

Krzysztof Śmietana
2008-04-14, ostatnia aktualizacja 2008-04-15 07:55

Zobacz powiększenie
Wykop metra na Ursynowie, 1983 r.
ADM/CAF

We wtorek 15 kwietnia Metro Warszawskie obchodzi dość wstydliwy jubileusz: 25 lat budowy pierwszej linii. To inwestycja z rekordowym opóźnieniem, które sięgnęło już 14 lat.

Zobacz powiekszenie
Fot. Oskar Słowiński / AG
2004 r. - budowa stacji metra pod pl. Wilsona na Żoliborzu
SERWISY
Dokładnie 15 kwietnia 1983 r. wbito pierwszy pal pod przyszłą stację Ursynów. Tę datę uznaję się za historyczny moment rozpoczęcia budowy pierwszej linii metra. Gazety z tamtego czasu zachwycały się pierwszymi pracami. "Sześć firm jest już na placach budowy z ludźmi i sprzętem. Powołano Generalną Dyrekcję Budowy Metra, a także Społeczny Komitet Budowy Metra" - donosiło 22 kwietnia "Życie Warszawy". W wielu artykułach podkreślano aktywną pomoc ze strony ZSRR. "Radzieccy specjaliści na bieżąco konsultują nasze projekty, proponując korzystne ich zdaniem zmiany" - pisała w styczniu 1983 r. dziennikarka "Stolicy". W specjalnym folderze wydanym czerwcu tego roku dyrekcja Metra zapowiadała, że pierwszy odcinek z Kabat do Politechniki będzie gotowy w 1990 r. Cztery lata później miała zostać ukończona cała pierwsza linia do Huty Warszawa. W latach 80. budowa jednak tak się ślimaczyła, że eksperci Banku Światowego zaproponowali nawet wstrzymanie prac.

Po ćwierćwieczu budowy prace na pierwszej linii wreszcie finiszują. Choć i ostatnio nie obyło się bez opóźnień. Do stacji Słodowiec dojeżdżalibyśmy już od kilku miesięcy, gdyby nie początkowe problemy z przekazywaniem gruntu i niedawne kłopoty z osiadaniem tunelu pod Trasą Armii Krajowej. W Metrze zapowiadają, że stacja powinna zostać otwarta "na dniach". Odebrały ją wszystkie służby państwowe - m.in. straż pożarna. Teraz trzeba jeszcze poczekać, aż pieczątkę pod pozwoleniem na użytkowanie przybije nadzór budowlany. Trzy ostatnie stacje pod ul. Kasprowicza - Stare Bielany, Wawrzyszew i Młociny - mają być gotowe wczesną jesienią.

Teraz przed Metrem Warszawskim stoi gigantyczne zadanie - budowa drugiej linii. Choć coraz więcej urzędników i radnych wątpi w to, by centralny odcinek od ronda Daszyńskiego do Dworca Wileńskiego udało się zbudować przed Euro 2012, prezes Metra Jerzy Lejk wciąż przekonuje, że jest to możliwe. Nie chce, by na inwestycję patrzono przez pryzmat 25-letniej budowy pierwszej linii. Woli odwoływać się do przykładu wybudowanego w ciągu dwóch lat prawie czterokilometrowego odcinka na Bielanach.

Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna

Norweskie petrodolary pójdą do Polski

Andrzej Kublik, Tomasz Prusek
2008-04-15, ostatnia aktualizacja 2008-04-14 20:38

Od połowy roku w akcje polskich spółek zamierza inwestować norweski rządowy fundusz emerytalny, zasilany dochodami z eksploatacji ropy naftowej. A to dlatego, że londyńska giełda ocenia nasz rynek jako coraz bardziej stabilny i wiarygodny

Zobacz powiekszenie
Fot. AP
Państwowy fundusz, który wybiera się na zakupy do Polski, zasilają pieniądze z wydobycia ropy. Na zdjęciu norweska platforma naftowa w drodze na morze
SERWISY
Kiedy w Norwegii trysnęła ropa naftowa, tamtejsze władze postanowiły inwestować dochody z tej bonanzy, aby zapewnić dobrobyt całemu społeczeństwu i przyszłym pokoleniom. Część dochodów z eksploatacji norweskich pól ropy i gazu zasila rządowy fundusz emerytalny Government Pension Fund - Global, który jest zarządzany przez Norges Bank. Dziś jest to jeden z największych państwowych funduszy inwestycyjnych na świecie. Na koniec 2007 r. aktywa funduszu miały wartość prawie 400 mld dol., z czego nieco ponad połowa przypadała na instrumenty finansowe o stałej stopie zwrotu, a reszta - na akcje spółek. Fundusz nie uskarża się na brak pieniędzy, bo Norwegia jest po Arabii Saudyjskiej i Rosji trzecim eksporterem ropy naftowej na świecie i drugim po Rosji światowym eksporterem gazu. A ceny surowców energetycznych pną się od miesięcy jak szalone.

Z manny norweskich petrodolarów już od dawna cieszyły się zachodnie spółki. Do tej pory prawie jedna trzecia inwestycji Government Pension Fund - Global przypadała na USA, jedna szósta na Wielką Brytanię, a jedna dwunasta na Francję. Wkrótce norweskie petrodolary dotrą także do polskich spółek.

Na początku kwietnia ministerstwo finansów Norwegii zaakceptowało plan rozszerzenia portfela inwestycyjnego rządowego funduszu emerytalnego o akcje spółek z pięciu nowych państw. Są to Polska, a także Węgry, Indie, Chiny i Rosja. Według prezentacji przygotowanej dla rządu Norwegii inwestycje w akcje polskich spółek powinny wynieść 9 mld koron. Teraz stanowi to równowartość obecnie nieco poniżej 1,8 mld dol.

- To wspaniała wiadomość, potwierdzająca coraz lepsze fundamenty naszej gospodarki. Podniesie ona atrakcyjność naszej giełdy w oczach zagranicznych inwestorów. Rządowe fundusze zasilane dochodami z ropy naftowej dysponują obecnie ogromnymi kapitałami. Ich inwestycje są często naśladowane przez fundusze prywatne, bo czują się one po prostu bezpieczniej w towarzystwie dużych, rządowych pieniędzy - powiedział nam doradca inwestycyjny i główny ekonomista Noble Banku Alfred Adamiec.

Jego zdaniem napływ norweskich petrodolarów zwiększy konkurencję inwestorów na parkiecie. Adamiec: - Nie oczekiwałbym, że samo zaangażowanie norweskiego funduszu doprowadzi do poprawy koniunktury na warszawskiej giełdzie, bo obecnie cenami akcji rządzą emocje. Inwestorzy, szczególnie drobni, przypomną sobie o tej korzystnej informacji wtedy, kiedy indeksy zaczną wreszcie iść w górę. Ale można przypuszczać, że perspektywa pojawienia się norweskiego kapitału może zdopingować do wyprzedzających zakupów np. fundusze emerytalne, bo będą chciały uniknąć dużej konkurencji przy kupowaniu.

Jest jeszcze jedna dobra informacja dla polskich spółek. Impuls do decyzji norweskich władz o zainwestowaniu części dochodów z eksploatacji złóż ropy i gazu nadszedł z Londynu, gdzie działa grupa FTSE należąca do londyńskiej giełdy oraz wydawnictwa The Financial Times. Grupa FTSE tworzy jedne z najbardziej renomowanych na świecie indeksów, którymi kierują się międzynarodowi inwestorzy - w tym także norweski fundusz emerytalny. Na podstawie kryteriów ekonomicznych, społecznych, politycznych, FTSE ocenia również jakość rynków kapitałowych w poszczególnych państwach świata, dzieląc je na "rozwinięte", "wschodzące zaawansowane" i "wtórne wschodzące". Polska do tej pory była zaliczana do tej ostatniej, najniższej kategorii. Od czerwca wraz Węgrami awansujemy w rankingach FTSE o szczebel wyżej, do grupy rynków "wschodzących zaawansowanych". Oprócz Polski i Węgier do tej grupy należą również tak prężne rynki kapitałowe, jak Korea Płd., Tajwan, Brazylia, Meksyk i RPA. W opuszczanej przez nas kategorii FTSE państw "wtórnych wschodzących" pozostają zaś np. Czechy, Turcja oraz Chiny i Rosja.

W indeksie FTSE znajdują się akcje 33 polskich spółek i dla nich podniesienie rangi całego polskiego rynku kapitałowego powinno mieć największe znaczenie. Część międzynarodowych funduszy - tak jak norweski emerytalny - inwestuje właśnie w akcje spółek z państw odpowiednio wysoko wycenianej jakości rynku kapitałowego, bo to wiąże się z mniejszym ryzykiem inwestycyjnym.