Pokazywanie postów oznaczonych etykietą LUSTRACJA-IPN. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą LUSTRACJA-IPN. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 1 grudnia 2009

IPN: Aleksander Kwaśniewski to TW "Alek"

RMF FM/PAP, PH/01.12.2009 12:18

Aleksander Kwaśniewski

Aleksander Kwaśniewski był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o kryptonimie "Alek". Zarejestrowano go w czerwcu 1983 r. i wykreślono z ewidencji we wrześniu 1989 r. – to podstawowa teza wydawnictwa IPN na temat byłego prezydenta - informuje RMF FM.
W archiwach IPN nie znaleziono jednak dokumentu tekstowego, który w jednoznaczny sposób określiłby czy i co łączyło Aleksandra Kwaśniewskiego z SB. 74-stronicowy tekst, napisany przez Piotra Gontarczyka, bazuje przede wszystkim na tzw. dziennikach koordynacyjnych, w których Aleksandrowi Kwaśniewskiemu przypisano numer rejestrowy. Ten sam numer figuruje przy kryptonimie tajnego współpracownika "Alka".

Według Gontarczyka, teczki "Alka" zostały zniszczone, więc jest mało prawdopodobne, by pojawiły się kolejne dokumenty w tej sprawie.

W sprawie Kwaśniewskiego pozostaje "wiele fundamentalnych znaków zapytania", a brak teczki personalnej i teczki pracy TW "Alek" uniemożliwia odtworzenie pełnego zakresu kontaktów Kwaśniewskiego z SB - pisze Piotr Gontarczyk z IPN w swym artykule nt. domniemanych związków Kwaśniewskiego z SB.

Ponad 50-stronicowy artykuł ukazał się we wtorek w specjalistycznym periodyku IPN pn. "Aparat represji w Polsce Ludowej".

Według Gontarczyka, dokumentacja "Alka" została najprawdopodobniej zniszczona jesienią 1989 r., ale "nie można wykluczyć jej wyniesienia poza archiwum MSW". Zdaniem autora, jest mało prawdopodobne, by kiedykolwiek odnalazły się "kolejne istotne dokumenty" na temat "Alka". Jednocześnie Gontarczyk zastrzega, iż "nie można wykluczyć, że w miejscach trudnych dziś do przewidzenia odnajdą się kolejne dokumenty SB dotyczące Aleksandra Kwaśniewskiego".

W artykule Gontarczyk cytuje notatki esbeków z 1984 r., kiedy Kwaśniewski był redaktorem naczelnym "Sztandaru Młodych" W jednej z nich esbek pisze, że Kwaśniewski źle kieruje tą gazetą, bo np. nie zwraca uwagi, że niektórzy dziennikarze "podawali komunikaty PAP jako własne, za co pobierali pieniądze".

W kwietniu br. prezes IPN Janusz Kurtyka powiedział w wywiadzie prasowym, że Kwaśniewski w latach 1983-1989 "był rejestrowany przez bezpiekę jako TW "Alek" przez departamenty II i III MSW". Dodał, że nie przesądza, czy ta współpraca "była materializowana, czy nie" i zapowiedział, że IPN opublikuje "rozprawę źródłoznawczą na ten temat" (termin i miejsce publikacji zmieniano kilka razy). Kwaśniewski replikował, że "stwierdzenia Kurtyki są ostatecznym dowodem potwierdzającym, iż IPN to instytut kłamstwa narodowego". Podkreślał, że Sąd Lustracyjny orzekł w 2000 r., że nie był on TW "Alkiem". - Powtarzanie tego wymysłu wyjaśnionego i odrzuconego przez Sąd Lustracyjny jest niegodziwością - dodawał Kwaśniewski.

niedziela, 8 listopada 2009

Wildstein o Kapuścińskim

02.06.07 Nr 128

Plus minus

W świetle sprawy Kapuścińskiego

Obrona apriorycznej doskonałości salonowych świętych, to prostactwo intelektualne i moralne, albowiem prowadzi do zapoznania wszystkich realnych problemów, które odsłania nasza najnowsza historia

plus_minus_a_15-1.F.jpg
Janusz Kapusta

Odsłonięcie zawartości IPN-owskich archiwów może okazać się większym wstrząsem, niż powszechnie dotąd sądziliśmy. Wskazują na to ujawnione ostatnio sprawy Henryka Tomaszewskiego, Ryszarda Kapuścińskiego czy Zygmunta Baumana. Sugeruje to także zaciekły opór dużej części środowisk opiniotwórczych w Polsce walczących z lustracją wszelkimi możliwymi sposobami. Trudno byłoby zrozumieć ten opór, gdyby materiały te zawierały jedynie mało istotne informacje. Wszystko to oznacza, że wiedza zawarta w archiwach IPN ma niekwestionowalne znaczenie dla analizy kultury polskiej XX wieku. Stwierdzenie takie wydaje się zresztą banalne. Ogromna rola służb specjalnych w systemie totalitarnym powoduje, że nie możemy pisać historii opanowanych przez nie krajów, zapominając o tym, głównie niejawnym, obszarze ich funkcjonowania. Nie możemy w pełni analizować kultury PRL, abstrahując od prób jej kształtowania i infiltrowania przez SB i formacje pokrewne, a trudno uzyskać tę wiedzę, nie korzystając z wytworzonych przez te służby materiałów.

Problem zła

Problemem szczególnym jest współpraca wybitnych twórców ze służbami specjalnymi PRL. Odsłania sposób działania tych formacji i ich wpływ na kształt ówczesnej kultury. Przede wszystkim jednak zjawisko to jest istotnym elementem dla badań nad mentalnością tamtej epoki. Sięga najgłębszego wymiaru postaw i zachowań. Wiedza o agenturalnej działalności twórców jest istotnym elementem ich biografii, a ta jest także częścią kultury. Wie o tym każdy nauczyciel szkolny czy uczeń. Wiedza taka nie musi wpływać na postrzeganie dzieł konkretnego twórcy, choć z pewnością otwiera dodatkowe przestrzenie interpretacyjne.

Akt kolaboracji ważnego twórcy z siłami zła ma charakter znaczący. Sprawa zaangażowania filozofa MartinaHeideggera czy wybitnych pisarzy, takich jak Knut Hamsun, Gottfried Benn czy Ferdynand Celine w nazizm, była analizowana po wielekroć w licznych artykułach i książkach. Z dużo większym oporem przebiegała próba rozliczenia aktywności komunistycznej. Wpływowe gremia na różne sposoby usiłowały umniejszać znaczenie tego faktu. Próba zablokowania głębszego namysłu nad fenomenem uwiedzenia komunizmem ma charakter podobny do próby zablokowania rozliczenia z PRL, a zwłaszcza lustracji. Również geneza owego sprzeciwu jest podobna. Stanowi ją strach wpływowych środowisk przed przewartościowaniem kultury współczesnej i podważeniem roli rozmaitych fundujących ją autorytetów. Mimo to znajdujemy wiele znaczących prac na ten temat. Czasami rozliczeń takich dokonywali sami zarażeni komunizmem jak Arthur Koestler w swoich pamiętnikach czy w"Moim wieku" Aleksander Wat; częściej robili to obserwatorzy, czego kanonicznym przykładem jest dzieło Czesława Miłosza "Umysł zniewolony". Prace te próbują odpowiedzieć na fundamentalne pytanie: dlaczego członkowie elit, ludzie obdarzeni szczególną wrażliwością, wiedzą i inteligencją współtworzą monstrualne zło? Wpisane jest w nie więc pytanie o naturę zła.

W wypadku kolaboracji ze służbami specjalnymi PRL pytanie to jest jeszcze bardziej radykalne. Przystąpienie do komunizmu można uzasadniać jego zwodniczą siłą, która przyoblekała go w pozory dobra. Tymczasem donosicielstwo we wszystkich kulturach traktowane jest jako czyn ohydny. Polega ono bowiem na nadużyciu zaufania, zdradzie tych, którzy zawierzyli zdrajcy. W tym wypadku chodziło dodatkowo o wysługiwanie się aparatowi represji systemu narzuconego Polsce przez wrogie jej imperium. Ustrój ten był narzędziem zniewolenia kraju i jako taki rozpoznawany był przez przytłaczającą większość Polaków. Nawet jego polscy liderzy sugerowali, że pełnią swoją rolę, aby obronić rodaków przed jego gorszą wersją. Dziś mówią to oficjalnie. Bezpieka była najgorszą częścią tego systemu. Wysługiwanie się jej było więc nie tylko zdradą zaufania, było apostazją -zdradą wspólnoty. Było także kolaboracją z oprawcą.

Strach i asekuracja

Ta niezbędna, generalna kwalifikacja otwiera dopiero możliwość analizy przypadków indywidualnych. Bywali ludzie zmuszeni do agenturalnej działalności przemocą i szantażem,; byli tacy, którzy usiłowali się z niej wyplątać i czynić możliwie najmniej zła, byli wreszcie tacy, którzy spełniali się w niej bez reszty. Po to jednak, aby badać i oceniać konkretne zachowania, musimy otworzyć archiwa i możliwie bezstronnie przyjrzeć się ich zawartości, pamiętając o kontekście, w jakim agenturalne działania były podejmowane. W wypadku Polski niezwykle znacząca jest cała wojna wokół lustracji, bo trudno nazwać ją debatą. Jest to właściwie kampania przeciwko IPN, której celem jest zamknięcie jego archiwów w każdym razie na czas na tyle długi, aby nie przysporzyły kłopotów ludziom działającym jeszcze w sferze publicznej.

Najbardziej głośna stała się ostatnio sprawa ujawnienia agenturalnej przeszłości jednego z najbardziej uznanych (również na świecie) współczesnych pisarzy polskich, dla wielu autorytetu intelektualnego i moralnego, jakim był Ryszard Kapuściński. Sprawę ujawnił "Newsweek".

To, co uderza od razu, to strach i asekuracja, z jaką działali szefowie tygodnika. Powielekroć we wstępie usprawiedliwiają się z wypełnienia oczywistej powinności dziennikarskiej, to znaczy podzielenia się swoją wiedzą z czytelnikami. W dużej mierze sami dezawuują swoje rewelacje, ogłaszając, niezgodnie z prawdą, że nic w nich nie ma i właściwie Kapuściński nic złego nie zrobił. A jako eksperta dla wyjaśnienia sprawy Kapuścińskiego zapraszają Ernesta Skalskiego, dziennikarza, mającego w swoim życiorysie dwuznaczny epizod kontaktów z komunistycznymi służbami. Skądinąd wywiad z nim mógłby być ciekawy, gdyby nie fakt, że przeprowadzający go wicenaczelni, bez próby wyjaśnienia przyjmują stwierdzenia, które służą usprawiedliwianiu współpracy z SB. Nie tyle traktują Skalskiego jako stronę, co jako bezstronnego eksperta. Zacznijmy jednak od samej teczki reportera.

Żołnierz zimnej wojny

"Z akt wynika, że pisząc analizy i raporty dla wywiadu, nikomu nie zaszkodził, świństwa nie popełnił" - oświadcza redakcja we wstępie do przytoczonych materiałów. Innymi słowy instruuje czytelnika, jak ma rozumieć prezentowany tekst. Jest to wątpliwa praktyka medialna, zwłaszcza jeśli wprowadza odbiorcę w błąd.

1) Wywiad PRL nie był tworem autonomicznym, ale podporządkowany był wywiadowi sowieckiemu. Kapuściński musiał sobie z tego zdawać sprawę. Informacje przekazywane przez niego do Polski służyły Moskwie. Był więc, chcąc nie chcąc, Kapuściński frontowym żołnierzem w okopach zimnej wojny.

2) Pomieszczone w raportach charakterystyki obcokrajowców mogły być użyteczne dla wywiadu polskiego i sowieckiego. A pojawiająca się tam informacja, że ktoś jest być może "agentem [amerykańskich] służb specjalnych" mogła okazać się dla tej osoby śmiertelnie niebezpieczna.

3) W tym kontekście charakterystyka tej samej osoby: "Jest brzydka, w Angoli utrzymywała kontakty seksualne z Murzynami" - jest nie tylko "świństwem", ale otwiera możliwość szantażu.

4) Czytamy w aktach Kapuścińskiego precyzyjny donos na mieszkającą w Meksyku, ale publikującą i odwiedzającą kraj Polkę, Marię Sten, badaczkę kultury prekolumbijskiej. W raporcie wyeksponowane jest jej krytyczne nastawienie do PRL. Z pewnością mogło to narazić Sten na liczne szykany, prowokacje i zakaz druku.

Mit niewinności współpracy Kapuścińskiego nie wytrzymuje próby faktów.

Zresztą "niewinne" donosy są tylko wymysłem "antylustratorów". Czasami, wydawałoby się, mało znaczące informacje służyły bardzo poważnym operacjom. W wypadkach wielu grup opozycyjnych (Ruch, Taternicy) funkcjonariuszom udawało się złamać przesłuchiwanych, gdy zasypywali ich drobiazgowymi wiadomościami, które tworzyły iluzję wszechwiedzy SB. Agenci nie wiedzieli nigdy, do czego zyskiwane od nich informacje mogły posłużyć. Oczywiście dla agenta okolicznością łagodzącą są starania, aby podawać tylko (ze swojej perspektywy) nieważne informacje. Niestety w wypadku Kapuścińskiego nie możemy tego powiedzieć.

Casus Skalskiego

Redakcja "Newsweeka" nie tylko poprzedziła raporty Kapuścińskiego wstępem, który narzucić ma sposób ich czytania. Poprzedziła je wywiadem z Ernestem Skalskim. Za wszelką cenę usiłuje on bagatelizować fakt współpracy z SB. Nie dostrzega różnicy między rozmowami z funkcjonariuszami tej służby a podpisaniem z nią aktu współpracy i realizowaniem jej zadań. Twierdzi, że tak myśleli prawie wszyscy, zanim pojawiła się opozycja w drugiej połowie lat 70. Otóż jest to absolutna nieprawda. Rzeczywiście do tego czasu prawie nikt nie odmawiał rozmowy z SB, ale wszyscy zdawali sobie sprawę z radykalnej różnicy między odpowiadaniem na pytania a aktem współpracy. Zresztą i Skalski nie kwestionuje faktu, że tak Kapuściński, jak i on sam zgodzili się na nią, gdyż był to warunek kariery zagranicznego reportera. Sam ten fakt, który jest zasadniczym oskarżeniem PRL, ale nie stanowi usprawiedliwienia zgadzających się na rolę agentów, nie prowadzi byłego wicenaczelnego "Wyborczej" do głębszej refleksji. Wręcz przeciwnie.

"Bo na co dzień przyjemnie się żyło. Imprezowaliśmy, przesiadywaliśmy w lokalach. Nie to co dziś(...)" - opowiada o tamtym czasie. Czy więc nie było tak, że to dla tego "imprezowego" życia ludzie tacy jak Skalski podejmowali współpracę z SB? "Chodziło o normalne ułożenie sobie życia [inaczej] trzeba było być przygotowanym, że nie osiągnie się nawet poziomu brygadzisty" -mówi gdzie indziej. Tak więc wyglądało owo "przyjemne życie".

Jednocześnie Skalski opowiada, jak to stawiał twarde warunki funkcjonariuszom. Zastrzegł, że nie będzie dostarczać informacji o obywatelach polskich, nie będzie szpiegować NATO. Człowiek, który nie potrafił odmówić współpracy, potrafił zatem oficjalnie i precyzyjnie zakreślić jej granice. A redaktorzy "Newsweeka" nie zauważają w tym żadnej sprzeczności. Nie zadają żadnego pytania. Okazuje się zresztą, że swój wybór Skalski motywuje po części patriotyzmem. "Niemniej po stanie wojennym nie dało się już wytłumaczyć współpracy z bezpieką tym, że takie były realia i standardy epoki" A niby dlaczego? System się nie zmienił, tylko kolejny raz odsłonił swoją twarz.

Możnajednak zgodzić się ze Skalskim, że "Solidarność" wprowadziła nowe standardy w komunistyczną rzeczywistość. Sam Skalski, który zachowywał się wówczas dzielnie, jest tego dowodem. Można śmiało uznać, że działalnością w latach 80. odkupił z nawiązką swoje poprzednie grzechy. Wymagałoby to jednak ujawnienia prawdy.

Po upadku komunizmu inteligencja polska mogła zachować się wzorcowo, rozliczyć ze swoich kompromisów, a nawet zdrad, bo heroizm "Solidarności", w której uczestniczyła jej wielka część, był dla nich wystarczającym zadośćuczynieniem. Jednak po upadku komunizmu dominujące środowiska opiniotwórcze wybrały zamazanie prawdy i amnezję, a w efekcie odwrócenie wartości. Odpowiadają za to głównie ich liderzy z Adamem Michnikiem na czele. To w takiej atmosferze były agent może powiedzieć o Kapuścińskim: "Sumienie zapewne miał czyste, bo nie zrobił nikomu nic złego, ale zdawał sobie sprawę, że ujawnienie tych materiałów wystawi go na ataki. Sam przez to przeszedłem i wiem, że nawet gdy się ma czyste sumienie, nie jest przyjemnie, gdy się rzuca na człowieka sfora lustracyjnych radykałów". Człowiek uwikłany w agenturę PRL nie ma więc sobie nic do wyrzucenia, a złem okazuje się nie zło, ale zła ujawnienie. Trudno o lepszą diagnozę moralnej choroby.

Świat pomylenia

Dlaczego w Polsce nikt z agentów nie przyznał się do swojej przeszłości, a wypadki takie zdarzały się np. w Niemczech? Odpowiedź jest prosta. Prawie nikt nie jest samowystarczalny moralnie. Jeśli nie istnieje zbiorowe potępienie zła, sumienia zwykle śpią spokojnie. Ba, za zło uznają próbę przywrócenia porządku moralnego. Tak jest dziś w Polsce.

Okazało się, że cała asekuracja nie przydała się "Newsweekowi" na nic. "Gazeta Wyborcza" potępiła go w całej rozciągłości. "[Kapuściński] nie donosił" ogłasza wicenaczelny, Piotr Stasiński. Jak nie donosił, kiedy donosił -mógłby dziwić się czytelnik, ale "Wyborcza" przyzwyczaiła go już do takich łamańców. Bo zaraz potem Stasiński rozważa, że może ["Rysiek"] kiedy pisał "dokumenty" "był w depresji" albo "chciał łudzić despotę". "Bardziej wierzymy jego książkom; temu, co pisał i mówił głośno do czytelników, niż temu, co rzekomo mówił ukradkiem do szantażystów z bezpieki". Odrzućmy na bok insynuację na temat fałszu materiałów zweryfikowanych przez niezależnych historyków. To stała formuła "Wyborczej", ale tym razem sam Stasiński nie przywiązuje do niej wagi. Ważne jest uznanie, że twórczość anuluje inne wymiary egzystencji człowieka. Jeśli tylko na podstawie jego książek mamy go oceniać, to w życiu mógłby robić wszystko. To zawieszenie sądów moralnych w odniesieniu do twórcy jest niezwykle niebezpiecznym zabiegiem. Symetrycznym byłoby odrzucenie jego dzieł ze względu na grzechy jego życia. Problem polega na tym, że nawet najwybitniejszy twórca nie może uciec od moralnych osądów swojego życia, ale nie mogą one decydować o ocenie jego dzieł. Otwierają za to dla nich dodatkową perspektywę interpretacyjną.

Od formuły Stasińskiego kroczek tylko do przyjęcia, że "nasi" nie podlegają osądom. Nazywanie pisarza "Ryśkiem", powoływanie się na szczególną wiedzę, jaką daje kontakt bezpośredni, prowadzi dokładnie w tym kierunku. Ten krok robi Teresa Torańska, która przyjaźniła się z"Ryśkiem" i dlatego za największe zło uznaje ujawnienie prawdy o jego przeszłości.

Skłonny jestem wierzyć, że prywatnie Kapuściński był przemiłym i sympatycznym człowiekiem. Niejedyny to raz, kiedy ludzie, którzy robili gorsze rzeczy niż autor "Cesarza", byli wspaniałymi przyjaciółmi i członkami rodziny. "Widzę, że w naszym społeczeństwie wyzwala się zło" -pisze Torańska o próbie dochodzenia prawdy na temat komunizmu. Dodaje, że jest prawda jednostronna. Kto jednak bronił jej, Kapuścińskiemu, Skalskiemu, aby stawili czoła tej prawdzie i ukazali jej złożoność osiemnaście, siedemnaście, piętnaście lat temu? Wybrali ucieczkę i wiarę, że przeszłość da się wymazać i zakłamać. "Zadzwoniłam do niego. Chcesz porozmawiać o PRL? Nie." No właśnie.

Torańska pisze, że "ma osobiste obrzydzenie dla tych wszystkich czcicieli prawdy, prawa i sprawiedliwości, którzy wierzą, że wszyscy muszą wiedzieć o wszystkich". Otóż nie o wszystkich, ale o najbardziej znaczących figurach naszej kultury. Czy nie ma znaczenia, że pasowany przez "Gazetę Wyborczą" na "autorytet moralny" pisarz, Andrzej Szczypiorski, który przez wiele lat nie tylko z jej łamów gromił rozliczenie z komunizmem ilustrację, okazał się wyjątkowo obrzydliwym donosicielem denuncjującym nawet własnych rodziców? A z innej strony, czy Torańska oburza się na biografów Mickiewicza? Nabiografów w ogóle?

Nowi brązownicy

Dominujące w Polsce środowiska opiniotwórcze z"Wyborczą" na czele walczą z"brązownictwem". Śladami Boya usiłują dowodzić, że wszelkie "narodowe świętości" nie były takie święte i należy dokonywać ich dekonstrukcji. Zabiegi takie mają mieć zdaniem ich propagatorów edukacyjny charakter i nie pozwalać pogrążać się Polakom w samouwielbieniu, chociaż wszelkie badania i dane empiryczne pokazują, że zagrożenie takie to tylko inteligencki mit. W tym wypadku ważne, że rzecznicy konsekwentnego odbrązowiania na potęgę i wbrew zdrowemu rozsądkowi, budują kapliczki swoich środowiskowych wielkości. Te wszystkie kreowane ad hoc autorytety, których wypowiedzi mają mieć rangę dowodu, są elementem środowiskowej walki o władzę. I dlatego nie tylko próba ich krytyki, ale usiłowanie uzyskania wiedzy o ich postawie życiowej uznawane jest przez ich obrońców za świętokradztwo. Obrona apriorycznej i integralnej doskonałości salonowych świętych, to prostactwo intelektualne i moralne, albowiem prowadzi do zapoznania wszystkich realnych problemów, które odsłania nasza najnowsza historia. Dodatkowo działanie takie jest przeciwskuteczne, gdyż na zasadzie odruchu wahadła prowadzić może do odrzucenia wartościowych dzieł autorów o dwuznacznej drodze życiowej.

"W wypadku Kapuścińskiego bilans wypada jednoznacznie pozytywnie (...) Ceną, która zapłacił za napisanie swoich książek, była zgoda na współpracę z wywiadem PRL". Mniejsza o łatwość, z jaką Skalski dokonuje tego typu moralnych ocen, gdy przyzwoitość w jego wypadku nakazywałaby nieco więcej powściągliwości. Nie wiem, czy gdyby Kapuściński nie podjął współpracy, nie mógłby pisać. Z pewnością byłyby to książki inne. Osobiście znałem w PRL niezwykle utalentowanych ludzi, którzy nie poszli na tego typu kompromisy. Wielu z nich złamało to karierę. Czy nie jest to jeszcze jedna perspektywa, jaką uwzględnić trzeba w ocenie Kapuścińskiego? Jeśli założymy, że kategoria sukcesu jest jedyną i ostateczną, to anulujemy moralność. Ale opętanych lękiem przed wstydliwymi kartami przeszłości to nie interesuje. Liczą, że wraz zamknięciem dostępu do archiwów IPN albo likwidacji całej instytucji (patrz koncept SLD i Michnika) ocenzurują pamięć o najnowszej historii. Łudzą się.

Bronisław Wildstein

czwartek, 5 lutego 2009

Arkadiusz Nowak wykłada na GWSH

wtorek, 22 kwiecień 2008

Arkadiusz Nowak wykłada na GWSH

Profesor prawa z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, który był konfidentem bezpieki o pseudonimie „Andrzej" nadal uczy studentów. Z państwowej uczelni wziął urlop zdrowotny, ale prowadzi zajęcia w prywatnej szkole wyższej.

Prof. dr. hab. Arkadiusz Nowak jest specjalistą w dziedzinie prawa pracy, profesorem Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Nie wiadomo, w jakim stopniu w karierze prof. Nowaka pomógł mu „patronat" SB. Ale taki, co wynika z zachowanych w IPN dokumentów, na pewno był.

Szczegóły tej haniebnej współpracy TW "Andrzej" z SB są opisane poniżej - na tym moim blogu.


Kiedy w „Dzienniku" opisałem w ubiegłym roku karierę Arkadiusza Nowaka, jednego z najbardziej użytecznych agentów SB na Uniwersytecie Śląskim, ten napisał do rektora prośbę o udzielenie rocznego urlopu zdrowotnego. Rektor UŚ Janusz Janeczek zgodził się.

- W czasie trwania urlopu profesor Nowak nie może podejmować pracy na innym etacie. Nie dotyczy to jednak umowy o dzieło - stwierdza Jolanta Talarczyk, rzeczniczka uczelni. Mimo urlopu zdrowotnego na UŚ, profesor Nowak prowadzi zajęcia z prawa pracy w Górnośląskiej Wyższej Szkole Handlowej w Katowicach. Nowak na urlopie zdrowotnym ze swojej macierzystej dostaje taką samą pensję, jaką miał kiedy pracował.


- Prof. dr hab. Arkadiusz Nowak był zatrudniony na podstawie umowy o pracę w Górnośląskiej Wyższej Szkole Handlowej w Katowicach do końca października 2007 r. W obecnym semestrze, jako specjalista z zakresu prawa pracy prowadzi zajęcia w ramach umowy o dzieło, co wynika z wcześniej podjętych zobowiązań - mówi prof. Krzysztof Szaflarski, rektor GWSH. Czy władze tej uczelni nie widzą nic niewłaściwego w sytuacji, że współpracownik SB na urlopie zdrowotnym uczy studentów? - pytam. - Oczekujemy na stanowisko Uniwersytetu Śląskiego, który jest podstawowym miejscem zatrudnienia i macierzystą uczelnią profesora Nowaka - odpowiada rektor GWSH.
- To skandal. Mimo, że Nowak okazał się agentem bezpieki, to bierze pieniądze z naszego budżetu. Jeżeli jest na urlopie zdrowotnym, to nie powinien prowadzić zajęć ze studentami na żadnej uczelni. A jeżeli tak prof. Nowakowi brakuje kontaktu z młodzieżą, to niech idzie na urlop bezpłatny i uczy nawet na kilku prywatnych uczelniach - nie kryje oburzenia jeden z profesorów UŚ.


Dla przypomnienia - jak wynika z dokumentów zachowanych w archiwum IPN karierę donosiciela Nowak rozpoczął w listopadzie 1969 roku. Był wtedy studentem III roku Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Z SB A. Nowak współpracował przez ponad 20 lat. Pod koniec swej „kariery" został nawet konsultantem SB (to najwyższy stopień tajnego zaangażowania we współpracę z policją polityczną PRL) i pisał ekspertyzy dla bezpieki.


Nowak napisał kilkaset donosów. Dzięki niektórym możliwe było złamanie wielu dobrze zapowiadających się karier naukowych. TW „Andrzej" już w latach 70. donosił m.in. na Waleriana Pańkę (działacz opozycji, internowany w stanie wojennym, a w latach 90 - prezes Najwyższej Izby Kontroli) i prof. Wiesława Chrzanowskiego, współpracownika Prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego, a później założyciela ZChN. Donosy TW „Andrzej" umożliwiły bezpiece znalezienie „haków" na prof. Jana Grabowskiego i jego późniejszy werbunek jako agenta (TW "Wisz"). W archiwum IPN zachowały się pokwitowania przyjętych przez Nowaka pieniędzy (w sumie kilkadziesiąt tysięcy złotych) oraz prezentów.

czwartek, 15 stycznia 2009

Migalski – persona non grata na uczelniach

Jarosław Stróżyk 15-01-2009, ostatnia aktualizacja 15-01-2009 09:07

Popiera lustrację i występuje w mediach – to wystarczyło, by kilka uczelni odmówiło mu habilitacji.

Marek Migalski
autor zdjęcia: Bartosz Siedlik
źródło: Fotorzepa
Marek Migalski

Znany politolog doktor Marek Migalski nie może rozpocząć przewodu habilitacyjnego. Na swoim macierzystym Uniwersytecie Śląskim nawet nie próbował. – Powiedziano mu, że nie ma po co, bo i tak go uwalą – mówi „Rz” jeden z jego kolegów. Nie udało się też na Uniwersytecie Wrocławskim, a przedwczoraj wszczęcia przewodu habilitacyjnego odmówiła Migalskiemu Rada Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

– Nikt nie przedstawił w czasie dyskusji ani jednego merytorycznego argumentu przeciwko tej habilitacji – mówi „Rz” Antoni Dudek biorący udział w posiedzeniu Rady Wydziału.

Wcześniej rada powołała zespół, który miał ocenić dorobek naukowy Migalskiego i przedstawić swoją rekomendację. Członkowie zespołu zgodnie uznali, że warunki zostały spełnione i przewód powinien ruszyć. Stało się jednak inaczej. Za wszczęciem procedury głosowało 16 osób, przeciw było 11, a pięć się wstrzymało. Zabrakło jednego głosu.

Migalski posiada odpowiedni dorobek naukowy. Jest autorem lub współautorem 11 książek, napisał też rozprawę habilitacyjną. Skąd w takim razie jego problemy?

– Naraził się wielu osobom w środowisku akademickim. Po pierwsze jest zbyt medialny, co wielu się nie podoba. Po drugie ośmielił się publicznie skrytykować swojego szefa prof. Iwanka, a takich rzeczy się nie zapomina – mówi „Rz” nieoficjalnie jeden z jego uczelnianych kolegów.

Chodzi m.in. o udział Migalskiego w grudniowym programie „Bronisław Wildstein przedstawia”. Temat lustracji na uczelniach zilustrowano w nim przykładem profesora Jana Iwanka, dyrektora Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa na Uniwersytecie Śląskim. Iwanek (były tajny współpracownik SB) ostro występował przeciw lustracji na polskich uczelniach. A Migalski w rozmowie z Wildsteinem ostro skrytykował zachowanie profesora.

Po programie większość pracowników naukowych Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego wystosowała list otwarty w obronie Iwanka. „Protestujemy przeciwko szykanowaniu, obrażaniu, pomawianiu i dezawuowaniu pracowników Instytutu. Pragniemy podkreślić, że emocjonalna i oparta na osobistych urazach opinia jednego pracownika nie może być utożsamiana i rozumiana jako stanowisko wszystkich jego pracowników” – napisali autorzy.

List rozsyłano m.in. do osób, które decydowały w sprawie habilitacji Migalskiego. – Jeśli w Polsce nie mogę tego zrobić, zastanawiam się nad wyjazdem za granicę i zrobieniem tam habilitacji – mówi „Rz” Migalski.

Rzeczpospolita

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Protokół z przesłuchania świadka, byłego funkcjonariusza SB Edwarda Graczyka

Data publikacji: 1 grudnia 2008

W związku z artykułem zamieszczonym w „Gazecie Wyborczej” z dn. 29-30.11.2008 r. pt.: „Esbek: Nie zwerbowałem Lecha Wałęsy” gdzie opublikowano część zeznań świadka, Instytut Pamięci Narodowej publikuje w całości protokół z dnia 18 listopada 2008 r.

Informacja o śledztwie:

Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku prowadzi śledztwo w sprawie zbrodni komunistycznych:

  1. przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy byłej Służby Bezpieczeństwa polegających na podrobieniu w celu użycia za autentyczne w okresie od 1982r. do 1983r. w nieustalonym miejscu dokumentów dotyczących rzekomej współpracy Lecha Wałęsy z organami resortu spraw wewnętrznych PRL, przedłożonych następnie Komitetowi Pokojowej Nagrody Nobla w Oslo w Norwegii w celu uniemożliwienia przyznania pokrzywdzonemu przyznania tego wyróżnienia tj o czyn z art. 231 paragraf 2 kk w zb. z art. 270 paragraf 1 kk w zw. z art. 2 ust.1 ustawy z dnia 18 grudnia 1998r. o IPN - KŚZpNP,
  2. przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy byłej Służby Bezpieczeństwa polegających na wytworzeniu w 1982r. w nieustalonym miejscu nieprawdziwego co do treści nagrania rozmowy Lecha Wałęsy z bratem Stanisławem Wałęsą dotyczącej konfliktu Lecha Wałęsy z hierarchią kościoła katolickiego oraz zadysponowania w interesie prywatnym poza granicami Polski zebranej z różnych źródeł kwoty około jednego miliona dolarów USA, które to zostało następnie wyemitowane w środkach masowego przekazu, pomówienie w ten sposób pokrzywdzonego o takie postępowanie i właściwości, które to mogły poniżyć go w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla prowadzonej przez niego działalności opozycyjnej tj. o czyn z art. 231 paragraf 1 kk w zw. z art. 212 paragraf 2 kk w zb z art. 2 ust. 1 ustawy z dnia 18 grudnia 1998r. o IPN - KŚZpNP,

Przedmiotem w/w śledztwa jest ustalenie:

  1. czy faktycznie w latach 1982 1983 Służba Bezpieczeństwa prowadziła działania zmierzające do utrudnienia przyznania Lechowi Wałęsie nagrody Nobla jak również poprzez sfałszowanie nagrania do poniżenia go w oczach opinii publicznej,
  2. jakie zostały wytworzone dokumenty , kiedy i przez kogo,
  3. kto zlecił i nadzorował prowadzenie tej operacji,
  4. odnalezienie oryginałów lub kopii powyższych dokumentów.

Andrzej Arseniuk
Rzecznik Prasowy IPN

wtorek, 14 października 2008

Kundera - Nieznośny ciężar zdrady

Barbara Sierszuła , Piotr Zychowicz 14-10-2008, ostatnia aktualizacja 14-10-2008 07:08

Jeden z najwybitniejszych czeskich pisarzy Milan Kundera wydał w ręce komunistycznej bezpieki bojownika podziemia niepodległościowego – wynika z dokumentów

Milan Kundera od lat mieszka we Francji. Gdy przyjeżdżał do ojczyzny, odmawiał kontaktów z prasą, a nawet meldował się w hotelach pod zmienionym nazwiskiem (na zdjęciu: w Paryżu w 1975 roku)
źródło: AFP
Milan Kundera od lat mieszka we Francji. Gdy przyjeżdżał do ojczyzny, odmawiał kontaktów z prasą, a nawet meldował się w hotelach pod zmienionym nazwiskiem (na zdjęciu: w Paryżu w 1975 roku)

Miało do tego dojść w 1950 roku. Kundera, wówczas student Praskiej Akademii Filmowej, podczas wizyty u koleżanki w akademiku spotkał niejakiego Miroslava Dvorzaczka. Gdy Kundera dowiedział się, że przybył on niedawno z zachodnich Niemiec i zostawił u koleżanki “na przechowanie” walizkę, natychmiast udał się do siedziby służby bezpieczeństwa.

Dvorzaczek okazał się przeciwnikiem reżimu komunistycznego. W 1948 roku uciekł do Berlina Zachodniego. Tam został przeszkolony przez Amerykanów i przerzucony z powrotem do Czechosłowacji, by mógł dołączyć do ruchu oporu. Po donosie Kundery został aresztowany i skazany na 22 lata więzienia.

Zapis tego donosu zachował się w policyjnym archiwum, do którego dotarli historycy z czeskiego Instytutu Studiów nad Reżimami Totalitarnymi. Artykuł na ten temat opublikował czeski tygodnik “Respekt”. Dziennikarze dotarli do żony obecnie 80-letniego Dvorzaczka; on sam przeszedł niedawno wylew i nie udziela żadnych wywiadów.

Okazało się, że Dvorzaczek, który mieszka obecnie w Szwecji, odsiedział w sumie 14 lat. Pracował w kopalni uranu. Z łagru wypuszczono go w 1963 roku. Przez całe życie był przekonany, że wydała go studentka, u której zostawił walizkę. Słynny pisarz nigdy do niego nie zadzwonił, by go przeprosić.

Kundera, który od lat nie udziela prasie wywiadów, przerwał milczenie, by powiedzieć, że cała ta sprawa to “kłamstwo”, i że nigdy na nikogo nie donosił. Według komentatorów ujawniony dokument może jednak być kluczem do zrozumienia wręcz obsesyjnej niechęci pisarza do kontaktów z mediami i opowiadania o swoim życiu.

Milan Kundera od 25 lat mieszka we Francji. Gdy przyjeżdżał do swego kraju, nie tylko odmawiał kontaktów z prasą, ale nawet meldował się w hotelach pod zmienionym nazwiskiem. Jego przyjaciele zaś zostali przez pisarza zobowiązani do milczenia na jego temat.

Miroslav Dvorzaczek, ofiara donosu pisarza, spędził 14 lat, pracując w kopalni uranu

Informacja o donosie Kundery wywołała szok w środowisku literackim. Najczęściej zadawane pytanie brzmi: Dlaczego? “Respekt” stawia trzy hipotezy. Pierwsza zakłada, że przyświecały mu motywy ideologiczne. W latach 50. Kundera był “wierzącym” komunistą. Według drugiej – chodziło o “sprawę osobistą”: pomoc koledze, który był zazdrosny o dziewczynę i chciał się pozbyć Dvorzaczka. Trzecia hipoteza zakłada, że donosem chciał naprawić nadszarpniętą w oczach komunistów reputację. To mu się zresztą udało. Wraz z dwoma kolegami opublikował wcześniej “nieprawomyślną” historyjkę. O ile pozostali dwaj autorzy wylecieli ze studiów i z partii, on został usunięty tylko z partii. Studiować i publikować mógł dalej.

To nie pierwszy podobny wypadek w Czechach. Kilka lat temu wyszło na jaw, że słynny bard opozycji Jaromir Nohavica był płatnym współpracownikiem bezpieki.

We współpracę z komunistycznymi służbami zaangażowanych było także wielu znanych intelektualistów w NRD czy na Węgrzech, gdzie TW okazał się słynny reżyser István Szabó.

Opinie dla „Rz”

Andrzej Czcibor-Piotrowski, tłumacz, znawca czeskiej literatury

Wcale nie jestem zaskoczony. Kiedy pan do mnie zadzwonił i zapytał o Kunderę, od razu wiedziałem, że chodzi o coś takiego. Pierwszą moją myślą było to, że okazał się agentem komunistycznej służby bezpieczeństwa. Niewiele się pomyliłem.

Nigdy nie lubiłem Kundery. Zarówno jako człowieka, jak i jako pisarza. Zawsze pamiętałem, że w młodości – czemu dał wyraz w swoich wczesnych książkach – był zafascynowany komunizmem, zaangażowany w ten ustrój. Pochodzimy mniej więcej z tego samego pokolenia. Pamiętam, że moi rówieśnicy w Czechach po wojnie byli nastawieni bardzo prokomunistycznie. Jak powiedział kiedyś Hrabal: „My, Czesi, mamy skłonności do chlania i komunizmu”.

To paskudna historia, nie wiązałbym jej jednak z jego książkami. Pisarza ocenia się bowiem po talencie, a nie po charakterze. Było przecież wielu twórców zafascynowanych totalitaryzmem, którzy wspaniale pisali. I to nie tylko czerwonym – żeby wymienić choćby Louisa-Ferdinanda Céline’a i poparcie, jakiego udzielił narodowemu socjalizmowi.

—not. p.z.

Bohdan Urbankowski, autor „Czerwonej mszy”, książki o kolaboracji pisarzy z komunizmem

We wszystkich krajach komunistycznych działały podobne mechanizmy. Wielu ludzi pióra – pisarzy i dziennikarzy – szło na kolaborację z okupującym ich kraj totalitarnym reżimem. Wysokie nakłady, honoraria i inne przywileje kusiły żądnych sławy i poklasku twórców. Ci ludzie przewidywali, że ustrój komunistyczny utrzyma się przez wiele lat, i postanowili się w nim wygodnie urządzić. Jeżeli przy tym nie mieli silnie wpojonego systemu wartości, na przykład religijnych, gotowi byli na daleko idące współdziałanie z reżimem. Na przykład współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. W każdej społeczności znajdzie się bowiem pewien procent szuj i donosicieli. Oczywiście można powiedzieć, że Kundera – gdy w 1950 roku złożył donos na tego człowieka – był zupełnie innym człowiekiem niż później, gdy osiągnął dojrzałość literacką i w pełni ukształtował się jako człowiek. Pewnie to prawda. Ale ta przemiana, precyzyjne odróżnianie zła od dobra, najwyraźniej nie dokonała się w nim do końca. Skoro do tej pory nie był w stanie przyznać się do błędu młodości, nadal jest w nim coś z tego Kundery sprzed ponad 50 lat.

—not. p.z.

Eva Kanturkova, znana czeska pisarka i dysydentka

Byłabym bardzo ostrożna przy wysuwaniu takich poważnych oskarżeń. Wierzę tylko w te dokumenty, pod którymi widnieje własnoręczny podpis, lub takie, których autentyczność potwierdzi sąd. W przypadku tego protokołu uderzyła mnie jedna rzecz. To, że brakuje w nim numeru dowodu osobistego, który potwierdzałby, że tamten Kundera to rzeczywiście ten Kundera. Przecież ktoś mógł się pod niego podszyć, składając donos na Miroslava Dvorzaczka. Z tego, co pisze prasa, wynika, że w środowisku studenckim w tym czasie było co najmniej kilka innych osób, które mogły dopuścić się tego czynu. [Sam Miroslav Dvorzaczek, mieszkający obecnie w Szwecji, był przecież przekonany, że doniosła na niego koleżanka, u której się wtedy zatrzymał, Iva Militka – red.].

Z własnych doświadczeń z kontaktów z komunistyczną służbą bezpieczeństwa wiem, że bez potwierdzenia tożsamości osoby, z którą mieli do czynienia funkcjonariusze, nawet nie rozpoczynano przesłuchania. Pierwszą czynnością było okazanie dowodu osobistego. Bardzo niepokoi mnie, że dzisiejsi badacze historii tak bezkrytycznie podchodzą do dokumentów wytworzonych przez komunistyczną bezpiekę.

—not. b.s.

środa, 24 września 2008

Ekshumacja może zniszczyć sarkofag Sikorskiego

Małgorzata Skowrońska, Kraków
2008-09-23, ostatnia aktualizacja 2008-09-22 19:59

Zobacz powiększenie
Grobowiec gen. Władysława Sikorskiego
Fot. Michal Lepecki / AG

IPN zaplanował na listopad ekshumację szczątków gen. Sikorskiego. Dotarliśmy do inżyniera, który był przy instalowaniu sarkofagu w krypcie Leonarda. - Jakiekolwiek podnoszenie kamiennego bloku to ogromne ryzyko, bo marmur jest popękany - mówi Zbigniew Domosławski

Zobacz powiekszenie
Fot. Archiwum Ewy Wojtasik
Gen. Władysław Sikorski z córką Zofią.
O tym, że w listopadzie IPN chce przeprowadzić ekshumację szczątków gen. Władysława Sikorskiego, poinformował wczoraj rzecznik krakowskiej kurii ks. Rober Nęcek. Prokurator Ewa Koj z katowickiego IPN, który od 3 września prowadzi śledztwo w sprawie śmierci wodza naczelnego, potwierdziła informację.

"Gazeta" dotarła do Zbigniewa Domosławskiego, który nadzorował wykonanie sarkofagu. - Dziesięć lat przed pochówkiem szczątków Sikorskiego w 1993 r. na Wawelu dostaliśmy zamówienie. W 1983 r. ówczesne władze podjęły rozmowy z Londynem. Nic z tego nie wyszło, ale kamienny sarkofag wykonaliśmy - wspomina Domosławski, który kierował wtedy Kombinatem Kamienia Budowlanego w Krakowie.

Jak twierdzi, projekt Małgorzaty i Janusza Gawłowskich z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych był niezwykle trudny do wykonania. - To miał być ogromny blok z marmuru zielonego ze ściętymi bokami wydrążony w środku. Znalezienie takiego materiału w Polsce nie było możliwe. W końcu zapadła decyzja, że sarkofag wykona kamieniołom w Sławniowicach. Tam znaleziono blok marmuru pasiastego odmiany ciemnej, zwanej w żargonie "dziadem", o odpowiednich gabarytach - mówi.

Obróbka marmuru według projektu Gawłowskich okazała się niezwykle skomplikowana. - Wtedy nikt ze Sławniowic się do tego nie przyznał, ale marmur pękł. Pęknięcie połączyli i skleili - opowiada Domosławski.

Sprawa pewnie by się nie wydała, gdyby nie to, że sarkofag stał pusty przez 10 lat. W 1993 r., gdy sprowadzono do Polski szczątki wodza, marmur podniesiono na specjalnych wysięgnikach. Wtedy pojawiły się kolejne pęknięcia w bloku, a sama operacja wsunięcia trumny była tak niebezpieczna, że kamienny blok opuszczono dopiero wtedy, gdy z krypty wyszli wszyscy zaproszeni na pogrzeb.

- Ci, którzy pracowali przy tym w 1993 r., opowiadali, że cudem nie doszło do katastrofy. IPN, chcąc ekshumować szczątki generała, musi się liczyć z tym, że podnoszenie sarkofagu po raz trzeci to niezwykle trudna i niebezpieczna operacja, która może zakończyć się zniszczeniem popękanego kamienia. Przed podjęciem jakichkolwiek prac potrzebna jest ekspertyza, która wykaże, w jakim stanie jest marmur - twierdzi.

Co na to IPN? - Mamy ekipę, która będzie nadzorowała pracę. Z trudnościami sobie poradzimy - zapewnia prokurator Ewa Koj. Nie chce jednak odpowiedzieć na pytanie, czy IPN wykona ekspertyzę sarkofagu.

Generał Sikorski spoczywa w krypcie Leonarda w katedrze wawelskiej. Zginął w katastrofie lotniczej 4 lipca 1943 r. na Gibraltarze. Historycy zajmujący się tą katastrofą (m.in. prof. Jacek Tebinka z Uniwersytetu Gdańskiego, który jako jedyny naukowiec z Polski przejrzał wszystkie materiały archiwalne na temat katastrofy, jakie znajdują się w Wielkiej Brytanii i Polsce; wywiad z nim ukazał się 4 września w "Gazecie") przekonani są, że nie ma podstaw do twierdzeń, że wodza zamordowano. Mimo to IPN wszczął śledztwo w tej sprawie.

Źródło: Gazeta Wyborcza

sobota, 20 września 2008

Były groźby i naciski na IPN

Cezary Gmyz 20-09-2008, ostatnia aktualizacja 20-09-2008 03:43

Osoba z biura marszałka Bogdana Borusewicza groziła nam obcięciem budżetu – ujawnia „Rz” Janusz Kurtyka, prezes Instytutu

Historycy Instytutu to ludzie o bardzo różnych poglądach. Panuje tu pełen pluralizm – mówi Janusz Kurtyka
autor zdjęcia: Rafał Guz
źródło: Rzeczpospolita
Historycy Instytutu to ludzie o bardzo różnych poglądach. Panuje tu pełen pluralizm – mówi Janusz Kurtyka

Rz: IPN zdementował, jakoby „przedstawiciele kierownictwa Platformy Obywatelskiej bądź rządu wywierali nacisk na władze IPN w celu zwolnienia z pracy dr. Sławomira Cenckiewicza, łącząc tę kwestię z groźbą uszczuplenia budżetu IPN”. Jednak Bogdan Borusewicz, o którym mówił Sławomir Cenckiewicz, nie jest ani członkiem PO, ani rządu.

Janusz Kurtyka, prezes IPN: Muszę potwierdzić, że z biura pana marszałka Borusewicza do kierownika referatu edukacji w oddziale gdańskim IPN był telefon, który określiłbym jako brutalny. Osoba ta powołując się na osobę pana marszałka, sformułowała również opinie dotyczące budżetu Instytutu. Właśnie do mnie dotarły stosowne notatki służbowe. Osoba ta groziła, że obecna działalność Instytutu, a konkretnie książka o Lechu Wałęsie autorstwa Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, odbije się na budżecie IPN. Kilka dni później sam pan marszałek telefonował do dyrektora oddziału gdańskiego.

Czy akceptuje pan takie postępowanie Bogdana Borusewicza?

To są fakty, wobec których prezes IPN nie może przejść obojętnie. Zamierzam w tej sprawie napisać list do pana marszałka. IPN jest instytucją niezależną. Jeśli chodzi o działalność merytoryczną, to nie podlega żadnym czynnikom politycznym.

Nie ulega wątpliwości, że tego typu telefony są niestosowne. Stwierdzam to ze smutkiem. Bogdan Borusewicz jest osobą o niekwestionowanych zasługach, która w wielkim stopniu przyczyniła się do zwycięstwa wielkiego strajku i powstania „Solidarności”.

Marszałek Senatu ma pretensje o to, że nie powiadomiono go, iż spotkanie z młodzieżą, w którym brał udział, organizowane jest w ramach cyklu, w którym wystąpią też Joanna i Andrzej Gwiazdowie oraz Krzysztof Wyszkowski.

Ten problem można rozważać jedynie w kategoriach konwersacyjnych. Informacje o tym cyklu nie były ukrywane. Publikowano je na stronie internetowej IPN.

Organizując spotkania, zadbano o udział takich świadków historii, którzy reprezentują pełne spektrum środowisk opozycji przedsierpniowej. Udział pana marszałka w takim spotkaniu był na pewno dla młodzieży wspaniałym przeżyciem.

Ze strony Borusewicza padły zarzuty, że Cenckiewicz jest politycznie zaangażowany.

Doktor Cenckiewicz jest świetnym historykiem.

Poglądy polityczne ma – jak każdy. Myślę, że jest mu bliska tradycja piłsudczykowska, jeśli sądzić na podstawie jego książki o Tadeuszu Katelbachu.

Sławomir Cenckiewicz niezwykle emocjonalnie podchodzi do kierowanych pod jego adresem zarzutów. Rola badacza jest inna niż rola naczelnika Biura Edukacji Publicznej. Ta druga funkcja jest publiczna i nie powinien tak emocjonalnie reagować. Choć znalazł się pod olbrzymią presją i w obliczu często krzywdzących zarzutów.

Żałuję, że przestaje pracować w IPN.

Pod adresem samego Instytutu też padają zarzuty o upolitycznienie. Andrzej Friszke wskazuje na fakt, że dziesięciu z 11 członków Kolegium powołało PiS.

Andrzej Friszke sam jest przykładem bardzo wyrazistej afiliacji politycznej. Powszechnie uważa się go za osobę związaną ze środowiskiem „Gazety Wyborczej”. O składzie kolegium zadecydował parlament. Znaczna część członków kolegium ma tytuły naukowe, w tym profesorskie. Warto też zwrócić uwagę, że Kolegium nie rządzi IPN. Pełni funkcję kontrolną. Zarzuty co do wystaw czy publikacji nie mogą być kierowane pod adresem Kolegium.

Odebranie nam40 milionów złotych cofa budżet Instytutu Pamięci Narodowej do czasów Leszka Millera

Borusewicz przyznaje, że książki „SB a Lech Wałęsa” nie czytał. Przeczytał jednak pański wstęp i jest oburzony użyciem jego nazwiska w tekście przez pana podpisanym.

Odrzucam zarzut manipulacji sformułowany przez pana marszałka. Faktem jest, że w swoim wywiadzie rzece to Bogdan Borusewicz stwierdził, iż właśnie IPN powinien wyjaśnić sprawę ewentualnych uwikłań Lecha Wałęsy. Nikt nie może wskazywać, jacy historycy mają się takim tematem zajmować, może się nim zajmować każdy. W IPN pracę nad tym podjęli Cenckiewicz i Gontarczyk. Należą oni do ścisłej czołówki specjalistów od zagadnień poruszonych w tej książce.

Marszałek stawia zarzut, że badania w IPN zostały zdominowane przez ludzi o określonych poglądach, a inni mają utrudniony dostęp do akt.

Nie rozumiem sformułowania „określone poglądy”. Pan marszałek nie sprecyzował, o jakie poglądy mu chodzi. Jego stwierdzenie to fundamentalna nieprawda oparta na całkowitej niewiedzy. Ilość wniosków realizowanych na rzecz osób spoza IPN jest większa. Sami historycy IPN to ludzie o bardzo różnych poglądach. Panuje tu pełen pluralizm.

Pan marszałek w wypowiedziach formułuje absurdalne supozycje, twierdząc, że IPN odciął od badań innych.

Każdy naukowiec ma dostęp do akt na takich samych zasadach jak historycy IPN.

Co oznaczałoby obcięcie budżetu IPN o 40 milionów złotych?

To zależy o obcięciu jakich pieniędzy mówimy, bo to nie jest jasne. Na przyszły rok wnioskujemy o zwiększenie budżetu o niecałe 50 milionów w stosunku do roku bieżącego. Zamiast tych 50 dostalibyśmy tylko 10 dodatkowych milionów. To będzie oznaczało, że musimy ograniczyć digitalizację zbiorów oraz aktywność związaną z dwiema rocznicami – upadku komunizmu i wybuchu II wojny światowej. W grę wchodzi też redukcja zatrudnienia, bo musimy zwiększyć pensje prokuratorów. Gdyby jednak się okazało, że 40 milionów ma być obcięte od obecnego budżetu, to wracamy do finansowania na poziomie czasów rządu Leszka Millera. Przy obecnych zadaniach IPN oznacza to masowe zwolnienia i drastyczne ograniczenie jego aktywności. Trudno mi sobie wyobrazić, by dzisiejszy rząd, który posiada „solidarnościowe” korzenie, chciał nas cofnąć do czasów rządów postkomunistów.

Donald Tusk opowiada się za otwarciem akt dla wszystkich. Przy czym chce udostępnienia również danych wrażliwych.

Obecnie archiwa są w praktyce otwarte. Pełny dostęp mają zarówno badacze, jak i dziennikarze. Łącznie z danymi wrażliwymi. Każdy, nie tylko dziennikarze i naukowcy, może zajrzeć do swoich akt oraz akt osób publicznych, których katalog jest całkiem spory. Pomysł, by każdy Kowalski mógł zajrzeć do teczki każdego Zielińskiego, nie jest moim zdaniem zbyt szczęśliwy. W praktyce oznaczałoby to, że w sporach cywilnych w użyciu byłyby teczki.

Moim zdaniem decyzja o udostępnieniu wszystkim wszystkiego może się okazać społecznie ryzykowna.

poniedziałek, 23 czerwca 2008

SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii. Streszczenie

Lech Wałęsa był agentem SB o kryptonimie "Bolek"; akta świadczące o tym zabrał on w latach 90.; w 2000 r. Sąd Lustracyjny wadliwie ocenił dowody nt. Wałęsy i pominął ich część - twierdzą historycy IPN Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk w swej książce.

Książka pt. "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" stawia tezę, że odwołanie w 1992 r. rządu Jana Olszewskiego na wniosek Wałęsy oraz jego sprzeciw wobec lustracji miało "motywy, niestety, jak najbardziej osobiste". Według autorów, oryginał teczki "Bolka" najprawdopodobniej jest dziś w Moskwie.

"Jeśli Lech Wałęsa - przewodniczący NSZZ "Solidarność", legendarny przywódca marszu ku wolności w latach 80. i były prezydent RP w latach 1990-1995 - nie mógł wyzwolić się z obciążenia przeszłością, to czy mogły to zrobić dziesiątki tysięcy innych osób, uwikłanych w kompromitujące kontakty z SB, a pełniące dziś ważne funkcje publiczne?" - pytają autorzy.

Licząca 751 stron pozycja ma ukazać się nakładem IPN w poniedziałek

Wstęp, autorstwa prezesa IPN Janusza Kurtyki, stwierdza że problem relacji Wałęsy z SB nie został dotychczas poddany analizie naukowej, był zaś wykorzystywany w gwałtownych dyskusjach prasowych. "Odruchowo znaczna część uczestników tych debat odrzuca możliwość, iż młody członek komitetu strajkowego Stoczni Gdańskiej w 1970 r. mógł przez kilka następnych lat, samotny w relacji z machiną SB, być tajnym współpracownikiem bezpieki, mógł następnie zerwać tę współpracę i zaangażować się w działania opozycji demokratycznej i Wolnych Związków Zawodowych, mógł odrzucić próby ponownego werbunku przez SB, dzięki swej osobowości i momentowi historycznemu mógł zostać symbolicznym liderem wielkiego ruchu "Solidarności" i światową ikoną antykomunistycznego oporu; musiał wreszcie jako prezydent wolnej już Polski ustosunkować się do tego epizodu własnej przeszłości - i że wszystkie powyższe odsłony dotyczą biografii jednego człowieka, któremu miejsca w historii Polski nikt nie odbiera" - napisał Kurtyka.

W swoim wstępie autorzy podkreślają, że książka nie jest biografią Wałęsy, ale "naukową próbą wyjaśnienia złożonej kwestii relacji i związków L. Wałęsy z SB". Dodają, że dzieje "sprawy Wałęsy" po 1990 r. przedstawili "na tle zjawisk politycznych i wydarzeń, które naszym zdaniem mogły mieć bezpośredni lub pośredni związek z przeszłością legendarnego przywódcy "Solidarności"". Okres do 1990 r. opracował Cenckiewicz, a po 1990 r - Gontarczyk, ale podkreślają, że za całość odpowiadają wspólnie.

Autorzy podkreślają, że próbowali doprowadzić do spotkania z Wałęsą - 27 września 2007 r. do biura Wałęsy w Gdańsku wpłynęło pismo Gontarczyka z taką propozycją. Jeszcze tego samego dnia dostali kurierem pismo Wałęsy "z żądaniem by w książce przygotowywanej przez IPN uwzględnić jego wersję wydarzeń". "Żadnego sygnału prezydenta Wałęsy o gotowości spotkania z autorami nie było" - dodali.

Intencją autorów - jak piszą - było, by "przede wszystkim przemówiły dokumenty, stąd też przeważającą część publikacji stanowią aneksy źródłowe". Jest tam w sumie 86 najróżniejszych dokumentów - od esbeckich akt z lat 70. i 80., przez fragmenty wspomnień różnych uczestników wydarzeń, po dokumenty z lat 90. dotyczące lustracji, akta UOP oraz prokuratury nt. dalszych losów akt "Bolka". Ostatnim chronologicznie dokumentem jest wyrok Sądu Lustracyjnego wobec Wałęsy z sierpnia 2000 r., że złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne o tym, że nie był agentem SB.

Pierwszym dokumentem z książki jest karta ewidencyjna Wałęsy E-14 o "wyrejestrowaniu" "Bolka" z ewidencji operacyjnej SB 19 czerwca 1976 r. z powodu "niechęci do współpracy". Nr ewidencyjny 12535 odpowiada numerowi dziennika rejestracyjnego gdańskiej SB, w którym 29 grudnia 1970 r. zarejestrowano "Bolka" jako tajnego współpracownika. Zapis o rejestracji jest też w komputerowym zbiorze danych SB, tzw. Zintegrowanym Systemie Kartotek Operacyjnych.

W notatce st. szer. SB Marka Aftyki z 21 czerwca 1978 r. na temat przeglądu akt Wałęsy jest zdanie: "Wymieniony do współpracy z organami bezpieczeństwa pozyskany został w dniu 29 XII 1970 r. jako TW ps. "BOLEK" na zasadzie dobrowolności przez st. insp. Wydziału II KW MO w Olsztynie kpt. [Edwarda] Graczyka" (już nie żyje - red.).

Inne źródło, to tzw. "arkusz ewidencyjny osoby podlegającej internowaniu", w którym - jeszcze w listopadzie 1980 r. - gdańska SB napisała, że Wałęsa był "29.12.1970 pozyskany do współpracy z SB. W okresie 1970-72 przekazał szereg informacji dot. negatywnej działalności pracowników Stoczni".

"Zachowana dokumentacja dotycząca działalności TW "Bolek" jest na tyle skąpa, że nie pozwala na całościowy opis i ocenę jego aktywności" - piszą autorzy. Dodają, że akta SB dotyczące Wałęsy "brakowano" przynajmniej dwa razy: w latach 1989-1990 oraz 1992- 1995. Według książki, do 1992 r. w UOP znajdowało się ponad 30 różnych dokumentów związanych z "Bolkiem", w tym "notatka odręczna prawdopodobnie rekonstruująca treść zobowiązania do współpracy TW "Bolek" z SB". Akta te ukradziono w latach 90. z archiwum UOP - twierdzą autorzy.

Podkreślają, że choć w latach 70. gdańska SB miała czterech agentów o kryptonimie "Bolek", to tylko jeden pracował w stoczni i miał nr ewidencyjny 12535. "Bolek" miał trzech oficerów prowadzących: kpt. Edwarda Graczyka, kpt. Henryka Rapczyńskiego i kpt. Zenona Ratkiewicza. Raz w spotkaniu kontrolnym z "Bolkiem" wziął udział kpt. Czesław Wojtalik.

Według autorów kontakt z "Bolkiem" w stoczni utrzymywał rezydent SB ps. "Madziar" kpt. Józef Dąbek

Odbierał on doniesienia, przekazywał zadania do wykonania oraz wręczał pieniądze. W książce wydrukowano dwa pokwitowania odbioru pieniędzy przez "Bolka" za udzielone SB informacje - 1500 zł 18 stycznia 1971 r. oraz 700 zł 29 czerwca 1974 r. Dąbka nadzorował ppor. Janusz Stachowiak, który oceniał informacje odbierane przez "Madziara" od "Bolka".

W książce opublikowano m.in. cztery zachowane (w formie oryginalnych maszynopisów), pełne doniesienia "Bolka" z kwietnia i listopada 1971 r., które jeden z autorów pracy odnalazł w gdańskim IPN. Są też tam trzy fragmenty doniesień i podsumowań donosów "Bolka" z lat 1971-72 , a także kserokopie ręcznego doniesienia "Bolka" ze stycznia 1971 r. oraz dwóch pokwitowań odbioru pieniędzy.

Autorzy nie umieją określić, na ile prawdopodobna jest hipoteza, że agenturalna działalność wpłynęła na decyzję o przyznaniu Wałęsie w październiku 1972 r. stoczniowego mieszkania.

Według autorów, "Bolek" był "współpracownikiem aktywnym, posłusznym, ofensywnym, pomysłowym i dość skrupulatnym"; dbał też o konspirację. "Oficerom SB zwracał uwagę na jednoźródłowość przekazywanych wiadomości, co w sytuacji ich wykorzystania mogłoby narazić go na dekonspirację" - piszą autorzy. Ich zdaniem, "Bolek" wykazywał ponadto dużo "własnej inicjatywy w rozpoznawaniu "źródeł zagrożeń"".

"W znanych nam zaledwie kilku dokumentach dotyczących bezpośrednio działalności TW "Bolek" przewinęły się 24 nazwiska, z czego większość stanowią jego koledzy z wydziału W-4 i Rady Oddziałowej oraz uczestnicy rewolty grudniowej 1970 r." - piszą autorzy. Dodają, że jako członek komitetu strajkowego w Grudniu '70, a później reprezentant załogi w rozmowach z dyrekcją stoczni, w tym z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem, "Bolek" cieszył się autorytetem i zaufaniem stoczniowej załogi.

"Bolek" przekazywał SB m.in. informacje o nastrojach na wydziale W-4 stoczni, okolicznościach podpalenia siedziby PZPR w Gdańsku, o odszkodowaniach za grudzień 1970 r. oraz o próbie zakłócenia pochodu 1 maja w 1971 r. Informacje "Bolek" zdobywał nawet podczas zwolnień lekarskich - podkreślają autorzy.

W kwietniu 1971 r. "Bolek" mówił Rapczyńskiemu, że pracownik stoczni Józef Szyler (lider robotniczy z wydziału W-4) mówił mu, że "ma szanse uciec do NRF". SB wszczęła sprawę operacyjną wobec Szylera. O innym, nieznanym mu robotniku, który wzywał do walki o postulaty "sposobem grudniowym", "Bolek" napisał m.in., że jest "wysoki, szczupły, bez zębów z przodu", dzięki czemu SB ustaliła jego personalia.

"W latach 1970-72 wymieniony już jako TW ps. "Bolek" przekazywał nam szereg cennych informacji dot. destrukcyjnej działalności niektórych pracowników; na podstawie otrzymanych materiałów założono kilka spraw" - pisał w swej notatce Aftyka. Dodawał, że za przekazane informacje "Bolek" był wynagradzany i "w sumie otrzymał 13 100 zł; wynagrodzenie brał bardzo chętnie".

Według Aftyki, "po ustabilizowaniu się sytuacji w stoczni dało się zauważyć niechęć do dalszej współpracy z naszym resortem. Tłumaczył on to brakiem czasu i tym, że na zakładzie nic się nie dzieje. Żądał również zapłaty za przekazywane informacje, które nie stanowiły większej wartości operacyjnej. Podczas kontroli przez inne źródła informacji stwierdzono, że niejednokrotnie w przekazywanych informacjach przebijała się chęć własnego poglądu na sprawę, nadając jej niejako opinię środowiskową. Stwierdzono również, że podczas odbywających się zebrań dość często bez uzasadnienia krytykował kierownictwo administracyjne, partyjne i związkowe wydziału".

Jeden z agentów ze stoczni, TW "Kolega" podawał 15 lipca 1974 r., że "Wałęsa powiedział, że jedyną drogą jest organizacja związków mająca na celu pozbycie się "czerwonych pająków" w szeregu związków, którzy tylko patrzą "żeby wykorzystać sytuację budując domy, luksusowe samochody, odpoczywają na zagranicznych wczasach"".

Aftyka pisał, że z Wałęsą przeprowadzano po każdym takim wystąpieniu rozmowy, wytykając mu "niewłaściwość" postępowania, ostrzegając go, że może być zwolniony z pracy. W końcu w kwietniu 1975 r. zwolniono go. Aftyka dodał, że "ponowne nawiązanie kontaktu z TW "Bolek" spowodowało u niego bardzo aroganckie zachowanie w stosunku do naszego pracownika i stwierdzenie, że na żadne spotkanie nie przyjdzie, gdyż nie chce naszych organów znać".

Wobec tego, w czerwcu 1976 r. wyeliminowano go z "czynnej sieci agenturalnej", a "teczkę personalną i roboczą" złożono w archiwum KW MO w Gdańsku.

Z notatki mjr. SB Czesława Wojtalika i mjr. Ryszarda Łubińskiego z 9 października 1978 r. wynika, że 6 października przeprowadzili oni rozmowę z Wałęsą w celu podjęcia "próby ponownego pozyskania" i "zneutralizowania jego negatywnej działalności prowadzonej w ramach tzw. Wolnych Związków Zawodowych".

"Oświadczył, niepytany, że nie będzie o niczym z nami rozmawiał, działalności w WZZ się nie wyrzeknie, nie życzy sobie aby przeszkadzano mu w pracy (...) a poza tym o nachodzeniu go zamelduje komu trzeba" - pisali esbecy. Dodali, że swą wcześniejszą "pomoc" ocenia jako swój błąd; "zresztą z popełnienia tego błędu zwierzył się swoim znajomym z opozycji". "Pociesza go jedynie fakt, że nie tylko on błąd taki w przeszłości popełnił, ale popełnili go także Gwiazdowie, Bulc i Borusewicz" - głosi notatka SB.

Osiem dni po tej rozmowie SB zaczęła Wałęsę rozpracowywać w operacji pod kryptonimem "Bolek" - napisali autorzy

W kolejnej części pracy opisują oni działania Wałęsy w opozycji, szefowanie strajkiem w gdańskiej stoczni w sierpniu 1980 r. i działalność jako lidera NSZZ "Solidarność" w latach 1980-81.

Autorzy piszą, że podczas internowania Wałęsy w stanie wojennym zainicjowano działania operacyjne, których celem było skompromitowanie go zarzutem współpracy z SB w oczach podziemia oraz świata zachodniego (tak by nie dostał pokojowej Nagrody Nobla). Działania te prowadziło tzw. biuro studiów MSW. I tak już w lutym 1982 r. w obozie dla internowanych podrzucono Annie Walentynowicz kopie doniesień "Bolka" z 1971 r i pokwitowań pieniędzy przez niego. Ona natychmiast to zniszczyła.

O "działaniach specjalnych" SB wobec Wałęsy wiadomo tylko z oświadczenia oficera biura studiów mjr. Adama Stylińskiego, złożone w 1985 r. po ucieczce na Zachód Eligiusza Naszkowskiego, lidera "S" w Pile, a zarazem agenta i oficera SB. Pisał on m.in., że "pierwszy etap działań polegał na "przedłużeniu działalności" TW "Bolek";, tj. L. Wałęsy, o minimum 10 lat".

W ramach realizacji tego planu SB przekazała członkom Komitetu Noblowskiego doniesienie "Bolka" i pokwitowanie odbioru pieniędzy. Według autorów, "wszystko wskazuje", że SB korzystała w tych działaniach "także z autentycznych dokumentów archiwalnych TW "Bolek"", co ma potwierdzać notatka st. chor. Tadeusza Maraszkiewicza z 1985 r. Pisał on, że w tych działaniach SB chodziło m.in. o "kontynuację przerwanej uprzednio współpracy z resortem". "Logicznie rzecz ujmując, nie można kontynuować czegoś, co w przeszłości nigdy nie zaistniało" - piszą autorzy. Według nich, mimo fiaska akcji SB i przyznania w 1983 r. Nobla Wałęsie, akcję "Bolek" (od 1983 r. pod nazwą Zadra") kontynuowano do drugiej połowy lat 80.

Kolejnych 130 stron książki poświęcono wydarzeniom po 1990 r. Szeroko opisano sprawę lustracji w 1990 r. i odwołania na tym tle rządu Olszewskiego na wniosek Wałęsy, który znalazł się wtedy na "liście Macierewicza". Książka podaje, że wykonując uchwałę lustracyjną Sejmu, szef MSW Antoni Macierewicz zebrał w UOP "kilkadziesiąt istotnych dokumentów" "Bolka", w tym ok. 20 jego donosów z lat 1971-1974, znalezionych w aktach innych spraw operacyjnych SB. Według autorów, autentyczność dokumentów, które zebrał Macierewicz, "nie budziła wątpliwości" i wykluczone jest "by dołożono je później". Zarazem dodają, że w gdańskim UOP nie było ani teczki personalnej, ani teczki pracy "Bolka".

Dalej książka szeroko opisuje sprawę otrzymania przez prezydenta Wałęsę z UOP, mocą decyzji ówczesnego szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego, zgromadzonej na jego temat dokumentacji SB, która wróciła do UOP po kilku miesiącach zdekompletowana. Zniknęły najważniejsze dokumenty świadczące, że urzędujący prezydent był "Bolkiem" - piszą autorzy.

We wrześniu 1996 r. szef MSW z SLD Zbigniew Siemiątkowski napisał w notatce dla prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, że do UOP nie wróciły m.in. "notatki i doniesienia agenturalne od Lecha Wałęsy", "jego dokumenty rejestracyjne" i "pokwitowania Lecha Wałęsy na odbiór wynagrodzenia za działalność agenturalną". Choć poproszono wtedy byłego prezydenta, aby zwrócił brakujące materiały, nigdy nie odpowiedział.

Według autorów, przekazanie przez Milczanowskiego Wałęsie oryginałów akt, bez pośrednictwa tajnych kancelarii, naruszało prawo. Prokuratura, która początkowo postawiła Milczanowskiemu oraz szefom UOP Jerzemu Koniecznemu i Gromosławowi Czempińskiemu zarzut utraty tajnych akt, w 1999 r. umorzyła śledztwo, uznając iż nie doszło do przestępstwa (w książce wydrukowano pełny tekst tego umorzenia, który jest oznaczony klauzulą "tajne").

Zdaniem autorów, prowadząca śledztwo prok. Małgorzata Nowak "początkowo zamierzała powiadomić marszałka Sejmu o możliwości popełnienia przestępstwa przez urzędującego prezydenta, jednak taką możliwość zablokowali jej przełożeni".

Ponadto książka opisuje zniszczenia akt SB co do "Bolka", do których doszło w latach 90. w gdańskim UOP. W ich miejsce podrzucono inne, które według autorów są falsyfikatami, a które mają świadczyć, że w latach 70. Wałęsa nie współpracował z SB.

Ostatnia część książki opisuje proces lustracyjny Wałęsy z 2000 r. w szerokim kontekście lustracji w Polsce

Zdaniem autorów, jej praktyka była ułomna, bo przed Sądem Lustracyjnym nie stanęło wiele osób, "co do których zachowały się dokumenty świadczące o ich współpracy z komunistycznymi organami bezpieczeństwa".

Autorzy dodają, że niektórzy adwokaci lustrowanych "działali we własnej sprawie", np. adwokat Józefa Oleksego mec. Wojciech Tomczyk, "rejestrowany w latach 1985-1990 jako konsultant wydziału IX departamentu III MSW (zwalczanie opozycji)". Innym przykładem ma być prof. Piotr Kruszyński, adwokat Zyty Gilowskiej, który - według książki - był w latach 1968-1971 kandydatem na wywiadowcę Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego WP; od 1979 r. rejestrowany przez departament III MSW, najpierw jako kontakt operacyjny, a potem jako tajny współpracownik "Piotr". W 1990 r. akta TW zniszczono.

Opisując wyrok Sądu Lustracyjnego z 2000 r. wobec Wałęsy, autorzy oceniają, że sąd oparł się głównie na notatce Stylińskiego, że w działaniach SB przeciw Wałęsie chodziło o "przedłużenie działalności" TW ps. Bolek, tj. Lecha Wałęsy, o minimum 10 lat". Według autorów, cudzysłów oznaczał, że "przedłużenie" to miało charakter nienaturalny, bo sprawa TW "Bolek" zakończyła się w 1976 r., ale sąd uznał, że cudzysłów to dowód, iż Wałęsa nigdy nie współpracował z SB. "Gdyby rzeczywiście nie było wcześniejszego okresu współpracy L. Wałęsy z SB, to użycie zwrotu o ""przedłużeniu działalności TW "Bolek"" nie miałoby żadnego sensu" - czytamy w książce.

Według autorów, nie wiadomo, na jakiej podstawie sąd wysnuł wnioski, że autentyczna teczka "Bolka" nigdy nie istniała, a Macierewicz w 1992 r. dysponował aktami sfałszowanymi przez SB. Zdaniem autorów, sąd pominął ustalenia śledztwa co do zaginionych dokumentów "Bolka".

"Warto również pamiętać, że sędziowie Sądu Lustracyjnego działali pod ogromną presją gwałtownej kampanii propagandowej, świadomi znaczenia, jakie wyrok w sprawie Wałęsy może mieć nie tylko dla historii Polski, lecz także dla jej współczesności" - napisali autorzy. Według nich, "trudno jednoznacznie stwierdzić, co w sprawie lustracji L. Wałęsy odegrało rolę decydującą: problematyczność w interpretacji niekompletnego materiału dowodowego, niesprzyjające okoliczności procesu, niekompetencja czy zła wola".

"Komplet informacji na temat agenturalnej przeszłości osób publicznych w Polsce dziś znajduje się zapewne tylko w jednym miejscu. Nie w Warszawie, bo tu znaczną część zniszczono, a w Moskwie. Najprawdopodobniej tam właśnie znajduje się oryginalna teczka "Bolka"" - piszą we wnioskach Cenckiewicz i Gontarczyk. Pytają, czy w związku z tym całą tę historię warto po prostu "zamieść pod dywan".

"Rekonstrukcja tej jednej historii mimowolnie pokazuje skutki, jakie w historii Polski odegrał brak lustracji i swobodnego dostępu do archiwaliów b. SB; podporządkowanie służb specjalnych prywatnym interesom rządzących, działalność tzw. sądownictwa lustracyjnego, sędziowie wydający wyroki we własnej sprawie, nielegalny "drugi obieg" ukradzionych dokumentów SB" - napisali autorzy.

Ostatnie zdanie książki brzmi: "Sprawa TW "Bolek" z lat 1970-1976 jest tak samo prawdziwa, jak historyczna rola Wałęsy w latach 80".

Źródło: PAP

Artykuł z dnia: 2008-06-18, ostatnia aktualizacja: 2008-06-18 18:13

Co napisali historycy IPN o "Bolku"

Lech Wałęsa był agentem SB o kryptonimie Bolek. Akta świadczące o tym były prezydent zabrał w latach 90. W 2000 roku Sąd Lustracyjny wadliwie ocenił dowody na temat Wałęsy i pominął ich część. To główne tezy historyków IPN, Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, zawarte w ich książce. Oto streszczenie tej publikacji:

Przeczytaj fragmenty książki o Lechu Wałęsie

Książka pt. "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" stawia tezę, że odwołanie w 1992 r. rządu Jana Olszewskiego na wniosek Wałęsy oraz jego sprzeciw wobec lustracji miały "motywy, niestety, jak najbardziej osobiste". Według autorów, oryginał teczki "Bolka" najprawdopodobniej jest dziś w Moskwie.

"Jeśli Lech Wałęsa - przewodniczący NSZZ , legendarny przywódca marszu ku wolności w latach 80. i były prezydent RP w latach 1990-1995 - nie mógł wyzwolić się z obciążenia przeszłością, to czy mogły to zrobić dziesiątki tysięcy innych osób, uwikłanych w kompromitujące kontakty z SB, a pełniące dziś ważne funkcje publiczne?" - pytają autorzy.

Licząca 751 stron pozycja ma ukazać się nakładem IPN w poniedziałek. Wstęp, autorstwa prezesa IPN Janusza Kurtyki, stwierdza, że problem relacji Wałęsy z SB nie został dotychczas poddany analizie naukowej, był zaś wykorzystywany w gwałtownych dyskusjach prasowych.

"Odruchowo znaczna część uczestników tych debat odrzuca możliwość, iż młody członek komitetu strajkowego Stoczni Gdańskiej w 1970 r. mógł przez kilka następnych lat, samotny w relacji z machiną SB, być tajnym współpracownikiem bezpieki, mógł następnie zerwać tę współpracę i zaangażować się w działania opozycji demokratycznej i Wolnych Związków Zawodowych, mógł odrzucić próby ponownego werbunku przez SB, dzięki swej osobowości i momentowi historycznemu mógł zostać symbolicznym liderem wielkiego ruchu i światową ikoną antykomunistycznego oporu; musiał wreszcie jako prezydent wolnej już Polski ustosunkować się do tego epizodu własnej przeszłości - i że wszystkie powyższe odsłony dotyczą biografii jednego człowieka, któremu miejsca w historii Polski nikt nie odbiera" - napisał Kurtyka.

W swoim wstępie autorzy podkreślają, że książka nie jest biografią Wałęsy, ale "naukową próbą wyjaśnienia złożonej kwestii relacji i związków L. Wałęsy z SB". Dodają, że dzieje "sprawy Wałęsy" po 1990 roku przedstawili "na tle zjawisk politycznych i wydarzeń, które naszym zdaniem mogły mieć bezpośredni lub pośredni związek z przeszłością legendarnego przywódcy ".

Okres do 1990 r. opracował Cenckiewicz, a po 1990 r - Gontarczyk, ale podkreślają, że za całość odpowiadają wspólnie. Autorzy podkreślają, że próbowali doprowadzić do spotkania z Wałęsą - 27 września 2007 r. do biura Wałęsy w Gdańsku wpłynęło pismo Gontarczyka z taką propozycją. Jeszcze tego samego dnia dostali kurierem pismo Wałęsy "z żądaniem, by w książce przygotowywanej przez IPN uwzględnić jego wersję wydarzeń". "Żadnego sygnału prezydenta Wałęsy o gotowości spotkania z autorami nie było" - dodali.

Intencją autorów - jak piszą - było, by "przede wszystkim przemówiły dokumenty, stąd też przeważającą część publikacji stanowią aneksy źródłowe". Jest tam w sumie 86 najróżniejszych dokumentów - od esbeckich akt z lat 70. i 80., przez fragmenty wspomnień różnych uczestników wydarzeń, po dokumenty z lat 90. dotyczące lustracji, akta UOP oraz prokuratury nt. dalszych losów akt "Bolka". Ostatnim chronologicznie dokumentem jest wyrok Sądu Lustracyjnego wobec Wałęsy z sierpnia 2000 r., że złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne o tym, że nie był agentem SB.

Pierwszym dokumentem z książki jest karta ewidencyjna Wałęsy E-14 o "wyrejestrowaniu" "Bolka" z ewidencji operacyjnej SB 19 czerwca 1976 r. z powodu "niechęci do współpracy". Nr ewidencyjny 12535 odpowiada numerowi dziennika rejestracyjnego gdańskiej SB, w którym 29 grudnia 1970 r. zarejestrowano "Bolka" jako tajnego współpracownika. Zapis o rejestracji jest też w komputerowym zbiorze danych SB, tzw. Zintegrowanym Systemie Kartotek Operacyjnych.

W notatce st. szer. SB Marka Aftyki z 21 czerwca 1978 r. na temat przeglądu akt Wałęsy jest zdanie: "Wymieniony do współpracy z organami bezpieczeństwa pozyskany został w dniu 29 XII 1970 r. jako TW ps. na zasadzie dobrowolności przez st. insp. Wydziału II KW MO w Olsztynie kpt. [Edwarda] Graczyka".

Inne źródło to tzw. arkusz ewidencyjny osoby podlegającej internowaniu, w którym - jeszcze w listopadzie 1980 r. - gdańska SB napisała, że Wałęsa był "29.12.1970 pozyskany do współpracy z SB. W okresie 1970-72 przekazał szereg informacji dot. negatywnej działalności pracowników Stoczni".

"Zachowana dokumentacja dotycząca działalności TW jest na tyle skąpa, że nie pozwala na całościowy opis i ocenę jego aktywności" - piszą autorzy. Dodają, że akta SB dotyczące Wałęsy "brakowano" przynajmniej dwa razy: w latach 1989-1990 oraz 1992-1995. Według książki, do 1992 r. w UOP znajdowało się ponad 30 różnych dokumentów związanych z "Bolkiem", w tym "notatka odręczna, prawdopodobnie rekonstruująca treść zobowiązania do współpracy TW z SB". Akta te ukradziono w latach 90. z archiwum UOP - twierdzą autorzy.

Podkreślają, że choć w latach 70. gdańska SB miała czterech agentów o kryptonimie Bolek, to tylko jeden pracował w stoczni i miał nr ewidencyjny 12535. "Bolek" miał trzech oficerów prowadzących: kpt. Edwarda Graczyka, kpt. Henryka Rapczyńskiego i kpt. Zenona Ratkiewicza. Raz w spotkaniu kontrolnym z "Bolkiem" wziął udział kpt. Czesław Wojtalik.

Według autorów, kontakt z "Bolkiem" w stoczni utrzymywał rezydent SB ps. Madziar, kpt. Józef Dąbek. Odbierał on doniesienia, przekazywał zadania do wykonania oraz wręczał pieniądze. W książce wydrukowano dwa pokwitowania odbioru pieniędzy przez "Bolka" za udzielone SB informacje - 1500 zł 18 stycznia 1971 r. oraz 700 zł 29 czerwca 1974 r. Dąbka nadzorował ppor. Janusz Stachowiak, który oceniał informacje odbierane przez "Madziara" od "Bolka".

W książce opublikowano m.in. cztery zachowane (w formie oryginalnych maszynopisów), pełne doniesienia "Bolka" z kwietnia i listopada 1971 r., które jeden z autorów pracy odnalazł w gdańskim IPN. Są też tam trzy fragmenty doniesień i podsumowań donosów "Bolka" z lat 1971-72 , a także kserokopie ręcznego doniesienia "Bolka" ze stycznia 1971 r. oraz dwóch pokwitowań odbioru pieniędzy.

Autorzy nie umieją określić, na ile prawdopodobna jest hipoteza, że agenturalna działalność wpłynęła na decyzję o przyznaniu Wałęsie w październiku 1972 r. stoczniowego mieszkania. Według autorów, "Bolek" był "współpracownikiem aktywnym, posłusznym, ofensywnym, pomysłowym i dość skrupulatnym"; dbał też o konspirację. "Oficerom SB zwracał uwagę na jednoźródłowość przekazywanych wiadomości, co w sytuacji ich wykorzystania mogłoby narazić go na dekonspirację" - piszą autorzy. Ich zdaniem, "Bolek" wykazywał ponadto dużo "własnej inicjatywy w rozpoznawaniu źródeł zagrożeń".

"W znanych nam zaledwie kilku dokumentach dotyczących bezpośrednio działalności TW przewinęły się 24 nazwiska, z czego większość stanowią jego koledzy z wydziału W-4 i Rady Oddziałowej oraz uczestnicy rewolty grudniowej 1970 r." - piszą autorzy.

Dodają, że jako członek komitetu strajkowego w Grudniu '70, a później reprezentant załogi w rozmowach z dyrekcją stoczni, w tym z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem, "Bolek" cieszył się autorytetem i zaufaniem stoczniowej załogi. "Bolek" przekazywał SB m.in. informacje o nastrojach na wydziale W-4 stoczni, okolicznościach podpalenia siedziby PZPR w Gdańsku, o odszkodowaniach za grudzień 1970 r. oraz o próbie zakłócenia pochodu 1 maja w 1971 r. Informacje "Bolek" zdobywał nawet podczas zwolnień lekarskich - podkreślają autorzy.

W kwietniu 1971 r. "Bolek" mówił Rapczyńskiemu, że pracownik stoczni Józef Szyler (lider robotniczy z wydziału W-4) mówił mu, że "ma szanse uciec do NRF". SB wszczęła sprawę operacyjną wobec Szylera. O innym, nieznanym mu robotniku, który wzywał do walki o postulaty "sposobem grudniowym", "Bolek" napisał m.in., że jest "wysoki, szczupły, bez zębów z przodu", dzięki czemu SB ustaliła jego personalia. c.d.n. "W latach 1970–[19]72 wymieniony już jako TW ps. przekazywał nam szereg cennych informacji dot. destrukcyjnej działalności niektórych pracowników; na podstawie otrzymanych materiałów założono kilka spraw" - pisał w swej notatce Aftyka. Dodawał, że za przekazane informacje "Bolek" był wynagradzany i "w sumie otrzymał 13 100 zł; wynagrodzenie brał bardzo chętnie".

Według Aftyki, "po ustabilizowaniu się sytuacji w stoczni dało się zauważyć niechęć do dalszej współpracy z naszym resortem. Tłumaczył on to brakiem czasu i tym, że na zakładzie nic się nie dzieje. Żądał również zapłaty za przekazywane informacje, które nie stanowiły większej wartości operacyjnej. Podczas kontroli przez inne źródła informacji stwierdzono, że niejednokrotnie w przekazywanych informacjach przebijała się chęć własnego poglądu na sprawę, nadając jej niejako opinię środowiskową. Stwierdzono również, że podczas odbywających się zebrań dość często bez uzasadnienia krytykował kierownictwo administracyjne, partyjne i związkowe wydziału".

Jeden z agentów ze stoczni, TW "Kolega" podawał 15 lipca 1974 r., że "Wałęsa powiedział, że jedyną drogą jest organizacja związków mająca na celu pozbycie się w szeregu związków, którzy tylko patrzą <żeby wykorzystać sytuację budując domy, luksusowe samochody, odpoczywają na zagranicznych wczasach>".

Aftyka pisał, że z Wałęsą przeprowadzano po każdym takim wystąpieniu rozmowy, wytykając mu "niewłaściwość" postępowania, ostrzegając go, że może być zwolniony z pracy. W końcu w kwietniu 1975 r. zwolniono go. Aftyka dodał, że "ponowne nawiązanie kontaktu z TW "Bolek" spowodowało u niego bardzo aroganckie zachowanie w stosunku do naszego pracownika i stwierdzenie, że na żadne spotkanie nie przyjdzie, gdyż nie chce naszych organów znać".

Wobec tego, w czerwcu 1976 r. wyeliminowano go z "czynnej sieci agenturalnej", a "teczkę personalną i roboczą" złożono w archiwum KW MO w Gdańsku. Z notatki mjr. SB Czesława Wojtalika i mjr. Ryszarda Łubińskiego z 9 października 1978 r. wynika, że 6 października przeprowadzili oni rozmowę z Wałęsą w celu podjęcia "próby ponownego pozyskania" i "zneutralizowania jego negatywnej działalności prowadzonej w ramach tzw. Wolnych Związków Zawodowych".

"Oświadczył, niepytany, że nie będzie o niczym z nami rozmawiał, działalności w WZZ się nie wyrzeknie, nie życzy sobie aby przeszkadzano mu w pracy (...) a poza tym o nachodzeniu go zamelduje komu trzeba" - pisali esbecy. Dodali, że swą wcześniejszą "pomoc" ocenia jako swój błąd; "zresztą z popełnienia tego błędu zwierzył się swoim znajomym z opozycji". "Pociesza go jedynie fakt, że nie tylko on błąd taki w przeszłości popełnił, ale popełnili go także Gwiazdowie, Bulc i Borusewicz" - głosi notatka SB. Osiem dni po tej rozmowie SB zaczęła Wałęsę rozpracowywać w operacji pod kryptonimem Bolek - napisali autorzy.

W kolejnej części pracy opisują oni działania Wałęsy w opozycji, szefowanie strajkiem w gdańskiej stoczni w sierpniu 1980 r. i działalność jako lidera NSZZ "Solidarność" w latach 1980-81. Autorzy piszą, że podczas internowania Wałęsy w stanie wojennym zainicjowano działania operacyjne, których celem było skompromitowanie go zarzutem współpracy z SB w oczach podziemia oraz świata zachodniego (tak by nie dostał Pokojowej Nagrody Nobla). Działania te prowadziło tzw. biuro studiów MSW.

I tak już w lutym 1982 r. w obozie dla internowanych podrzucono Annie Walentynowicz kopie doniesień "Bolka" z 1971 r i pokwitowań pieniędzy przez niego. Ona natychmiast to zniszczyła. O "działaniach specjalnych" SB wobec Wałęsy wiadomo tylko z oświadczenia oficera biura studiów mjr. Adama Stylińskiego, złożone w 1985 r. po ucieczce na Zachód Eligiusza Naszkowskiego, lidera "S" w Pile, a zarazem agenta i oficera SB.

Pisał on m.in., że "pierwszy etap działań polegał na TW ;, tj. L. Wałęsy, o minimum 10 lat". W ramach realizacji tego planu SB przekazała członkom Komitetu Noblowskiego doniesienie "Bolka" i pokwitowanie odbioru pieniędzy.

Według autorów, "wszystko wskazuje", że SB korzystała w tych działaniach "także z autentycznych dokumentów archiwalnych TW ", co ma potwierdzać notatka st. chor. Tadeusza Maraszkiewicza z 1985 r. Pisał on, że w tych działaniach SB chodziło m.in. o "kontynuację przerwanej uprzednio współpracy z resortem". "Logicznie rzecz ujmując, nie można kontynuować czegoś, co w przeszłości nigdy nie zaistniało" - piszą autorzy. Według nich, mimo fiaska akcji SB i przyznania w 1983 r. Nobla Wałęsie, akcję "Bolek" (od 1983 r. pod nazwą Zadra) kontynuowano do drugiej połowy lat 80.

Kolejnych 130 stron książki poświęcono wydarzeniom po 1990 r. Szeroko opisano sprawę lustracji w 1990 r. i odwołania na tym tle rządu Olszewskiego na wniosek Wałęsy, który znalazł się wtedy na "liście Macierewicza". Książka podaje, że wykonując uchwałę lustracyjną Sejmu, szef MSW Antoni Macierewicz zebrał w UOP "kilkadziesiąt istotnych dokumentów" "Bolka", w tym ok. 20 jego donosów z lat 1971-1974, znalezionych w aktach innych spraw operacyjnych SB.

Według autorów, autentyczność dokumentów, które zebrał Macierewicz, "nie budziła wątpliwości" i wykluczone jest, "by dołożono je później". Zarazem dodają, że w gdańskim UOP nie było ani teczki personalnej, ani teczki pracy "Bolka".

Dalej książka szeroko opisuje sprawę otrzymania przez prezydenta Wałęsę z UOP, mocą decyzji ówczesnego szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego, zgromadzonej na jego temat dokumentacji SB, która wróciła do UOP po kilku miesiącach zdekompletowana. Zniknęły najważniejsze dokumenty świadczące, że urzędujący prezydent był "Bolkiem" - piszą autorzy.

We wrześniu 1996 r. szef MSW z SLD Zbigniew Siemiątkowski napisał w notatce dla prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, że do UOP nie wróciły m.in. "notatki i doniesienia agenturalne od Lecha Wałęsy", "jego dokumenty rejestracyjne" i "pokwitowania Lecha Wałęsy na odbiór wynagrodzenia za działalność agenturalną". Choć poproszono wtedy byłego prezydenta, aby zwrócił brakujące materiały, nigdy nie odpowiedział.

Według autorów, przekazanie przez Milczanowskiego Wałęsie oryginałów akt, bez pośrednictwa tajnych kancelarii, naruszało prawo. Prokuratura, która początkowo postawiła Milczanowskiemu oraz szefom UOP Jerzemu Koniecznemu i Gromosławowi Czempińskiemu zarzut utraty tajnych akt, w 1999 r. umorzyła śledztwo, uznając, iż nie doszło do przestępstwa (w książce wydrukowano pełny tekst tego umorzenia, który jest oznaczony klauzulą "tajne").

Zdaniem autorów, prowadząca śledztwo prok. Małgorzata Nowak "początkowo zamierzała powiadomić marszałka Sejmu o możliwości popełnienia przestępstwa przez urzędującego prezydenta, jednak taką możliwość zablokowali jej przełożeni".

Ponadto książka opisuje zniszczenia akt SB co do "Bolka", do których doszło w latach 90. w gdańskim UOP. W ich miejsce podrzucono inne, które według autorów są falsyfikatami, a które mają świadczyć, że w latach 70. Wałęsa nie współpracował z SB.

Ostatnia część książki opisuje proces lustracyjny Wałęsy z 2000 r. w szerokim kontekście lustracji w Polsce. Zdaniem autorów, jej praktyka była ułomna, bo przed Sądem Lustracyjnym nie stanęło wiele osób, "co do których zachowały się dokumenty świadczące o ich współpracy z komunistycznymi organami bezpieczeństwa".

Autorzy dodają, że niektórzy adwokaci lustrowanych "działali we własnej sprawie", np. adwokat Józefa Oleksego mec. Wojciech Tomczyk, "rejestrowany w latach 1985-1990 jako konsultant wydziału IX departamentu III MSW (zwalczanie opozycji)". Innym przykładem ma być prof. Piotr Kruszyński, adwokat Zyty Gilowskiej, który - według książki - był w latach 1968-1971 kandydatem na wywiadowcę Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego WP; od 1979 r. rejestrowany przez departament III MSW, najpierw jako kontakt operacyjny, a potem jako tajny współpracownik "Piotr". W 1990 r. akta TW zniszczono.

Opisując wyrok Sądu Lustracyjnego z 2000 r. wobec Wałęsy, autorzy oceniają, że sąd oparł się głównie na notatce Stylińskiego, że w działaniach SB przeciw Wałęsie chodziło o " TW ps. Bolek, tj. Lecha Wałęsy, o minimum 10 lat". Według autorów, cudzysłów oznaczał, że "przedłużenie" to miało charakter nienaturalny, bo sprawa TW "Bolek" zakończyła się w 1976 r., ale sąd uznał, że cudzysłów to dowód, iż Wałęsa nigdy nie współpracował z SB. "Gdyby rzeczywiście nie było wcześniejszego okresu współpracy L. Wałęsy z SB, to użycie zwrotu o "przedłużeniu działalności TW " nie miałoby żadnego sensu" - czytamy w książce.

Według autorów, nie wiadomo, na jakiej podstawie sąd wysnuł wnioski, że autentyczna teczka "Bolka" nigdy nie istniała, a Macierewicz w 1992 r. dysponował aktami sfałszowanymi przez SB. Zdaniem autorów, sąd pominął ustalenia śledztwa co do zaginionych dokumentów "Bolka".

"Warto również pamiętać, że sędziowie Sądu Lustracyjnego działali pod ogromną presją gwałtownej kampanii propagandowej, świadomi znaczenia, jakie wyrok w sprawie Wałęsy może mieć nie tylko dla historii Polski, lecz także dla jej współczesności" - napisali autorzy. Według nich, "trudno jednoznacznie stwierdzić, co w sprawie lustracji Lecha Wałęsy odegrało rolę decydującą: problematyczność w interpretacji niekompletnego materiału dowodowego, niesprzyjające okoliczności procesu, niekompetencja czy zła wola".

"Komplet informacji na temat agenturalnej przeszłości osób publicznych w Polsce dziś znajduje się zapewne tylko w jednym miejscu. Nie w Warszawie, bo tu znaczną część zniszczono, a w Moskwie. Najprawdopodobniej tam właśnie znajduje się oryginalna teczka " - piszą we wnioskach Cenckiewicz i Gontarczyk. Pytają, czy w związku z tym całą tę historię warto po prostu "zamieść pod dywan".

"Rekonstrukcja tej jednej historii mimowolnie pokazuje skutki, jakie w historii Polski odegrał brak lustracji i swobodnego dostępu do archiwaliów b. SB; podporządkowanie służb specjalnych prywatnym interesom rządzących, działalność tzw. sądownictwa lustracyjnego, sędziowie wydający wyroki we własnej sprawie, nielegalny ukradzionych dokumentów SB" - napisali autorzy.

Ostatnie zdanie książki brzmi: "Sprawa TW z lat 1970-1976 jest tak samo prawdziwa, jak historyczna rola Wałęsy w latach 80".