wtorek, 10 czerwca 2008

Hiszpania walczy z amerykańską firmą o skarb wart 500 mln dolarów

mig, CNN
2008-06-09, ostatnia aktualizacja 2008-06-09 15:27
Zobacz powiększenie
Współwłaściel firmy Odyssey Marine Exploration Greg Stemm, przegląda monety znalezione u wybrzeży Hiszpanii. Hiszpania żąda zwrotu skarbu.
Fot. Odyssey Marine Exploration /NYT

W sądzie na Florydzie rozpoczął się proces między rządem hiszpańskim a amerykańską firmą zajmującą się wydobyciem zatopionych ładunków o prawa do skarbu wartego 500 mln dolarów.

Hiszpania domaga się zwrotu srebrnych i złotych monet wydobytych z dna Oceanu Atlantyckiego nieopodal jej wybrzeży, twierdząc, że pochodziły one z XIX-wiecznego hiszpańskiego statku zatopionego podczas bitwy morskiej. Oddaniu skarbu sprzeciwia się firma Odyssey Marine Exploration, która znalazła monety.

Spór o skarb rozpoczął się rok temu. Odyssey, po odkryciu monet, w sekrecie wysłała je samolotem z Gibraltaru na Florydę, a następnie ogłosiła, że znalazła skarb. Zasłaniając się względami bezpieczeństwa, nie ujawniła jednak miejsca znaleziska, nazwanego tajemniczo "Black Swan" (czarnym łabędziem), ani przyczyn, dlaczego tak duża ilość monet znalazła się na dnie morza.

Tymczasem, zdaniem Hiszpanów, rozwiązanie zagadki jest proste. Złote i srebrne monety były częścią ładunku hiszpańskiej fregaty Nuestra Senora de las Mercedes, która zatonęła u wybrzeży Hiszpanii w październiku 1804 roku. Mercedes, wraz z trzema innymi statkami płynęła z Peru do Hiszpanii. Dzień przed dotarciem do Półwyspu Iberyjskiego statki zostały zaatakowane przez flotę brytyjską, w wyniku czego wywiązała się bitwa morska pod Cape St. Mary (Przylądek Świętej Marii). Mercedes zatonęła po wybuchu w składzie prochu, a wraz z nią 200 Hiszpanów, żołnierzy i cywilów, oraz cały ładunek.

Hiszpania oskarża amerykańską firmę o splądrowanie stanowiącego jej dziedzictwo statku. Z kolei Odyssey zaprzecza jakoby znalazła monety na cmentarzysku hiszpańskiej floty, twierdząc, że w miejscu znaleziska nie było ani wraku statku, ani szczątków ludzkich.

Archeolog morski i specjalista ds. monet, wysłani na Florydę przez rząd Hiszpanii, po zbadaniu skarbu stwierdzili, że część monet zostało wybitych w 1803 roku w Limie, będącej wówczas kolonią hiszpańską, co stanowi niezbity dowód, że skarb należy się Hiszpanii.

Sprawę śledzi też rząd peruwiański. Gdyby okazało się, że monety rzeczywiście pochodzą z Peru, wówczas kraj ten mógłby zgłosić do nich pretensje. Hiszpańskie ministerstwo kultury oświadczyło już, że Hiszpania gotowa jest podzielić się skarbem z Peru, ale na zasadzie wspólnoty dziedzictwa kulturowego, a nie podziału łupów. Tymczasem o żadnych pertraktacjach z firmą Odyssey nie ma mowy.

"Jeśli prezydent mnie nie przeprosi, zrobię wszystko, by został odwołany"

fot. Dominik Sadowski / AG

- Daję mu siedem dni na przeproszenie. Jeśli przeprosi, to po chrześcijańsku mu wybaczę, jeśli nie, to będę robił wszystko, by jak najszybciej został odwołany - mówił w TOK FM o Lechu Kaczyńskim Lech Wałęsa. B. prezydent żąda od obecnego w specjalnym liście przeprosin w ciągu siedniu dni za wypowiedź o tym, że był "Bolkiem". "Zhańbił Pan (...) swoje nazwisko" - pisze Lech Wałęsa do Lecha Kaczyńskiego.

Lech Kaczyński twierdzi, że "o Wałęsie swoje wie". Ostatnio powiedział tak w środowym wywiadzie dla Polsatu - 4 czerwca (nie zważając na to, że to sobie, nie - Wałęsie, strzela kolejnego samobója).

Lech Wałęsa daje się jednak prowokować: o tym, że Lech Kaczyński powinien zostać odwołany z urzędu, mówił wcześniej. Dziś w TOK FM zapowiedział, że będzie dążyć do odwołania obecnego prezydenta. Pytany, jak można odwołać prezydenta, Wałęsa mówi, że "zastanowią się nad tym prawnicy".

"Wzywam Pana do odwołania tej wypowiedzi z dnia 4 czerwca 2008 roku w terminie siedmiu dni w tym samym programie, w którym Pan tę sensację ogłosił. Zapewniam Pana, że naruszając moje dobra osobiste - zhańbił Pan przede wszystkim swoje Nazwisko, jako Prezydent Państwa. Jeśli Pan tego nie odwoła, skieruję sprawę w odpowiednim trybie w ręce prawa i sprawiedliwości"

pisze Lech Wałęsa w liście do Lecha Kaczyńskiego (dostępnym też na blogu Wałęsy).

List Lecha Wałęsy do Lecha Kaczyńskiego

Źródło: blog Lecha Wałęsy

- To człowiek zakompleksiony, słaby. Odreagowuje swoje stresy wszelkiego typu. Natomiast dramatem jest to, że on przysięgał na Boga, że będzie strzegł prawa. A prawnie to on dobrze wie, że ja mam wyrok sądu (wyrok Sądu Lustracyjnego z 2000 roku - mar). I dopóki ten wyrok się nie zmieni, to on nie ma prawa czegoś takiego powiedzieć, niezależnie od tego, co on o tym pomyśli - mówi Lech Wałęsa.

- Za tę sprawę powinien być natychmiast odwołany z urzędu - jako człowiek, który nie szanuje prawa, łamie prawo i zachęca innych do łamania prawa. Wypuszczam w świat list o tym wszystkim, wzywający go do przeproszenia, a jak nie to występuje o odwołanie go wszędzie, gdzie to jest możliwe, bo złamał prawo i nie gwarantuje poszanowania prawa w Polsce - dodaje b. prezydent.

Czy słowa Lecha Kaczyńskiego o "Bolku" mogą doprowadzić do pozbawienia go urzędu? Według konstytucjonalisty, dr. Ryszarda Piotrowskiego z UW - nie.

- Trybunał Stanu zająłby się wypowiedzią Lecha Kaczyńskiego, że Lech Wałęsa był agentem, gdyby były prezydent wystąpił przeciw urzędującemu z oskarżeniem prywatnym. Ale udowodnienie, że Lech Kaczyński zniesławił Lecha Wałęsę, wydaje mi się mało prawdopodobne, zwłaszcza że w tej samej wypowiedzi mówił, że w latach 80. Wałęsa był przywódcą narodu. Tym bardziej że orzecznictwo Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu mówi, że osoba publiczna, jaką jest przecież Wałęsa, powinna mieć twardszą skórę niż zwykły obywatel. Nie zgadzam się z tym twierdzeniem Trybunału, uważam, że to brutalizuje życie polityczne. Ale tak jest. A sprawę wypowiedzi prezydenta Kaczyńskiego niech ocenią wyborcy - mówi dr Piotrowski "Gazecie Wyborczej".

Lech Wałęsa kontra IPN: wszystko o książce i komentarzach m.in. prezydenta Kaczyńskiego w raporcie specjalnym serwisu Wiadomości

Czytaj też kolejnych rewelacjach, innego młodego historyka: pisze on książkę, według której Wałęsa miał nieślubne dziecko

mar

Pocztowa kasa PiS

Piotr Miączyński, Konrad Niklewicz
2008-06-10, ostatnia aktualizacja 2008-06-10 06:54

Zobacz powiększenie
Oddział Poczty Polskiej w Łodzi
Fot. Dariusz Kulesza / AG

Niewielka, ale za to dobrze politycznie powiązana spółka wyciąga co roku z Poczty Polskiej 4 mln zł na redagowanie zakładowego pisemka. Spółka była przechowalnią dla ludzi Antoniego Macierewicza

Zobacz powiekszenie
4 mln zł wydaje co roku na publikację tego czasopisma państwowa Poczta
ZOBACZ TAKŻE
Spółka nazywa się PMS i należy do Poczty Polskiej. Zajmuje się przede wszystkim wydawaniem gazetki zakładowej "Poczta Polska" (na zdjęciu). Za 18,4 tys. egzemplarzy tygodnika Poczta płaci PMS-owi ponad 4 mln zł rocznie.

PMS zatrudnia ponad 20 osób. Do niedawna pracowników kontrolował czteroosobowy zarząd oraz dziewięcioosobowa rada nadzorcza. -To kuriozum! -mówi Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych "Lewiatan". -Tak liczne rady nadzorcze i zarządy mają duże spółki giełdowe.

Władze istniejącej od 2001 r. spółki PMS zmieniają się w rytm wyborów parlamentarnych. Tuż po wygranych przez PiS wyborach (październik 2005 r.) w radzie nadzorczej znalazł się Piotr Woyciechowski, współpracownik Antoniego Macierewicza, gdy ten był szefem MSW w 1992 r. Za rządów PiS był też w komisji weryfikacyjnej WSI, którą kierował Macierewicz.

Woyciechowski został odwołany w lutym, czyli już za rządów PO. Zaś sekretarzem redakcji tygodnika był Piotr Bączek, inny członek komisji weryfikacyjnej WSI.

Piotr Sułek, do niedawna redaktor naczelny "Poczty Polskiej", wysłał kilka tygodni temu list do wiceministra infrastruktury Macieja Jankowskiego, w którym pisze, że wydawanie tygodnika w rzeczywistości kosztuje jedynie 1,9 mln zł rocznie. Co się dzieje z pozostałymi pieniędzmi?

"Kwota 2,2 mln zł pozostaje w spółce i, w największym uproszczeniu, służy finansowaniu osobliwych przedsięwzięć oraz wynagradzaniu pracowników spółki niezwiązanych z redakcją" -informuje w liście Sułek. Sułek nie kieruje redakcją. Jak sam twierdzi, uciekł na zwolnienie lekarskie - bo zarządowi PMS nie spodobał się jego pomysł na "oszczędności". I - jak mówi - chcieli go wywalić.

Według naszych informacji pieniądze idą m.in. na fundusz reprezentacyjny, służbowe samochody oraz kilkunastotysięczne pensje dla zarządu.

Co na to Poczta? Twierdzi, że podane przez Sułka kwoty "odbiegają od faktów". Z faktur wynika jednak, że PMS otrzymuje od Poczty właśnie 4 mln zł rocznie.

Jak przekonuje rzecznik Poczty Zbigniew Baranowski, wydawanie tygodnika to tylko część działalności spółki PMS, bo zajmuje się ona jeszcze leasingiem i działalnością marketingową. Jak przekonuje rzecznik, „Poczta, realizując wytwarzanie tygodnika poprzez własną spółkę, unika ryzyka finansowego - jako właściciel Spółki z założenia nie traci ani nie »przepłaca «”.

Po cichu zarząd Poczty Polskiej zaczyna jednak w spółce-córce sprzątać. Wyrzucił poprzednią radę nadzorczą i zmniejszył ją z dziewięciu do czterech osób. Kilka dni temu odwołał też prezesa PMS.

-Wokół Poczty urosła cała otoczka, która żywi się na dużym państwowym przedsiębiorstwie -komentuje tymczasem poseł Janusz Piechociński (PSL), który Pocztą się zajmował dwie kadencje temu jako szef sejmowej komisji infrastruktury. - W przypadku tygodnika "Poczta Polska" trzeba zadać pytanie, czy nie taniej byłoby powierzyć jego wydawanie spółce zewnętrznej.

Podobnego zdania jest Mordasewicz. -Takie spółki sa tylko po to aby zabezpieczyć pieniądze dla polityków. Państwo po prostu nie potrafi nadzorować swojego majątku.

Ministerstwo Infrastruktury twierdzi, że sprawę PMS sprawdza.

700 mln zł do zwrotu za badania techniczne aut?

qub
2008-06-09, ostatnia aktualizacja 2008-06-09 20:44

Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał, że przepisy o badaniach technicznych używanych aut z Zachodu wymagane przed rejestracją w Polsce są niezgodne z prawem UE.

Wymóg przeprowadzenia takich badań wprowadził w 2004 r. rząd SLD. Już w następnym roku Komisja Europejska zakwestionowała te przepisy. Uznała, że ograniczają napływ używanych aut, chociaż w ciągu czterech lat od wejścia do UE Polacy sprowadzili 4 mln używanych samochodów osobowych, co jest rekordem w dziejach europejskiej motoryzacji.

Bruksela wskazywała, że Polska nie żąda dodatkowych badań przed przerejestrowaniem aut, które jeżdżą już po kraju, oraz że nie akceptuje badań technicznych wykonanych na Zachodzie. Nie podobało się też, że badania używanych aut przed pierwszą rejestracją, które kosztują od 92 do 297 zł są droższe niż okresowe badania techniczne aut już zarejestrowanych (62-177 zł).

Nasz rząd wskazywał, że przepisy UE zezwalają na dodatkowe badania przed pierwszą rejestracją ze względu na bezpieczeństwo drogowe i ochronę środowiska. Polskie przepisy zostały jednak zaskarżone do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. W ostatni czwartek ETS uznał, że są one niezgodne z zasadą swobodnego przepływu towarów w UE. W uzasadnieniu wyroku nie wskazał, jak je poprawić.

Rząd zaś nabrał wody w usta. - Czekamy na dostarczenie wyroku, potem nastąpi analiza - poinformował nas rzecznik Ministerstwa Infrastruktury Mikołaj Karpiński.

- Na razie nic się nie zmieni. Po tym wyroku Polska musi tylko jak najszybciej poprawić przepisy - tłumaczy Kazimierz Zbylut, prezes Polskiej Izby Stacji Kontroli Pojazdów. Podkreśla: - Stacje nie będą zwracać pieniędzy importerom aut za badania techniczne, bo były zobligowane do wykonywania przepisów. Musiałoby to robić państwo, bo jest odpowiedzialne za zakwestionowane prawo.

W grę wchodzić może nawet 1 mld zł z budżetu. Same badania używanych samochodów osobowych kosztowały importerów ok. 700 mln zł.

Ale problem jest dużo większy, bo jeśli rząd nie wprowadzi dobrych przepisów, to nasze drogi może zalać fala aut w fatalnym stanie technicznym. Zdaniem Zbigniewa Zbyluta nie byłoby problemu, gdyby w UE były jednolite standardy badań technicznych samochodów. Ale Komisja Europejska nie spieszy się z ich wprowadzeniem.

- Bruksela chce, abyśmy uznawali badania techniczne z innych państw UE, podczas gdy polskie badania nie są honorowane np. w Niemczech - dziwi się Zbylut.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Rosja: sprawa Katynia skierowana do ponownego rozpatrzenia

mig, PAP
2008-06-10, ostatnia aktualizacja 49 minut temu

Moskiewski Sąd Miejski anulował decyzję sądu rejonowego i skierował skargę rodzin ofiar mordu NKWD na polskich oficerach w 1940 roku do ponownego rozpatrzenia.

Zobacz powiekszenie
Fot. Paweł Piotrowski / AG
Katyń - wystawa pod Wawelem
Poinformowała o tym agencję ITAR-TASS adwokat Anna Stawicka. Sąd niższej instancji oddalił w maju skargę krewnych ofiar zbrodni katyńskiej na postępowanie Głównej Prokuratury Wojskowej Rosji, która odmówiła zrehabilitowania pomordowanych.

Sąd orzekł wówczas, że na drogę sądową mogą występować tylko osoby, których prawa zostały złamane. - Wychodzi więc na to, iż do sądu powinni występować sami rozstrzelani Polacy - skomentowała wówczas ten werdykt Stawicka.

O pośmiertną rehabilitację ofiar mordu w Katyniu przed rosyjskimi sądami walczyło wcześniej stowarzyszenie Memoriał, organizacja pozarządowa dokumentująca zbrodnie komunistyczne. Memoriał wyczerpał już drogę prawną w Rosji i w listopadzie 2007 roku złożył w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu skargę na postępowanie rosyjskich sądów.

Rosyjska Główna Prokuratura Wojskowa (GPW) konsekwentnie odmawia rehabilitacji ofiar zbrodni katyńskiej, twierdząc, że dokumenty dotyczące mordu na polskich oficerach nie zachowały się, więc nie może ona rozpatrzyć wniosków o ich rehabilitację.

Tymczasem ustawa z 1991 r. stanowi, że prokuratura powinna albo wystawić zaświadczenie o rehabilitacji, albo orzeczenie o braku podstaw do rehabilitacji. W tym drugim wypadku wnioskodawcy mogą później dochodzić swoich racji w sądzie.

Oddalenie zażalenia Memoriału

Tymczasem sąd rejonowy oddalił dziś zażalenie Memoriału na postępowanie rosyjskiej GPW, która odmawia odtajnienia swojego orzeczenia o umorzeniu śledztwa ws. mordu na polskich oficerach. Memoriał domagał się, by sąd zobligował GPW do skierowania wniosku stowarzyszenia do Międzyresortowej Komisji ds. Tajemnicy Państwowej, w której gestii leży odtajnienie tego dokumentu.

Madziarska przestroga dla Polski

Leszek Baj, Budapeszt
2008-06-08, ostatnia aktualizacja 2008-06-08 20:50

Na ulicach węgierskich miast widać sporo aut na słowackich rejestracjach. Wiele z nich to ponoć samochody Węgrów, którzy w poszukiwaniu niższych podatków przenieśli firmy na Słowację

Jeszcze kilka lat temu Węgry były pupilem inwestorów i bankowych analityków. Teraz z zazdrością patrzą, jak Słowacja przyjmuje euro, a Polska i Czechy od kilku lat rozwijają się w tempie 5-6 proc. Na razie Węgrzy mogą o tym tylko pomarzyć.

Ulice Budapesztu nie wyglądają, jakby były w stolicy kraju, który przechodzi gospodarczy kryzys. Prawda jest jednak taka, że przez ostatnie kilka lat niewiele się tu zmieniło. - Nie jest ani lepiej, ani gorzej - stwierdza enigmatycznie Gabor, współwłaściciel hostelu w centrum Budapesztu. Gdy pytam, czy interes się kręci, przyznaje, że rok temu miał więcej gości, podobnie zresztą jak konkurenci z branży.

Węgierska gospodarka jest teraz w dołku, jakiego nie widziała od lat 90. - wzrost gospodarczy wynosi ok. 1 proc., inflacja przekracza 6 proc. I może jeszcze podskoczyć od lipca, kiedy tamtejszy rząd wprowadzi podwyżki cen gazu o prawie 10 proc. Bezrobocie wzrosło do 8 proc.

Zarówno Madziarom, jak i firmom działającym na Węgrzech daje się we znaki plan sanacyjny obecnego rządu, który ma na celu ograniczenie bardzo wysokiego deficytu budżetowego.

Węgrzy cały czas pamiętają zamieszki w Budapeszcie sprzed dwóch lat. Wybuchły, gdy się okazało, że rząd przed wyborami mamił ich obietnicami podwyżek pensji i emerytur, a tak naprawdę sytuacja budżetu była fatalna. W 2006 r. deficyt budżetowy osiągnął rekordowe 9,2 proc. PKB. W zeszłym roku poprzez podwyżki podatków, cięcia państwowych subwencji i zatrudnienia w administracji obniżono go do 5,5 proc. W tym roku ma sięgnąć 4 proc. PKB.

Ale słabość węgierskiej gospodarki nie wynika wyłącznie z wielkiej łatwości poszczególnych rządów do wydawania pieniędzy z państwowej kasy. Problem jest znacznie szerszy.

- Węgry wcześniej przeszły transformację, pod koniec lat 90. byliśmy liderem regionu. Ale od kilku lat nic się nie zmienia. Stanęliśmy w miejscu - mówi Zoltán Pogátsa, ekonomista z Węgierskiej Akademii Nauk.

Zdaniem miejscowych ekonomistów rewolucja jest potrzebna na rynku pracy, w systemie podatkowym czy edukacyjnym. Zdaniem Attili Barthy, szefa zespołu badawczego ekonomicznego instytutu Kopint-Tárki, gospodarce potrzebne są bodźce, by ludziom opłacało się dłużej pracować, a nie przechodzić na emerytury.

A na przedsiębiorców czyhają liczne pułapki. - Jeśli którykolwiek polski przedsiębiorca ma zastrzeżenia do polskiej ustawy o VAT czy kodeksu pracy, powinien przyjechać na Węgry. Po powrocie mówiłby, że Polska to prawie raj podatkowy - mówi Marcin Sowa, radca handlowy polskiej ambasady w Budapeszcie.

Jego zdaniem prawo pracy jest anachroniczne. Bardzo trudno jest zwolnić pracownika. Zatrudniony zyskuje prawo do 30 dni urlopu wypoczynkowego rocznie nawet wówczas, gdy przebywa na urlopie wychowawczym.

Inny problem to podatki. - Pracodawca jest obciążany w różny sposób nie tylko 32-proc. klinem podatkowym [różnica między kosztem zatrudnienia pracownika a tym, co dostaje on na rękę] - mówi Marcin Sowa.

Węgrzy chwalą się 16-proc. stawką CIT, a dla małych firm - nawet 10-proc. Rzadko wspomina się jednak, że firmy muszą też płacić podatek przemysłowy ustalany przez samorządy, który może sięgnąć nawet 2 proc. przychodów. Do tego dochodzi 4-proc. specjalny tzw. podatek solidarnościowy wprowadzony we wrześniu 2006 r., gdy szukano nowych przychodów budżetowych.

Na domiar złego w ostatnim czasie eksporterom mocniej daje się we znaki umacniający się forint. A to eksport jest jednym z motorów napędzających węgierską gospodarkę.

- Tracimy pole na rzecz innych krajów, takich jak Słowacja czy Rumunia - przyznaje Attila Bartha. Jego zdaniem dopływ inwestycji zagranicznych w ostatnich latach znacznie się zmniejszył - w 2006 r. wyniósł 5,4 mld euro, w zeszłym roku już 4 mld euro. - Inwestorzy więcej mogą zarobić w innych krajach - mówi Bartha.

Zresztą widać to nawet na ulicach miast, po których jeździ sporo samochodów na słowackich rejestracjach. I często nie są to słowaccy turyści. To Węgrzy, którzy przeprowadzili się lub przenieśli swoje firmy na Słowację. Tam są znacznie niższe podatki.

- Sam mam zarejestrowaną działalność gospodarczą i poważnie się zastanawiam nad przeniesieniem jej na Słowację - mówi Zoltán Pogátsa. Tam podatek liniowy (PIT, CIT czy VAT) wynosi 19 proc. Na Węgrzech stawki PIT sięgają 18 i 36 proc., ale już po zarobieniu 1,7 mln forintów (ok. 23,6 tys. zł) wchodzi się w wyższy próg podatkowy. - Dlatego sporo Węgrów zatrudnia się na minimalną płacę, a resztę pensji dostają nielegalnie - mówi Attila Bartha.

Jego zdaniem takie zachowanie łatwo wytłumaczyć. - Jeśli masz płacić wysokie podatki, a w zamian dostajesz słabą usługę, to nie chcesz płacić więcej i oszukujesz - konkluduje Bartha.

Źródło: Gazeta Wyborcza

"Kaczyńscy zawsze będą w łajnie grzebać"

Ostre słowa byłego prezydenta:

Wałęsa: Kaczyńscy zawsze będą w łajnie grzebać

Lech Kaczyński jest zakompleksionym małym człowiekiem. Są tacy ludzie w Polsce - Kaczyńscy, różni Zybertowicze - którzy zawsze będą w łajnie grzebać - grzmiał w "Kropce nad i" w TVN24 Lech Wałęsa.

czytaj dalej...
REKLAMA

"Kaczyński to zakompleksiony mały człowiek"

Wałęsa powoływał się na przysięgę, jaką prezydent składa, obejmując urząd. Podkreślał, że na tej podstawie to obywatele powinni domagać się od Lecha Kaczyńskiego albo przeprosin, albo ustąpienia z urzędu.

"Nikt mi nie powie, że Kaczyński nie złamał prawa. Ma mnie przeprosić, przyjechać na moje uroczystości, wypijemy z gwinta i możemy być przyjaciółmi" - przyznał Wałęsa. Ale zaraz potem zaczął wyliczać przewinienia obecnego prezydenta. "Są tacy ludzie w Polsce, którzy zawsze będą w łajnie grzebać. Choćby ich do miodu przystawić, zawsze do łajna wracają" - podsumował.

Skąd ta wojna z braćmi Kaczyńskimi

Wałęsa wyjaśniał także, dlaczego rozeszły się drogi jego i braci Kaczyńskich. "To są ludzie walki, ale tchórzliwej. Tylko burzą, a nic nie rozwiązują. Byli mi potrzebni do walki. Ale kiedy się walka zakończyła, ja chciałem budować Polskę, a oni bez przerwy walczyć. Dlatego ich wyrzuciłem. I stąd się mszczą" - wyjaśniał swój punkt widzenia Lech Wałęsa.

"IPN chce być lepszy od bezpieki"

Dostało się także historykom Instytutu Pamięci Narodowej, którzy przygotowali książkę na temat przeszłości Lecha Wałęsy. Publikacja wkrótce ma trafić do księgarń. Wałęsa ma za złe badaczom, że nie próbowali się z nim skontaktować. "Grzeczność by wymagała, żeby jakieś rozmowy przeprowadzić" - oburzał się. A samą książkę nazwał paszkwilem.

I zarzucał Sławomirowi Cenckiewiczowi i Piotrowi Gontarczykowi, że "na ubeckich papierach chcą być lepsi od ubeków". Przekonywał, że bezpieka wiele razy "wpuszczała go w ", wykorzystując te same dokumenty. Jak zapewniał, zawsze bezskutecznie.

"Po przesłuchaniu powiedzieli mi: . Pojechano do Walentynowicz i wręczono jej te papiery, które teraz się pojawiają. Kiedy wystawiono mnie do Pokojowej Nagrody Nobla, papiery dostarczono Komitetowi Noblowskiemu" - przekonywał były prezydent.

Łowcy skór - reportaż opublikowany 23 stycznia 2002 r., w którym ujawniliśmy skandal w łódzkim pogotowiu

Tomasz Patora, Marcin Stelmasiak
2007-01-18, ostatnia aktualizacja 2007-01-18 19:16

W łódzkim pogotowiu od ponad dziesięciu lat handluje się zwłokami zmarłych pacjentów. Kto sprzedaje? Niektórzy lekarze, sanitariusze, kierowcy karetek i dyspozytorzy. Kto kupuje? Zakłady pogrzebowe. Ciało zmarłego w pogotowiu nazywa się skórą. Za jedną skórę płaci się dziś 1200-1800 zł. Czy żeby zdobyć skórę, można zabić pacjenta? Są takie poszlaki.

ZOBACZ TAKŻE
Do redakcji zadzwonił lekarz. Rozmawialiśmy z nim kilka miesięcy wcześniej, szukając powiązań firm pogrzebowych z pogotowiem, ale wtedy nie chciał wiele powiedzieć. Teraz usłyszeliśmy: - Przemyślałem wszystko, porozmawiam z wami o skórach.

Dlaczego zmienił zdanie?

- To zaszło za daleko - odparł tylko. Był wyraźnie zdenerwowany. Zaprosił nas na wieczór do domu: - Do knajpy może wejść znajomy, u was w redakcji też ktoś mógłby mnie zobaczyć, później skojarzyć. A ja się boję - sam nie wiem, co może z tego wyjść.

Nie dorobił się w pogotowiu. Jak na lekarza z wieloletnim stażem mieszka skromnie. W małym pokoju segment, kanapa i fotele ze skaju.

Lekarz miał smutną twarz. - Na pewno wiecie, co to jest skóra? - zapytał.

Wydawało nam się, że odpowiedź znamy: - Zmarły pacjent, którego załoga karetki pogotowia ratunkowego i dyspozytor sprzedają firmie pogrzebowej.

- A wiecie, że skórę można zrobić?

Jak ciało stało się skórą

Włodzimierza Sumery szukaliśmy kilka tygodni. Kilka lat temu na pogrzebach zbił majątek. Teraz ma kłopoty. Mieszka kątem u rodziny. Strzelano do niego kilka miesięcy temu, chodzi bocznymi ulicami, unika obcych.

Z wykształcenia plastyk. Około czterdziestki, ale wygląd studenta, na nosie przyciemniane okulary. - Dlaczego zgodziłem się otwarcie rozmawiać? Nie dlatego, że jestem porządnym facetem. Dawno trzeba było to wyprostować, może wam się uda. Na swoje usprawiedliwienie mam niewiele. Może jedynie to, że nie przewidziałem skutków, chociaż powinienem był przewidzieć.

O handlu skórami Sumera wie prawie wszystko. - Przecież to ja wymyśliłem układ z pogotowiem, branie od nich skór.

Na przełomie lat 80. i 90. dorabiał w łódzkim pogotowiu jako sanitariusz. - Rodziny osób zmarłych w domach godzinami czekały, aż przyjedzie wóz z przedsiębiorstwa komunalnego i zabierze zwłoki do chłodni. A czasy się zmieniały i pomyślałem, że tu jest miejsce na mój biznes - opowiada.

Odszedł z pogotowia i w 1991 r. założył z kolegą firmę C. - Kupiłem nyskę, rozdałem w pogotowiu wizytówki. Powiedziałem, żeby dzwonili do mnie, jak będzie do zrobienia przewóz. Sytuacja mnie przerosła - nie wyrabialiśmy się z wykonywaniem zleceń. Z początku dzwonili do mnie z pogotowia jako do kolegi. Ja się odwdzięczałem. Jeszcze nie pieniędzmi.

- Kawa? Koniak?

- Wódka. Skrzynki wódki woziłem do pogotowia. Firma zaczęła przynosić dochody. Staraliśmy się te pieniądze zagospodarować, rozwinąć się. A zwłok było tyle, że poszliśmy dalej i robiliśmy pogrzeby. Zatrudniliśmy ludzi, ubraliśmy ich ładnie, kupiliśmy jako pierwsi eleganckie jak na tamte czasy auta. Moim marzeniem było, żeby zrobić z firmy - jak to mówię - bombonierkę. Po części się to udało.

Ale wtedy dawni koledzy Sumery z pogotowia nie byli już tylko kolegami. Odkąd pojawiły się pieniądze - byli partnerami w interesach.

Dziś Sumera zarzeka się: - My pierwsi nie zapłaciliśmy. Kiedy zapłaciła konkurencja, zaproponowałem chłopakom, że będę im coś kupował do pogotowia: telewizor, jakiś tapczan, koce. Odpowiedzieli: tylko gotówka. Więc przebiłem konkurencję. I ciało szybko stało się skórą, czyli towarem na sprzedaż. Dobrym, chodliwym towarem.

Telefon 999: pomóżcie

Jaka jest droga od wezwania pogotowia do sprzedania skóry?

Telefon 999 odbiera dyspozytor. Na podstawie rozmowy ze zgłaszającym musi ocenić, na ile poważny jest stan pacjenta, a - co za tym idzie - czy i jaką wysłać karetkę: przewozową (bez lekarza, tylko kierowca i sanitariusz, którzy wiozą chorego do stacji pogotowia, czasem opatrują na miejscu), wypadkową (z lekarzem, kierowcą i sanitariuszem) czy erkę (dodatkowo z pielęgniarką, zespół ma działać w sytuacjach ratowania życia). Karetek jest sporo, czekają rozstawione w różnych punktach miasta, rolą dyspozytora jest wybrać właściwy rodzaj i tę, która dotrze do pacjenta najszybciej.

Jeśli pacjent umiera, lekarz powinien stwierdzić zgon i wypełnić dokumenty - kartę informacyjną oraz kartę zgonu - i wrócić do karetki. A rodzina zostaje z problemem - w myśl przepisów sanitarnych ciało nie może leżeć w domu. Trzeba je przewieźć do chłodni, gdzie będzie czekać na dzień pogrzebu.

Mamy wolny rynek, zatem od rodziny zależy, która firma pogrzebowa przewiezie ciało, a później zajmie się przygotowaniem pogrzebu i samym pochówkiem. Rodzina dzwoni do wybranego zakładu, ciało trafia do chłodni.

Mało kto jest przygotowany finansowo na śmierć bliskiej osoby, dlatego ważne jest, by firma pogrzebowa szybko wystawiła rachunek. Z takim rachunkiem można iść do ZUS po zasiłek pogrzebowy - dziś ponad 4 tys. zł - i już z pieniędzmi załatwiać dalsze formalności: w zakładzie i na cmentarzu.

I to wszystko.

Gdzie tu miejsce na sprzedaż skóry? W szczegółach. Nikt nie ma pod ręką telefonów firm pogrzebowych. Nikt nie ma też po utracie bliskiego głowy do interesów: wypytywania o ceny, porównywania jakości usług. Wielu w ogóle nie wie, co robić dalej. A zwłoki trzeba przewieźć. Z mieszkania nie wyszedł jeszcze zespół pogotowia, a już ciśnie się na usta prośba: pomóżcie. Lekarz (sanitariusz, kierowca) powinien wyjaśnić procedurę. Rzecz w tym, że może też podać telefon do firmy. Może nawet od razu zadzwonić do zakładu.

Ryczałt za dziesięć skór

Włodzimierz Sumera zapewnia, że pierwsze pieniądze, które zapłacił pogotowiu, nie były duże. - Jakieś 50 tys. zł za skórę. Starych oczywiście, czyli na dzisiejsze 5 zł. Starczało na papierosy. Ale zaraz zaczęła się licytacja między firmami pogrzebowymi. W 1995 r. płaciłem już za skórę 500 zł.

Sprzedawanie skór staje się szybko dobrym biznesem i niektóre załogi karetek nie czekają, aż rodzina poprosi o pomoc w znalezieniu firmy.

Pieniądze z tego chcą mieć też niektórzy dyspozytorzy - zawierają nieformalne układy z zespołami ratowniczymi: ja pierwszy wiem o zgonie, wyślę twoją karetkę po skórę, ty odpalisz działkę.

Trzeba się jeszcze rozliczyć.

Sumera: - Sposobów jest multum. Ja dla wygody czasem płaciłem pogotowiu ryczałtem za dziesięć skór z góry. Kiedy się limit wyczerpał, dyspozytor dzwonił do mnie po następną kopertę. Jak oni się dzielili potem z zespołem - to ich układ.

Dwóch smutnych panów z papierami

Witold Skrzydlewski, łódzki radny, którego rodzina ma największą w regionie sieć kwiaciarni i zakładów pogrzebowych, opowiada, jak ekipa pogotowia poluje na skórę: - Zawodowiec nie powie rodzinie, że tu przyjedzie firma pogrzebowa X. Bo krewni mogą powiedzieć: nie życzymy sobie. On powie: zaraz przyjedzie zespół przewozowy i zabierze zmarłego do chłodni. Dla przeciętnego emeryta to dalsza część tej samej instytucji, czyli pogotowia. Lekarz, sanitariusz lub kierowca wychodzą i dzwonią. A potem wchodzi dwóch smutnych panów. Nie przedstawiają się, tylko mówią: proszę podpisać dokumenty. Uwierzcie - nie ma ludzi, którzy w tym momencie czytają kwity. Podpisują. Dopiero na drugi dzień patrzą, gdzie mają przyjechać, załatwić resztę formalności. I widzą, że nie do pogotowia, tylko do zakładu pogrzebowego.

Szeroko przyjętą i niekwestionowaną przez ZUS praktyką jest pobieranie zasiłku pogrzebowego przez przedstawiciela firmy pogrzebowej na podstawie pisemnego upoważnienia rodziny. To właśnie jeden z dokumentów, które krewni podpisali "dwóm smutnym panom".

Radny Skrzydlewski opowiada, co się dzieje dalej: - Krewni w zakładzie stoją już pod ścianą, bo ta firma skoro świt załatwiła wszystkie dokumenty i - co najważniejsze - wzięła z ZUS zasiłek. A ludzie nie zauważyli, że podpisali w umowie zgodę na organizację pogrzebu, i że jeśli się wycofają, to tyle i tyle zapłacą kary. I ludzie już nie chcą się kłócić, bo zmarły, tragedia - wiadomo.

Skrzydlewski mówi, że to dla niego trudna rozmowa - on też płacił pogotowiu. Zapewnia: - Gdy zaczęły to być bardzo duże kwoty, wycofaliśmy się. Uważaliśmy, że to już stało się niebezpieczne i ta granica między ratowaniem a udawaniem może gdzieś się zatrzeć.

Wiemy, że firma rodziny Skrzydlewskich od kilku lat nie płaci pogotowiu. Może sobie na to pozwolić - jest potentatem na łódzkim rynku.

1800 za skórę: kto da więcej?

Licytacja stawek za skórę trwa.

Włodzimierz Sumera: - Jeszcze w 1998 r. płaciłem. Wtedy już tylko po to, żeby wywindować cenę. Przebiłem z 800 na 1000 zł od skóry. Myślałem, że jak mocno winduję stawkę, firmy przestaną na tym zarabiać i to się utnie.

Przypomnijmy: firma ma na pogrzeb 4 tys. zł zasiłku z ZUS (kwota z 2001 r.). Im więcej płaci za ciało pogotowiu, tym mniejszy ma zysk.

Dlaczego windowanie cen za skórę trwało? Po prostu - w miarę jak rosły stawki dla pogotowia, firmy podwyższały ceny pogrzebów.

Skrzydlewski: - Zakłady wpadły na pomysł trochę jak z filmu "Killer", gdzie Siara-Rewiński dzieli się z Englertem: dwie sztaby złota moje, jedna twoja. Krewny przychodzi, a oni z tego zasiłku też mu troszeczkę oddadzą. Krewny kręci nosem, że mało zostało, ale w sumie jest zadowolony. Bo nie wie, co go jeszcze czeka. Potem idzie na cmentarz i dowiaduje się, że ma zapłacić tyle za plac, tyle za księdza. Za to już płaci dodatkowo, z kieszeni - mimo że za zasiłek pogrzebowy można naprawdę zrobić średniej klasy pogrzeb z placem i księdzem. A pogotowiane firmy robią najtańszy, z najgorszą trumną i za cały zasiłek. Bo muszą zapłacić zespołowi.

Jak firma ukrywa wypłacanie "działki za skórę", by uniknąć wpadki skarbowej? Nie prowadzi pełnej księgowości, bo z fiskusem rozlicza się ryczałtem. I rzadko się zdarza, by klient zażądał od niej po pogrzebie pełnego rachunku (jeśli żąda, firma wypisuje "dopłatę za trumnę").

Licytacja skór trwa cały czas, biorą w niej udział kolejni gracze.

Skrzydlewski: - Jest firma, która płaci tylko 1200 zł, ale ona świadczy pogotowiu dodatkowe usługi. Na przykład zabiera na wczasy do Hiszpanii. Inne płacą po 1600 zł od sztuki.

Jedną z tych ostatnich jest firma P. Jeszcze pół roku temu nie płaciła pogotowiu i urządzała miesięcznie ledwie kilka pogrzebów. Teraz - około 150.

Od naszej rozmowy ze Skrzydlewskim (dwa tygodnie temu) stawkę znów przebito. Firma CZ. daje za skórę 1800 zł.

Pan Pułkownik planuje zabójstwo

Skrzydlewski ciągnie: - Każdy może otworzyć zakład pogrzebowy, nie trzeba spełniać żadnych warunków. Nie trzeba mieć nawet pieniędzy. Producenci, których jest dużo, chętnie skredytują trumny, podstawia pan kilka kwitów rodzinie i następnego dnia rano ma pan ich zasiłek pogrzebowy. Więc pan nie musi mieć żadnego kapitału, żeby wejść w ten rynek. Nikt nie sprawdza, czy człowiek, który otwiera taki interes, był karany. Zakłady pogrzebowe pootwierały pielęgniarki, sekretarki dyrektorów szpitali, w firmach pogrzebowych jeżdżą sanitariusze z pogotowia. Ten rynek jest bandycki.

Jednym z naszych rozmówców był Jacek T., znana postać w łódzkim światku pogrzebowym. Od lat pracownik prosektorium szpitala Wojskowej Akademii Medycznej, współpracownik Sumery, pierwszy "nauczyciel" Skrzydlewskiego (który na początku lat 90. był kwiaciarzem i dopiero wchodził na rynek usług pogrzebowych).

Jacek T. zarabiał na ubieraniu i myciu zwłok, był też udziałowcem firmy pogrzebowej. I specem od pozyskiwania skór od pogotowia.

- Gdyby on myślał, byłby dziś bogaczem - wspomina Sumera. - Ale trwonił pieniądze z równą łatwością, jak zarabiał. Gdy Pan Pułkownik - bo taką miał ksywę - bawił się w Kaskadzie [w czasach PRL najbardziej wytworny lokal w Łodzi, dziś symbol minionej epoki - przyp. red.], wszyscy goście pili na jego koszt. Na 40. urodzinach Jacka bawili się wszyscy ludzie z branży i pół pogotowia.

W 1998 r. Jacek T. wdał się w konflikt z częścią konkurencyjnych zakładów pogrzebowych. Po stronie T. także stanęło kilka firm.

Rok później w powietrze wyleciało nowe renault megane Jacka T. - ktoś podłożył pod nim bombę. T. oskarżył o to konkurencję, podobnie jak o telefoniczne grożenie mu śmiercią. Ale winnych nie znaleziono - prokuratura umorzyła obie sprawy.

Podczas kilku spotkań latem 2001 r. Jacek T. opowiadał nam o szczegółach współpracy firm pogrzebowych z pogotowiem. Do kolejnego umówionego spotkania nie doszło. Okazało się, że, rozmawiając z nami, planował zabójstwo. We wrześniu złapano go pod jednym z łódzkich hipermarketów, gdy wręczał 25 tys. zł płatnemu mordercy. To była zaliczka, drugie tyle zabójca miał dostać po zastrzeleniu Skrzydlewskiego. W śledztwie Jacek T. przyznał się do winy, czeka na proces.

Przetargowa karta zgonu

W grę wchodzą wielkie pieniądze. Policzmy: w Łodzi samo tylko pogotowie stwierdza miesięcznie ok. 400 zgonów. Za ile skór płacą pogotowiu firmy? Przypomnijmy, że odkąd firma P. zaczęła opłacać zespoły, zyskała ponad 140 pogrzebów co miesiąc. A przecież nie ona jedna płaci pogotowiu.

Bardzo ostrożnie licząc, do pogotowia trafia działka za 200-250 skór miesięcznie. Uśredniając stawkę (od 1200 do 1800 zł) na 1500 zł, mamy 300-370 tys. miesięcznie i 3,6-4,5 mln zł rocznie. Bez podatków.

Zdobyliśmy cztery pisemne oświadczenia rodzin nakłanianych do skorzystania z usług konkretnych firm tylko w ostatnim miesiącu (wszystkie dane do wiadomości redakcji).

23 XII 2001 r. Wiesława W.: lekarz polecał mi zakład pogrzebowy W.;

25 XII Maria K.: lekarz polecał mi zakład pogrzebowy CZ.;

29 XII Halina M.: lekarz polecał mi zakład pogrzebowy P.;

3 I 2002 r. Sławomir B.: lekarz bez uzgodnienia ze mną wezwał zakład pogrzebowy CZ.

Niektórzy sprzedawcy skór posuwają się jeszcze dalej. Jeśli rodzina nie chce się zgodzić na proponowaną firmę, szantażują ją.

Rodzina ma niewielkie szanse, bo lekarz ma kartę przetargową - kartę zgonu. Stwierdza w niej przyczynę: może "wykluczyć udział osób trzecich", czyli stwierdzić zgon naturalny, bądź "nie wykluczyć udziału osób trzecich", czyli podejrzewać zabójstwo. W tym przypadku procedura się gmatwa, rodzina nie dostanie ciała, które trafi na sekcję zwłok. A pogrzeb opóźni się o kilka-, kilkanaście dni. Konkrety:

Październik 2001. Lekarka pogotowia wezwana do stwierdzenia zgonu mieszkańca Widzewa (dzielnica Łodzi) proponuje zięciowi zmarłego wezwanie firmy A. Ma pecha - zięć jest lekarzem i doskonale zna proceder. Protestuje. Zirytowana lekarka na jego oczach drze kartę zgonu z adnotacją: "wykluczam udział osób trzecich" i błyskawicznie wypisuje drugą z adnotacją: "nie wykluczam".

5 stycznia 2002 na Górnej (też dzielnica Łodzi) lekarz robi to samo, gdy kobieta nie zgadza się na wezwanie do zmarłej siostry firmy CZ.

Dyspozytorzy sugerują: "chyba umarła"

Walczą też handlujący dyspozytorzy. Mają sprawdzony sposób, aby natychmiast wysłać po skórę wybraną karetkę (np. erkę).

Na przykład krewny dzwoni i mówi: "przyjedźcie, babcia umarła". Skoro umarła, pogotowie nie musi się śpieszyć, zgon można stwierdzić także za godzinę. Ale dyspozytorowi zależy, żeby jak najszybciej po skórę pojechała jego zaprzyjaźniona załoga. Więc tak kieruje rozmową, by uzyskać wpisaną później w dokument formułkę "chyba nie żyje" - zamiast "nie żyje". "Czy pan sprawdzał tętno? Czy pan jest pewien, że babci nie można już pomóc? Czy pan jest lekarzem, żeby mieć pewność?". Dyspozytor słyszy w końcu upragnione "chyba" i wysyła na sygnale zaprzyjaźnioną erkę.

A do umierających i naprawdę potrzebujących szybkiej pomocy jedzie często nie karetka, która jest najbliżej, lecz inna - wybrana. Udało nam się ustalić, że trzy zespoły wyjeżdżały znacznie - ponaddwukrotnie - częściej do skór niż inne.

W grudniu 1999 r. na ul. Pabianickiej zasłabł człowiek. 500 m stamtąd stały dwie karetki, ale dyspozytor wysłał załogę z drugiego końca dzielnicy. Przyjechała za późno, reanimacja nic nie dała. Tłum gapiów rzucał wyzwiska na ekipę karetki.

Karetka jedzie do McDonalds'a

Pracownik jednej z łódzkich firm pogrzebowych: - Pracuję już kilka lat w zakładzie, przewożę zwłoki z domu do chłodni. Słyszałem o różnych sytuacjach, kiedy zespół nie śpieszy się do wezwania, bo jest szansa, że zgon nastąpi przed przyjazdem pogotowia.

Sumera: - W branży mówi się na to "na McDonalds", czyli "nie śpieszmy się, wstąpmy po drodze na hamburgera".

Zdobyliśmy raport straży pożarnej. 21 stycznia 2001 r.: pożar w mieszkaniu przy ul. Wólczańskiej. Strażacy wynoszą dwie zaczadzone osoby. Reanimują je. Karetki wzywają o godz. 3.25. O 3.36 dzwonią z ponagleniem. O 3.39 - znowu. Karetki są na miejscu o 3.46. Jechały 21 minut. Od stacji do miejsca pożaru jest 2200 metrów, w środku nocy na ulicach nie ma ruchu.

To nie wszystko: załoga jednej karetki każe przerwać(!) reanimację kobiety i przenieść ją do ambulansu. Strażacy przekładają nieprzytomną na nosze pogotowia. Zespół karetki podnosi je i kobieta spada z wysokości metra, uderzając twarzą o beton. Sanitariusz i kierowca wrzucają ją na nosze i biegną do karetki. Zaczadzonego mężczyznę drugi zespół też każe przenieść do karetki. O godz. 4 lekarze z obu zespołów mówią strażakom, że pacjenci zmarli.

Jeszcze jeden przykład. Jak ustaliliśmy, dyspozytor stacji dostał w listopadzie 2000 r. wezwanie do pacjenta z podejrzeniem zawału. W pokoju obok lekarz pił kawę, nie wiedział o zgłoszeniu. Zdenerwowana brakiem karetki rodzina wydzwaniała do pogotowia. Dyspozytor mówił, że ambulans od dawna jest na mieście. Kłamał, wysłał go dopiero 20 minut po zgłoszeniu. Skóry nie było - pacjent cudem przeżył.

Nazywają ich: Anioł Śmierci, Skórołapka, Mengele, doktor Potasik

Włodzimierz Sumera, niegdyś właściciel firmy pogrzebowej: - Lekarz pogotowia przyjechał do mnie do zakładu z umierającym pacjentem. Człowiek konał, ten spokojnie wypisywał kartę zgonu.

Kolejny nasz rozmówca, Janusz Pietraszkiewicz, był kierowcą pogotowia. Przyznał się nam, że też kilka razy wziął pieniądze za skórę. Odszedł - jak twierdzi - "bo nie chciał dłużej brać w tym udziału". - Ale lekarze szli na te układy. Mogę podać nazwiska: X, Y, Z [Pietraszkiewicz podaje imiona i nazwiska lekarzy - red.] czy Anioł Śmierci...

- Dlaczego Anioł Śmierci? - pytamy.

- Tak go nazwali, bo załatwiał ludzi.

- Jak?

- Przychodził, popatrzył i mówił: o, tu już nie mamy co reanimować. Puls badał i do widzenia. A można było człowieka wyprowadzić, tzn. uratować.

- Skąd pan wie?

- Był taki przypadek na Dąbrowie w nocy. Doszedł do kobiety leżącej obok tapczanu, zbadał puls i powiedział, że nic z tego nie będzie. A był z nami sanitariusz. I mówi: "przecież puls jeszcze jest, musimy reanimować". A Anioł Śmierci na to: "co mi tu dyskutujesz". Bo już wypisał kartę zgonu. Kolega-idealista, który nigdy nie wziął działki za skórę, nie dał za wygraną i kobietę wyprowadził. Wstała i poszła do łóżka.

- Dlaczego Anioł Śmierci tak robił?

- Tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Weźmy inny przypadek: gdy Aniołowi Śmierci zmarł pacjent w karetce, od razu kazał mi jechać do firmy C. I tam zwłoki zostały sprzedane.

Pietraszkiewicz ma ciężko chorą 99-letnią babcię. - Ostatnio znów był u niej lekarz z pogotowia. Jak wychodził, chciał mi dać telefon. Powiedział: "jak będzie zgon, to proszę zadzwonić, żeby ten sam zespół przyjechał".

- Powiedział, po co ten sam zespół?

- Nie, ale to przecież jasne. Żeby była skórka.

Sumera i Pietraszkiewicz mówią też o innych pseudonimach członków zespołów: doktor Mengele, Skórołapka, doktor Potasik (bo potas zwalnia akcję serca, podanie zbyt dużej dawki lub prawidłowej, ale zbyt szybko - zabija).

Pavulon - lek śmierci

Opowiedzieliśmy to wszystko lekarzowi, który zaprosił nas do domu. Wysłuchał bez emocji, potakując smutno głową. Teraz on będzie mówił.

- W połowie 2001 r. przyszedł do łódzkiego pogotowia nowy wicedyrektor Janusz Morawski. Zaczął przeglądać dokumentację, także przepływu leków. Jest anestezjologiem, nic więc dziwnego, że zwrócił uwagę na nazwę pavulon.

- Pracuję kilkanaście lat, a tylko raz użyłem pavulonu - ciągnie lekarz. - Mogłem się nawet bez niego obejść, używając słabszego środka zwiotczającego - scoliny, która działa około trzech minut. Otóż nowy wicedyrektor, oglądając papiery, stwierdził, że w pogotowiu istniało olbrzymie zapotrzebowanie na pavulon. Z powodu chaosu w dokumentacji nie sposób stwierdzić, kiedy był wykorzystywany - który pacjent dostał zastrzyk i jaką dawkę. Ten niezwykle niebezpieczny lek był wypisywany na zwykłych receptach zbiorczych, jakie wystawiali lekarze, uzupełniając zapas karetek. A raczej - najczęściej - był dopisywany do nich, na dodatek innym charakterem pisma niż reszta specyfików. Wicedyrektor poszedł do ówczesnego dyrektora stacji, ten natychmiast zarządził, że pavulon można pobierać tylko na indywidualne recepty i z każdej dawki trzeba się rozliczyć merytorycznie - dokładnie opisać, z jakich powodów, w jakich okolicznościach i któremu pacjentowi podano lek. I nagle zapotrzebowanie na pavulon spadło do zera.

Pavulon - podawany dożylnie, niezwykle silny środek zwiotczający mięśnie szkieletowe. Syntetyczna pochodna kurary. Stosowany głównie w anestezjologii do zwiotczenia mięśni podczas operacji. Działa ok. 30-45 minut. Może być stosowany wyłącznie przy intubacji pacjenta. Powoduje także zwiotczenie przepony, w konsekwencji niemal natychmiastowe ustanie czynności oddechowych.

Prof. Wojciech Gaszyński, kierownik katedry anestezjologii Akademii Medycznej w Łodzi i konsultant krajowy do spraw anestezjologii i intensywnej terapii: - Bez dużego doświadczenia nie powinno się podawać tego leku. Formalnie wyłącznie wykształceni anestezjolodzy mają do tego prawo. Pavulon powinien być podawany tylko na sali operacyjnej, nie powinny go używać zespoły wyjazdowe pogotowia. W USA tego typu leków mogą używać wyłącznie uprawnieni lekarze. Mało tego, zezwolenia wydawane są na określony czas i obwarowane dodatkowymi warunkami. Na przykład, jeśli lekarz w jakimś czasie nie wykona pewnej liczby intubacji z użyciem tego leku, traci uprawnienie i musi ponownie przejść przeszkolenie.

Sugerujemy, że może lek w pogotowiu kradziono, by sprzedać go na czarnym rynku. Ale prof. Gaszyński nie wie, do czego mógłby się komuś przydać pavulon.

W niektórych krajach bliźniacze specyfiki są używane do wykonywania wyroków śmierci po uprzednim uśpieniu pacjenta, na przykład barbituranami.

Dr Ryszard Golański, także anestezjolog, wiceszef Okręgowej Rady Lekarskiej w Łodzi: - Leki zwiotczające są po to, by wyeliminować na sali operacyjnej oddech pacjenta, za którego oddycha maszyna. By jego własne oddychanie "nie kłóciło się" z pracą urządzenia. Podanie pavulonu przytomnemu człowiekowi bez intubacji oznacza jedną z najokrutniejszych śmierci na świecie. Pacjent jest w pełni świadomy i traci oddech. Z powodu zwiotczenia mięśni opadają mu także powieki. Nie może nic powiedzieć, nawet ruszyć palcem. Dusi się, umiera w męczarniach. Wiem, co mówię: rozmawiałem z pacjentami, którym pomyłkowo w szpitalu wstrzyknięto pavulon, na szczęście ich odratowaliśmy. Pracując w Okręgowej Radzie Lekarskiej, spotykałem się z przypadkami wynoszenia bądź zaginięcia różnych specyfików, na przykład dolarganu czy morfiny stosowanych przez narkomanów. Ale do czego może być komuś potrzebny pavulon?

Lekarza, który zaprosił nas do domu, pytamy wprost: czy niewytłumaczalne zużycie pavulonu może mieć związek z handlem skórami?

- Obawiam się, że tak. Ostatnio pojawiło się w stacji nowe określenie: "wątpliwe zgony". O jednym słyszałem: pacjentka chora psychicznie, lekarz na chwilę odszedł. Wrócił i zobaczył, że sanitariusz leje w żyłę środek. - Co jej dajesz? - zapytał. - To co zawsze - usłyszał. Po kilku minutach pacjentka nie żyła. Kiedy dowiedziałem się o sprawie pavulonu, od razu powróciły mi w pamięci różne dziwne rozmowy, zdarzenia, półsłówka, pseudonimy. Niektóre zespoły podawały na przykład pacjentom nierozcieńczoną eufilinę, potwornie silny lek obniżający ciśnienie. Dziś trudno mi porzucić myśl, że za tym kryła się czyjaś śmierć. Podanie w taki sposób leku to w prostej linii zatrzymanie akcji serca.

- Jakie pseudonimy pan słyszał?

- Kiedyś myślałem, że to idiotyczne żarty: Doktor Mengele, Doktor Potasik, Anioł Śmierci.

Ignacy Baumberg, anestezjolog, kilka lat jeździł w pogotowiu: - Też słyszałem, że eufilinę podawano bez rozcieńczenia. Często obserwatorzy łączyli to z nagłym pogorszeniem się stanu pacjenta. Już od początku lat 90. pracownicy pogotowia i zakłady pogrzebowe tworzyły system, w którym bardziej opłacalna jest śmierć niż ratowanie pacjenta.

W październiku 2001 r. w pogotowiu zmienił się - po 12 latach - dyrektor. Nowy - Bogusław Tyka - nie jest lekarzem, lecz ekonomistą, wcześniej rządził jednym z łódzkich szpitali. Zbierając materiał do tekstu o handlu skórami, poprosiliśmy go o pokazanie dokumentacji, zwłaszcza wyjazdów karetek. Przyznał, że sam dużo słyszał o nekrobiznesie, ale dokumentację musi najpierw przejrzeć sam.

Dyrektor Tyka zawiadamia policję

Dziś wiemy już, że późną jesienią dyrektor Tyka od nowego wicedyrektora Morawskiego dowiedział się o podejrzanym wypływie pavulonu. Z grupą zaufanych lekarzy badał dokumentację stacji, a kilka tygodni po naszej rozmowie odbył jeszcze jedną - z wiceszefem Centralnego Biura Śledczego w Łodzi.

Przez blisko dwa tygodnie prosiliśmy dyrektora Tykę o rozmowę na temat pavulonu, wątpliwych zgonów i handlu skórami. Nie chciał rozmawiać. W końcu, gdy przekonał się, że i tak znamy sprawę, umówił się z nami w obecności wicedyrektora Janusza Morawskiego.

Dyrektor Tyka bardzo się denerwuje. Mówi sztywno, jakby czytał, zacina się i waży słowa: - Chciałem zamknąć temat, który bardzo brzydko się nazywa handlem skórami, a którym obciąża się między innymi załogi pogotowia. Jest to dla mnie proceder karygodny. Myślę, że od czasu kiedy dowiedziałem się o tym zjawisku, jego skala zmniejszyła się radykalnie. Już nie wyjeżdżamy do każdego stwierdzenia zgonu. Robimy to tylko na zasadzie humanitarnej pomocy ludziom, którzy zostali sami ze zwłokami w domu po godz. 17. Pozostałe przypadki powinien stwierdzać lekarz, który leczył pacjenta w ciągu ostatnich 30 dni. Tak mówi ciągle obowiązujący, choć niestosowany przepis ustawy z 1956 r. Oficjalnie wiem o trzech sprawach związanych z handlem skórami: w dwóch lekarz odmówił wydania rodzinie karty zgonu, w jednym nie wykluczył udziału osób trzecich. Dałem nagany, sprawa pójdzie do komisji etyki lekarskiej.

- Zlikwiduje pan ten proceder?

- Tak, oczywiście. Jestem tego pewien.

Rzucamy następne hasło: "CHYBA nie żyje".

- Było wiele przypadków, gdzie na karcie zgłoszenia widniał zapis "chyba nie żyje"". W takiej sytuacji nie mam prawa odmówić wysłania karetki. Ale mamy teraz komputerowy system zapisu rozmów, każde wezwanie jest tam archiwizowane. Nasza komisja sprawdza wszystkie na ewentualność, że dyspozytor tak kieruje rozmową, by uzyskać stwierdzenie "chyba nie żyje". Takie sytuacje trzeba w sposób radykalny zlikwidować i doprowadzić do normalności.

- Zawiadomił pan policję o przestępstwie. O jakim?

- Przeprowadziliśmy rozmowę w Centralnym Biurze Śledczym. Pewne skojarzenia nasunęły się nam w związku z rozchodem leków i zapotrzebowaniem na dziwne leki. Nie mogliśmy zostawić tego tematu. Poinformowaliśmy stosowne władze, które mają możliwość sprawdzenia naszych przypuszczeń.

- Jakich przypuszczeń?
- Nie chciałbym w tej chwili tego ujawniać. Nie jestem lekarzem - mogę być w błędzie. Zapotrzebowanie na pewnego rodzaju leki w skojarzeniu z nieskutecznymi reanimacjami dawało nam pewne przypuszczenia.

- Co do zgonów pacjentów?

- Tak.

Dyrektor Tyka potwierdza, że po wprowadzeniu kontroli na pavulon jego zużycie spadło do zera. Dodaje, że w tej chwili nawet nie ma w pogotowiu tego leku.

Doktor Morawski milczy. Zapytany wprost, ucina: - Nie mogę udzielać żadnych informacji. Zobowiązałem się do tego wobec prowadzących śledztwo.

Eksdyrektor nie brał, inni owszem

Jedziemy do podłódzkiego Głowna. W tamtejszym szpitalu został właśnie dyrektorem Ryszard Lewandowski. Wcześniej, przez 12 lat, kierował łódzkim pogotowiem.

Gdy był dyrektorem łódzkiej stacji, ucinał wszelkie pytania o handel skórami.

"Nie ma nic takiego, dajcie mi dowody" - mówił. "Nigdy nie stwierdziłem przypadku współpracy pogotowia z firmami pogrzebowymi. Jeżeli coś do mnie docierało, były to sugestie albo pomówienia" - to cytat z października ubiegłego roku, tuż przed odwołaniem go z funkcji (odwołano go z przyczyn ekonomicznych, pogotowie ma olbrzymie długi).

Lewandowski nie lubi terminu "skóra". Poprawia: - Sprzedawanie informacji o zaistniałym zgonie.

I po raz pierwszy przyznaje: - Muszę obiektywnie stwierdzić, że nie udało mi się tego zwalczyć. Byłem nieskuteczny. Mimo wielokrotnie podejmowanych wysiłków, aby ten proceder wyeliminować albo przynajmniej doprowadzić do jakichś cywilizowanych rozmiarów, byłem nieskuteczny. To niezmiernie trudno udowodnić. Z jednej strony mamy skarżącą się rodzinę, z drugiej nikogo, kto mógłby, chciałby to potwierdzić. Słyszałem, wiedziałem, wpływały do mnie skargi, ale nikogo za rękę nie złapałem.

Na dodatek instytucje, które - wydawało nam się - powinny być tym zainteresowane - de facto zainteresowane nie były. Na początku lat 90. powiadamialiśmy np. Urząd Ochrony Państwa, policję, organy skarbowe. Swego czasu były spotkania z udziałem przedstawicieli prokuratury, sądów. Ci wszyscy ludzie nie byli zainteresowani likwidacją tego procederu.

Teraz już wiem, że to jest zjawisko powszechne i uczestniczą w tym osoby, których nigdy bym o to nie podejrzewał. Osoby, które zajmują pewne stanowiska w hierarchii pogotowia, czyli powinny więcej umieć, być lepsze, mądrzejsze, moralniejsze. Okazuje się, że nie.

- O jakie stanowiska chodzi?

- Ja żadnych gratyfikacji nie otrzymywałem. A poniżej mnie zdarzało się. O tym, że te osoby biorą, nie wiedziałem. Dowiedziałem się w ostatnim okresie. Jeżeli ktoś, kto na przykład jest odpowiedzialny w stacji za nadzór, jest dotknięty wadą, to nie jest w stanie tego poprawnie prowadzić.

- Nie miał pan nigdy podejrzeń, że ktoś mógłby dla pieniędzy np. nie udzielić pomocy?

- Jeżeli miałbym podejrzenie przestępstwa, musiałbym je zgłosić odpowiednim organom. Nie miałem przesłanek, by coś takiego podejrzewać. To podważyłoby sens istnienia tej instytucji.

Pytamy o podejrzane zużycie leków zwiotczających.

- Mogę się domyślać, co jest w podtekście pańskiego pytania. Nie wiem, co się działo z tymi lekami, ja ich nie brałem. Ale nie chciałbym, żeby pan się w swoich domysłach posunął... jakoś dalej.

Dr Ryszard Golański z Okręgowej Rady Lekarskiej: - Przypuszczenia, że lekarze czy inni ludzie z zespołów zabijali swoich pacjentów, są przerażające. Jako lekarzowi nie mieści mi się to w głowie. Uwierzę dopiero, jeśli sąd wyda prawomocny wyrok skazujący.

Witold Skrzydlewski, którego rodzina ma sieć zakładów pogrzebowych, słyszał o wątpliwych zgonach, ale nie chce o tym mówić: - Może kiedyś też zasłabnę i chciałbym, żeby pogotowie mnie ratowało. A każdemu znajomemu mówię, że jeśli ktoś u niego zasłabnie, to żeby zespołowi, który wchodzi, proponował dwa tysiące złotych. Wtedy jest gwarancja, że będzie ratowany.

Prokurator zarządzi ekshumacje?

Czy uda się zweryfikować przypadki wątpliwych zgonów, jeśli pacjent dostał przed śmiercią pavulon? To problem: lek niezwykle szybko rozkłada się w organizmie. Mówi się nawet, że pavulon mógłby teoretycznie posłużyć do "zabójstwa doskonałego".

Prof. Andrzej Kulig, kierownik zakładu patomorfologii Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki, tłumaczy: - Zabójstwa doskonałego nie ma. Morderca zawsze pozostawia ślady. Jedne są łatwe do rozpoznania, inne wymagają dociekań. Można badać sam związek bądź jego metabolity, czyli to, co z niego robi organizm. Wiele środków uszkadza tkanki, inne - działając szybko - nie pozostawiają tak widocznych objawów. I tu niezbędne są badania toksykologiczne. A te są coraz doskonalsze.

Z nieoficjalnych źródeł dowiedzieliśmy się, że prowadzący śledztwo rozważają ekshumację ciał byłych pacjentów pogotowia, których zgon budzi wątpliwości.

Pytamy Kazimierza Olejnika, prokuratora apelacyjnego w Łodzi, czy prowadzi śledztwo dotyczące tzw. wątpliwych zgonów, m.in. nieskutecznych reanimacji pacjentów w powiązaniu z niekontrolowanym wypływem leków, m.in. pavulonu, i tzw. handlem zwłokami.

- Potwierdzam, że prowadzimy stosowne śledztwo w tej sprawie. Na obecnym etapie nie mogę udzielić żadnych dodatkowych informacji.

Będą pytać

Lekarz, który zaprosił nas do domu, dopija kawę. - Doskonale zdaję sobie sprawę, co się stanie. Co będzie czuł człowiek, wzywając karetkę do bliskiego. Jak będą cierpieć uczciwi lekarze, moi koledzy z pogotowia, którzy nigdy nie splamili się tym świństwem. Znajomi nawet wzrokiem będą pytać - czy też w tym brałeś udział? Zaprzeczenia dadzą odwrotny skutek.

Rośnie zapotrzebowanie na księgowych

2008-06-10, ostatnia aktualizacja 2008-06-10 10:13

W Polsce, nazywanej centrum księgowym Europy, cały czas rośnie popyt na finansistów. Zarobki tej grupy zawodowej w ciągu ostatnich trzech lat wzrosły średnio o połowę.

W Polsce rynek usług finansowych i związanych z księgowością wciąż rozwija się bardzo dynamicznie. To u nas swoją działalność lokuje sporo centrów finansowo-księgowych, które prowadzą księgowość dla innych firm na zasadzie outsourcingu. Rosnąca liczba firm zewnętrznych to jednak nie wszystko. W Polsce swoją, około finansową działalność ulokowało wiele międzynarodowych koncernów. Avon, Hewlett-Packard, Philips, Shell - to tylko kilka międzynarodowych gigantów, które na przestrzeni ostatnich lat przeniosły nad Wisłę swoje działy, zajmujące się finansami i księgowością. W centrach finansowych takich globalnych firm, polscy księgowi rozliczają oddziały z całej Europy, a ulokowane w Polsce centra stają się też często ośrodkami koordynującymi na terenie Europy Środkowo-Wschodniej.

Popyt na księgowych jest wciąż bardzo duży. Na polskim rynku obserwuje się zwłaszcza wzrost zapotrzebowania na specjalistów zajmujących się kontrolingiem finansowym i biznesowym. W wielu firmach tworzy się teraz nowe stanowiska - kontrolerów biznesowych, którzy pełnią zwykle rolę łącznika między biznesem a dyrektorem finansowym. Zdaniem specjalistów tego rynku to właśnie takie stanowiska, jak kontrolerzy biznesowi i analitycy, będą w ciągu najbliższych pięciu lat cieszyły się największą popularnością.

Wielu poniżej średniej

Zwiększone zapotrzebowanie na pracowników na ogół pociąga za sobą również wzrost zarobków. - Według naszych szacunków na przestrzeni ostatnich trzech lat pensje księgowych wzrosły o ok. 50 proc. Mimo to coraz mniej młodych ludzi jest zainteresowanych nauką w zakresie księgowości. Obecnie kontroling wydaje się najbardziej interesującym celem dla absolwentów szkół ekonomicznych - mówi Jérčme Lafuite, dyrektor generalny zajmującej się rekrutacją i selekcją kadr średniego i wyższego szczebla firmy Michael Page International w Polsce. Jednak wyniki ostatniego, Internetowego Badania Wynagrodzeń 2007 (Sedlak & Sedlak), pokazały, że na rynku wciąż funkcjonuje spora grupa specjalistów, którzy zarabiają znacznie poniżej średniej krajowej. Co 10 osoba zatrudniona w księgowości zarabia mniej niż 1400 złotych.

Taka sama liczba osób, które są zatrudnione na najwyższych szczeblach, zarabia powyżej 14000 zł miesięcznie. Ze statystyk wynika jednocześnie, że to właśnie zarobki tej ostatniej grupy, czyli dyrektorów finansowych, rosną znacznie wolniej. W ciągu ostatnich 2-3 lat ich wynagrodzenia wzrosły średnio o 10-15 procent.

Największe zapotrzebowanie na finansistów mają przedsiębiorstwa w takich miastach, jak Wrocław, Łódź, Katowice, Warszawa, a także w "polskiej dolinie outsourcingowej", czyli w Krakowie. Najlepiej zarabiają księgowi zatrudnieni w firmach przemysłu ciężkiego, budowlanych i IT, najmniej księgowi w sektorze publicznym (służbie zdrowia, nauce i szkolnictwie). Najwięcej w kraju zarabiają finansiści na Mazowszu. Mediana ich dochodów wynosi 3650 złotych i jest o ponad jedną trzecią wyższa od zanotowanej dla całego działu księgowości (2687 zł). Niewiele mniej zarabiają księgowi w województwach: małopolskim i dolnośląskim. Najmniej w kraju zarabiają księgowi w województwach: świętokrzyskim i podkarpackim. Tu mediana dochodów wynosi 2000 złotych. To prawie o połowę mniej niż w Warszawie.