niedziela, 30 września 2007

Ziobro odpowiada ws. marihuany

Oświadczenie Zbigniewa Ziobry/Newsweek.pl, JG /17:09

Zbigniew Ziobro
AFP

"Podane w dniu dzisiejszym na stronach internetowych tygodnika Newsweek informacje zawarte w artykule »Proces, który zmienił życie Zbigniewa Ziobry«, jakobym kiedyś przed laty chciał kupić marihuanę są tak samo prawdziwe, jak to, że w każdy poniedziałek rano w redakcji Newsweeka autorzy tekstu – Panowie Andrzej Stankiewicz i Piotr Śmiłowicz, wspólnie z Redaktorem Naczelnym – Panem Michałem Kobosko molestują seksualnie pięcioletnich chłopców" - pisze w oświadczeniu Zbigniew Ziobro.
Sprawę opisuje "Newsweek Polska": W tej historii jest wszystko: potajemne nagrywanie, prowokacje, próba wsadzenia za kratki swoich dawnych kolegów, a nawet zeznania świadków, że Zbigniew Ziobro chciał kupić marihuanę. "Newsweek" dotarł do akt procesu sprzed kilkunastu lat, który zmienił życie obecnego ministra.

"Ta sprawa sądowa obrosła już legendą" - pisze tygodnik. - Minister sprawiedliwości przedstawia ją niemal jak swą prawniczą inicjację. Jak wziętą z życia historię, która uświadomiła mu patologię wymiaru sprawiedliwości i skłoniła do działalności publicznej. Być może tak rzeczywiście było. Dlaczego więc minister sprawiedliwości nie chce, by ze szczegółami zapoznali się dziennikarze? - pytają autorzy tekstu, na który już dzisiaj odpowiada minister Zbigniew Ziobro.
"»Newsweek« od dłuższego czasu przoduje w podawaniu kłamliwych informacji na temat mój i moich bliskich współpracowników. Pozbawieni jakichkolwiek hamulców redaktorzy »Newsweeka« nie wahają się wyrządzać krzywdy nawet mojej najbliższej rodzinie, podając na jej temat nieprawdziwe informacje. Widać, że jest to zaplanowane i celowo prowadzone działanie. Z uwagi na powtarzającą się wielokrotnie skrajną nierzetelność i podawanie nieprawdziwych informacji, ktoś mógłby odnieść wrażenie, że jest to działanie na zlecenie tych, którzy obawiają się mojej konsekwencji i uczciwych działań jako Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego" - twierdzi minister sprawiedliwości.

"W związku z regularnie powtarzającymi się pomówieniami na mój temat, na temat moich współpracowników i najbliższej rodziny, postanowiłem podać do sądu zarówno Redaktora Naczelnego tygodnika »Newsweek«, pana Michała Kobosko, jak i autorów wspomnianych kłamliwych publikacji" - oświadczył minister.

"Newsweek" od wielu miesięcy starał się o wgląd w akta śledztwa. Najpierw odmówił Sąd Okręgowy w Krakowie. Po pytaniach tygodnika akta zostały ściągnięte z sądu do Ministerstwa Sprawiedliwości. I pewnie szybko pod Wawel nie wrócą, bo czeka na nie kolejka dziennikarzy.

Autorzy artykułu, czyli Andrzej Stankiewicz, Piotr Śmiłowicz poradzili sobie bez pomocy ministra. Dotarliśmy do akt i do informacji w nich zawartych, które mogą nieco nadkruszyć idealnie skrojony wizerunek Zbigniewa Ziobry. To historia o trzech kolegach, z których jeden został ministrem, drugi niemal wylądował w kryminale, a trzeci się popłakał.

Wszystko działo się w 1992 roku, gdy Zbigniew Ziobro studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. To przeciętny student, trochę odludek, który najlepsze relacje utrzymuje ze swoim dawnym licealnym kolegą z Krynicy Jarosławem Gałką. Przez jakiś czas nawet razem mieszkają w mieszkaniu Ziobry na ulicy Fałata.

Gałka studiował na krakowskiej Akademii Rolniczej. Postanowił wciągnąć Zbyszka do swego towarzystwa. W ten sposób Ziobro poznał Marka Krawczyka, kumpla Gałki z rolniczej uczelni.

- Ze Zbyszkiem utrzymywałem normalne stosunki koleżeńskie. Pomiędzy nami nie było żadnych zatargów, nieporozumień - zezna później Krawczyk w śledztwie. Pod tym enigmatycznym opisem kryją się wspólne imprezy, dyskoteki, podrywanie licealistek. Bo Krawczyk był zaprzeczeniem Ziobry - hedonista, uwielbiający kobiety, wino i śpiew. Gałka z Krawczykiem chcieli rozruszać drętwego Zbyszka.

Informacje na ten temat znajdują się w aktach, ale niektórych szczegółów czytelnikom oszczędzimy. Dość powiedzieć, że Gałka i Krawczyk w akademiku uprawiali marihuanę.

- Pewnego dnia zgłosił się do mnie Ziobro. Chciał kupić susz na skręta - opowiada "Newsweekowi" Krawczyk. Czy przyszły minister chciał "przypalić"? Podczas procesu zeznał, że to Krawczyk chciał go uzależnić, bo zaproponował mu susz za darmo. Być może także Ziobro już wtedy szukał haków na Krawczyka. Bo o ile posiadanie małej ilości marihuany było wtedy dozwolone, to handel - już nie.

Gwiazda reprezentacji Serbii: Anja Spasojević

wp.pl 05.09.2007 21:59

| Wiadomości |Sylwetka | Skład | Gwiazda




(fot. FIVB)
Do ubiegłorocznych mistrzostw Świata w Japonii Serbia była uważana za drużynę niezłą, ale niezdolną do wielkich rzeczy. Zawodniczki tego zespołu grały w znanych klubach w całej Europie, jednak były tam zwykle w cieniu wielkich gwiazd. Po brązowym medalu MŚ 2006 wiele się zmieniło. Teraz to Serbki są gwiazdami, a najjaśniejsza z nich to Anja Spasojević.

Urodzona 4 lipca 1983 roku w Belgradzie Anja pochodzi z rodziny mającej sportowe tradycje. Jej ojciec był koszykarzem Crvenej Zvezdy Belgrad i występował nawet w juniorskiej reprezentacji Jugosławii. W koszykówkę grał także jej brat, ale „Aki” wybrała siatkówkę. Początek jej przygody z tą dyscypliną sportu przypadł na trudne lata wojny na Bałkanach. Często zdarzał się, że Anja trenowała, gdy jej miasto było bombardowane.

Pierwszym klubem Anji Spasojević była oczywiście Crvena Zvezda. Jednak jej talent został szybko dostrzeżony przez wysłanników włoskich klubów i już w 2004 roku serbska przyjmująca przeniosła się do jednego z najlepszych klubów w Italii – Asystelu Novara. Tam zetknęła się z wielkimi gwiazdami volleya – Małgorzatą Glinką, Virginie de Carne i Sarą Anzanello.

Spasojević już w pierwszym sezonie wywalczyła sobie miejsce w podstawowej szóstce, ale nie zdobyła z Asystelem żadnego trofeum. Trafiła na dość słaby okres klubu z Novary – w ciągu trzech lat występów w jego barwach wywalczyła tylko Superpuchar Włoch (2005) i Puchar Top Teams (2007) mający w stosunku do Ligi Mistrzów drugorzędne znaczenie. W ostatni sezonie w Asystelu „Aki” grała razem z naszą Katarzyną Skowrońską-Dolatą. Nieco zniechęcona brakiem znaczących sukcesów po zakończeniu obecnych rozgrywek odeszła z klub i podpisała kontrakt ze szwajcarskim Volero Zurych.

Największym osiągnięciem w karierze Anji Spasojević jest brązowy medal Mistrzostw Świata 2006. Serbki, występujące w Azji jeszcze pod szyldem Serbii i Czarnogóry spisywały się na siatkarskim mundialu wspaniale. Już w pierwszym meczu pokonały broniące tytułu Włoszki, a potem dotarły aż do półfinału, m.in. rozbijając Polki 3:0. W meczu o finał Anja i jej koleżanki z zespołu nieco przestraszyły się Brazylii, ale w spotkaniu o brąz raz jeszcze rozprawiły się z Italią. Medal dla Serbii był największą niespodzianką MŚ 2006.

Anja Spasojević gra na pozycji przyjmującej, mierzy 187 centymetrów, w ataku skacze na wysokość 308 centymetrów, w bloku – 300. Jest bardzo wszechstronną zawodniczką, jej dużym atutem jest zagrywka (została najlepiej serwującą siatkarką Final Four Pucharu Top Teams 2007), bardzo skuteczna jest też w ataku. Nieco słabiej spisuje się w przyjęciu, ale i w tym elemencie rzadko kiedy schodzi poniżej przyzwoitego poziomu.

"Aki" nie zdecydowała się, wzorem ojca i brata na uprawianie koszykówki, ale dyscyplina ta jest jej dość bliska, podobnie jak tenis. Chętnie spróbowała by także jazdy na nartach, ale na to będzie mogła sobie pozwolić dopiero po zakończeniu kariery. Jej ulubieni pisarze to Sidney Sheldon i David Morell, chętnie też słucha muzyki Popowo-Rockowej i R&B.

Uczta dla oczu: nowy gmach Akademii Muzycznej

Tomasz Malkowski
2007-09-28, ostatnia aktualizacja 2007-09-28 18:11
Zobacz powiększenie
Atrium jest jednym z pierwszych w Katowicach zadaszonym placem miejskim
Fot. Bartłomiej Barczyk / AG

Nowy budynek katowickiej Akademii Muzycznej działa jak gigantyczny instrument, a sala koncertowa to największe drewniane pudło rezonansowe w Polsce

Zobacz powiekszenie
Fot. Bartłomiej Barczyk / AG
W sali koncertowej oniemieją z zachwytu nawet najbardziej wybredni melomani
Zobacz powiekszenie
Fot. Bartłomiej Barczyk / AG
Akademia Muzyczna to połączenie nowoczesności z tradycją
Rozbudowa Akademii Muzycznej trwała dwa lata. Była konieczna, bo uczelnia nie mieściła się już w stuletnim neogotyckim gmachu. Projekt wybrano w ogólnopolskim konkursie, w którym zwyciężył katowicki architekt Tomasz Konior.

Tuż za starym budynkiem, pomiędzy ulicami Damrota i Zacisze, wyrósł kompleks Centrum Nauki i Edukacji Muzycznej, zwany pierwotnie symfonią. To jedyna tego typu placówka w Polsce, sam obiekt jawi się jako najciekawszy budynek w Katowicach ostatnich lat. Jest ceglany, jednak od zabytkowego różni się tym, że praktycznie nie ma okien. Z ulicy widać wyłącznie monumentalne bryły.

Architekt pomiędzy starą a nową częścią pozostawił wolną przestrzeń, którą nazywa spacją. Powstało w ten sposób atrium, które tylko przeszklono, tak by pozostawić wrażenie otwartej przestrzeni, oddechu pomiędzy różnymi epokami. To serce całego kompleksu, z jednej strony domyka je ceglana elewacja zabytkowego budynku, z drugiej nowa, betonowa część. Nad głową jedynie szklany dach i niebo.

Nowy obiekt otwiera się na wewnętrzny dziedziniec na całej szerokości niczym krużganki. Na poszczególnych piętrach rozlokowano pomieszczenia związane z nauką, m.in. bibliotekę i archiwum muzyczne. Obie części "zszywają" wiszące w powietrzu kładki z eterycznymi szklanymi balustradami.

Kontemplacja neogotyku

Część katowiczan narzeka, że rozbudowa przesłoniła tylną elewację akademii. Wizyta w atrium z pewnością rozwieje ich wątpliwości, bo nowa część, całkowicie prosta, została podporządkowana historycznej. W wielkim holu można wręcz kontemplować neogotyckie detale czy też mieniącą się różnymi odcieniami starą cegłę.

Atrium jest jednym z pierwszych w Katowicach zadaszonym placem miejskim. W zagłębieniu zostaną posadzone bambusy, opadające schody stworzą mały amfiteatr, który będzie idealny na koncerty jazzowe. Tutaj będzie można wypić kawę, siedząc w fotelu na styku architektury różnych stuleci.

- Najtrudniej było zaprojektować szklany dach, bo jego konstrukcja nie mogła za bardzo obciążyć zabytkowego budynku - tłumaczy Konior. Stalowa konstrukcja podtrzymująca szkło oraz zamknięte w srebrzystych rurach przewody klimatyzacyjne nadają lekki industrialny posmak dziedzińcowi.

Architektowi udało się pogodzić stare z nowym bez zbędnego naśladownictwa. Postawił tylko na podobny "zapis nutowy", czyli cegłę, z której buduje swoją symfonię. Jednak brzmienie jest już całkiem nowe. Z zewnątrz kubiczne; lewitujące bryły rozbudowy kontrastują ze starym budynkiem bogatym w wieżyczki. Nie ma jednak zgrzytu, bo spokojne bryły pokornie stają się tłem dla zabytku. Jedyną ekstrawagancją jest motyw wysuniętych nieco przed lico cegieł, które wyglądają niczym poruszone klawisze fortepianu.

Budynek jak matrioszka

Zagłębianie się we wnętrza budynku jest jak zabawa z rosyjskimi matrioszkami, gdzie w jednej lalce ukryta jest kolejna, mniejsza. Tutaj pod ceglanym płaszczem budynku odkrywamy jego żelbetową strukturę, którą w wielu miejscach wyeksponowano. Z surowego betonowego holu można przejść do atrium przy starym budynku bądź do mniejszego atrium, oddzielającego budynek mieszczący część dydaktyczną od części stricte koncertowej. Ta mniejsza spacja to wąska szczelina pomiędzy nowymi, ceglanymi ścianami; dynamizmu nadaje jej przebijająca się, obła drewniana ściana sali koncertowej. - To taki brzuch architekta - żartuje Konior. Pod tym drewnianym kokonem znajdują się główne drzwi do sali. Za nimi inny świat, jakbyśmy znaleźli się we wnętrzu arki albo olbrzymiej szkatułki. Na widowni na melomanów czeka prawie 500 czerwonych aksamitnych foteli.

- Cały budynek to taki przeskalowany instrument, gdzie pudłem rezonansowym jest sala koncertowa. Zaprojektowanie jej było największym wyzwaniem. Postawiliśmy na salę z uchylnymi ścianami, za którymi jest dodatkowa przestrzeń wybrzmiewania - tłumaczy Konior. Po automatycznym otwarciu szeregu drewnianych okiennic kubatura sali wzrasta z 6,5 do 11 tys. m sześc., otrzymuje się dzięki temu pogłos niczym w kościele, wskazany dla dużych koncertów symfonicznych. Zamknięta sala będzie lepsza dla kameralnych występów. Przy jej projektowaniu wykonywano specjalne próby akustyczne. Drewniane sale koncertowe są teraz najbardziej w cenie, takie powstają dziś od Finlandii po Japonię.

Architektoniczny high-tech

Dla słuchaczy przestrzeń wybrzmiewania będzie niewidoczna, jej wygląd daleki jest od wyobrażeń o przybytku muzyki klasycznej. Wypełniają ją pomosty techniczne i przewody, które biegną też nad salą. Dzięki temu łatwo można zmieniać aranżację akustyczną i oświetleniową sali. Taka elastyczność to novum w polskiej architekturze, nawet sala w nowej Filharmonii Łódzkiej nie ma takiej technologii. Na scenie jest miejsce dla stuosobowego chóru i tak samo licznej orkiestry. W kilka sekund płaska podłoga może zamienić się schody potrzebne dla wykonawców. Cała scena spoczywa na hydraulicznych podnośnikach.

Imponujące wrażenie robi zaplecze dla muzyków, jest tu nawet reżyserka dźwięku, bo sala koncertowa może być zarazem olbrzymim studiem nagraniowym. Orkiestry będą mogły tu nagrywać płyty. Nad garderobami na ostatnim piętrze znajdują się apartamenty.

Na tyłach kompleksu zachował się mały, niepozorny ceglany budynek. Mało kto pamięta, że w latach dwudziestych ubiegłego wieku mieściły się tu kwatery prywatne wojewody, szkołę zajmował wtedy urząd wojewódzki do czasu, aż powstała siedziba przy ul. Jagiellońskiej. Mały domek to teraz rektorat, który z nowym budynkiem łączy szklany pomost. Na tylnym dziedzińcu pojawił się kamienny japoński ogród, widoczny z głównego holu przez przeszklenia.

Studenci będą mogli korzystać z uroków tego budynku już od października. Melomani na pierwszy koncert muszą jednak poczekać do grudnia, kiedy nastąpi uroczysta inauguracja nowej sali. Zapowiada się wspaniała uczta - nie tylko dla uszu, ale i dla oczu.

Gebrselassie pobił rekord świata w maratonie

mik, PAP
2007-09-30, ostatnia aktualizacja 2007-09-30 16:20
Zobacz powiększenie
Haile Gebrselassie na starcie maratonu w Berlinie
Fot. FRANKA BRUNS AP

34-letni Haile Gebrselassie wygrał maraton w Berlinie, uzyskując czas dwie godziny cztery minuty i 26 sekund. Jest to nowy rekord świata w tej konkurencji

- Przepraszam - mówił w blasku fleszy fotoreporterów do telefonu komórkowego po przebiegnięciu 42 km i 195 m Gebrselassie. Genialny biegacz z Etiopii, który jeszcze do niedawna specjalizował się w średnich dystansach, rozmawiał ze swoim przyjacielem Kenijczykiem Paulem Tergatem.

- To był jego rekord. Musiałem go przeprosić - tłumaczył później Gebrselassie. Tergat ustanowił poprzedni rekord w maratonie (2:04.55) dokładnie cztery lata temu także w Berlinie. Gebrselassie poprawił go wczoraj o 29 sekund. Przyjaźń Tergata z Gebreselassie zaczęła się od... dramatycznych porażek tego pierwszego. Na igrzyskach olimpijskich w 1996 i 2000 r. Kenijczyk przegrywał bowiem z Gebrselassie złoto na 10 km na ostatnich prostych. Potem Tergat przeszedł do maratonu, ustanowił rekord świata i przez kilka lat był królem tej konkurencji. Aż do niedzieli, gdy Etiopczyk pozbawił go najcenniejszego wyniku.

- Nic nie szkodzi. Nasza rywalizacja w biegu na 10 km, a potem w maratonie przerodziła się z czasem w serdeczną przyjaźń. Dlatego cieszę się dziś szczęściem Haile - mówił agencji Reuters Tergat, który o poprawieniu rekordu dowiedział się w swoim domu, w Kenii. -

Pobiłem rekord, bo miałem idealne warunki pogodowe. Było więcej słońca i mniej wiatru niż w 2003 r., gdy wygrywał Paul - podkreślał Etiopczyk, którego na trasie oklaskiwało prawie milion mieszkańców Berlina.

Rekord świata Gebrselassie nie jest zaskoczeniem. 34-letni Etiopczyk to żywa legenda w biegach na średnich i długich dystansach. Jest m.in. czterokrotnym mistrzem świata i dwukrotnym mistrzem olimpijskim na 10 km. W 2004 r. porzucił bieżnię i zaczął się ścigać w biegach ulicznych. Maratony wygrywał już m.in. w Amsterdamie (2005), Fukuoce (2006), a także w zeszłym roku w Berlinie. Ustanawiał rekordy także na mniej typowych dystansach, np. na 25 km (1:11.37), choć ten wynik nie został uznany przez IAAF, bo po jego uzyskaniu nie było kontroli antydopingowej.

W zeszłym roku Gebrselassie zajął dziewiąte miejsce w maratonie londyńskim (z czasem 2:09.05).

- To najgorszy bieg w mojej karierze - powiedział wówczas Etiopczyk, który zawsze był bardzo ambitny i surowy wobec siebie. Wielu fachowców oraz fanów i tak uważało Gebrselassie za największego biegacza wszech czasów. Teraz także on, wreszcie, zdobył się na kilka ciepłych słów o sobie.

- Ten rekord jest chyba więcej wart niż te wszystkie medale na 10 km - stwierdził teraz. - Rekord świata w maratonie! To coś naprawdę wyjątkowego. Paul, przepraszam cię jeszcze raz. Przyjedź do Berlina za rok i spróbuj mi go odebrać!

Bardzo dobre siódme miejsce w maratonie berlińskim zajął Polak Arkadiusz Sowa, który uzyskał czas 2:12.00.

Liczba Gebrselassie

350

tysięcy euro zarobił w Berlinie. 250 tys. euro dostał za sam start plus 50 tys. euro premii za zwycięstwo i drugie tyle za rekord świata

Wyniki:



mężczyźni
1. Haile Gebrselassie (Etiopia)2:04.26 - rekord świata
2. Abel Kirui (Kenia)2:06.51
3. Salim Kipsang (Kenia)2:07.29
4. Philip Manyim (Kenia)2:08.01
5. Mesfin Adimasu (Etiopia)2:09.49
6. Lee Troop (Australia)2:10.31
7. Arkadiusz Sowa (Polska)2:12.00


kobiety
1. Gete Wami (Etiopia)2:23.17
2. Irina Mikitenko (Niemcy)2:24.51
3. Helena Kirop (Kenia)2:26.27
4. Irina Timofiejewa (Rosja)2:26.54
5. Naoko Sakamoto (Japonia)2:28.33
6. Hayley Haining (Wlk. Brytania)2:30.43

Tusk: co mi z premierowania?


AFP
Donald Tusk zapowiedział o doprowadzenie do zakończenia politycznego "okładania się po głowie". Nie chciał jednak powiedzieć, z kim - PiS czy LiD - PO stworzy koalicję po potencjalnej wygranej, jeśli PSL nie będzie partnerem wystarczającym. - Co mi z premierowania, jeśli będę dostawał po głowie z prawej i lewej strony. Chcę zdobyć władzę i zaprosić do współpracy, nie do zlania się w jedno - zadeklarował.
Lider Platformy Obywatelskiej Donald Tusk uważa, że Polsce potrzeba politycznego zawieszenia broni. Dlatego, jak zapowiedział, zwróci się w poniedziałek do premiera Jarosława Kaczyńskiego i b.prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i zaproponuje przerwanie negatywnej kampanii. - Przestańcie mówić: "z tym nigdy nic" i napiszmy z kim można co - mówił.

Tusk podczas spotkania w Glasgow z Polakami mieszkającymi w Szkocji zapowiedział, że z propozycją do J.Kaczyńskiego i A.Kwaśniewskiego zwróci się razem z szefem PSL Waldemarem Pawlakiem. Zapowiedział, że jeśli wystarczy głosów, po wyborach powstanie koalicja PO-PSL.

Szef PO Donald Tusk w weekend swoją kampanię przeniósł do Wielkiej Brytanii i Irlandii. Glasgow był ostatnim etapem jego podróży.

Lider Platformy zapowiedział, że chce doprowadzić do zakończenia politycznego "okładania się po głowie" i "chwalenia się impotencją". Nie chciał snuć scenariusza wydarzeń po ewentualnej przegranej Platformy w wyborach. - Nie zmusicie mnie państwo do rozpatrywania tego wariantu wydarzeń. Jak ja przegram te wybory, to wiecie państwo co się ze mną stanie - oświadczył.

Tusk od soboty przebywa na Wyspach Brytyjskich, gdzie odwiedził Londyn, Dublin i Glasgow.

Unikał wyraźnych wezwań do głosowania na Platformę. - Nie mam zamiaru wciskać nikomu haseł politycznych ani ideowych - deklarował na spotkaniu w Domu Polskim w Glasgow.

Na sali byli obecni głównie młodzi ludzie, nie koniecznie zwolennicy Platformy. - To wyście (Unia Wolności) popierali prywatyzację, a teraz Polacy pracują za minimalną płacę - przypomniał jeden z gości. - Popierałem. To jest moja wielka zasługa, może niewiele dobrego zrobiłem, ale to na pewno - odparł Tusk.

Polakom, którzy myślą o powrocie do domu Platforma chce zaproponować: 3-letnie zwolnienia z podatku PIT i składki rentowej (pierwsza praca i na starcie własnej działalności gospodarczej), abolicję podatkową dla Polaków pracujących na Wyspach w latach 2004-06.

Tusk deklarował, że wprowadzi 15-proc. podatek PIT i CIT. - Nazywam to "słowem klątwą": liberalizmem gospodarczym - żartował. Jak dodał, 2 miliony Polaków wybrało "nogami" liberalizm pakując walizki. - Pomóżcie mi w jednym - zróbmy Szkocję, czy Irlandię nad Wisłą - apelował.

Tusk odwiedził w niedzielę w Glasgow Dom Polski im. gen. Andersa, dostał tam w prezencie koszulkę Celticu Glasgow z nr 1. Wcześniej zjadł śniadanie z Arturem Borucem, gwiazdą Celticu i polskiej reprezentacji. Wspominał, że w tym samym, białozielonych barwach grał w Lechii Gdańsk, dopóki trener nie powidział mu w "męskich słowach gdzie iść i co robić byleby nie stać w bramce". - I został pan politykiem? - padło pytanie z sali.

Przed południem w Kirkcaldy Tusk wziął udział w festynie polonijnym, z tradycyjnym bigosem, sałatka warzywną, oscypkiem, domowymi wypiekami. Polska miniorkiestra śpiewała "Sokoły" i "Bystrą wodę". W sobotę Tusk odwiedził Londyn i Dublin. Późnym wieczorem w niedzielę wraca do Polski.

Spasojevic: medal dedykuję Serbii


Świat Siatkówki 12:51

Rozmowa z 27.II.2007

Anja Spasojevic
(fot. Świat Siatkówki)


Jeszcze niedawno była szeregową zawodniczką włoskiej ligi, a jej nazwisko znane było niewielu osobom. Niespodziewane zdobycie brązowego medalu na mistrzostwach świata w Japonii sprawiło, że jej życie zmieniło się jak w kalejdoskopie. Stała się gwiazdą. Ona sama nie zachłystuje się sławą i ma nadzieję, że najlepsze jeszcze przed nią. W pamięci ma ciągle ciężkie czasy i wojnę której doświadczyła, gdy stawiała pierwsze siatkarskie kroki. Z Anją Spasojevic rozmawia Jakub Dolata ze Świata Siatkówki.

Czujesz, że stałaś się gwiazdą?

Absolutnie nie. To, że zdobyłyśmy medal nie zmieniło niczego we mnie samej. Zmienił się stosunek otoczenia. Ludzie patrzą na mnie inaczej i teraz już nie mogą powiedzieć, że jestem nikim. To miłe, gdy ktoś podchodzi do mnie i mówi: znam cię, jesteś z Serbii i zdobyłaś medal w Japonii… Gdybym jednak teraz zaczęła uważać się za gwiazdę, zapewne przeoczyłabym moment, gdy w przyszłości, mam nadzieję, taką gwiazdą się stanę. Myślę, że nic więcej bym już wtedy nie osiągnęła. Mam jeszcze przed sobą wiele nauki, by zostać naprawdę wielką siatkarką.

Co dla ciebie oznacza ten medal?

Znaczy wiele dla całego naszego zespołu. Zawsze mówiono o nas, że jesteśmy młode i perspektywiczne. Teraz zyskałyśmy pewien szacunek. Każdy zespół wychodząc do meczu z nami będzie pamiętał, że jesteśmy groźne. Dla mnie ten medal jest spełnieniem marzeń, ale myślę że najważniejsze jest to, że ten sukces był ważny dla całej żeńskiej siatkówki w Serbii. Dotychczas ten sport był w naszym kraju zdominowany przez mężczyzn. Sprawiłyśmy, że coś eksplodowało. Nareszcie zaczęłyśmy coś znaczyć, ale wraz ze wzrostem popularności wzrosła też odpowiedzialność i oczekiwania wobec naszej drużyny. Musimy więc sprostać nowemu zadaniu. Wszyscy już wiedzą na co nas naprawdę stać, a nam nie wolno zejść poniżej pewnego poziomu. Reasumując, powiem tak: ten medal to wielki sukces i uwieńczenie naszej pracy, ale także odpowiedzialność i wyzwanie.

Myślisz, że stać was w przyszłości na jeszcze więcej?

Głęboko w to wierzę. Jesteśmy jeszcze młode i ciągle chcemy się uczyć. Bardzo dużo czasu spędzamy na wspólnych zgrupowaniach, a nasz skład praktycznie od dwóch lat się nie zmienił. Niemal wszystkie gramy w dobrych, zagranicznych klubach. Żadna z nas nie gra jeszcze perfekcyjnie, ale każda może i chce się rozwijać. Uważamy, że z biegiem czasu, gdy nabierzemy ogłady i każda z osobna poprawi swoje umiejętności, będziemy dużo lepsze. Te wszystkie przesłanki sprawiają, że z optymizmem myślimy o przyszłości.

Wróćmy na chwilę do Japonii. Co zrobiło na tobie najwieksze wrażenie?

Poza podium i odbieraniem medalu, nigdy nie zapomnę momentu, gdy przed meczem z Japonią wybiegałyśmy na boisko jak gwiazdy NBA. Całkowicie ciemna hala, wypełniona siedmiotysięczną, entuzjastyczną publicznością i światło, które każdą z nas wyprowadzało na środek parkietu. To była jedna wspaniała chwila.

Grałyście bez stresu, bo nikt na was szczególnie nie liczył. Czy poczułaś ciężar, gdy pojawiła się perspektywa zdobycia medalu?

Pierwsze nieśmiałe myśli pojawiły się w naszych głowach po grupowych zwycięstwach z Włoszkami i Kubankami. Oczyma wyobraźni widziałyśmy rosnącą szansę, ale starałyśmy sie nie wybiegać myślami naprzód i koncentrować na najbliższym spotkaniu. Jest jednak różnica między tym co by się chciało, i tym co dzieje się naprawdę. Własnie dlatego omal nie przegrałyśmy z Tajwankami. Chyba za wcześnie uwierzyłyśmy w sukces. Pamiętam, że stałam wtedy na boisku i myślałam: wygrałyśmy z Kubą, z Polską, z Włochami i teraz mamy przegrać z o wiele słabszym Tajwanem? Pokonać siatkarskie potęgi i potem odpaść w taki sposób? Nie! To byłoby zawstydzające.

We wszystkich spotkaniach imponowałyście sportową odwagą. We wszystkich, z wyjątkiem meczu z Brazylią. Co się stało?

Poraziła nas ranga tego meczu i legenda owiewająca Brazylię. Jeszcze w szatni patrzyłam na koleżanki i miałam wrażenie, że są przestraszone faktem, że gramy z takim zespołem. Myślę, że zabrakło wiary i odwagi by się przeciwstawić, zagrać swoją grę. Szkoda, że tak się stało, bo kiedy wychodzi się na boisko w półfinale mistrzostw świata, to nie wolno się bać. Wtedy nie ma już nic do stracenia. Przeciwnie, można tylko zyskać. Cóż się stanie jeżeli przegrasz z Brazylią? Nic. Dlatego, że to jest po prostu Brazylia i zazwyczaj każdy z nią przegrywa. Gdybyśmy wtedy myślały pozytywnie, to jestem przekonana, że zagrałybyśmy w finale. Później, podczas meczu z Włoszkami było już inaczej. Czułam, że wszystkie jesteśmy w stanie podołać zadaniu. W naszych sercach był ogromny duch walki i pewnie dlatego zdołałyśmy wygrać.

W czym tkwi tajemnica waszego sukcesu?

Na pewno nie wynika z faktu, że trenowałyśmy mocniej lub więcej. Nasze przygotowania wyglądały prawie tak samo jak zawsze. Prawie, bo miałyśmy nieco więcej gier sparingowych, ale większość z nich przegrałyśmy. Myślę, że istota dobrego wyniku sprowadza się do jednego: w odpowiednim momencie uwierzyłyśmy, że jeżeli będziemy grać lepiej jako zespół, razem, a nie każda z osobna, to osiągniemy dobry wynik. Powiedziałyśmy sobie, że nie to jest ważne, która z nas zdobędzie najwięcej punktów, tylko ile wniesie do drużyny. Zwróć uwagę na fakt, że w naszym zespole nie było zawodniczek, które brylowały w czołówkach najlepiej punktujących. Nie miałyśmy swojego odpowiednika Ivana Milinkovica, ale każda z nas, czy to skrzydłowa, czy atakująca lub środkowa, w każdym momencie była gotowa wziąć na siebie ciężar gry.

Jak wyglądał wasz powrót do kraju?

To była wspaniała chwila. Gdy byłam mała zawsze podziwiałam sportowców, którzy celebrowali swoje zwycięstwo z kibicami stojąc na balkonie Parlamentu w samym sercu Belgradu. Teraz sama mogłam tego doświadczyć. Gdy wyczytali moje nazwisko i w końcu stanęłam na tym balkonie, zobaczyłam tych wszystkich kibiców, to zaczęłam płakać. Nie mogłam uwierzyć, że wszyscy ci ludzie, a było ich około dwudziestu tysięcy, przyszli nam podziękować za to czego dokonałyśmy. To cudowne, gdy możesz zdobyć medal dla swojego kraju i poczuć, że rodacy sa z ciebie dumni. Ten medal dedykuję Serbii, dlatego, że w ostatnim czasie niewiele dobrego mówiło się o naszym kraju. To ważne, że ludzie na całym świecie mogli na chwilę zapomnieć o wojnie, którą niedawno przeżywaliśmy i powiedzieć coś dobrego o naszym narodzie.

Z Serbii pochodzi wielu znakomitych sportowców, a reprezentacje zaliczane są do najlepszych na świecie. Skąd bierze się siła serbskiego sportu?

My po prostu lubimy sport, ducha rywalizacji mamy we krwi. Uprawiamy go od dzieciństwa, uważamy za coś oczywistego. Dla wielu ludzi w Serbii sport jest sposobem na życie, przepustką do lepszych zarobków i bardziej komfortowej przyszłości. Najlepsi wyjeżdżają do mocnych klubów za granicą, tam rozwijają sie w nowym otoczeniu i dlatego mamy mocne reprezentacje nie tylko w siatkówce, ale także w piłce nożnej, ręcznej i koszykówce. Te doświadczenia zbierane w dosłownie na całym świecie nie pozostają potem bez wpływu na myśl trenerską, bo po zakończeniu kariery wielu sportowców wraca do kraju i podejmuje pracę szkoleniową. Sukcesy naszych sportowców pobudzają wyobraźnię i zachęcają do naśladownictwa, sport mamy we krwi, więc nie ma też najmniejszego problemu ani z narybkiem, ani z motywacją.

A ty kogo naśladowałaś?

Bawiłam się w sport zanim dorosłam do potrzeby posiadania idola. Byłam jeszcze dzieckiem, kiedy rodzice zaczęli mnie namawiać żebym sobie znalazła dyscyplinę, którą chciałabym uprawiać. Wybrałam siatkówkę, choć w domu królowała koszykówka. Ojciec był w młodości niezłym graczem, występował w Cervenej Zvezdzie i z tego klubu trafił nawet do reprezentacji juniorów. W jego ślady poszedł mój młodszy brat, ale znajomi mówią, że to właśnie ja jestem kopią ojca. Wysoka i utalentowana...

Początek twojej przygody ze sportem przypadł na trudne lata. Jak je wspominasz?

Toczyła się wojna, która na szczęście nie dotknęła bezpośrednio mojej rodziny. Zdawałam sobie sprawę, że giną ludzie, jednak to wszystko działo się poza moim najbliższym otoczeniem. Staraliśmy się żyć w miarę normalnie. Chodziłam na treningi. W owym czasie nie było żadnych rozgrywek ponieważ przemieszczanie się po kraju było zbyt niebezpieczne. Trenowałyśmy raz dziennie, a przynajmniej starałyśmy się trenować. W drodze do hali musiałam przejść przez most, który mógł być celem bombardowania. O niebezpieczeństwie ostrzegały nas syreny. Ojciec zabraniał mi wychodzić po sygnale, ale zdarzało się, że nalot zaczynał się podczas treningu i wtedy musiałam jakoś wrócić do domu przez ten most. Dla młodych ludzi ten czas wiązał się z długimi wakacjami, bo szkoły były nieczynne. Czasami wojna niebezpiecznie się przybliżała. Ojciec postanowił że nie będziemy schodzić o schronu. Mieszkaliśmy w Belgradzie na ogromnym osiedlu i prawdopodobieństwo uderzenia pocisku akurat w nasz blok było znikome. Ojciec trochę się jednak przeliczył, bo pewnego dnia bomba wybuchła kilkadziesiąt metrów obok, trafiając w stację transformatorową. Zdążyłam już zasnąć, więc obudził mnie wstrząs i jakrawe światło. Wszystko dookoła zadrżało. Bałam się. Przez chwilę było naprawdę niebezpiecznie. To był mój najbardziej bezpośredni kontakt z wojną. Pamiętam też inny moment. Byłam na zgrupowaniu urządzonym z dala od Belgradu. Dla bezpieczeństwa byłyśmy rozlokowane w prywatnych domach. Wysoko nad naszymi głowami przelatywały samoloty. Leciały bombardować mój kraj… Ta myśl była przerażająca. Jeszcze dziś trudno mi o tym mówić.

Podobnie jak wiele twoich koleżanek wcześnie wyjechałaś za granicę. Czy grając we Włoszech czujesz więź z rodzinnym Belgradem?

Z Belgradem i Crveną Zvezdą. To jest moje miejsce na świecie. Tu się wychowałam i przyswoiłam sobie pierwsze lekcje profesjonalizmu. Poznałam takie pojęcia jak dyscyplina i odpowiedzialność za swoje zachowanie. Crvena Zvezda to jest świetny klub i dobra szkoła. Czasami żartujemy sobie z Ivaną (Djerisilo - red.), że rok przed zakończeniem kariery zbierzemy wszystkie koleżanki, które wywodzą się z tego klubu, wrócimy do Belgradu i... zdobędziemy z Crveną Zvezdą Puchar Europy.

A wrócicie?

Jestem pewna, że wiele z nas wróci. Na koniec swojej przygody z siatkówką chciałabym przekazać młodszym zawodniczkom całą swoją wiedzę i doświadczenie.

Zostaniesz trenerką?

Nigdy! Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak można utrzymać w ryzach kilkanaście dziewcząt w podobnym wieku. Ja mam czasami problemy z zapanowaniem nad sobą samą i dlatego jestem pełna uznania dla trenerów i ich ciężkiej pracy.

Jak więc przekażesz młodszym koleżankom swoją siatkarską wiedzę?

Nie trzeba być trenerem, żeby się dzielić doświadczeniem.

Już trzeci rok grasz w barwach Asystelu Novara. Czy liga włoska rzeczywiście jest inna?

Główna różnica polega moim zdaniem na tym, że we Włoszech w każdym meczu musisz grać na najwyższych obrotach. Poziom jest bardzo wyrównany, więc nawet spotkanie z ostatnią drużyną nie oznacza spacerku, a jedna głupia porażka może się odbić na wyniku całego sezonu. To jest najlepsze miejsce do nauki i zdobywania doświadczenia. Hiszpania, Rosja czy Turcja są popularne przede wszystkim ze względu na pieniądze. Też grają tam gwiazdy jak Kilic czy Glinka, ale one mają zapewnić przede wszystkim sukcesy w pucharach, bo w lidze gra się zazwyczaj dwa lub trzy ważne mecze w całym sezonie. Nie mówię, że kiedyś nie obiorę innego kierunku, ale na razie moim priorytetem jest nauka i doskonalenie gry.

O czy marzysz?

Marzę żeby grać lepiej, osiągnąć swoje maksimum i wygrać wszystko, co jest do wygrania. A wiesz dlaczego? Żeby wysłuchać swojego hymnu. Marzę też o tym, by kiedyś wychować moje dzieci na dobrych ludzi. I chciałabym kiedyś spróbować... jak się zjeżdża na nartach

Czego Ci życzyć?

Przede wszystkim zdrowia, bo tylko wtedy będę się mogła rozwijać jako siatkarka i realizować swoje marzenia. Poza tym pomyślności mojej rodzinie, bo ona jest dla mnie najważniejsza na świecie. Na resztę sobie zapracuję.

Więcej w "Świecie Siatkówki"