wtorek, 22 lipca 2008

Karadzić - Rzeźnik Bałkanów: historia poety, który kazał mordować

Karadzić obecnie przypomina dobrotliwego staruszka, a nie ludobójcę oskarżanego o śmierć nawet 300 tys. osób (© Reuters)

Polska Łukasz Słapek

2008-07-23 08:40:52, aktualizacja: 2008-07-23 08:45:18

Ubrany w czarny golf, z długą białą brodą był nie do poznania. Poszukiwany od trzynastu lat Radovan Karadżić, którego zdjęcia pokazali światu serbscy policjanci, przypominał dobrotliwego staruszka, a nie ludobójcę oskarżanego o śmierć nawet 300 tys. osób.

Na fotografiach nie można było rozpoznać zbrodniarza wojennego, którego twarz jest powszechnie znana z telewizyjnych przekazów.

Podczas konferencji prasowej, na której oficjalnie poinformowano wczoraj o ujęciu byłego lidera bośniackich Serbów, przedstawiciele władz w Belgradzie nie chcieli zdradzić szczegółów zatrzymania.

- Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę tego zrobić. Na wolności wciąż pozostaje inny zbrodniarz Ratko Mladić, a jakiekolwiek informacje mogłyby mu pomóc w ucieczce - tłumaczył dziennikarzom Rasim Ljajić, serbski minister odpowiedzialny za stosunki z Międzynarodowym Trybunałem w Hadze ds. Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii.

Bardziej rozmowny był za to Swietozar Bujaczić, adwokat Karadżicia. Z jego relacji cytowanych przez rosyjskie media wynika, że do zatrzymania doszło w sobotę, a nie w poniedziałek, jak donosiły największe agencje informacyjne. Miało to nastąpić około 1.30 w nocy. Karadżić jechał wtedy autobusem z Belgradu do położonego 30 km dalej miasteczka Batajnica.

- W pewnym momencie jacyś ludzie zarzucili mu na głowę worek. Stracił świadomość Ocknął się dopiero w niewielkim pomieszczeniu w nieznanym miejscu, gdzie był przetrzymywany do poniedziałku - opowiada prawnik.

Bujaczić grzmi, że zatrzymanie odbyło się z pogwałceniem prawa. Utrzymuje również, że nie można wykluczyć udziału obcych służb specjalnych w całej operacji. Serbowie twierdzą jednak, że zbrodniarza pojmały miejscowe siły.

Z informacji, jakie przekazali śledczy, wynika, że Karadżić mieszkał w serbskiej stolicy już od dawna. Dokładnie: w dzielnicy nazywanej Nowym Belgradem.

- W jednej z klinik prowadził gabinet medycyny alternatywnej, czyli tak naprawdę był znachorem. Przedstawiał się pacjentom jako Dragan Dabić. Nie wiadomo, jak długo się tym zajmował. Wiemy, że tak zarabiał na życie - powiedział dziennikarzom minister Ljajić.

Gdy w poniedziałek późnym wieczorem gruchnęła wiadomość o aresztowaniu Karadżicia, na ulice miast w Bośni i Hercegowinie wyległy tłumy. Największa radość zapanowała w Sarajewie. - Wciąż nie potrafię w to uwierzyć - krzyczał ze łzami szczęścia w oczach osiemnastoletni Zijah Zehić.

W tym mieście wciąż pamięta się koszmarne trzy lata oblężenia przez oddziały bośniackich Serbów pod dowództwem Ratko Mladicia - bezpośredniego podwładnego Karadżicia.

W bojach toczonych o miasto od kwietnia 1992 do października 1995 r. zginęło 10 tys. cywili. Na ulicach Sarajewa zniszczonego od artyleryjskiego ognia spustoszenie siali serbscy snajperzy, którzy strzelali do każdego ruchomego celu. Kobiety i dziewczęta były gwałcone, a potem mordowane. Schwytanych mężczyzn zaś brutalnie zabijano, np. przez ścięcie głowy wojskowym nożem. W czasie walk wojska Karadżicia posunęły się nawet do wykorzystania żołnierzy sił pokojowych jako żywych tarczy.

Światem najbardziej jednak wstrząsnęła zbrodnia dokonana w 1995 r. przez armię Serbów z Bośni. Z zimną krwią oddziały Karadżicia wymordowały wtedy 7,5 tys. bośniackich muzułmanów. Ofiarami byli mężczyźni i chłopcy. Ten mord został popełniony na oczach holenderskich żołnierzy sił pokojowych, którzy mieli rozkaz, by nie interweniować. Gdy niedługo potem sprawa wyszła na jaw, cały holenderski rząd podał się do dymisji.

Jakby tego było mało, Karadżić i jego dowódcy kazali wybudować w Bośni obozy koncentracyjne, w których dokonywano masowych mordów. Wszystkie te zbrodnie były częścią wielkiego planu Karadżicia dokonania czystki etnicznej na Bałkanach. Ludobójczą akcję można porównać jedynie do piekła, które narodom Europy zgotowały oddziały Adolfa Hitlera. Nic więc dziwnego, że do Karadżicia szybko przylgnął przydomek Rzeźnika Bałkanów.

- Czekaliśmy trzynaście lat na wiadomość o jego pojmaniu. Już traciliśmy wszelką nadzieję - mówiła dziennikarzom zapłakana Kada Hotic, która przeżyła masakrę w Srebrenicy. - Teraz wiem, że jest sprawiedliwość - dodała.

Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że takich zbrodni mógł dokonać osobnik prymitywny. Karadżić jest wszechstronne wyedukowany. Urodzony w 1945 r. w Czarnogórze syn członka nacjonalistycznej paramilitarnej organizacji serbskiej czetników jest z wykształcenia doktorem psychiatrii. Pracował nawet w szpitalu, ale jego przyjaciel, serbski nacjonalista i znany pisarz Dobrica Ćosić, przekonał go, by zajął się polityką.

Karadżić ma też na koncie kilka tomików poezji. Ostatni, zatytułowany "Cudowne kroniki nocy", trafił do sprzedaży w Serbii cztery lata temu. Było to powodem ostrej krytyki Belgradu ze strony Zachodu, który zarzucał miejscowym władzom, że opieszale szukają zbrodniarza.

USA zaoferowały nawet nagrodę w wysokości 5 mln dol. osobie, która pomoże w ujęciu Karadżicia. Poszukiwania ruszyły pełną parą, ale i tak zbrodniarz wymykał się pułapkom. Co jakiś czas pojawiały się informacje, że był widywany na ulicach serbskich czy rosyjskich miast.

Podobno w przebraniu prawosławnego duchownego pojawił się sześć lat temu na pogrzebie matki, która za życia apelowała do niego, by nigdy się nie poddał.

Na Karadżiciu ciąży w sumie kilkanaście zarzutów. Te najpoważniejsze dotyczą ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości. Grozi mu kara dożywotniego więzienia.

Wczoraj wieczorem w centrum Belgradu przeciw zatrzymaniu Karadżicia protestowało około stu skrajnych nacjonalistów, których rozpędziła serbska policja. W tłumie wypatrzono Lukę Karadżicia, brata Radovana.

Janusz Palikot: Uważam prezydenta za chama

22:07, 22.07.2008 /TVN24

POSEŁ PO (ZNÓW) OBRAŻA LECHA KACZYŃSKIEGO

TVN24
Lech Kaczyński po raz kolejny obiektem niewybrednego ataku Janusza Palikota. Tym razem poseł PO obraził prezydenta odnosząc się do sposobu, w jaki miał rozmawiać z Radosławem Sikorskim. - Jeżeli zapis tej rozmowy opublikowany w "Dzienniku" jest prawdziwy, to uważam Lecha Kaczyńskiego za chama. Życzę Polakom żeby jak najszybciej przestał być prezydentem - powiedział w "Magazynie 24 godziny" w TVN24.
"Zachowanie Kaczyńskiego karygodne pod każdym względem"

- Uważam prezydenta za chama. Te wypowiedzi przytaczane przez "Dziennik" dyskredytują go. Nie można z ministrem rozmawiać tak jak z agentem obcego wywiadu. Nie można mieć za nic najważniejszych racji danego narodu - wyliczał Palikot, zaznaczając jednocześnie, że pozwala sobie na tak ostre słowa pod adresem Lecha Kaczyńskiego na podstawie doniesień "Dziennika". - Mam jednak nadzieję, że są one nieprawdziwe - dodawał przewodniczący sejmowej komisji Przyjazne Państwo.

Prezydenta próbował bronić Artur Zawisza, strofując Palikota "aby nie próbował być bardziej Sikorski od samego Sikorskiego". - Po raz kolejny pan poseł zachował się jak skorpion – mówił były poseł PiS.

Zawisza zaznaczył jednak, że gdyby informacje „Dziennika” rzeczywiście okazały się prawdą, to „pokazywałoby to schorzenie polskiego życia politycznego”. - W tej rozmowie są różne co najmniej śmiesznostki. (…) Przyznaję dużo racji Sikorskiemu w tym, jak prowadzi negocjacje ws. tarczy. To prezydent jest trochę nadwrażliwy, ale on też jej chce – mówił Zawisza.

"Niech pan powie co myśli, bez umizgów"

- To nie były śmiesznostki. Pan tak mówi, bo boi się odpowiedzialności politycznej. Niech pan powie, co myśli. Bez umizgów – apelował Palikot. Ale apele nie spotkały się z większym entuzjazmem byłego posła PiS.
"Jestem skrajnie zasmucony"


Palikot powrócił też w pewnym momencie do retoryki, do której przyzwyczajał już wcześniej (i za którą o mało nie został zawieszony przez swoją partię): - Dopóki nie zapoznam się z badaniami lekarskimi prezydenta Kaczyńskiego, nie jestem w stanie ocenić, czym się kierował. Domagam się komisji śledczej – perorował poseł PO w studio TVN24.

Palikot zażądał też opublikowania rozmowy prezydenta z ministrem Sikorskim „w imię standardów na przyszłość”. - Martwię się o przyszłość mojej ojczyzny. Życzę Polakom żeby Lech Kaczyński jak najszybciej przestał być prezydentem bo każdy dzień jego prezydentury przybliża nas do katastrofy wewnętrznej, albo zewnętrznej.

Politycy zszokowani

Goście Magazynu 24 godziny, którzy zasiedli w studiu po wyjściu Palikota, ostro skrytykowali słowa posła PO. Jarosław Gowin przeprosił za zachowanie swojego partyjnego kolegi.

ŁOs/pra,gak

Sejm uczcił pamięć profesora

jen 22-07-2008, ostatnia aktualizacja 22-07-2008 10:36

Przez aklamację Sejm przyjął uchwałę poświęconą pamięci zmarłego tragicznie 13 lipca wybitnego polskiego polityka i dyplomaty Bronisława Geremka.

Tekst uchwały odczytał marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Posłowie i goście, którzy wzięli udział w tej części posiedzenia Sejmu, wysłuchali jej stojąc. Obradom przysłuchiwali się m.in. rodzina prof. Geremka, jego współpracownicy m.in. z czasów Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, członkowie rządu, były prezydent Aleksander Kwaśniewski.

Posłowie podkreślili w uchwale, że Bronisław Geremek "łączył talenty błyskotliwego polityka i dyplomaty z erudycją wybitnego historyka".

Imię prof. Geremka otrzyma sala nr 14, gdzie często obraduje sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych, której Geremek był wieloletnim przewodniczącym. Posłowie i goście zgromadzeni w Sejmie uczcili pamięć prof. Geremka minutą ciszy.

Bronisław Geremek zginął w wypadku samochodowym. Miał 76 lat.

Uchwała Sejmu z dnia 22 lipca 2008 roku poświęcona pamięci Bronisława Geremka

13 lipca 2008 roku zmarł Bronisław Geremek, jeden z filarów opozycji demokratycznej lat 70. i 80., doradca NSZZ "Solidarność", uczestnik obrad Okrągłego Stołu, wybitny parlamentarzysta, po czerwcowych wyborach w 1989 roku przewodniczący Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, skupiającego posłów wywodzących się z "Solidarności", minister spraw zagranicznych, który wprowadzał Polskę do NATO.

Bronisław Geremek łączył talenty błyskotliwego polityka i dyplomaty z erudycją wybitnego historyka.

Służył Polsce, składając liczne dowody swego mądrego patriotyzmu.

Sejm RP oddaje hołd tragicznie Zmarłemu, przypominając o Jego zasługach dla budowy wolnej, demokratycznej i suwerennej Polski w silnej i jednoczącej się Europie.

W dowód uznania i wdzięczności Sejm RP postanawia nadać jednej z sal sejmowych Jego imię

PAP

Wielowieyski przyjął mandat po Geremku

zyt 22-07-2008, ostatnia aktualizacja 22-07-2008 19:04

Andrzej Wielowieyski zdecydował, że zastąpi w Parlamencie Europejskim zmarłego tragicznie prof. Bronisława Geremka. Jeszcze w ubiegłym tygodniu polityk wahał się, czy z powodu zaawansowanego wieku (81 lat) podoła obowiązkom europosła.

Andrzej Wielowieyski
autor zdjęcia: Jerzy Dudek
źródło: Fotorzepa
Andrzej Wielowieyski

- To duże wyzwanie, ale je podejmę. Choć nie będzie łatwo, bo jestem już starszym człowiekiem - powiedział serwisowi internetowemu tvp.info - Wchodząc w buty prof. Geremka wchodzę właściwie w swoje buty bo tą tematyką zajmowałem się już wcześniej.Dlatego zasiądę w tych samych komisjach, co profesor: konstytucyjnej i spraw zagranicznych - wyjaśnia Wielowieyski.

Wielowieyski, były poseł i senator, polityk Partii Demokratycznej, a wcześniej Unii Wolności, zdobył w eurowyborach w 2004 r. drugą liczbę głosów na liście UW w okręgu warszawskim. Na Bronisława Geremka głosowało ponad 114 tys. mieszkańców stolicy, Wielowieyski zdobył 2484 głosy.

Będzie najstarszym polskim europosłem.

TVP Info

Minister ogłosił nabór na referendarzy sądowych

Ireneusz Walencik 22-07-2008, ostatnia aktualizacja 22-07-2008 07:47

Egzamin na aplikację referendarską rozpocznie się 20 września. Ministerstwo Sprawiedliwości przygotowało dla absolwentów prawa 87 miejsc

autor zdjęcia: Dominik Pisarek
źródło: Fotorzepa

Referendarz to urzędnik sądowy, który – jak mówi prawo o ustroju sądów powszechnych – wykonuje „zadania z zakresu ochrony prawnej”, w odróżnieniu od sędziego, który wykonuje zadania z zakresu wymiaru sprawiedliwości. W sądach rejonowych i okręgowych referendarze zajmują się głównie sprawami wpisów do ksiąg wieczystych oraz rejestrów sądowych i rejestrów zastawów. Pracują też w sądach administracyjnych.

Egzaminowanie kandydatów na referendarzy zacznie się w tym samym dniu, w którym odbędą się egzaminy na aplikacje korporacyjne.

Ostatni taki egzamin

To ma być wstęp do wprowadzenia egzaminu pierwszego stopnia, jednego na wszystkie aplikacje – wyjaśnia Monika Madurowicz, zastępca dyrektora Departamentu Nadzoru nad Aplikacjami Prawniczymi w MS. Resort planuje wprowadzić go już w 2009 r. Z tego wynika, że tegoroczny nabór na aplikację referendarską może być już ostatnim w dotychczasowej formule.

Egzamin zostanie przeprowadzony w 18 sądach okręgowych. Dla aplikantów przygotowano 87 miejsc. Najwięcej, bo 18, jest w Warszawie (w dwóch sądach – 10 i 8), po dziesięć – w Katowicach, Krakowie i Wrocławiu, sześć w Łodzi, pięć w Gorzowie Wielkopolskim. Po jednym jest w Bydgoszczy i Słupsku. Dla porównania: w ub.r. w całym kraju były 104 miejsca, w 2006 – 47.

– Liczba miejsc zależy od możliwości etatowych i zapotrzebowania sądów – tłumaczy Monika Madurowicz. – W 2006 r. zdawało przeciętnie 6,5 osoby na jedno miejsce, w 2007 r. – 4,3.

Wnioski do 29 sierpnia

Czas na zgłaszanie się do egzaminu kończy się 29 sierpnia (decyduje data wpływu zgłoszenia do sądu okręgowego).

Wymagane dokumenty to: wniosek o dopuszczenie do egzaminu, ankieta personalna (formularz można pobrać ze strony internetowej: www.ms.gov.pl), życiorys, urzędowo poświadczony odpis dyplomu ukończenia wyższych studiów prawniczych i uzyskania tytułu magistra prawa (albo zaświadczenie o zdaniu egzaminu magisterskiego), informacja o niekaralności z Krajowego Rejestru Karnego datowana nie wcześniej niż miesiąc przed złożeniem zgłoszenia, trzy zdjęcia.

Egzamin podzielony jest na część pisemną i ustną. Trzeba wykazać się wiedzą ogólną oraz prawniczą, w tym zwłaszcza z prawa cywilnego, gospodarczego, europejskiego, ustroju i funkcjonowania organów władzy i administracji publicznej oraz wymiaru sprawiedliwości.

Etap pisemny trwa 90 minut i składa się z 75 pytań testowych oraz dwóch opisowych. Aby przejść do ustnego, należy zdobyć 60 pkt na 80. Na egzaminie ustnym wymagana jest odpowiedź na zestaw pytań. Do uzyskania jest 30 punktów.

Komisja egzaminacyjna przedstawia prezesowi sądu okręgowego wyniki egzaminu, a on ustala listę aplikantów, biorąc pod uwagę zdobyte punkty oraz limit miejsc, którym dysponuje.

Aplikacja referendarska trwa 12 miesięcy. Obejmuje praktykę zawodową, szkolenia centralne i seminaryjne. Po jej zakończeniu zdaje się egzamin referendarski. Jego zaliczenie daje etat z płacą w wysokości 75 proc. wynagrodzenia zasadniczego w stawce podstawowej sędziego sądu rejonowego.

Możliwości kariery zawodowej

Referendarz:

- może być powołany na sędziego sądu rejonowego, jeśli: zdał egzamin sędziowski lub prokuratorski i pracował przez pięć lat jako referendarz albo pracował przez sześć lat jako referendarz i zdał egzamin sędziowski – w ciągu trzech lat przed powołaniem,

- może przystąpić do egzaminu radcowskiego, adwokackiego, notarialnego, jeśli przez pięć lat pracował jako referendarz – w okresie nie dłuższym niż osiem lat przed podejściem do egzaminu,

- w myśl projektu ustawy o Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury mógłby przystąpić do egzaminu sędziowskiego po przepracowaniu trzech lat na stanowisku referendarza,

- w myśl projektu nowelizacji ustaw korporacyjnych mógłby złożyć wniosek o wpis na listę adwokatów lub radców prawnych, jeśli zdał egzamin sędziowski lub prokuratorski po 1 stycznia 1991 r. albo ma stopień doktora nauk prawnych – oraz jako referendarz pracował przez trzy lata – w czasie pięciu lat przed złożeniem wniosku o wpis.

masz pytanie, wyślij e-mail do autora

i.walencik@rp.pl

Źródło : Rzeczpospolita

Ściąganie MP3 bez kary

Sławomir Wikariak 21-07-2008, ostatnia aktualizacja 21-07-2008 08:15

Polskie prawo pozwala pobierać muzykę i filmy z sieci, nawet jeśli rozpowszechniono je nielegalnie. Organizacje zrzeszające producentów chcą zmiany przepisów

autor zdjęcia: Darek Golik
źródło: Fotorzepa

Od dłuższego czasu w polskich kinach wyświetlany jest spot antypiracki. Widać na nim złodziei kradnących torebkę, samochód i płyty. Towarzyszą temu napisy. „Nie kradniesz samochodów, nie kradniesz torebek, nie kradniesz płyt w sklepie? Ściąganie filmów to piractwo. Piractwo to kradzież”.

Kampania reklamowa ma zwrócić uwagę na coraz powszechniejsze zjawisko ściągania plików z muzyką i filmami z Internetu. Problem jednak w tym, że zawarty w niej przekaz jest nieprawdziwy. Polskie prawo pozwala na pobieranie plików z sieci i nie grozi za to odpowiedzialność ani cywilna, ani tym bardziej karna.

Podobnie jest z informacjami, jakie co pewien czas pojawiają się w prasie o policyjnych nalotach na mieszkania osób ściągających utwory z sieci. Policja ściga, ale tylko tych, którzy udostępniają pliki innym bądź ścigają pirackie oprogramowanie.

Dozwolony użytek

Ściągnięcie pliku z muzyką czy filmem to nic innego, jak korzystanie z utworu już rozpowszechnionego. A na to pozwala ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Co więcej, art. 23 tej ustawy nie wspomina o tym, czy utwór jest rozpowszechniony legalnie czy też nie. Jeśli jest rozpowszechniony, można z niego korzystać bez zgody twórcy.

Szkopuł w tym, że osoby korzystające z programów do wymiany plików często nie zdają sobie sprawy, iż nie tylko ściągają, ale jednocześnie rozpowszechniają utwory. Niektóre z tych programów w sposób automatyczny udostępniają bowiem aktualnie pobierane pliki. A to oznacza, że internauta popełnia przestępstwo, za które może nawet trafić do więzienia. Grozi mu też odpowiedzialność cywilna i konieczność zapłacenia potrójnego wynagrodzenia. Przy udostępnianiu plików liczonych w tysiącach może to być szczególnie dotkliwe i oznaczać niebagatelne kwoty.

Pobieranie nie jest ścigane

Producenci audio i wideo oraz organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi zdają sobie sprawę, że w tym stanie prawnym trudno byłoby im udowodnić, że samo ściąganie jest nielegalne. Prawdopodobnie z tego powodu nie było dotychczas w Polsce żadnego procesu o samo pobieranie plików z sieci. Jeśli sprawa jest kierowana do sądu, to dotyczy bądź programów komputerowych, które są przez przepisy traktowane inaczej niż pozostałe utwory, bądź też rozpowszechniania plików. – Rzeczywiście przepis dotyczący dozwolonego użytku osobistego może być interpretowany na tyle szeroko, że samo pobieranie utworów z sieci nie jest zabronione – przyznaje Mariusz Kaczmarek, dyrektor Fundacji Ochrony Twórczości Audiowizualnej FOTA.

Zmiany w prawie

Coraz częściej w środowisku producentów i twórców słuchać głosy, że przepisy powinny zostać zmienione. – Pewnym absurdem jest, że jeżeli ktoś kupi piracką płytę na bazarze, to złamie prawo i będzie ścigany, a jeśli ściągnie piracką kopię z Internetu, nic mu za to nie grozi – uważa Kaczmarek. Proponuje on, aby pobieranie nielegalnie rozpowszechnianych w sieci plików traktować na tej samej zasadzie jak kupno pirackiego nośnika. Grozi za to kara od trzech miesięcy do pięciu lat więzienia.

Inne propozycje to karanie grzywną, odcinanie od Internetu czy konfiskowanie komputerów. W Ministerstwie Kultury trwają prace nad nowelizacją prawa autorskiego. Na razie jednak nie wiadomo, w jakim kierunku pójdą zmiany.

masz pytanie, wyślij e-mail do autora s.wikariak@rp.pl

Dr Katarzyna Lasota, prawnik w kancelarii White & Case

Osoba ściągająca z Internetu plik z muzyką czy filmem dla własnego użytku nie łamie prawa. Mieści się to bowiem w granicach dozwolonego użytku osobistego, o którym mowa w art. 23 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. I nie ma tu znaczenia, czy ściągany plik jest rozpowszechniany za zgodą twórcy czy też nie. Osoba go pobierająca nie ma wyraźnie określonego przez prawo obowiązku tego sprawdzać.

Odmienna jest jednak sytuacja osoby rozpowszechniającej bez wymaganej zgody dany utwór, np. poprzez udostępnianie go za pomocą programu typu „peer to peer”. Ona bez wątpienia narusza przepisy i naraża się na odpowiedzialność zarówno cywilną, jak i karną. Grozi za to kara do dwóch lat pozbawienia wolności, a w przypadku osiągania z tego tytułu korzyści majątkowych nawet do trzech lat.

Źródło : Rzeczpospolita

Litwa pragnie tarczy u siebie

Litwa chce tarczy antyrakietowej u siebie

Litwa chce, żeby elementy amerykańskiej tarczy antyrakietowej stanęły na jej terytorium. Taką deklarację podczas wizyty w Argentynie złożył prezydent naszych sąsiadów Valdas Adamkus. Jest to pierwsze tak mocne oświadczenie od momentu, gdy pojawiły się spekulacje na temat rozmów Wilna i Waszyngtonu w sprawie instalacji - informuje DZIENNIK.

czytaj dalej...
REKLAMA

"Litwa nie prowadzi żadnych negocjacji ze Stanami Zjednoczonymi w sprawie tarczy" - zastrzegł jak zwykle ostrożnie Adamkus w piątkowym wywiadzie dla argentyńskiego dziennika "La Nacion". Zaraz potem jednak dodał: "Uważamy, że system ten jest ważnym elementem bezpieczeństwa europejskiego i międzynarodowego. Dlatego wspólnie z naszymi sojusznikami jesteśmy gotowi uczestniczyć w jej budowie" - oświadczył. Dodał również, że dla Litwy, tak jak dla innych państw europejskich, tarcza to sposób na poprawę bezpieczeństwa oraz stabilności w regionie i na całym świecie.

O tym, że elementy amerykańskiej tarczy antyrakietowej mogłyby stanąć na Litwie, spekuluje się od kilku tygodni. Dotychczas jednak Adamkus albo zaprzeczał, albo zbywał wszelkie pytania ogólnikowymi komentarzami. Mimo ciągle zawoalowanego tonu, w jakim litewski przywódca wypowiedział się dla argentyńskiego dziennika, rosyjskie media nie mają już wątpliwości. "Litwa składa ofertę Stanom Zjednoczonym" - to najczęściej brzmiący komentarz na portalach internetowych rosyjskich gazet.

Adamkusa, który w Argentynie spotykał się z przedstawicielami 200-tysięcznej litewskiej diaspory, natychmiast poparła litewska prawica, która prowadzi w sondażach przed październikowymi wyborami parlamentarnymi.

"Nie jest to oczywiście żaden szantaż ani licytacja z innymi potencjalnymi lokalizacjami. Najzwyczajniej w świecie budowa tarczy na Litwie leży w naszym geopolitycznym interesie" - mówi DZIENNIKOWI Emanulis Zingeris, poseł z konserwatywnego "Związku Ojczyźnianego". "Przestrzeń powietrzną państw bałtyckich chronią jedynie cztery NATO-wskie samoloty - to za mało. Jeśli tarcza stanie na naszym terytorium, będziemy o wiele bezpieczniejsi. Dlatego popieramy inicjatywę prezydenta" - tłumaczy.

Eksperci nie wierzą, by moment, w którym Adamkus zdecydował się na tak otwartą propozycję, był przypadkowy. Od kilku tygodni polsko-amerykańskie negocjacje w sprawie tarczy tkwią w martwym punkcie. Przede wszystkim ze względu na niechęć Waszyngtonu, by spełnić postulaty Warszawy w sprawie pomocy w modernizacji polskiego wojska.

"Gdzie dwóch się bije, tam trzeci próbuje korzystać" - mówi DZIENNIKOWI Chris Parker, brytyjski ekspert ds. obronności z uniwersytetu w Lancaster. "Pentagonowi zależy głównie na czasie i jeśli szybko nie dogada się z Polską, Litwa może dla niego być równie dobrym partnerem. A może nawet lepszym, bo na pewno nie będzie stawiać takich żądań, jakie przedstawia wasz kraj" - dodaje.

Zdaniem Parkera ewentualna zmiana lokalizacji nie wiąże się dla USA z żadnym ryzykiem technicznym. "Wyrzutnie antyrakietowe nie są zbyt wymagające" - mówi. Wyjaśnia on, że miejscowość, w której będzie zlokalizowana baza, musi spełniać trzy warunki, którym Litwa bez trudu sprosta: rzadko zaludniony teren - ze względu na bezpieczeństwo, bliskość lotniska, co pozwoli na na zaopatrywanie bazy, i dostęp do dużych ilości wody potrzebnej do schładzania wyrzutni po każdym wystrzeleniu antyrakiety.

Energia jądrowa na świecie

Rafał Zasuń
2008-07-22, ostatnia aktualizacja 2008-07-22 00:53

Świat wraca do energetyki jądrowej, bo rosną ceny gazu i ropy, a węgiel jest niepopularny jako główny sprawca globalnego ocieplenia

Zobacz powiekszenie
ZOBACZ TAKŻE
 0,18MB
0,18MB
 0,07MB
0,07MB
 0,04MB
0,04MB
 0,08MB
0,08MB
 0,09MB
0,09MB
 0,06MB
0,06MB
W połowie lat 80. wydawało się, że energetyka atomowa najlepsze lata ma za sobą. Ropa naftowa była tania, oscylowała w granicach 20 dol. za baryłkę. W Europie odkrywano coraz to nowe złoża gazu, który dawał tani prąd. W dodatku elektrownię na gaz można postawić w ciągu dwóch lat, a siłownię jądrową buduje się kilkanaście. Swoje zrobiła też katastrofa w Czarnobylu w ZSRR - to za jej sprawą elektrownie jądrowe zaczęły się kojarzyć ludziom bardziej z niebezpieczeństwem niż z energią. Dwa lata po katastrofie - w 1987 r. - Włosi zdecydowali w referendum o wyłączeniu swoich dwóch elektrowni atomowych. Stagnacja w sektorze trwała przez całe lata 90.

Ale od kilku lat ceny ropy i gazu zaczęły stopniowo rosnąć. Od dwóch miesięcy cena baryłki ropy nie schodzi poniżej 100 dol. W ślad za nią idą zawsze ceny gazu ziemnego, który jako paliwo do elektrowni dla wielu krajów stał się mało atrakcyjny. Wówczas przypomniano sobie o atomie.

Dodatkowym impulsem jest globalne ocieplenie, zdaniem większości naukowców spowodowane nadmierną emisją dwutlenku węgla. Z ociepleniem walczy zwłaszcza Unia Europejska, która chce, aby elektrownie płaciły coraz więcej za emisję dwutlenku węgla. Węgiel brunatny i kamienny jako paliwo nagle stał się znacznie mniej konkurencyjny. Energetyka jądrowa nie emituje CO2, ale mimo to nie zyskała przychylności ekologów. Niepokój budzi zwłaszcza kwestia składowania odpadów radioaktywnych.

Na wzrost cen surowców nałożył się szybki rozwój gospodarczy niemal na całym świecie. Żeby móc produkować i używać naszych produktów, potrzebujemy energii, najlepiej taniej.

Kraje, które już mają elektrownie atomowe, stawiają lub będą stawiać nowe bloki. Rumuni skończyli swój w zeszłym roku. Nowe bloki powstają we Francji, w Finlandii, Rosji, Chinach, Bułgarii, USA i Armenii. Nowe elektrownie, które zastąpią stare, zużyte już bloki, mają postawić Litwini i Słowacy. Z Litwą współpracować ma także Polska.

Do klubu państw atomowych chcą dołączyć też nowe kraje. Gwałtowny rozwój gospodarczy krajów śródziemnomorskich spowodował głód energii. O elektrowni jądrowej myślą w Maroku i Tunezji, Egipt już zdecydował, że wybuduje ją niedaleko Aleksandrii. Kilka miesięcy temu przetarg na budowę siłowni jądrowej rozpisała Turcja. Na atom stawia też Białoruś, która chce się uniezależnić od rosyjskiego gazu. Pod prąd ogólnemu trendowi idą tylko Niemcy - poprzedni rząd zdecydował tam, że wyłączy wszystkie elektrownie atomowe do 2021. Ale obecna kanclerz Angela Merkel chce, żeby rząd i parlament zmieniły tę decyzję.

Dziś na całym świecie działają 442 reaktory o mocy 370 gigawatów (dla porównania - największa w Polsce elektrownia węglowa Bełchatów ma moc 4,4 gigawata). Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej w opublikowanym w zeszłym roku raporcie przewiduje, że w 2030 r. moc wzrośnie do 447 gigawatów, i to w wariancie pesymistycznym. Jeśli bowiem wszystkie zapowiadane przez państwa projekty zostaną zrealizowane, to moc siłowni jądrowych w 2030 r. wyniesie aż 679 gigawatów. W 2020 r. prąd wytworzony w siłowniach jądrowych będzie wart od 80 do 100 mld dol.

Większość elektrowni powstaje w gwałtownie rozwijającej się Azji - aż 15 z 29 reaktorów w budowie przypada na ten kontynent. Najwięcej energii potrzebują oczywiście dwa azjatyckie kolosy - Chiny i Indie. Skala planowanych inwestycji jest imponująca, dziś zaledwie 3 proc. energii w Indiach pochodzi z atomu. Ale powstaje tam siedem nowych reaktorów - w 2022 będą produkować 10 proc. energii, w 2052 r. aż 26 proc. W tyle nie pozostają też Chiny, buduje się tam cztery nowe reaktory, a władze zapowiadają przetargi na kilka kolejnych.

Ceny prądu

W odległości 300 km od polskich granic eksploatowanych jest 10 elektrowni jądrowych - w sumie 26 reaktorów. Narażając się na takie samo ryzyko katastrofy jądrowej jak kraje, które wybudowały elektrownie, korzystamy z nich jednak w bardzo ograniczonym zakresie. Wymiana prądu między Polską a krajami ościennymi może odbywać się na małą skalę, bo niewielką moc mają kable łączące nas z sąsiadami.

Tymczasem Polska stoi przed wielkim dylematem - z czego będziemy czerpać energię w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat. Nasza pędząca gospodarka potrzebuje jej coraz więcej. Do niedawna wydawało się, że nie ma alternatywy dla węgla, którego mamy pod dostatkiem. Unijna strategia energetyczna sprawiła jednak, że węgiel jako paliwo stał się dużo mniej konkurencyjny. Za prawo do emisji dwutlenku węgla elektrownie muszą bowiem słono płacić. Bruksela rozdaje każdemu krajowi darmowe limity CO2 ale tak, aby nakłonić państwa do ograniczenia emisji. Limit dla Polski na lata 2008-2012 jest mniejszy o 30 proc. od naszych potrzeb. Brakujące limity elektrownie będą musiały dokupić. Zdaniem większości fachowców energetyce potrzebne będzie 20-30 mln ton rocznie. Dziś prawo do emisji tony CO2 kosztuje ok. 25 euro, ale cena może wzrosnąć. W sumie elektrownie wydadzą na limity CO2 od kilkuset milionów do miliarda euro rocznie - rachunek ten dostaniemy w cenie prądu. Jeśli Bruksela postawi na swoim i od 2013 r. znikną darmowe limity, a elektrownie za wszystkie uprawnienia będą musiały płacić, to cena prądu w Polsce wzrośnie aż o 70 do 90 proc. Polska energetyka jest bowiem w 95 proc. uzależniona od węgla. Takiego bilansu energetycznego nie ma żaden kraj w Europie.

Firma Energomontaż obliczyła w zeszłym roku, jakie będą hurtowe ceny jednej megawatogodziny energii elektrycznej z różnych źródeł w 2020 r. Dziś kosztuje ona ok. 160-180 zł. Ceny wzrosły w ciągu tego roku o niemal 20 proc. Powodem jest obawa przed deficytem energii elektrycznej oraz strach przed problemem z CO2.

Dodatkowo naszą sytuację pogarsza to, że znaczną część starych bloków energetycznych trzeba będzie wyłączyć. Żeby gospodarka nie ucierpiała, potrzebujemy co roku 1000 MW nowych mocy. Na razie nie powstaje w Polsce nowy blok o takiej mocy.

Ceny surowców

Żeby światowa gospodarka mogła się rozwijać, potrzebna jest energia. Potrzebują jej zwłaszcza kraje rozwijające się - Chiny i Indie. Był taki okres, że w Chinach nowa elektrownia węglowa powstawała co kilka dni. "Fabryka świata" pożera także gigantyczne ilości ropy zużywanej w generatorach dieslowskich, w które zaopatrzonych jest wiele fabryk. Chcą one uniknąć wyłączeń prądu, które w Chinach czy Indiach nie są rzadkością.

Boom w RPA połączony z brakiem budowy nowych elektrowni spowodował, że prądu brakuje permanentnie, a blackouty są na porządku dziennym. Krajowi grozi spowolnienie rozwoju gospodarczego. Także kłopoty z energią elektryczną odpowiedzialne są za marny stan przygotowań do piłkarskich mistrzostw świata w 2010 r.

Popyt na energię wywindował ceny surowców do niebotycznych rozmiarów. Ropa powyżej 100 dol. za baryłkę nikogo już nie dziwi, z ropą powiązane są ceny gazu ziemnego. Wedle niektórych, raczej ponurych, prognoz w przyszłym roku cena baryłki ropy przekroczy 200 dol. Drożeje także węgiel i uran. Wysokie ceny surowców spowodowały także boom na odnawialne źródła energii. Wiatr, woda, słońce biomasa, biopaliwa cieszą się wielkim powodzeniem, ale po części zawdzięczają to ogromnemu wsparciu państw. Według unijnej strategii udział odnawialnych źródeł w bilansie energetycznym UE w 2020 r. ma wynieść 20 proc. Oznacza to ogromny wysiłek także dla Polski, która ma się "poprawić" z 7 do 15 proc. Kłopot z energią odnawialną polega na tym, że z wyjątkiem energetyki wodnej jest ona droższa niż konwencjonalna.

Atomowi giganci

Możliwości budowy elektrowni jądrowych ma kilkanaście krajów, ale tak naprawdę na świecie liczą się czterej potentaci - z Francji, Rosji, USA, Japonii i Kanady. To oni startują w przetargach na całym świecie i to oni dostarczają do większości elektrowni uranowe paliwo. W walce o gigantyczne, warte miliardy dolarów kontrakty ekonomia miesza się z geopolityką, a za "swoimi" firmami wstawiają się przywódcy państw, a dyplomaci pilnie obserwują, który kraj zamierza budować elektrownię atomową.

Francuska firma Areva należąca w większości do państwa. Jej najnowszy produkt - reaktor EPR - reklamowany jest jako najnowocześniejszy model na świecie. Areva cieszy się od lat wsparciem francuskich polityków. Niedawno prezydent Francji Nicolas Sarkozy odbył prawdziwą pielgrzymkę do krajów arabskich, przedstawiając im zalety francuskiej technologii. Areva wybudowała bądź buduje elektrownie w Chinach, RPA i Finlandii. W samej Francji siłownie buduje inny gigant francuskiej energetyki - Electricite de France (EdF).

Westinghouse odniósł za to sukces na Ukrainie - podpisał lukratywny kontrakt na dostawę paliwa do tamtejszych elektrowni, co bardzo poirytowało Moskwę.

Druga amerykańska firma, która walczy o kontrakty głównie w USA i Azji, to General Electric, współpracująca z japońskim Hitachi. Ich reaktory działają w USA i Japonii.

W cieniu gigantów działają mniej znani Kanadyjczycy z firmy Atomic Energy of Canada. Ta państwowa firma sprzedała reaktory do Chin, Argentyny, Indii, Korei Płd. W Europie kanadyjskie reaktory działają w rumuńskiej elektrowni Cernavoda. Kanadyjczycy oferują szybką i terminową budowę oraz prostą technologię.

Reaktor

Elektrownia jądrowa to elektrownia cieplna, w której woda podgrzewana jest nie przez ciepło wyzwalane w czasie spalania węgla lub węglowodorów, lecz przez ciepło wytwarzane w czasie zachodzenia łańcuchowej reakcji rozszczepiania jąder. Ciężkie jądro ulega rozszczepieniu - samorzutnie bądź na skutek zewnętrznego bodźca - na dwa fragmenty lżejsze jądra i kilka neutronów, uwalniając znaczną energię. Neutrony te z kolei powodują dalsze rozszczepienia, powodując łańcuchowy przebieg procesu.

W elektrowniach jądrowych reakcja łańcuchowa jest sterowana - nie może wymknąć się spod kontroli.

Paliwem jest izotop uranu U-235 - sam lub zmieszany z izotopem plutonu Pu-239.

Inne elementy, np. turbina czy generator prądu, są takie same jak we wszystkich elektrowniach cieplnych.

Elektrownie jądrowe mają wiele zalet - pierwsza z nich to niski udział cen paliwa w koszcie produkcji energii elektrycznej. W elektrowni atomowej wynosi zaledwie 10 proc., w węglowej - 30 proc., a w gazowej - 75 proc. Udział kosztów samego niewzbogaconego uranu jest jeszcze mniejszy - wynosi zaledwie 3-5 proc. To sprawia, że nawet dwukrotny wzrost cen uranu powoduje, że cena prądu rośnie zaledwie o kilka procent.

Najważniejszy problem to składowanie odpadów radioaktywnych. Trzyma się je pod ziemią w specjalnych magazynach.

Czy elektrownie jądrowe są bezpieczne w przypadku ataku terrorystycznego? Ich konstruktorzy zapewniają, że budowane są tak, aby wytrzymały nawet samobójczy atak lotniczy taki jak na World Trade Center w 2001 r.

Francuzom depczą po piętach Rosjanie. Ich państwowa korporacja Rosatom sprzedaje reaktor WWER - produkt wprawdzie leciwy, bo ponad 20-letni, ale za to sprawdzony, tani i ulepszony. Żeby walczyć o kontrakty w Europie, Rosjanie postarali się o certyfikat Unii Europejskiej na swoje elektrownie. W 2006 połączyli siły z Francuzami i wygrali przetarg na budowę siłowni w Belene w Bułgarii, wygrywając z amerykańsko-japońskim Westinghouse. Oprócz Rosji i Bułgarii budują elektrownie także w Chinach, Indiach oraz najbardziej kontrowersyjną - w Iranie. Zachód obawia się, że instalacja pomoże ajatollahom uzyskać broń jądrową.

Kolejny atomowy gigant nazywa się Westinghouse i w przeciwieństwie do pierwszych dwóch jest prywatny. Firma pochodzi z USA, ale większość udziałów ma japońska Toshiba. Budowali bądź budują elektrownie w USA, Chinach i Korei Płd. W Europie Amerykanie nie mają ostatnio szczęścia w walce z Rosjanami i Francuzami. Nie tylko przegrali przetarg na budowę elektrowni jądrowej w Bułgarii, ale nie udało im się także dostać kontraktu na dostawę paliwa do elektrowni słowackich. Pokonali ich tam również Rosjanie.

Znalazły się 84 miliony na nową bibliotekę

Iwona Sobczyk
2008-07-21, ostatnia aktualizacja 2008-07-21 18:18

Nowa wspólna biblioteka Uniwersytetu Śląskiego i Akademii Ekonomicznej zostanie zbudowana według najnowszych standardów - będzie można i pobuszować między półkami, i przejrzeć książkę wirtualną. A to wszystko w supernowoczesnym wnętrzu. Znalazły sie na to pieniądze

Uniwersytet Śląski od 35 lat czeka na bibliotekę. Na razie biblioteczne pomieszczenia zajmują kawałek wydziału matematyki, fizyki i chemii. - Zaczyna nam brakować miejsca w magazynie. Jak się skończy, to będzie tragedia. Nowa biblioteka jest niezbędna - mówi prof. Dariusz Pawelec, dyrektor biblioteki UŚ.

Podobnie wygląda sytuacja na Akademii Ekonomicznej. - Mamy jeden z najbogatszych zbiorów bibliotecznych z dziedziny ekonomii na Górnym Śląsku i nie mamy gdzie go prezentować - mówi Urszula Klemczak-Maciąg z centrum promocji AE.

Obie uczelnie zamierzają zbudować wspólną bibliotekę i chyba już nic nie powinno stanąć im na drodze. Biblioteka, a właściwie Centrum Informacji Naukowej i Biblioteka Akademicka, będzie kosztować około 84 miliony złotych. Ponad 9 milionów wyłożą Katowice, 12 milionów da zarząd województwa śląskiego. Uczelnie podpisały z zarządem województwa umowę na dofinansowanie projektu ze środków unijnych. Z regionalnego programu operacyjnego na budowę gmachu przeznaczone zostaną aż 53 miliony złotych. Marcin Michalik, dyrektor gabinetu marszałka województwa śląskiego przyznaje, że to solidna dotacja. - Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że warto wspomóc tę inwestycję. Jesteśmy pewni, że Centrum wpłynie na rozwój społeczności akademickiej w regionie. Doceniliśmy też współdziałanie dwóch uczelni - mówi Michalik. Brakujące 9 milionów mają dołożyć po połowie AE i UŚ. Uczelnie mają jednak nadzieję, że część kwoty weźmie na siebie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

Budynek stanie w miejscu spalonego Torkatu, który uniwersytetowi podarowało miasto, między Wydziałem Nauk Społecznych i Wydziałem Prawa i Administracji. - Biblioteka będzie spełniała wszystkie najnowsze standardy - mówi prof. Pawelec.

Teraz panuje moda na biblioteki otwarte, w których czytelnik ma po prostu dostęp do regałów z książkami. Dla tych, którym nie w smak wędrowanie między półkami, powstaną wirtualne bazy danych i biblioteka cyfrowa. W podziemnych magazynach zmieszczą się prawie 2 miliony woluminów, w środku będą kawiarenka, sala konferencyjna i wystawiennicza, wokół budynku miejsca parkingowe i zieleńce.

Uczelnie muszą teraz przygotować procedurę przetargową na wykonanie prac. Wiosną przyszłego roku ma się rozpocząć budowa. Uroczyste otwarcie zaplanowano na październik 2011 roku.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice