sobota, 23 sierpnia 2008

Prezydent: Tacy jak Tusk nie powinni być politykami » Prezydent: Tacy jak Tusk nie powinni być politykami

Kaczyński: Za tarczę część grzechów będzie im odpuszczona

Witold Waszczykowski znajdzie pracę w Kancelarii Prezydenta - potwierdza w wywiadzie dla DZIENNIK prezydent Lech Kaczyński. Nie wyklucza też dalszych zmian w kancelarii. Ujawnia także, dlaczego śmiał się, gdy premier Donald Tusk przemawiał po angielsku w trakcie podpisywania umowy o tarczy antyrakietowej. I tłumaczy, dlaczego Tusk nie powinien być politykiem.

czytaj dalej...
REKLAMA

Michał Karnowski, Anna Wojciechowska: Panie prezydencie, jest wreszcie umowa o tarczy antyrakietowej. Czy dziś potwierdziłby pan swoje słowa sprzed kilku tygodni, że pan może nie być prezydentem, ale Polska musi mieć tę instalację?
PREZYDENT LECH KACZYŃSKI: Tak. To była naprawdę historyczna chwila. Ta umowa bardzo umacnia nasz sojusz z USA. Co ciekawe prezentujemy w tej sprawie bardzo podobny sposób myślenia z panią Condoleezzą Rice. W naszej optyce wcale nie chodzi o to, że boimy się rosyjskich czołgów. Tu idzie przede wszystkim o silniejsze związki z USA, które są nam niezbędne. Nie dlatego, żebym był jakoś wyjątkowo proamerykańskim politykiem. Ale dlatego że jestem politykiem propolskim. I wiem doskonale, to wiedzą zresztą także w Rosji, jak bardzo tarcza wzmacnia Polskę. Wiele byłem gotów za to oddać. Ale ostatecznie umowę udało się sfinalizować wskutek wydarzeń w Gruzji. Moja wiedza bowiem jest taka, że rząd nie zakładał dojścia do porozumienia z Amerykanami, przynajmniej przed wyborami w USA.

Ma pan prezydent wiedzę, że zapadła taka decyzja polityczna w rządzie Donalda Tuska?
Tak sądzę. Choć nie znam wszystkich szczegółów, bo wymiana informacji między nami jest w tej chwili na bardzo niskim poziomie.

Saakaszwili przetrwa?
Teraz wydaje się, że tak. Ale ja jechałem do Gruzji w przekonaniu, że realizowany będzie właśnie wariant usunięcia go. A utrata Gruzji przez zachód, to utrata rzeczywiście całego środkowego wschodu.

A to prawda, że łączy pana jakaś nadzwyczajna przyjaźń z Saakaszwilim? Pojawiły się plotki, że jest pan ojcem chrzestnym jednego z jego dzieci.
Nie, to nieprawda. Ja mogę powiedzieć, że go lubię. Bardzo miło mi się z nim rozmawia. Sympatyczny, pełen wigoru i energii.

A będzie pan prowadził jeszcze jakieś działania na rzecz przyznania MAP Gruzji?
Będę robił wszystko, by tak się stało. Rozmawialiśmy o tym z Condoleezzą Rice i sądzę, że w grudniu tak się stanie. Klucz jest w rękach Niemiec.

Pana prezydentura wyraźnie żegluje w stronę polityki zagranicznej. Jest coś, co chciałby pan zostawić po sobie w dziedzinie polityki krajowej?
To nie tak. Choćby w środę uczestniczyłem w spotkaniu na temat planowanej przez rząd reformy oświaty. Po jej ewentualnym wprowadzeniu będziemy mieli w Polsce nie jeden, a wiele systemów oświaty. Nastąpi dalsze pogłębienie dezintegracji i to na różnych płaszczyznach – od tej, która związana jest z narodowotwórczą funkcją szkoły przez dezintegrację społeczną. Także kontrola społeczna nad prowadzeniem polityki oświatowej zostanie osłabiona, gdyż samorządy, szczególnie wojewódzkie, są w dużej mierze anonimowe, nie skupiają na sobie społecznej uwagi. Nie widzę też poważnych przesłanek, by liczyć na to, że zapobiegnie się przeniesieniu na teren oświaty różnych dziwnych nastrojów miejscowych establishmentów, nastrojów, które można określić jako transfer lojalności z własnego kraju na sąsiada, silniejszego sąsiada. Słyszałem już o niewielkim muzeum w małym mieście na ziemiach zachodnich, gdzie niechętnie patrzą na plany wystaw związanych z 90-leciem odzyskania niepodległości. Miejscowi notable sądzą, że trzeba się koncentrować na lokalnej historii, która przez wiele wieków nie była polska. Obawiam się, że tacy ludzie będą układali programy szkolne, a potem będzie za późno. A przecież i w elitach większych ośrodków, jak Gdańsk, występują różne egzaltacje.

Stawia pan tezę, że polskość jest dziś zagrożona?
Mamy kryzys polonizmu, pisano już o tym już przeszło 20 lat temu. Mam na myśli oczywiście polskość rozumianą nie nacjonalistycznie, czego jestem wrogiem. Chodzi mi o polski patriotyzm. W tym sensie polskość jest zagrożona. Pewne procesy są widoczne, szczególnie na ziemiach, gdzie obecne są mocne wpływy innych krajów. Nie widać tego w Warszawie, ale w Trójmieście już bardzo dobrze.

Skoro krytykuje pan tak ostro te nadmierne usamorządowienie szkolnictwa, które - jak pan mówi - dominuje w projektach rządowych, to nie możemy nie zapytać, jaką ma pan alternatywę?
W oświacie popieram jeden plan: żeby za pomocą kontrolowanego przez państwo, ale zewnętrznego systemu ocen szkół powoli wyrównywać ich poziom. Szkoły podstawowe mogą być administrowane przez samorządy, ale w sprawach programowych pewne minimum musi pozostać sprawą państwa. Także w przypadku szkół prywatnych. Nie może być tak, że jest 27 różnych podręczników do jednego przedmiotu. To jest bowiem komercja obliczona tylko na to, by 27 podmiotów mogło zarobić. Ja rozumiem potrzebę swobody kreacyjnej nauczycieli, ale jakieś ograniczenia w tym obszarze muszą być. To państwo odpowiada za to, żeby wychować młode Polki i Polaków.

Za mundurkami zniesionymi przez ten rząd pan płacze?
Niespecjalnie się tym tematem przejmuję. Nie płaczę, ale też wiem, że szkoła nie może być galerią mody.

A czy w polityce krajowej widzi pan jakieś pole, na którym możliwe jest porozumienie pana z rządem?
Trzeba wziąć pod uwagę bardzo daleko idące różnice przekonań. Program rządu, jak sądzić po zapowiedziach, bo w praktyce niewiele się dzieje, jest zamysłem wielkiej dezintegracji. Oświata jest tu tylko przykładem ściśle związanym z prowadzoną już polityką kulturalną odrzucającą w praktyce dorobek poprzedniego rządu, jego plany polityki historycznej. Ale mamy też projekty zmian w administracji, w prokuraturze, mamy plany rozbicia mediów publicznych. To wszystko jest dość spójną całością, tak samo jak spójny był program poprzedniego rządu nastawionego na integrację, co można wykazać w działaniach niemal każdego resortu. Jest więc trudno, choć sądzę, że można znaleźć coś, co by łączyło.

Ale nie obawia się pan, że bez takiego porozumienia Polska nie ruszy w żadnej dziedzinie?
Może przypomnę, że dotąd stosowałem weto bardzo oszczędnie i nie mam zamiaru wszczynać wojen, ale do planów dezintegracji się nie przychylę.

Takie ciągłe znoszenie się dwóch ośrodków władzy sprawi, że suma dwóch lat w kluczowych dla Polski problemach będzie zerowa. Pan planuje zgłoszenie jakiś własnych inicjatyw w najbliższym czasie?
Moje doświadczenie z tym parlamentem jest takie, że ustawy nawet dotyczące tak niepolitycznych i oczywistych spraw jak fundusz dla ofiar katastrof żywiołowych odrzucane są z miejsca. Słyszę też jakieś zupełnie zdumiewające interpretacje konstytucji, z których wynika, że przekraczam swoje uprawnienia. Krótko mówiąc, konstytucja obowiązuje, ale do granic woli grupy rządzącej. Na takim poziomie kultury politycznej i prawnej trudno coś zdziałać, ale być może w niedługim czasie zostanie uzgodniona ustawa o bezpieczeństwie narodowym. Liczę też na porozumienie w sprawach kombatantów. W innych wskazanych kwestiach potrzebne jest przede wszystkim porozumienie w Sejmie. Chętnie będę je wspierał wszystkimi dostępnymi mi metodami.

A ma pan prezydent coś do zaoferowania w dziedzinie służby zdrowia? Jakiś własny plan? Bo na razie słychać tylko o niezgodzie na projekty rządowe.
Będę organizował dyskusje różnych środowisk. Osobiście byłem zwolennikiem starego projektu PiS (finansowanie budżetowe), ale wiem, że nie znalazł on poparcia. Wydaje mi się, że jesteśmy świadkami ponadpartyjnego porozumienia, które może doprowadzić do sformułowania rozsądnego planu działań i wynikających zeń projektów ustaw. Chodzi o wspólną pracę panów posłów Piechy, Balickiego i Dorna. Jeśli chcieliby mojego wsparcia, chętnie pomogę. Natomiast plany zrodzone w podkomisji sejmowej wydają się wielkim zagrożeniem chaotyczną prywatyzacją, nadużyciami, a w dalszej konsekwencji niszczą społeczny charakter służby zdrowia, godzącą w mniej zamożnych pacjentów komercjalizacją.

Wskutek czego konkretnie?
Przez oddawanie wszystkiego samorządom, a potem w konsekwencji dalszy transfer majątku: oddawanie szpitali i szkół różnym podmiotom.

A co pan dziś sądzi o idei taniego państwa? Jest realizowana?
Zawsze mówiłem, a opierałem to na doświadczeniu, że państwo może być albo tanie, albo dobre. Nawet kiedy PiS wysuwał to hasło, byłem przeciw. Ale dobre państwo to najpierw dobry rząd, a z tym na razie jest kiepsko. Mamy zapowiedzi zmian, o których już mówiłem i bardzo dużo propagandy. Tu jest sedno sprawy. Może się to jeszcze zmienić, ale w hierarchii rządów po 1989 roku ten gabinet ma pozycję niewysoką. Nawet SLD wystąpił przeciw niektórym pomysłom tego gabinetu, choć przecież w antykaczyźmie prześcigało chyba PO.

I teraz to SLD może być sojusznikiem w osiągnięciu pana celów? Podobno na słynnym spotkaniu z Grzegorzem Napieralskim zawarł pan prezydent pakiet porozumień. Nie tylko w sprawie ustawy medialnej, ale także w kwestii służby zdrowia?
Spotkałem się z Napieralskim i to była dobra rozmowa z politykiem z pokolenia mojej córki. Oczywiście jesteśmy nie tylko z innych pokoleń, ale także z całkowicie odmiennych opcji. Ale rozmawiać trzeba.

Polubiliście się?
Ja w ogóle lubię ludzi. On naturalnie ma inny styl bycia, ale oceniam go nieźle.

I rozmawialiście aż przez cztery godziny. Trudno uwierzyć, by tylko z sympatii.
Z tymi czterema godzinami nie przesadzajmy. Ja kilka razy wychodziłem z tego spotkania a w tym czasie rozmowę kontynuowali moi ministrowie. Sądzę, że można z nimi powstrzymać taką politykę społeczną, która jest w interesie 10 proc. społeczeństwa, a przeciw interesom 90 procent. I tu współpraca rzeczywiście mnie interesuje. Nie dogadamy się jednak na pewno w polityce zagranicznej czy historycznej, nie mówiąc już o zagadnieniach moralnych.

Ale jednak współpraca z tym SLD już nie jest według pana tak bardzo kompromitująca?
Po pierwsze gdy chodzi o głosowania w Sejmie, to zawsze różne rzeczy się zdarzają. Nie jeden raz głosowali posłowie z różnych stron politycznego spektrum. Słowo „kompromitacja” jest tu zupełnie niewłaściwe.
Poza tym nastąpiła częściowa zmiana pokoleniowa. Napieralski nie ma już na sumieniu PRL-u, jest na to za młody. Do prawdziwej socjaldemokracji jeszcze długa droga, ale może coś się zaczyna, choć jeśli patrzeć na niektóre decyzje, to mają stromo pod górę.

Wystawia pan prezydent ekipie Donalda Tuska druzgocącą ocenę. Ale gdy spotykacie się ponowie w cztery oczy, to przecież potraficie razem usiąść i normalnie rozmawiać. Często nawet bardzo długo. Mówi pan prezydent wtedy premierowi, to co nam przed chwilą: Donald, Tobie o nic nie chodzi? Co premier na to wtedy odpowiadał?
Dochodzi między nami często do ostrej wymiany zdań, Ale umówiliśmy się, że te rozmowy pozostają między nami i nikt jeszcze tej zasady nie złamał.

Czy to prawda, że podczas jednego ze spotkań Donald Tusk poprosił pana o pomoc w zorganizowaniu spotkania pomiędzy nim a Jarosławem Kaczyńskim?
Była rzeczywiście taka sytuacja. Ja nie traktowałem wtedy tego poważnie. Ale nie sądzę, żeby takie spotkanie było niemożliwe.

A z punktu widzenia prezydenta nie wydaje się wręcz niezbędne?
Po pierwsze to nie jest moja decyzja, tylko Jarosława Kaczyńskiego. A sądzę, że musiałby wiedzieć, że chodzi o coś poważnego, a nie na przykład o to, by pomóc naciskać Pawlaka, do czego by się pewnie nie palił. Zobaczymy jeszcze, co się będzie działo we wrześniu, w październiku. Rząd może uznać polityczne realia, i w tym fakt, że w 2005 roku zostałem wybrany prezydentem, reprezentując klarowny program polityczny i że mam nie tylko prawo ale i obowiązek wobec wyborców tego programu bronić i mam odpowiednie narzędzia konstytucyjne.

Tyle, że poziom agresji w tym Sejmie jest już zupełnie irracjonalny, nie pozwala na zrobienie czegokolwiek.
To jest całkowita prawda. Tyle, że począwszy od czerwca 2005 roku łatwo ustalić kto do tego stanu doprowadził, jaki szeroki front, bo nie o jedną partię tu chodzi, wywołał to, co prof. Ryszard Legutko nazwał celnie wścieklizną polityczną. Wydawało mi się, że po wyborach w 2007 roku to się może skończy, ale było to złudzenie. To trwa.

Taka jednoznaczna opinia utrudnia panu prezydentowi odgrywanie roli mediatora. A przecież w takich momentach wszystkie oczy zwracają się w stronę prezydenta.
Po to, by prezydent był skutecznym arbitrem muszą być zachowane pewne warunki. Wszyscy muszą uznawać, że Konstytucja obowiązuje niezależnie od tego, czy im się to w danym momencie podoba czy nawet bardzo nie podoba. Wszyscy muszą w słowach i czynach uznawać, że prezydent zgodnie z Konstytucją jest pierwszą osobą w państwie, muszą przestrzegać ustalonych precedencji, dobrych obyczajów itd. To po pierwsze. Po drugie być arbitrem nie oznacza nie dostrzegać rzeczywistości, a ta jest taka, jaka jest. Jeśli ktoś napadnie na przechodnia, ciężko go pobije, ale dostanie też kilka kuksańców na co będzie reagował histerią i żądaniami, by mógł bić bez żadnej reakcji bitego, to zadaniem arbitra nie jest przyznać mu racje, a powiedzieć mu: przestań bić i przeproś, a dopiero później przekonywać bitego, by zrezygnował z rewanżu. I takiej roli chętnie się podejmę. Nie bardzo wierze, by ktoś chciał przepraszać, ale może przynajmniej okładanie się skończy i o to zwrócę się do wszystkich stron.

Jaką formę może przyjąć ta inicjatywa?
Zobaczymy. Jest choćby instytucja orędzia. Ale niewątpliwie potrzebne jest uspokojenie tego napięcia, tak by ponadpartyjnie rozwiązać pewne sprawy.

A nie jest tak, że pan sam daje się wciągać niepotrzebnie w te konflikty?
Jak niby?

Choćby pokazując na chwilę przed podpisaniem tarczy, że zaproszenie na tę uroczystość jest zaadresowane "pan Lech Kaczyński". To albo błąd albo złośliwość rządu, ale natychmiastowe ujawnienie sprawy wciąga pana prezydenta w mało poważny jednak konflikt.
Zapewniam, że w ogóle bym tego nie zauważył, gdyby nie ostentacyjne okazywanie braku szacunku głowie państwa przez co najmniej dużą część Platformy. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale przy okazji porozumienia o tarczy były tego kolejne przykłady. Tu już nie chodzi o mnie, choć nie znajduję w moim życiorysie niczego, co kazałoby mnie mniej szanować niż moich poprzedników, ale o brak szacunku dla państwa, dla Konstytucji. Na przykład moje spóźnienie było wynikiem takich działań.

Niektórzy komentatorzy sugerowali, że to pan się chciał spóźnić, żeby podkreślić swoją rolę.
No właśnie - o wywołanie takich komentarzy chodziło. A my ruszyliśmysamochodem w momencie gdy przyszedł sygnał, zgoda z Biura Ochrony Rządu. I jechaliśmy dość szybko.

Sugeruje pan, że to złośliwe, celowe działanie rządu?
Sami to oceńcie. Ostentacja jest widoczna chyba gołym okiem.

A dlaczego uśmiechał się pan prezydent na początku przemówienia premiera?
Bo mnie strasznie bawi, jak ktoś, kto słabo zna angielki rzuca się do przemawiania w tym języku. A w ogóle śmieszyło mnie to, że premier nie uznaje zwyczaju, który jest szanowany w całej Europie: prezydent zawsze przemawia przed premierem.

Druga strona przywołuje z kolei przykład Czech, gdzie na podobnej uroczystości, prezydenta w ogóle nie było.
Ale to była decyzja prezydenta Klausa, który z cała pewnością przemawiałby pierwszy, gdyby był obecny. U nas sytuacja była inna.
Oczywiste jest, że ja chciałem umowy z Amerykanami.

Jest interpretacja, że te wszystkie konflikty to nawet nie tyle kwestia realnych różnic między panem a premierem, że po prostu zaczęła się już gra o prezydenturę w latach 2010-2015.
Realne różnice są ogromne i o tym mówiłem, ale to że chodzi o kampanię jest ewidentne Ale dla mnie nie ma znaczenia. Jestem prezydentem teraz i interesuje mnie dobre wykonywanie tej funkcji. I nie mogę się godzić na ciągłe negowanie i podważanie podstawowych faktów i uprawnień.

W obecnych sondażach prezydenckich premier Tusk wygrywa z panem zdecydowanie.
Już raz, w 2005 roku, wygrał w sondażach. I to jest jego główny problem. Wszystko bierze się z tego, że on nie potrafi przeżyć porażki w poprzednich wyborach prezydenckich. A jeśli ktoś nie potrafi zmierzyć się z porażką, to jest wiele zajęć, jakie może wykonywać ale z pewnością nie może być w polityce.

Będzie się pan ubiegał o następną kadencję?
Biorąc pod uwagę korzyści z zachowanie ciągłości władzy i obawę przed obecnymi rządami, uważam, że muszę zrobić wszystko, by Polska była lepiej rządzona. Będę zatem pewnie powtórnie startował. A już na pewno nie sondaże będę kierowały moją decyzją. Przypominam, że kiedy rozpoczynałem ubiegać się o prezydenturę w poprzednich wyborach miałem w sondażach 4 proc. poparcia.

Gdyby pan prezydent podjął inną decyzję, to podobno w grę wchodzi - czy nawet aspiruje - Zbigniew Ziobro.
Nie sądzę, by to wchodziło w grę. Prezydent w Polsce nie powinien mieć 40 lat. Aleksander Kwaśniewski też już o tym świetnie wie, o czym sam mi mówił. Wie to też Ziobro i wcale się nie rwie.

A pan sam jak tak naprawdę czuje w roli prezydenta?
To co jest trudne, to kompletne pozbawienie prywatności. Pomału staram się jednak walczyć o własną wolność. Kilka dni temu poszliśmy z żoną do restauracji i nic szczególnego się nie działo, nie wzbudzałem jakiegoś nadzwyczajnego zainteresowania.

Której restauracji?
(śmiech) Byliśmy w dwóch, ale na pewno nie powiem w których. Było miło, potraktowano nas jak zwykłych klientów, czyli tak jak trzeba.

A dostrzega pan problem w swoim najbliższym otoczeniu współpracowników? Wielu wskazuje, że właśnie organizacja pana kancelarii szwankuje, co ma przełożenie na pana społeczny odbiór. Czy z tego wynika dymisja Anny Fotygi?
Przyczyny odejścia były całkowicie osobiste. Wszelkie dywagacje polityczne nie mają tu sensu.

Będą dalsze zmiany?
Zmiany zawsze są nieuniknione. Ale ja mam raczej stałe, świetne ekipy. Elżbieta Jakubiak np. to jedna z najzdolniejszych osób w polskiej polityce.

Pani Jakubiak nie ma już w Kancelarii. Z relacji ludzi, którzy z bliska to obserwują wyłania się jednak obraz kancelarii jako dworu pełnego koterii, opisywaliśmy to w DZIENNIKU.
To całkowita bzdura. Napisaliście, że toczy się jakaś walka o dostęp do ucha prezydenta. To kuriozalne bo ona nie miałaby sensu, zważywszy, że ja podszeptom słabo ulegam i źle na nie reaguję. Zresztą także Donald Tusk mówił mi, że nieprawdziwie opisaliście jego mecze w piłkę nożną.

Gdy pytamy o zmiany, to chcielibyśmy także dowiedzieć się, czy ma pan prezydent poczucie, że osobiście popełnił jakieś błędy?
Popełniam błędy, ale naprawdę jestem tak często krytykowany, że nie ma potrzeby, bym się do tego chóru przyłączał. Ale jeszcze raz podkreślam - nie jestem nieomylny, nie uważam się za nieomylnego, zdarza mi się zrobić coś, czego później żałuję, albo też czegoś nie zrobić, czy nie dopilnować, by zrobiono.

A nie była błędem zgoda na to, by to Antoni Macierewicz był likwidatorem WSI?
Oczywiście, że nie. Nikt inny by tego nie wykonał. W czasie gdy rządził Kazimierz Marcinkiewicz to ja de facto zajmowałem się likwidacją WSI. Tak jak zresztą w dużej mierze prowadziłem wtedy - trochę na zasadzie zadań zleconych - operację kupna przez PKN Orlen litewskiej rafinerii Możejki - a także w dużej mierze politykę zagraniczną czy kościelną. Ja też pacyfikowałem konflikty społeczne za pomocą grupy Elżbiety Jakubiak i do momentu, kiedy to robiłem, żadnego większego konfliktu nie było.

Z tego wynika, że Marcinkiewicz w roli premiera też był błędem?
O nie! Ja z tą decyzją nie mam nic wspólnego. Gdyby to ode mnie zależało Marcinkiewicz nigdy nie byłby premierem.

Mówi pan w istocie o swoich drobnych błędach, nie widzi jak rozumiemy większego problemu w Kancelarii Prezydenta. Gdzie zatem jest problem - bo owszem sondaże świętością nie są - ale jednak wyraźnie wskazują, że ma pan poważny problem z odbiorem własnych działań i intencji przez dużą część Polaków.
Jeszcze raz powtarzam, że nie jestem doskonały i pewnie ma to jakiś wpływ na moje notowania. Ale jednocześnie przypominam, ze niektóre potężne media ogłosiły żałobę w momencie mojej wygranej, kiedy jeszcze nic nie zrobiłem. Jeśli wziąć pod uwagę wykształcenie, drogę życiową, osobiste ale także rodzinne związki z tym etosem społecznym, który kształtował pozytywny nurt naszej historii, rolę w "Solidarności”, doświadczenie państwowe, to naprawdę nie było najmniejszych powodów, by mnie atakować. Ale oczywiście chodziło z jednej strony o interesy establishmentu, a z drugiej o to, że wskazany wyżej związek z etosem bardzo wielu nie odpowiada. Dlaczego trudno tu wywodzić, ale nie odpowiada i to przekłada się na stosunek mediów, ich nader intensywne działania i wreszcie na sondaże.

I pan nie jest w stanie przełamać bariery mediów?
To jest trudne. Ja oczywiście będę próbował. Interesy establishmentu są niezmienne, ale poglądy wielu dziennikarzy mogą ewoluować. Zobaczymy.

Z drugiej strony to drugi szef pana Kancelarii, Andrzej Urbański, kieruje telewizją publiczną. Trudne w tej sytuacji obwiniać za wszystko media.
To niemądra teza, że TVP jest przychylna mnie czy PiS. Urbański jest całkowicie autonomiczny, a TVP zdarzają się gorsze programy niź TVN.

Urbański zawodzi, źle kieruje telewizją?
Urbański jest bardzo miły i lubię sobie z nim pogadać wieczorem. I tyle mogę powiedzieć dziś na jego temat.

Warto było zatem wetować ustawę medialną, by walczyć o zachowanie dla niego prezesury, skoro TVP jest gorsza od TVN?
Państwo sobie ułatwiają zadanie. Mówiłem przecież, że niektóre są gorsze. Są w TVP programy wartościowe, jak choćby program Bronisława Wildsteina, który jak cały nurt przywracania pamięci jest dla mnie, i co ważniejsze dla naszej zbiorowej świadomości, bardzo istotny. Tak jak inne, dla których warto bronić telewizji publicznej. Warto jej bronić także jako instytucji narodowej, ale jeśli chodzi o serwisy informacyjne większej różnicy chyba nie ma.

Podobno, by zmierzyć się z przekazami mediów centralnych, planuje pan więcej jeździć po kraju?
Rzeczywiście najpewniej do takiego objazdu dojdzie. Ale co do konkretów, zobaczymy.

Wydarzenia w Gruzji mogą być początkiem jakiegoś przełomu, nowej jakości w relacjach międzynarodowych?
Za wcześnie, by o tym mówić. Na ocenę trzeba poczekać z pół roku. Jednakże od wysoko postawionej osoby usłyszałem dziś, że relacje z Rosją długo jeszcze nie wrócą do stanu sprzed kryzysu w Gruzji.

Powinniśmy Putina dalej zapraszać?
Na razie odłożył wizytę i trzeba to przyjąć z całkowitym spokojem. Dla obecnej Rosji Polska jest krajem, który w którejś tam kolejności powinien wrócić do jej strefy wpływów. Rachuby na odegranie roli pośrednika nie mają podstaw. Niemcy i Francja, są w Europie strategicznym partnerem Rosji. Pośrednicy nie są potrzebni. Poprawa stosunków mogłaby nastąpić jedynie kosztem naszych strategicznych interesów na Wschodzie i kosztem naszej suwerenności energetycznej. Kiedy się to zmieni? Sądzę, że nieprędko. Trzeba tu myśleć w kategoriach długookresowych. Jeśli nie ma takich powodów jak Gruzja, to znaczy gdy ten konflikt będzie rozwiązany, trzeba dbać, by stosunki były poprawne. Jeśli będą sygnały jakichś pozytywnych zmian - reagować, ale przede wszystkim cierpliwość i świadomość, że nic szybko.

A czego dziś w relacjach międzynarodowych możemy się obawiać? Czy widzi pan w kilkuletniej perspektywie jakieś zagrożenie kryzysem?
To zależy od Iranu. Jeśli będzie kryzys to na linii Iran-Izrael. Są też rzeczy, których nigdy się nie da przewidzieć. Sytuacja zaś samej Polski jest póki co taka, że jesteśmy w UE, bardzo ważnej wspólnocie i przed nami dwie perspektywy: albo będziemy mieli coś tam do powiedzenia albo nic. Moja ostatnia akcja w Gruzji, powiedzmy sobie otwarcie, miała faktycznie charakter partyzancki. Prezydent Sarkozy pojechał tam w porozumieniu, jak się domyślam, z kanclerz Merkel. Polityka międzynarodowa bowiem dziś właśnie odbywa się w dużym stopniu przez telefon. I jest pytanie, czy się będzie na tych łączach telefonicznych czy nie.

Pan, słyszymy, jest często z Georgiem Bushem?
Często? Rozmawiałem z nim kilka razy. Najczęściej rozmawiam z Adamusem a także z Juszczenką, Klausem, przywódcami krajów tego naszego regionu. Natomiast w tym centralnym obiegu telefonicznym ani ja, ani Tusk, nie jesteśmy. I to jest problem.

Minister Sikorski apelował, by ujawnił pan stenogramy ze słynnego przesłuchania, jakie zorganizował pan w sprawie tarczy z jego i ministra Waszczykowskiego udziałem.
Nie sądzę, by to było w jego interesie.

Jednak on sam mówi, że jest.
To widzimy to inaczej.

Czy to prawda, że przygarnie pan do pracy w swojej kancelarii drugiego bohatera tej konfrontacji Witolda Waszczykowskiego?
Tak potwierdzam. Na jakim stanowisku, to jeszcze zobaczymy.

Ma pan panie prezydencie jakiś głębszy żal do ministra Sikorskiego?
To złe określenie. Uważam, że to jest zły wybór polityczny premiera Tuska, tak jak przedtem to był zły wybór premiera Marcinkiewicza, podtrzymany później przez jakiś czas przez premiera Kaczyńskiego. Nie będę wchodził w szczegóły, ale nie mam niestety podstaw do tego, by zmienić swoje oceny.

A jak ocenia pan kondycję głównej opozycji czyli PiS?
Niezła kondycja jak mi się zdaje, ale powinno być lepiej. Partia jest skonsolidowana. Pokazało to choćby głosowanie nad wetem, ale na przykład front medialny mógłby być lepszy. Wiem, że trudno sprawnym w politycznej pracy i zasłużonym kolegom, często przyjaciołom powiedzieć: nie chodźcie do telewizji, bo nienajlepiej wypadacie, ale sądzę, że trzeba. Jednak nie zamierzam się wtrącać, dziś jestem bezpartyjny i nie mam partyjnej natury. Nie byłem w PC, wbrew kłamstwom to była partia jednego Kaczyńskiego, a nie dwóch. W PiS też byłem krótko, choć zawdzięczam tej partii prezydenturę Warszawy a dziś Polski. Nie mam partyjnej natury jak mój brat, który tę robotę bardzo lubi.

Prezes Kaczyński powinien przyjąć ludzi, którzy na zakręcie odpadli?
Zdecydowanie odradzałbym. Oni odeszli, bo chcieli w najgorszym dla tej partii momencie przejąć władzę, nie przejmując odpowiedzialności. Nie jestem od udzielania rad PiS-owi, ale wydaje mi się, że ci panowie wybrali już swoją drogę. Ich inicjatywa, jeśli się powiedzie, może oderwać prawe skrzydło PO i doprowadzić do wyklarowania się sytuacji, tzn. PO byłaby partią liberalną i lewicową. Jestem przeciwnikiem wprowadzania wyborców w błąd, a obecny kształt PO trochę, a może i nie trochę w błąd wprowadza.

Panie prezydencie, jeszcze jedno pytanie na koniec, bo nas męczy: czy jest coś dobrego, co zrobił rząd Tuska?
Zawarli umowę o tarczy, zachowali CBA, i za to niezależnie od wszystkiego część grzechów będzie im odpuszczona, szczególnie jeśli pójdą dalej.

Srebrna Maja!

nat , zyt 23-08-2008, ostatnia aktualizacja 23-08-2008 09:02

W przedostatnim dniu igrzysk dziewiąty medal dla Polski. Maja Włoszczowska zdobyła srebro w kolarstwie górskim. Aleksandra Dawidowicz uplasowała się na dziesiątej pozycji.

Maja Włoszczowska
autor zdjęcia: Rafał Guz
źródło: Fotorzepa
Maja Włoszczowska

Zwyciężyła Niemka Sabine Spitz. Na trzecim miejscu finiszowała Rosjanka Irina Kalentiewa.

Czas zwycięskiej Niemki to 1:45.11. Włoszczowska straciła do niej 41 sekund, a nad trzecią Rosjanką miała 36 sekund przewagi. Aleksandra Dawidowicz przyjechała z ponadsześciominutową stratą do prowadzącej.

Zawodniczki miały do przejechania sześć okrążeń trasy, która w sumie miała 27 kilometrów. Wyścig rozegrano w promieniach palącego słońca, w upale przekraczającym 30 st. Celsjusza.

W tak trudnych warunkach wiele startujących miało poważne problemy, trudów nie wytrzymały i wycofały się m.in. broniąca tytułu wywalczonegow Atenach Norweżka Gunn-Rita Dahle Flesjaa, mistrzyni świata Hiszpanka Margarita Fullana i liderka klasyfikacji generalnej Pucharu Świata Kanadyjka Marie-Helene Premont.

Od początku wyścigu bardzo szybkie tempo narzuciła Sabine Spitz. W połowie pierwszego okrążenia oderwała się od czołówki i szybko uzyskała kilku sekundową przewagę. Grupę pościgową prowadziła Maja Włoszczowska, tuż za nią była Chinka Chengyuan Ren.

Do końca drugiego okrążenia Chinka jechała razem z Polką, raz po raz zawodniczki zmieniały się na prowadzeniu. Gdy z rywalizacji odpadła Premont i Fullana, w grupie pościgowej obok Polki została tylko Chinka i Rosjanka Irina Kalentiewa.

Na początku trzeciego okrążenia, gdy Włoszczowska przyśpieszyła, rywalki nie były w stanie utrzymać jej tempa jazdy i Polka samotnie rozpoczęła pogoń za Spitz. Jednak Niemka doskonale przygotowana do igrzysk olimpijskich, cały czas jechała szybko, jej przewaga nad Włoszczowską do końca piątego okrążenia wynosiła prawie minutę.

Na ostatnim kółku trasy Włoszczowska przyśpieszyła i na mecie jej strata do Spitz wyniosła 41 s. Pod koniec wyścigu jadąca dotychczas na trzeciej pozycji Kanadyjka Catharine Pendrel osłabła, co natychmiast wykorzystała Rosjanka Kalentiewa. Wyprzedziła rywalkę i wywalczyła brązowy medal.

- To był bardzo trudny wyścig, na srebrny medal pracowałam przez kilka ostatnich lat. Sukces zawdzięczam nie tylko sobie, wielka w tym zasługa trenerów - powiedziała na mecie Maja Włoszczowska.

- Dla mnie najtrudniejsze było ostatnie okrążenie, gdy się trochę zdekoncentrowałam. Miałam wywrotkę, bardzo się obawiałam, czy uszkodzenia roweru nie są na tyle poważne, że nie będę mogła dalej jechać. Na szczęście moje obawy się nie potwierdziły - stwierdziła Spitz.

Debiutująca w igrzyskach olimpijskich Aleksandra Dawidowicz zajęła dziesiąte miejsce. Polka przez dłuższy czas jechała na doskonałej, szóstej pozycji, ale pod koniec czwartego okrążenia miała na trudnej technicznie trasie upadek i straty nie zdołała później odrobić.

"Zadziałał system Małysza"

Maja Włoszczowska: Większość kolarzy je przed startem makaron, ale na śniadanie to jakoś nie pasuje. Wraz z Olą zjadłyśmy musli z odrobiną gorącej wody i jogurtu, a do tego kawałek białego pieczywa z bananem i miodem. Można powiedzieć, że system Małysza poskutkował również w kolarstwie

Wielka szkoda, że na pierwszej rundzie upadek zaliczyła Marga Fulana, która jechała przede mną. Musiałam zejść z roweru i zbiegać. Właśnie ten moment wykorzystała Spitz i oderwała się od stawki. Ten epizod praktycznie zadecydował o losach złotego medalu - gdyby nie upadek Hiszpanki, to pewnie jechałabym z Niemką. Nie jest jednak powiedziane, że utrzymałabym się do samej mety. Najważniejsze, że mam medal.

Sylwetka

Maja Włoszczowska zaczęła uprawiać kolarstwo górskie w 1996 roku w Śnieżce Karpacz, a jej pierwszym trenerem był Zdzisław Szmit. W 2000 roku odniosła pierwszy duży sukces, zdobywając w Sierra Nevada (Hiszpania) tytuł wicemistrzyni świata juniorek.

Znakomicie spisywała się w 2001 roku, gdy została mistrzynią Europy i wicemistrzynią świata juniorek, a także zdobyła brązowy medal szosowych mistrzostw świata w Lizbonie w wyścigu juniorek. Dziennikarze sportowi wyróżnili ją za te osiągnięcia tytułem najlepszej polskiej cyklistki roku.

Po niezbyt udanym następnym sezonie (myślała nawet o zakończeniu kariery), Włoszczowska ponownie sukcesy zaczęła odnosić w 2003 roku. Gdy miała niespełna 20 lat wygrała niespodziewanie pierwszą konkurencję mistrzostw świata kolarzy górskich w Lugano - maraton.

W kolejnych latach stale utrzymywała się w światowej czołówce. W 2004 i 2005 roku wywalczyła tytuł wicemistrzyni świata w wyścigu elity. Wraz z koleżankami sięgała po medale MŚ w klasyfikacji drużynowej (3. miejsce w 2004 roku i 2. w 2007). Kilkakrotnie sięgała po złoto mistrzostw Polski, zarówno w rywalizacji MTB, jak i na szosie.

Jak twierdzi, jej największą zaletą jest odwaga, a wadą - niecierpliwość. Jej ulubioną potrawą jest łosoś z grilla z gotowanymi warzywami. Słucha różnej muzyki, lubi piosenki Tiny Turner.

PAP

Piękna Maja wykręciła srebro!

Srebrna Maja!

Po czterech dniach przerwy znowu mamy medal w Pekinie. W wyścigu kolarstwa górskiego kobiet srebro zdobyła Maja Włoszczowska. Polka przegrała jedynie z Niemką Sabine Spitz. Brąz wywalczyła Rosjanka Irina Kalentiewa.

czytaj dalej...
REKLAMA

Włoszczowska już przed czterema laty w Atenach była blisko wywalczenia medalu. Wtedy skończyło się jednak na szóstym miejscu. Tym razem Polka miała więcej szczęścia.

Włoszczowska już na początku wyścigu przedarła się do przodu. Po pierwszym okrążeniu była czwarta, ale już na półmetku zajmowała 2. pozycję, której nie oddała do końca. Na metę dojechała 41 sekund po Niemce Spitz.

"To był bardzo trudny wyścig, na srebrny medal pracowałam przez kilka ostatnich lat. Sukces zawdzięczam nie tylko sobie, wielka w tym zasługa trenerów" - powiedziała na mecie polska zawodniczka.

Debiutująca na olimpiadzie Aleksandra Dawidowicz zajęła 10. miejsce. Polka przez dłuższy czas jechała na doskonałej, 6. pozycji, ale pod koniec 4. okrążenia miała na trudnej technicznie trasie upadek i straty nie zdołała już odrobić..

Na medal olimpijski w kolarstwie Polska czekała 20 lat. Ostatnim razem na podium stała nasza drużyna w składzie Joachim Halupczok, Zenon Jaskuła, Marek Leśniewski oraz Andrzej Sypytkowski na igrzyskach w Seulu w 1988 roku.

Wyniki:

1. Sabine Spitz (Niemcy) 1:45:11
2. Maja Włoszczowska (Polska) 1:45:52
3. Irina Kalentyeva (Rosja) 1:46:28
4. Catharine Pendrel (Kanada) 1:46:37
5. Chengyuan Ren (Chiny) 1:47:40
6. Petra Henzi (Szwajcaria) 1:48:41
7. Mary McConneloug (USA) 1:50:34
8. Georgia Gould (USA) 1:50:51
9. Rosara Joseph(Nowa Zelandia) 1:51:07
10. Aleksandra Dawidowicz (Polska) 1:51:21

Finał olimpijski: Argentyna - Nigeria 1-0

23.08.2008, godzina 06:00

Argentyna

Bramki, kartki składy
Bramka: Angel Di Maria (58).
Żółte kartki: Di Maria, Monzon, Riquelme
Skład: Romero - Zabaleta, Pareja, Garay, Monzon - Gago, Mascherano - Messi (90.+2 Lavezzi), Riquelme, Di Maria (88. Banega) - Aguero (79. Sosa)
1
0
  • 02 Poł0
  • 11 Poł0

Widzów: 89102

Nigeria

Bramki, kartki składy
Żółte kartki: Obinna, Apam (Nigeria).
Skład: Vanzekin - Adefemi, Apam, Adeleye, Okonkwo - Kaita, Ajilore - Okoronkwo (64. Anichebe), Isaac (70. Ekpo), Obinna - Odemwingie.
  • Relacja

hana, PAP
Reprezentacja Argentyny pokonała w finale Igrzysk Olimpijskich w Pekinie Nigerię 1:0. Zdobywcą zwycięskiego gola dla Argentyńczyków był Angel Di Maria. Brązowy medal zdobyli Brazylijczycy, którzy dzień wcześniej wygrali z Belgią 3:0
Sobotni finał, którego początek wyznaczono na godzinę 12.00 czasu miejscowego, rozgrywany był na stadionie olimpijskim w Pekinie (wcześniejsze spotkania nie odbywały się na tym obiekcie) w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych, w temperaturze dochodzącej do 40 stopni Celsjusza.

Upał bardzo mocno doskwierał zawodnikom, dlatego węgierski sędzia Viktor Kassai dwukrotnie zdecydował się na przerwanie gry - w 30. i 70. minucie. Zezwolił aby piłkarze przez dwie minuty uzupełnili płyny, ochłodzili się i skorzystali z pomocy opieki medycznej.

Zwycięskiego gola zdobył Di Maria po świetnym podaniu Lionela Messiego. Di Maria przebiegł z piłką kilkadziesiąt metrów i w sytuacji sam na sam przelobował nigeryjskiego bramkarza Ambruse Vanzekina.

W końcówce przewagę uzyskał zespół z Afryki, ale nie był w stanie doprowadzić do dogrywki. Najlepszej okazji na wyrównanie nie wykorzystał Victor Obinna.

Magister inżynier Maja Włoszczowska

kris
2008-08-23, ostatnia aktualizacja 2008-08-23 07:56
Zobacz powiększenie
Maja Włoszczowska
Fot. Tomasz Wawer / AG

Medal olimpijski był jednym z marzeń Mai Włoszczowskiej. Przygotowania do Pekinu były piekielnie ciężkie, ale zawodniczka znalazła czas żeby skończyć studia na Politechnice Wrocławskiej, na bardzo trudnym kierunku - matematyka finansowa.

Włoszczowska wywalczyła medal w upale »

- Zawsze miałam coś, co odrywało mnie od sportu, przez co mniej stresowałam się - mówiła Włoszczowska w wywiadzie dla Gazety Wyborczej i Sport.pl. - Studia dały mi satysfakcję. Uważam, że nie powinno się wyłącznie koncentrować na sporcie. Człowiek wraca potem do normalnego życia i nie potrafi się odnaleźć - uważa wicemistrzyni olimpijska, a zarazem magister inzynier Politechniki Wrocławskiej.

Włoszczowskiej udało się skończyć studia, mimo że uprawia kolarstwo górskie, niezwykle ciężki i czasochłonny sport. Treningi zaczęła w wieku 14 lat, w małym klubie Śnieżka Karpacz. Dwa lata później sięgnęła po pierwsze tytuły Mistrza Polski MTB. Później wielokrotnie powtarzała ten wyczyn. W 2000 roku trafiła do kadry narodowej. Na pierwszy wielki sukces nie trzeba było długo czekać. Na mistrzostwach świata w Sierra Nevada dała się wyprzedzić tylko jednej rywalce i sięgnęła po tytuł wicemistrzowski. To był przełomowy rok w karierze zawodniczki. - Od tamtej pory mój stosunek do sportu zmienił się diametralnie. Zaczęłam na niego patrzeć jak na sposób na życie, a nie tylko zwykłe hobby - pisze srebrna medalistka na swojej stronie internetowej.

Polska reprezentacja z Mają Włoszczowską i Anną Szafraniec szybko awansowała do światowej czołówki. W 2001 Włoszczowska zdobyła mistrzostwo Europy i znów była druga na mistrzostwach świata. Kolejny sezon nie był już tak udany, ale w 2003 roku Polka osiągnęła jeden ze swoich największych sukcesów. W rozgrywanych po raz pierwszy mistrzostwach świata w maratonie pokonała bardziej doświadczone rywalki i sięgnęła po tytuł. Później jeszcze kilka razy zajmowała drugie miejsce w mistrzostwach świata i mistrzostwach Europy - indywidualnie i drużynowo. Startowała też na igrzyskach olimpijskich w Atenach, gdzie zajęła szóste miejsce. W tym roku na mistrzostwach świata we włoskim Val di Sole zajęła piąte miejsce. - Poziom kobiecego MTB bardzo się podniósł- oceniała po zawodach. Gdy cztery lata temu zdobywałam srebrne medale na mistrzostwach, miałam od dwóch do czterech minut straty do pierwszej zawodniczki. W tej chwili z taką stratą byłabym na dziesiątym miejscu. W czołówce zrobiło się ciasno - dodała.

Na igrzyskach Włoszczowska udowodniła jednak, że wciąż należy do ścisłej czołówki kolarstwa górskiego. W morderczym upale, na piekielnie ciężkiej trasie Polka jechała bardzo skoncentrowana i od początku walczyła o czołowe lokaty. Przyjechała na drugim miejscu, podczas gdy kolejne faworytki - Marie-Helene Premont, Margarita Fullana i Gunn-Rita Dahle Flesjaa schodziły z trasy. Włoszczowska wywalczyła pierwszy od 20 lat medal dla Polski w kolarstwie. Teraz będzie mogła zrobić użytek z wiedzy zdobytej na studiach. - Mój kierunek studiów mógłby ewentualnie przydać się do statystyk, do analizy treningu. Wolę jednak skorzystać z matematyki po zdobyciu medalu olimpijskiego. Będę mogła mądrze zainwestować zarobione pieniądze - mówiła przed Pekinem Włoszczowska.

Włoszczowska wywalczyła srebro w upale

kris
2008-08-23, ostatnia aktualizacja 2008-08-23 06:45
Zobacz powiększenie
Maja Włoszczowska
Fot. Tomasz Wawer / AG

Maja Włoszczowska wywalczyła pierwszy od 20 lat medal dla Polski w kolarstwie. W wyścigu MTB lepsza od niej była tylko Niemka Sabine Spitz.

Nurowski odchodzić nie chce. Uparcie wierzy jeszcze w medale

- Przejeżdżałam rocznie 15 tysięcy, czyli przez cztery lata okrążyłam ziemię półtora razy. Upadków było sporo, blizn na kolanach i łokciach kilkanaście. Do tego wiele straconych spotkań z rodziną i przyjaciółmi, bo 260 dni w roku spędzam poza domem - mówiła przed igrzyskami Włoszczowska. W sobotę Polka wreszcie przekuła lata przygotowań na olimpijski medal. Świetnie poradziła sobie z niezwykle trudną trasą i jako druga minęła linię mety.

Zawodniczki jechały w palącym słońcu, wyścig kończył się niemal w samo południe czasu pekińskiego. W dodatku wytyczona przez organizatorów trasa, nie dość że bardzo trudna technicznie, w znacznym stopniu była odkryta. Tylko na krótkich odcinkach zawodniczki mogły schować się w cieniu drzew. Morderczych warunków nie wytrzymało kilka utytułowanych zawodniczek. Na drugim okrążeniu wycofała się Kanadyjka Marie-Helene Premont, a niewiele dłużej na trasie pozostała mistrzyni świata - Hiszpanka Marga Fullana.

W tych warunkach jeszcze większe wrażenie robi wyczyn zwyciężczyni wyścigu. Sabine Spitz prowadziła niemal przez cały dystans. Już w połowie pierwszego okrążenia oderwała się od reszty zawodniczek. Samotnie przedzierała się przez naszpikowaną pułapkami trasę i po pierwszym okrążeniu miała już około pół minuty przewagi. Włoszczowska znalazła się w grupie pościgowej, razem z Rosjanką Iriną Kalentiewą, Margą Fullaną i Kanadyjką Catherine Pendrel. Zawodniczki dobrze współpracowały zmieniając się na prowadzeniu. Różnica między czołówką a resztą stawki stale się powiększała, ale straty do Niemki nie udawało się odrobić. Spitz narzucała sobie ostre tempo. Jadąc samotnie utrzymywała, a nawet powiększała przewagę nad goniącymi rywalkami.

Jeszcze w trakcie drugiego okrążenia z sił opadła Fullana, a w grupie goniącej zastąpiła ją Chinka Liu Ying. Tempa Włoszczowskiej nie wytrzymała jednak długo i na trzecim okrążeniu Polka zyskała nad nią już około 30 sekund przewagi. Dwa ostatnie okrążenia czołowe zawodniczki pokonywały już samotnie. Na dogonienie Spitz Polce nie starczyło sił. Dystans do Niemki nie zmniejszał się, ale nie zmniejszała się także przewaga Włoszczowskiej nad goniącymi Pendrel i Kalentiewą. Spitz wygrała zdecydowanie, a reprezentantka Polski minęła linię mety 41 sekund za nią. Trzecia była Kalentiewa.

Bardzo dobrze zaprezentowała się także druga reprezentantka Polski Aleksandra Dawidowicz. Debiutująca w igrzyskach zawodniczka zajęła 10. miejsce.

Włoszczowska przed igrzyskami: Tybet? Myślałam o zgoleniu głowy... »

Na kotletach stewardesy do finału 4x400 m

Włoszczowska: Mama przepowiedziała mi medal

not. kris
2008-08-23, ostatnia aktualizacja 2008-08-23 08:35

Upał w Pekinie był tak wielki, że Mai Włoszczowskiej gotował się płyn hamulcowy. Polka jednak zachowała spokój i dojechała do mety na drugim miejscu. - Próbowałam zachować siły na końcówkę, ponieważ przy takiej pogodzie jak w Pekinie, w ostatniej fazie wyścigu mogło się dużo wydarzyć - mówiła srebrna medalistka w wywiadzie dla TVP.

Zobacz powiekszenie
Fot. JACKY NAEGELEN REUTERS Zobacz powiekszenie
Fot. JACKY NAEGELEN REUTERS
Magister inżynier Maja Włoszczowska - sylwetka »

Igrzyska w Pekinie Z czuba i na żywo »

Maja Włoszczowska:

Spełniło się moje największe marzenie. Przed startem mama przepowiedziała mi medal. Mógł być złoty, ale po upadku jednej zawodniczki musiałam zejść z roweru, wtedy odjechała Sabine Spitz i odjechało złoto. Pojechałam bardzo skoncentrowała. Wolałam nie atakować na początku, żeby nie tracić sił, tak jak na mistrzostwach świata, kiedy po pogoni za czołówką zabrakło mi sił. Na początku jechałam z tyłu, na kole rywalek. Próbowałam zachować siły na końcówkę, ponieważ przy takiej pogodzie jak w Pekinie, w ostatniej fazie wyścigu mogło się dużo wydarzyć. Miałam problemy z rowerem, bo przy wysokiej temperaturze gotował się płyn hamulcowy, więc przy każdym hamowaniu było niebezpiecznie.

Zmiana godziny startu, z 15 na 10 rano, była bardzo niepoważna. To się nie powinno zdarzać na tak ważnej imprezie. Ale podeszłam spokojnie do tej zmiany. Każda zawodniczka miała te same warunki i jak się okazało rano tez można szybko jeździć.

Poziom kolarstwa górskiego bardzo się podniósł i szanse na medal nie były takie duże. Ubiegły rok był nieudany. Bardzo chciałam jechać szybko i przypłaciłam to wieloma kraksami i upadkami. W Pekinie udało mi się zdobyć medal dzięki spokojowi. Dziękuję trenerowi Andrzejowi Piątkowi, który miał już rezygnować z pracy z kadrą, ale został. Ma nadzieję, że ten sukces pomoże w rozwoju mojej dyscypliny.

Włoszczowska wywalczyła srebro w upale »

Maja Włoszczowska: Tybet? Myślałam o zgoleniu głowy...

Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski
2008-04-21, ostatnia aktualizacja 2008-04-22 12:13

Gdy dopada mnie kryzys, zastanawiam się, dlaczego wybrałam jazdę na rowerze, a nie szermierkę lub szachy - mówi czołowa polska kolarka Maja Włoszczowska, która marzy o igrzyskach i podróży do Tybetu.

Zobacz powiekszenie
Fot. Kuba Atys / AG
Maja Włoszczowska
Zobacz powiekszenie
Fot. Kuba Atys / AG
Maja Włoszczowska
Zobacz powiekszenie
Fot. Kuba Atys / AG
Maja Włoszczowska
Zobacz powiekszenie
Fot. Tomasz Wawer / AG
Maja Włoszczowska
Zobacz powiekszenie
Fot. Kuba Atys / AG
Maja Włoszczowska
Cztery lata temu w Atenach była szósta w wyścigu MTB. Od tego czasu wywalczyła kilka medali mistrzostw świata i Europy. W Polsce kroku dotrzymuje jej jedynie Anna Szafraniec - koleżanka z grupy Halls Professional MTB Team. Obie mają liczyć się w walce o medal na igrzyskach w Pekinie.

Olgierd Kwiatkowski: Jednym z największych pani marzeń jest podróż do Indii i Tybetu. Czy po tym, co się ostatnio dzieje, chęć podróży do Tybetu wzrosła czy zmalała?

Maja Włoszczowska: Jak najbardziej chciałabym tam pojechać, choć to, co się tam ostatnio stało i co się dzieje wokół igrzysk, jest bardzo przykre.

Olimpiada, znicz olimpijski, kojarzą się z pojednaniem i zdrową rywalizacją, ale teraz dominuje atmosfera walki. Wszystko to jest bardzo nieprzyjemne przede wszystkim dla sportowców. Wymaga się od nas różnych deklaracji, poparcia dla Tybetu. Nie tylko sportowcy, ale każdy zdrowo myślący człowiek sprzeciwia się sytuacji, jaka tam panuje. Nie można jednak wymagać, żebyśmy rzucili nagle w diabły cztery lata przygotowań i manifestowali poparcie bojkotem igrzysk. Trzeba było pomyśleć, gdy przyznawało się Chinom organizację igrzysk, bo w stu procentach można było przewidzieć, że narodzą się takie problemy. Jestem zdecydowanie zdania, że igrzyska powinny się odbyć, ale my, sportowcy, możemy wypowiadać swoje opinie.

Będziecie protestować?

- Myślałam o zgoleniu głowy... ale w przypadku mężczyzn to fajny pomysł, dla kobiet chyba jednak nie najlepszy. Ewentualnie wchodzi w grę bojkot ceremonii otwarcia, ale nie muszę się nad tym zastanawiać, bo nas tam i tak nie będzie.
Gdyby doszło do bojkotu igrzysk, poszłyby na marne tysiące przejechanych kilometrów, dziesiątki skasowanych rowerów, pewnie parę razy połamanych rąk i nóg. Potrafi pani powiedzieć, ile tego było przez ostatnie cztery lata?

- Przejeżdżałam rocznie 15 tysięcy, czyli przez cztery lata okrążyłam ziemie półtora raza. Upadków była sporo, blizn na kolanach i łokciach kilkanaście. Do tego wiele straconych spotkań z rodziną i przyjaciółmi, bo 260 dni w roku spędzam poza domem. Oczywiście, nie poszłoby to zupełnie na marne, szykujemy się również do innych imprez, ale w naszym wypadku mówi się głównie o igrzyskach.

Jakim cudem, uprawiając tak czasochłonny sport, udało się pani skończyć trudne studia?

- Dopiero na studiach dowiedziałam się, że jestem na najtrudniejszym wydziale mojej uczelni [Wydział Podstawowych Problemów Techniki Politechniki Wrocławskiej], a na tym wydziale wybrałam najtrudniejszy kierunek - matematykę finansową. Zauważyłam jednak, że im więcej rzeczy mam na głowie, tym lepiej potrafię zorganizować sobie czas. Miałam ciężkie pięć i pół roku, poza szkołą i rowerem nie było kompletnie na nic czasu, musiałam zarywać noce. Studia dały mi jednak satysfakcję. Uważam, że nie powinno się wyłącznie koncentrować na sporcie. Człowiek wraca potem do normalnego życia i nie potrafi się odnaleźć. Ponadto zawsze miałam coś, co odrywało mnie od sportu, przez co mniej stresowałam się wyścigami.

Ale MTB to też jedna z najcięższych dyscyplin sportowych...

- Uważam, że treningi mamy bardzo atrakcyjne. W przeciwieństwie do pływaków, nie musimy przez kilka godzin oglądać kafelków. Fakt, że treningi bywają długie i bardzo wyczerpujące. Kolarstwo jest chyba najcięższą dyscypliną sportu, jeśli chodzi o wysiłek podczas wyścigu, który nie trwa 20 sekund czy dwie minuty, ale dwie godziny. Cały czas się jedzie na maksimum możliwości, do tego w trudno technicznym terenie, gdzie zmęczonemu łatwo o błąd i kontuzje. Przyznaję, że czasami na wyścigach, jak mam kryzys, zastanawiam się, dlaczego wybrałam jazdę na rowerze, a nie szermierkę lub szachy. Mimo wszystko kocham kolarstwo i nie zamieniłabym go na żadną inną dyscyplinę.

Czy na podstawie badań matematycznych można wyliczyć szansę na medal olimpijski?

- Mój kierunek studiów mógłby ewentualnie przydać się do statystyk, do analizy treningu. Wolę jednak skorzystać z matematyki po zdobyciu medalu olimpijskiego. Będę mogła mądrze zainwestować zarobione pieniądze.

Cztery lata temu w Atenach w olimpijskim debiucie była pani szósta. Czy w Pekinie będzie łatwiej o medal?

- Będzie dużo trudniej. Poziom kobiecego MTB bardzo się podniósł. Gdy cztery lata temu zdobywałam srebrne medale na mistrzostwach, miałam od dwóch do czterech minut straty do pierwszej zawodniczki. W tej chwili z taką stratą byłabym na dziesiątym miejscu. W czołówce zrobiło się ciasno.

Do tego trasa w Pekinie jest szybka, podjazdy będą krótkie, praktycznie nie wrzuca się tam najlżejszych przełożeń w rowerze. Nie będzie gdzie uciec. Cały czas będzie mocne tempo, czyli do samej mety będzie ostra walka o pozycje medalowe. W Pekinie nie wystarczy być tylko w dobrej formie fizycznej, ale mieć też mocną psychikę. Nad tym staram się teraz pracować.

Lubię trasy techniczne, z długimi sztywnymi podjazdami. Start w Pekinie będzie też dla mnie trudny ze względu na zeszły sezon. Kontuzja źle wpłynęła na moją psychikę. Na szczęście badania wydolnościowe pokazały, że mam duże możliwości.

Niektórzy maratończycy wycofali się z igrzysk, bo obawiają się zanieczyszczenia powietrza. Była pani na rekonesansie w ubiegłym roku, czy smog daje się we znaki?

- Nasza trasa jest jakieś 10-15 kilometrów od centrum. Akurat podczas mojego wyścigu na rekonesansie nie było czuć smogu, ale dzień później podczas wyścigu mężczyzn widać było jego skutki. Ciężko im było złapać oddech, przyjeżdżali na metę i dosłownie charczeli powietrzem. Czytałem, że Pekin ma 150 dni z czystym powietrzem, resztę z brudnym. Pojedziemy do Chin później, by nie zmęczyć się tym powietrzem. Mam tylko nadzieję, że na nasz wyścig trafi się ten dzień, gdy smogu nie będzie.

Przed olimpiadą są jeszcze mistrzostwa Europy i świata.

- Tam chciałabym się sprawdzić. Bardzo mi zależy na wyścigu drużynowym. Rok temu zdobyliśmy srebrny medal, przegrywając ze Szwajcarami, którzy są potęgą w kolarstwie górskim. Naszym wielkim marzeniem jest złoty medal.

Wspomniała pani, że liczą się dla pani igrzyska w Pekinie i Londynie. W Chinach zakłada pani porażkę?

- Kiedy planowałem karierę, myślałam o tym, żeby jeździć do igrzysk w Londynie. Do tej pory startowałam na igrzyskach w ciepłych krajach, które Polakom niekoniecznie służą. W Londynie poczujemy się pewnie jak w domu, tym bardziej teraz, gdy mamy tam sporo rodaków. Ale to daleka przyszłość, teraz myślę głównie o tym, jak zdobyć medal w Pekinie.



Maja Włoszczowska, ur. 9 listopada 1983. Zawodniczka Halls Professional MTB Team. Mistrzyni świata w maratonie MTB w 2003 roku, wicemistrzyni Europy i świata indywidualnie w 2004 i 2005 roku, wicemistrzyni świata w drużynie w 2007 roku, brązowa `1medalistka drużynowo w MŚ w 2004 i 2006 roku. Igrzyska olimpijskie w Atenach (2004) - szóste miejsce.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Piłka ręczna: Odrzucono protest Koreanek

mk, PAP
2008-08-22, ostatnia aktualizacja 2008-08-22 08:03
Zobacz powiększenie
Norweżki cieszą się ze zwycięstwa nad Koreankami
Fot. MIKHAIL VOSKRESENSKY REUTERS

Międzynarodowa Federacja Piłki Ręcznej (IHF) odrzuciła w piątek protest złożony przez federację Korei Południowej po dramatycznym półfinale turnieju olimpijskiego, w którym reprezentantki tego kraju przegrały z Norwegią 28:29.

ZOBACZ TAKŻE
Działacze koreańscy sugerowali, że ostatnia bramka dla rywalek została zdobyta już po końcowym gwizdku.

- Protest został odrzucony, ponieważ decyzje z ostatniej sekundy spotkania półfinałowego były podjęte zgodnie z faktyczną sytuacją na boisku. Dlatego wynik spotkania został także oficjalnie uznany przez komisję dyscyplinarną zawodów - napisano w oficjalnym komunikacie IHF.

Po ostatnim gwizdku czwartkowego spotkania na parkiet wbiegł wściekły trener Koreanek Young-chul Lim, gwałtownie protestując przeciwko uznaniu przez sędziów decydującej bramki. Później ekipa Korei Południowej nie chciała uznać werdyktu i w proteście przeciwko decyzji przez dwadzieścia minut siedziała na boisku.

W sobotnim finale Norweżki zagrają z Rosjankami. Reprezentantki Korei Południowej zmierzą się z Węgierkami.

Kolejna dyskwalifikacja w kadrze Ukrainy

qm, Reuters
2008-08-23, ostatnia aktualizacja 2008-08-23 11:58
Zobacz powiększenie
Ludmiła Błońska
Fot. KAI PFAFFENBACH REUTERS

Międzynarodowy Komitet Olimpijski zdyskwalifikował ukraińskiego ciężarowca Igora Razoronova, po tym jak badania potwierdziły obecność w jego organizmie niedozwolonych środków.

Razoronov zajął szóste miejsce w kategorii 105 kg, wynik ten jednak został anulowany. MKOl zapowiada też kolejne sankcje wobec ukraińskiego dopingowicza. Po wpadce Ukraińca Robert Dołęga przesunie się z 9 na 8 miejsce w olimpijskiej tabeli.

Ukraiński ciężarowiec jest szóstym olimpijczykiem przyłapanym na stosowaniu środków dopingujących podczas Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Wcześniej srebrny medal straciła rodaczka Razoronova, Ludmiła Błońska, w organizmie której wykryto sterydy.

Do tej pory na igrzyskach przeprowadzono ponad 4600 testów na doping. Do końca olimpiady sprawdzonych zostanie jeszcze 400 sportowców.

Maratońska klęska Polaków, złoto dla Kenijczyka

dsz, PAP
2008-08-24, ostatnia aktualizacja 2008-08-24 09:24

Zaledwie 21-letni Samuel Wanjiru został w niedzielę w Pekinie pierwszym Kenijczykiem, który sięgnął do złoty medal olimpijski w biegu maratońskim. W trudnych warunkach, przy wysokiej temperaturze i wilgotności, poprawił rekord olimpijski uzyskując czas 2:06.32.

Wanjiru wyraźnie wyprzedził Marokańczyka Jaouada Ghariba - 2:07.16 i Etiopczyka Tsegaye Kebede - 2:10.00, który już na stadionie wyprzedził słabnącego w oczach rodaka - Deribę Mergę.

Kenijski biegacz, który jest rekordzistą świata w półmaratonie (58.33) od wielu lat mieszka i studiuje, a także trenuje i startuje w Japonii.

Wanjiru już jako junior zapowiadał się na znakomitego

długodystansowca, ustanawiając w 2005 roku rekord świata w tej kategorii wiekowej czasem 26.41,75.

Po raz pierwszy w maratonie wystartował w 2007 roku w Fukuoce, w Japonii, gdzie czołowi maratończycy skupieni są w zawodowych zespołach sponsorowanych przez duże firmy.

Złoto w maratonie to piąty w pekińskich igrzyskach triumf sportowca z Kenii. Dzięki temu Kenijczycy wyprzedzili w klasyfikacji medalowej inny kraj afrykański słynący ze znakomitych biegaczy - Etiopię.

Drugi na mecie olimpijskiego maratonu Gharib to dwukrotny mistrz świata - z 2003 z Paryża i z 2005 z Helsinek. Na półmetku biegu znajdował się w prowadzącej piątce, wraz Wanjiru, Mergą, Kenijczykiem Martinem Lelem i trzykrotnym zwycięzcą maratonu londyńskiego Yonase Kifle z Erytrei. Później Wanjiru gwałtownie przyspieszył, czołowa grupka porwała się i zawodnicy wbiegali na stadion pojedynczo.

Pierwszy z biegaczy europejskich Szwajcar Viktor Roethlin finiszował na szóstym miejscu. Włoch Stefano Baldini, złoty medalista z Aten, ukończył bieg na 12. pozycji.

W walce o czołowe lokaty nie liczyła się dwójka Polaków - Henryk Szost, który biegł długo w czołowej trzydziestce, ostatecznie zajął 34. miejsce, a jego kolega klubowy z Grunwaldu Poznań - Arkadiusz Sowa przybiegł do mety na 54 pozycji.

Konieczna i Mikołajczyk ze srebrem, reszta zawiodła

kris, pap
2008-08-23, ostatnia aktualizacja 2008-08-23 13:45
Zobacz powiększenie
Beata Mikołajczyk (z prawej) i Aneta Konieczna już wiedzą na mecie wyścigu, że mają upragnione srebro.
Fot. Gregory Bull AP

Aneta Konieczna (Posnania Poznań) i Beata Mikołajczyk (UKS Kopernik Bydgoszcz) zdobyły srebrny medal olimpijski w wyścigu K2 na 500 metrów. Złoty wywalczyły Węgierki.

Igrzyska w Pekinie Z czuba i na żywo »

To dziesiąty medal polskich sportowców w Pekinie, a jedyny wywalczony w kajakarstwie. Polacy mają w dorobku trzy złote, sześć srebrnych i jeden brązowy medal.

Włoszczowska wywalczyła złoto w upale »

Aneta Konieczna i Beata Mikołajczyk uratowały honor polskiego kajakarstwa, zdobywając w ostatnim finale olimpijskim, K2 500, srebrny medal.

Po piątkowych pechowych startach Polakom nie wiodło się również w sobotnich finałach na dystansie 500 metrów. Nie nawiązali walki z najlepszymi kajakarze Marek Twardowski i Adam Wysocki, którzy zajęli ósme miejsce.

Kanadyjkarze Paweł Baraszkiewicz w jedynce oraz Daniel Jędraszko i Roman Rynkiewicz w dwójce przypłynęli do mety na ósmej i dziewiątej pozycji.

Zanosiło się na to, że po raz pierwszy od igrzysk w Moskwie w 1980 roku zabraknie Polaków na podium. Dopiero ostatnia osada przełamała złą passę. Konieczna i Mikołajczyk popłynęły świetnie, przez moment miały nawet szansę na pierwszy w historii złoty medal olimpijski w tej dyscyplinie, ale na finiszu więcej sił zachowała doświadczona i utytułowana dwójka z Węgier - Katalin Kovacs i Natasa Janics.

Polki miały medal, ale nie wiedziały jakiego koloru. Po dłuższej chwili niepewności cieszyły się ze srebra. Osadę francuską wyprzedziły o 36 tysięcznych sekundy.

Aneta Pastuszka po raz drugi wystąpiła w roli ratującej honor ":biało-czerwonych". W Atenach także w ostatnim finale, razem z Beatą Sokołowską, wywalczyła jedyny kajakarski medal - brązowy.

W sobotnich finałach doszło do kilku niespodzianek. Sensacją jest złoty medal w dwójce kajakowej Hiszpanów Saula Craviotto i Carlosa Pereza. Mało kto liczył też na zwycięstwo Kena Wallace'a w finale jedynek kajakowych. Przed igrzyskami Australijczyk nie miał na koncie żadnych sukcesów, ale już w Pekinie pokazał, że jest w życiowej formie. W piątek wywalczył brąz w K1 1000.

Trenowani przez polskiego trenera Chińczycy Meng Guanliang, Yang Wenjun powtórzyli sukces z Aten, zdobywając złoty medal w dwójce kanadyjkowej. W jedynce po złoto sięgnął utytułowany Rosjanin Maksym Opalew.

Najbardziej zacięty był finał jedynek kajakowych kobiet. Zwyciężyła Ukrainka Inna Osypenko-Radomska, która wyprzedziła Włoszkę Josefę Idem o cztery tysięczne sekundy. Idem, która była medalistką olimpijską już w Los Angeles (1984), tym startem zakończyła karierę.

Sylwetki zawodniczek:

Aneta Konieczna urodziła się 11 maja 1978 roku w Krośnie Odrzańskim. W konkurencji "dwójek", startując z Beatą Sokołowską-Kuleszą dwukrotnie zdobywała brązowy medal olimpijski. Pierwszy w 2000 roku na Igrzyskach w Sydney, a drugi cztery lata później w Atenach. Jest wychowanką MKKS Gorzów. Obecnie trenuje w Posnanii Poznań.



Beata Mikołajczyk urodziła się 15 października 1985 roku w Bydgoszczy. Do jej największych sukcesów zaliczyć można triumf w Mistrzostwach Europy w 2006 roku w wyścigu indywidualnym na 500 metrów oraz drugie miejsce w rywalizacji czteroosobowych osad na Mistrzostwach Europy w 2005 roku. Jest zawodniczką UKS Kopernik Bydgoszcz.