Włodzimierz Kalicki
2009-06-04, ostatnia aktualizacja 2009-06-03 12:04
TeheranO północy czasu lokalnego w szpitalu w Teheranie na atak serca umiera ajatollah Ruhollah Chomeini. Lekarze zdecydowali się operować go, mimo że miał już prawie 90 lat. Wiadomość o śmierci ojca islamskiej rewolucji, który doprowadził do upadku cesarstwa i przez dziesięć lat sprawował w Iranie właściwie absolutną władzę, rozchodzi się błyskawicznie. O pierwszej w nocy na ulice wychodzi coraz więcej mieszkańców Teheranu. Słychać żałobne zawodzenia i okrzyki: "Dlaczego nas teraz zostawiłeś?". O drugiej w nocy patrole uzbrojonych po zęby tak zwanych strażników rewolucji islamskiej zajmują najważniejsze place i skrzyżowania w mieście. W tłumie czuć rosnący niepokój.
PekinO 1 po północy czasu lokalnego w Pekinie, w rejonie na zachód od placu Tiananmen, tłum cywilów cofa się w stronę zachodniego końca alei Nan Chizi i gromadzi się wokół głównej bramy Biura Bezpieczeństwa Publicznego. Od wschodniej strony miasta nadjeżdża autobus ze znakami Czerwonego Krzyża. Wolontariusze zabierają rannych i autobus rusza dalej. W chwilę później grupa żołnierzy bez ostrzeżenia ostrzeliwuje go z kałasznikowów. Ranni i ich opiekunowie rzucają się na podłogę. Pociski rozbijają wszystkie szyby. Jeden z wolontariuszy wystawia flagę ze znakiem Czerwonego Krzyża. Żołnierze przestają strzelać. Jednak gdy tylko autobus rusza, pociski znów dziurawią karoserię. Kierowca ostrożnie, powoli wycofuje pojazd. W szpitalu Xicha, na wschód od placu Tiananmen, jest tylu rannych, że brakuje środków opatrunkowych. Lekarze mówią, że wojsko zabroniło wyjeżdżać karetkom na miasto. Wolontariusze pomagają opatrzyć rannych i ruszają pieszo z powrotem na plac.
Od trzech godzin przez Pekin przebijają się zmotoryzowane kolumny wojska, zmierzając koncentrycznie w stronę opanowanego przez studentów placu Tiananmen. Trzy godziny temu premier Li Peng rozkazał armii, by do świtu 4 czerwca zajęła plac i usunęła protestujących. W razie stawiania oporu zezwolił na użycie broni bez ostrzeżenia. Chińscy żołnierze już w pierwszych minutach inwazji zmasakrowali tłum w pobliżu mostu Muxidi, kilka kilometrów na zachód od placu Tiananmen. Natarcie czołgów i transporterów idzie jednak powoli. Ulice Pekinu poprzecinane są barykadami. Zdesperowani cywile obrzucają wojsko kamieniami i butelkami z benzyną.
Tak kończy się siedmiotygodniowa epopeja pokojowej walki chińskich studentów o demokratyczne reformy. 15 kwietnia pierwsi z nich przyszli na plac Tiananmen, by uczcić pamięć zmarłego tego dnia byłego sekretarza partii, zwolennika reform Hu Yaobanga. Trzy dni później studenci rozpoczęli okupację placu pod hasłami demontażu tyranii komunistów. Podjęta parę dni później przez władze próba usunięcia demonstrantów nie powiodła się. W połowie maja demonstrujący studenci rozpoczęli głodówkę. Fala demonstracji rozlała się niemal po wszystkich wielkich miastach Chin. Przed dwoma tygodniami władze wprowadziły stan wyjątkowy, do Pekinu skierowały silne jednostki wojskowe. Demonstranci zatrzymali je jednak na przedmieściach stolicy.
Wielotysięczne rzesze na placu z dnia na dzień były coraz bardziej radykalne w swych żądaniach, coraz bardziej zdesperowane. Przed tygodniem studenci Akademii Sztuk Pięknych wyrzeźbili w styropianie kilkumetrową kopię amerykańskiej Statui Wolności. Przed dwoma dniami intelektualista Liu Xiaobo, znany piosenkarz z Tajwanu Hou Dejian, socjolog Zhou Duo i dziennikarz Gao Xin rozpoczęli na placu głodówkę.
O 1.20 w alei Qianmen oddziały wojsk lotniczych ruszają ciasną tyralierą w stronę restauracji sieci Kentucky Fried Chicken. Przed restauracją stoi gęsty tłum. W stronę żołnierzy lecą kamienie i butelki z koktajlem Mołotowa. Nikt nie zważa na wycelowane lufy kałasznikowów. Lotnicy strzelają z odległości kilkudziesięciu kroków. Padają dziesiątki zabitych i rannych. W pawilonie Kentucky Fried Chicken pocisk rozrywa głowę jakiegoś mężczyzny. Jego mózg obryzguje stoliki i ladę.
Nad placem chrypią rozwieszone na szczycie Wielkiej Hali rządowe megafony wielkiej mocy. O 1.30 władze nadają przez nie "Dekret nr 1 Ludowego Rządu Miasta Pekinu" i dowództwa stanu wyjątkowego. W dekrecie stwierdza się, że "zamieszki przekształciły się w kontrrewolucyjną rebelię", a plac Tiananmen stał się targowiskiem bzdurnych plotek. Spiker żąda, by wszyscy znajdujący się na placu natychmiast opuścili go.
Przed trybuną, z której władze odbierały oficjalne parady, pojawia się duży oddział piechoty. Osiemnastoletni student Szkoły Wychowania Fizycznego Zhang Jian, jeden z członków pikiety broniącej części placu, gdzie znajdowała się trybuna, podchodzi do dowodzącego oddziałem oficera i głośno mówi: "Armia Ludowa kocha lud!". Oficer wyciąga pistolet i z odległości dziesięciu metrów trzy razy strzela studentowi w nogę. Koledzy odciągają rannego i zanoszą do autobusu linii 121, by odwieźć go do szpitala. Autobus jest teraz właściwie czymś w rodzaju ambulansu. Na podłodze leżą ciężko ranni. W drodze do szpitala umierają trzy osoby.
Ciężkie walki toczą się wokół placu, także w dalszych dzielnicach i na przedmieściach. Żołnierze strzelają do cywilów jak do kaczek - celują tak, by zabić. Giną setki ludzi. Rozwścieczeni cywile atakują ich, rzucając kamienie i butelki z benzyną. Gdy rzucają je z okien domów, wojsko strzela z karabinów maszynowych po oknach i balkonach. Gdzieniegdzie cywilom udaje się w ciemnościach, w zamęcie walki, dopaść grupkę żołnierzy, podpalić czołg, transporter opancerzony. Tej nocy nie ma litości. Kilkudziesięciu żołnierzy i oficerów zostaje żywcem spalonych.
Na placu Tiananmen ciągle jest dość spokojnie. O 3 w nocy czwórka głodujących przywódców protestów zdaje sobie sprawę, że plac otoczyło wojsko i tylko południowa strona nie jest zablokowana. Zewsząd dochodzą odgłosy gwałtownej strzelaniny. Przywódcy przekonują demonstrantów, że kontynuowanie oporu nie ma sensu. Liu Xiaobo perswaduje: "Dzieciaki, nie ma powodu ponosić dalszych ofiar".
Ale niektórzy ze studentów nie chcą się poddawać. W czasie kłótni wychodzi na jaw, że przy pomniku Bohaterów kąpani w gorącej wodzie studenccy rebelianci schowali karabin, kilka pistoletów, ręczne granaty domowej roboty zrobione z puszek po piwie. Czwórka przywódców odbiera ten arsenał i ukrywa w zalegających wszędzie śmieciach.
Hou Dejian i Zhou Duo konsultują się z lekarzami z ambulansu, który dotarł pod pomnik Bohaterów jeszcze przed zablokowaniem ulic przez wojsko, jak uchronić tysiące studentów przed masakrą. Lekarze radzą, by rozmawiać z dowódcą oddziałów otaczających tłumy wokół pomnika. Hou Dejian i Zhou Duo wsiadają z dwoma lekarzami do ambulansu. Karetka wolno rusza w stronę szpalerów żołnierzy.
Obaj przywódcy studentów wysoko w górze trzymają białą chustkę. Żołnierze grożą, że ich zastrzelą, ale na szczęście zbliża się oficer z trzema gwiazdkami na mundurze. Hou i Zhou proponują oficerowi, że wszyscy studenci wyjdą z placu pod warunkiem otrzymania gwarancji bezpieczeństwa. Wojskowy telefonuje do zwierzchnictwa i uzyskuje zgodę na ich warunki.
Większość studentów karnie ustawia się w kolumny, które ruszają w stronę nieobsadzonego przez wojsko południowo-wschodniego krańca placu. Część studentów śpiewa "Międzynarodówkę".
Wielu żądnych walki, nielękających się śmierci protestujących ociąga się jednak z wymarszem. Punktualnie o 4 gasną światła wokół Tiananmen. Wojsko liczy, że studenci nie wytrzymają tej psychologicznej presji. Po 40 minutach światła zostają włączone i od północnego krańca placu rusza w kierunku pomnika szpaler żołnierzy. Za nimi posuwają się transportery opancerzone i czołgi. Miażdżą wszystko, co pozostało na placu: puste już namioty, kartony, śpiwory. Jeden z czołgów obala i miażdży styropianową Statuę Wolności.
Ale kilka tysięcy najbardziej zdeterminowanych studentów nie chce odejść od pomnika. Hou Dejian nadaremno przekonuje ich, że to jedyna sensowna decyzja.
O 5 nad ranem studenci z południowej strony pomnika wychodzą w zwartej grupie. W alei Qianmen usiłują, tak jak przed dwiema godzinami tysiące ich wychodzących kolegów, rozproszyć się i ukryć przed oprawcami w mundurach. Nic z tego. Żołnierze biją ich kijami, wyłapują część z nich, do niektórych strzelają.
Część z liczącej około 3 tysięcy osób grupy studentów po północnej stronie pomnika nie chce odejść. Słychać tam krzyki i pojedyncze strzały, które szybko przechodzą w trwającą pół godziny kanonadę broni maszynowej.
O 6 rano nad placem zapada cisza. Odgłosy zaciętych walk dochodzą z innych części miasta.
Po opanowaniu placu przez armię rzecznik rządu Yuan Mu ogłasza oficjalnie: "Nikt nie zginął na Tiananmen!".
Ulu-TajakW Baszkirskiej Republice Autonomicznej w Federacji Rosyjskiej mija północ. Pociąg osobowy z Nowosybirska na Syberii do uzdrowiska Adler nad Morzem Czarnym zbliża się do miejscowości Ulu-Tajak. Większość pasażerów to dzieci jadące na kolonie letnie. Maszynista pociągu widzi przed sobą światła pośpiesznego relacji Adler - Nowosybirsk. Oba pociągi mijają się właśnie tu, niedaleko Ulu-Tajak, w wąskiej dolinie między szczytami gór. Wychylony maszynista pociągu z Nowosybirska już ma się schować do wnętrza lokomotywy, gdy wyczuwa w powietrzu dziwny zapach. To... to przecież gaz! Ale gaz tu, daleko od fabryk, od dużego miasta? Maszynista zaczyna hamować, daje znaki kolegom z pociągu z Adlera, by się zatrzymali. Oba składy zwalniają, zbliżają się do siebie, zaczynają mijać się. Wtedy ciemności nocy rozświetla straszliwa eksplozja o mocy 10 kiloton trotylu.
W odległości 1300 m od torów przebiega nitka gazociągu. Z uszkodzonej rury od pewnego czasu wydobywał się płynny gaz ziemny. Nikt z obsługi tego nie zauważył. Silny wiatr rozwiewał odparowany gaz. Ale od kilku dni pogoda jest bezwietrzna. Gaz zbierał się w dolinie tak długo, aż zasnuł gęstym welonem całe jej dno. Wystarcza jedna iskra z któregoś z pociągów.
Straszliwa fala uderzeniowa kładzie wszystkie drzewa w promieniu 4 km. Oba pociągi zamieniają się w kupę poskręcanego od wielkiej temperatury gruzu. Płonie kilkadziesiąt hektarów lasu. Nad doliną rośnie grzyb dymu i pyłu jak po wybuchu atomowym. Z 1198 pasażerów obu pociągów 137 osób ginie w eksplozji. W dymiących zgliszczach umierają następni. Jako pierwsze nadlatują z pomocą śmigłowce z pomocą medyczną z Czelabińska. Gdy z miast Asza i Sim na miejsce eksplozji docierają karetki, ofiar śmiertelnych jest już dwa razy więcej. W helikopterach i karetkach umierają kolejne 53 osoby. Do szpitali trafia ponad tysiąc ciężko poparzonych ofiar. Mimo pomocy lekarskiej w szpitalnych łóżkach umierają kolejni ranni. Ostatecznie ratownicy doliczają się niemal 600 ofiar śmiertelnych. To druga co do wielkości katastrofa kolejowa w historii świata.
Sekretarz generalny KPZR Michaił Gorbaczow jeszcze w nocy wylatuje do Ulu-Tajak.
Nad ranem z całego świata nadchodzą do Moskwy propozycje pomocy medycznej i humanitarnej dla ofiar. W epoce Chruszczowa czy Breżniewa takie oferty pomocy z Zachodu Kreml odrzuciłby z powodów ambicjonalnych. Na szczęście teraz jest czas pierestrojki. Moskwa przyjmuje każdą pomoc. Do Baszkirii lecą nawet specjaliści od leczenia oparzeń korpusu medycznego armii izraelskiej.
PragaW czeskiej stolicy urzędujący od jesieni premier Ladislav Adamec usiłuje liberalizować politykę partii komunistycznej. W maju wypuszczono z więzienia przed upływem 9-miesięcznego wyroku Vaclava Havla, skazanego po manifestacji w rocznicę śmierci Jana Palacha. Przedwczoraj na plenum KC KPCz dyskutowano projekt nowelizacji ustawy o ochronie tajemnicy państwowej, tak by zatrzymać absurdalny proces utajniania wszystkiego. Ale dzisiejsze "Rude Pravo" grzmi pryncypialnie we wstępniaku "Wartości socjalizmu", że nowe podejście nie oznacza odrzucenia wszystkiego, co dobre, z dorobku minionych lat. "Są tacy ludzie, którzy oddają partyjne legitymacje jako protest przeciwko utracie perspektyw. Można to zrozumieć tylko wtedy, gdy wynika to z obaw o socjalizm" - wygina ideologiczne łamańce organ KC KPCz.
Berlin Władze NRD są jak najdalsze od ideologicznej kapitulacji. Na pierwszej stronie organu KC SED króluje obszerna informacja o spotkaniu sekretarza generalnego KC Ericha Honeckera z delegacją armii Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej. Jedyna solidarność, o jakiej w przededniu wyborów w Polsce pisze organ SED, to solidarność ludu pracującego NRD z kobietami Afryki.
TeheranPóźnym rankiem w Teheranie zbiera się irański parlament. Przewodniczący odczytuje duchowy i polityczny testament imama Chomeiniego. Naród zostanie zapoznany z tym dokumentem później, gdy jego przesłanie przeanalizują islamskie elity.
Po południu Rada Mędrców - 70 duchownych szyickich - wybiera na nowego przywódcę Iranu prezydenta Alego Chamenei.
Rozgłośnia w Teheranie podaje wspólny komunikat irańskiej armii i strażników rewolucji o gotowości przeciwstawienia się siłą wszelkim spiskom wrogów zewnętrznych i wewnętrznych. Ale coraz większym problemem dla władz stają się zrozpaczeni po śmierci imama Irańczycy. Na ulicach narasta żałobna histeria. Ludzie kładą się na chodnikach, krzyczą, zawodzą. Miliony szykują się do udziału w pogrzebie Chomeiniego, za dwa dni, na teherańskim cmentarzu ofiar wojny iracko-irańskiej. Nieokiełznana histeria wybuchnie właśnie wtedy: na oczach
10 milionów żałobników rozszalali fanatycy w walce o całun imama wyrzucą jego półnagie ciało z trumny na ziemię.
Nowy JorkZa oknami polskiego konsulatu w Nowym Jorku robi się jasno. Na dywanie w sali na piętrze leży mąż zaufania "Solidarności" Piotr Stasiński. Leży, bo nie ma siły liczyć głosów na stojąco. Na nogach jest od ponad 30 godzin.
Stasiński, adiunkt w Instytucie Badań Literackich, w podziemiu był współtwórcą i dziennikarzem tygodnika "Wola". W styczniu przyjechał do redakcji wychodzącego w Nowym Jorku "Nowego Dziennika" jako stypendysta Fundacji Kościuszkowskiej. Na wieść o wyborach w kraju zorganizował wraz z przebywającymi w Stanach dziennikarzami Józefem Ruszarem i Andrzejem Krajewskim komitet wyborczy "Solidarności". Przez wiele dni aktywiści komitetu objeżdżali skupiska Polonii w stanach Nowy Jork, New Jersey, Connecticut i Pensylwania. Na dziesiątkach wieców rozdawali wydane przez siebie znaczki "Vote Solidarity", opowiadali o zmianach w Polsce, zachęcali do głosowania. Trafili do niemal wszystkich polonijnych agencji turystycznych, sklepów, restauracji. Szefowie firm turystycznych zorganizowali darmowe wyborcze linie autobusowe z Greenpointu na Brooklynie i z Connecticut.
Piotr Stasiński dostał z Warszawy podpisane przez Zbigniewa Bujaka zaświadczenie, że jest mężem zaufania "Solidarności" w komisji wyborczej w Nowym Jorku.
Gdy był już pewien, że do konsulatu przyjadą głosować tysiące Polonusów, zamiast kilkudziesięciu, jak to wcześniej bywało, wystarał się, mimo obstrukcji przysłanego z Warszawy przewodniczącego komisji, o powołanie drugiej komisji w gmachu konsulatu. Gdyby pracowała tylko jedna komisja, setki ludzi nie zdążyłyby zagłosować. Przedstawicielem "Solidarności" w drugiej komisji została Celina Imielińska, naukowiec pracujący na jednym z amerykańskich uniwersytetów.
W konsulacie, jak wszędzie za granicami PRL - w innych placówkach dyplomatycznych, na statkach, w misjach wojskowych - głosowano dzień wcześniej. Wczoraj już wczesnym rankiem przed konsulatem rozwinął się wąż setek Polonusów. Dla nowojorczyków kilometrowa kolejka była czymś tak szokującym, że wkrótce zjawili się reporterzy lokalnych stacji telewizyjnych. Na zewnątrz, w kolejce, panowała atmosfera radosnego pikniku. Gorzej było w środku. Przed obliczem obu komisji stawili się Polonusi, którzy jako jedyny dokument potwierdzający ich polskość pokazywali dipisowskie papiery z Niemiec z końca lat 40. albo jakieś przedwojenne zaświadczenia ich rodziców. Urzędnicy konsulatu zasiadający w komisji na takie dowody polskości mocno się krzywili, ale Stasiński i Imielińska postawili na swoim - choćby jeden polski kwitek poparty szczerą chęcią bycia Polakiem wystarczał, by można było głosować.
Była to zapewne najszybsza i najbardziej liberalna weryfikacja narodowościowa na świecie.
Ci, którzy oddali głos, szli na wielki festyn wyborczy "Solidarności" w nieodległych salach New York University. Uczelnia udostępniła je za darmo. Na festynie wystawiali swe pracy polscy plastycy z nowojorskiej kolonii artystycznej, w tym Janusz Kapusta, grali polscy muzycy z pianistą Adamem Makowiczem na czele. Było swojsko i radośnie, także dlatego, że po kątach zdrowo lała się wódka.
Głosujących przyszło tylu, że komisje przedłużyły pracę o godzinę, do 23.
Jednym z ostatnich był były sekretarz KC PZPR Stefan Olszowski, teraz mieszkający na Queens emeryt. Olszowski liczył na to, że w godzinę po zamknięciu lokalu wyborczego zdoła dyskretnie, niezauważony, oddać głos na Jerzego Urbana, do niedawna rzecznika rządu, teraz prezesa Radiokomitetu. Urban kandyduje w śródmieściu Warszawy. Kandydatom w tym okręgu zaś przypadały głosy Polaków za granicą.
Piotr Stasiński leży na konsulatowym dywanie i przekłada głosy na dwa stosy. Stos kart z głosami na kandydatów "Solidarności" to istna papierowa góra. Stosik głosów oddanych na Jerzego Urbana wygląda przy niej żałośnie.
Gdańsk
Po porannym głosowaniu
Lech Wałęsa spotyka się z dziennikarzami. Na pytanie, jaki przewiduje wynik wyborów, odpowiada, że prawdopodobnie będzie to 25 procent w Sejmie i 60-70 procent w Senacie.
- Za mało było czasu na kampanię - wyjaśnia.
Pytany, jak będzie wyglądał w przyszłości system polityczny w Polsce, odpowiada, że trudno ocenić, jaki komunizm będziemy mieć za 20 lat.
WarszawaDziennikarz prasy podziemnej Konstanty Gebert, formalnie nigdzie niezatrudniony, na głosowanie wychodzi z całą rodziną: żoną Małgosią, 11-letnim Jasiem, 10-letnią Zosią i 4-letnim Szymkiem. Gebert nie wyklucza, że zaraz po wyborach na ulice znów wyjadą czołgi. Dzieci zabiera, bo chce, żeby miały jasne, ważne wspomnienie z dzieciństwa.
Cała piątka ma przypięte znaczki "Solidarności" - niedobitki ze zbieranej pracowicie przez sześć lat przez Geberta kolekcji. Przed pięcioma miesiącami, po tragicznym trzęsieniu ziemi w Armenii, znajomi i nieznajomi znieśli do mieszkania Gebertów górę ubrań i butów jako dary dla Ormian. Gebertowie robili z nich paczki i wysyłali. W ostatniej chwili Konstanty zaczął w zakamarki ubrań upychać znaczki ze swojej kolekcji, by obdarowani wiedzieli, że to od "Solidarności".
Ostatnią garść znaczków Gebert bierze teraz ze sobą - dla znajomych, którzy znaczków nie będą mieli.
Ale znajomi jakby się umówili. Wszyscy dumnie paradują ze znaczkami.
Po drodze Gebert ogląda porozlepiane na murach plakaty wyborcze "Solidarności". Wczoraj późno wieczorem dowiedział się, że właśnie z drukarni we Włoszech przyjechały plakaty - wariacja na temat słynnej sceny z Garym Cooperem z westernu "W samo południe". Cooper jako szeryf zamiast rewolweru trzyma kartkę wyborczą "Solidarności".
Razem z kolegami rozlepił w nocy pokaźny pakiet plakatów na Okólniku, o krok od swojego mieszkania. Jeden nakleił na budynku, w którym ulokowany jest lokal wyborczy. Przez chwilę nawet myślał, że tak nie wypada, w końcu było już po północy, obowiązywał zakaz agitacji, ale w końcu machnął ręką.
Na ulicy wszyscy są uśmiechnięci. Nieznajomi kłaniają się sobie, ustępują miejsca.
Na ten widok Geberta opuszczają złe myśli.
- O kurde, my to wygramy - zaczyna wierzyć.
KrakówWczesnym rankiem w krakowskim hotelu Forum kończy śniadanie sześciu Amerykanów. Pięciu z nich to senatorowie oraz członkowie Izby Reprezentantów. Szósty, James Denton, jest prezesem National Forum Foundation, organizacji pozarządowej zajmującej się wspieraniem demokracji w Europie i w Azji. Sześciu Amerykanów to misja Senatu i Izby Reprezentantów mająca skontrolować przebieg wyborów w Polsce. Zaprosiła ją kierowana przez Zbigniewa Romaszewskiego Komisja Interwencji i Praworządności NSZZ "Solidarność".
Amerykanie i opiekujący się nimi emigrant z roku 1985 Wojciech Modelski mieli przylecieć przed trzema dniami, ale żaden z nich nie dostał peerelowskiej wizy. Po interwencji na wysokim szczeblu Warszawa przyznała wizy na trzy godziny przed odlotem samolotu ze Stanów.
Po śniadaniu goście dzielą się na trzy grupy. W każdej jest dwóch Amerykanów, polski tłumacz, kierowca z samochodem, w razie potrzeby jeszcze student lub dwóch do pomocy. Jedna ekipa rusza kontrolować lokale wyborcze w Mielcu i Tarnobrzegu, pozostałe rozpoczynają objazd komisji wyborczych w Krakowie. Pobyt amerykańskich parlamentarzystów przygotowali krakowscy studenci, działacze ruchu Wolność i Pokój. Po wejściu do lokalu wyborczego tłumacz przedstawia gości przewodniczącemu komisji, potem Amerykanie wypytują go o przebieg głosowania, upewniają się, czy nie było żadnych incydentów. Amerykanie są zaszokowani uprzejmością i otwartością członków komisji wyborczych. Spodziewali się szykan, awantur, kto wie, czy nie próby aresztowania, a tu nic z tego. Z pomocą tłumacza pytają wychodzących, czy głosowali zgodnie ze swym sumieniem, czy nikt nie naciskał na nich, nie sugerował, kogo mają skreślać, czy mogli dokonywać skreśleń w ustronnym miejscu. Indagowani z uśmiechem odpowiadają, że wszystko było OK, radośnie pokazują znaczki "S" w klapach i rozstawiają palce w znaku "V", zwycięstwa.
W mieszkaniu Zbigniewa Fijasa na Powiślu przy telefonie czuwa Wojciech Modelski. W razie jakichkolwiek trudności bezpośredni opiekunowie Amerykanów mają dzwonić do niego, a on powinien interweniować w amerykańskim konsulacie. Ale żadnych kłopotów nie ma.
Jest tak radośnie i tak poprawnie, że aż nudno. Studenccy opiekunowie wpadają na szatański pomysł - a gdyby tak amerykańscy senatorowie spróbowali skontrolować komisję wyborczą w jednostce ZOMO w krakowskich Toniach? To duża jednostka, kilkuset głosujących i władze powołały tam zamknięty obwód wyborczy. W koszarach ZOMO wreszcie musi wybuchnąć jakaś grubsza draka!
Wartownicy ZOMO senatorów nie wpuszczają. Są jednak uprzedzająco grzeczni. Tłumaczą, że to jednostka zmilitaryzowana, obwód zamknięty, więc sami panowie rozumieją - obcokrajowców wpuszczać nie można. Tak jest przecież w każdym kraju.
Amerykanie kiwają głowami i wracają do taksówki.
GdańskDwaj studenci, bracia Jacek i Jarosław Kurscy, wsiadają rano do swoich samochodów. Jacek - do zdezelowanego fiata 125 kombi w charakterystycznym kremowym kolorze. Kiedyś była to karetka pogotowia.
Jacek Kurski kupił ją za marki zarobione na saksach w zachodnioniemieckim szrocie. Jarosław wsiada do białego, pordzewiałego małego fiata. Obaj mają w kieszeni zaświadczenia, że są dziennikarzami wydawanego przez Region Gdański "S" "Tygodnika Wyborczego".
Ruszają na objazd komisji w Trójmieście. Ale tam żadnych sensacji, żadnych incydentów.
Po południu ruszają razem dużym fiatem do Skarszew. Chcą zobaczyć, jak głosują Kaszubi. Ale tu też spokój. Kaszubi, katolicy, od kilkuset lat wrośnięci w tę ziemię, głosują na "S". Prawdę mówiąc, nie ma o czym pisać.
Bracia Kurscy wpadają na pomysł, by odwiedzić powiatową komendę milicji. Nie ma tam żadnej komisji wyborczej, ale oni mają z milicją swoje porachunki. Podczas poprzednich, oficjalnych wyborów, zbojkotowanych przez podziemną "S", obaj kupili mnóstwo drobnych monet i obrzucali nimi idących do lokalu wyborczego przy ul. Karłowicza. Skończyło się to zgarnięciem do nyski i zatrzymaniem na komendzie do nocy.
Teraz chcą, zbrojni w papier z pieczątką "S", wejść do jaskini przeciwnika. Jeśli milicjanci ich nie wpuszczą albo zrobią awanturę - będzie o czym pisać. Ale funkcjonariusze miło zapraszają do środka. Pod ścianami stoją pleksiglasowe tarcze do użytku przy zwalczaniu demonstracji, na stołach leżą długie pały. A milicjanci w tej scenerii ze zrozumieniem kiwają głowami nad zaświadczeniem gości, uprzejmie odpowiadają na pytania dwóch studentów.
Kurscy wychodzą oszołomieni. Czują, że nic już nie będzie tak jak dawniej.
KrakówAmerykańscy obserwatorzy wyborów kończą swą pracę o 19 i wracają do hotelu. Chcą się porządnie wyspać. Jutro wraz z Wojciechem Modelskim lecą z powrotem do Stanów. Ale Modelski nie kładzie się spać. W mieszkaniu Zbigniewa Fijasa wraz z uczestnikami ruchu WiP Bartłomiejem Sienkiewiczem i Stanisławem Mancewiczem je kanapki i wznosi czystą toasty za pomyślność w wyborach.
Rokita z Fijasem objeżdżają w nocy obwodowe komisje wyborcze w Krakowie i zbierają wstępne informacje o wynikach. Gdy wracają do Modelskiego i Sienkiewicza, Rokita jest przekonany, że "Solidarność" odniosła wielkie zwycięstwo. Tak wielkie, że władza za żadne skarby go nie uzna.
Rokita dzwoni do redaktora "Tygodnika Powszechnego" Krzysztofa Kozłowskiego. Alarmuje: zwycięstwo w wyborach jest tak wielkie, że trzeba szykować szczoteczki do zębów. Ani chybi jeszcze tej nocy wszystkich zgarnie milicja. Porażka władzy jest tak wielka, że z pewnością komuniści unieważnią wybory.
Berlin W nocy w redakcji "Neues Deutschland" do druku idzie tylko neutralna, malutka notatka o wyborach parlamentarnych w Polsce. Ani słowa o ich przebiegu, o przewidywanych rezultatach. O rzeczywistym sensie wyborów mówi tylko zdanie, że 35 proc. miejsc w Sejmie przeznaczonych jest dla kandydatów organizacji innych niż PZPR, w tym kandydatów OPZZ i Komitetu Obywatelskiego "Solidarności". Relacje enerdowskich korespondentów z Polski przeznaczone są tylko do wiadomości władz.
PragaPropagandyści w redakcji "Rudeho Prava" mają wieczorem ten sam orzech do zgryzienia co ich koledzy z "Neues Deutschland" - jak zgrabnie nie zauważyć polskich wyborów. Notkę "Wybory w Polsce" dają na 7. stronę. "W Polsce odbyły się wybory. Ich główną cechą charakterystyczną jest bardzo mała frekwencja. Jak donoszą z Polski, opozycja wyłącznie prze do konfrontacji. Korespondent Pavel Minarik pisze, że rozmawiał przed komisjami z wyborcami: starsi wybierają sami, ale młodzi dają sobą manipulować".
W Warszawie już po południu nie ma wątpliwości, że frekwencja jest wysoka i zapewne przekroczy 60 proc. Z drugiej strony jednak te 60 proc. to bardzo mało dla kogoś, kto brał udział wyłącznie w wyborach komunistycznych, w których frekwencja oficjalnie nie spadała poniżej 98 proc.
MoskwaW "Prawdzie" inaczej - do druku idzie wieczorem całkiem spora korespondencja o wyborach warszawskiego korespondenta Staruchina.
Sowiecki dziennikarz odnotowuje, że w wyborach, nazywanych "demokratycznymi" i "konkurencyjnymi", rzeczywiście może startować każdy, kto zdoła zebrać 3 tysiące podpisów na swej liście, i że nikt nie ma gwarancji miejsca w parlamencie. Opisuje kampanię wyborczą i przyznaje, że najskuteczniej zabiegała o poparcie dla swoich kandydatów "Solidarność". Skrupulatnie odnotowuje, że najwięcej, bo 16 kandydatów na 1 mandat, przypada w okręgu nr 42 w Kielcach.
Sowiecki dziennikarz przytacza opinię przewodniczącego komisji wyborczej na Ochocie o tym, że zgodnie współpracują w niej członkowie PZPR, OPZZ i ludzie "Solidarności". Opisuje, bez agresji i złośliwości, jak przed jedną z komisji młodzi ludzie instruują idących do urn, jak trzeba głosować na kandydatów "Solidarności". Sowiecki korespondent jest bardzo dobrze poinformowany - zauważa, że zlekceważenie kampanii przedwyborczej przez dotychczasowe, partyjne autorytety może je drogo kosztować.
Na koniec dodaje garść rytualnych oskarżeń pod adresem Stanów Zjednoczonych i Francji o pomoc "Solidarności" i tym samym mieszanie się w wewnętrzne sprawy Polski.
WarszawaJerzy Urban nie ma zbyt wiele do roboty i po głosowaniu zostaje w domu. W dniu wyborów w telewizji nie ma drażliwych tematów, które wymagałyby jego osobistego nadzoru. O swój wynik wyborczy jest spokojny. Jako jeden z nielicznych kandydatów obozu władzy (choć sam jest bezpartyjny i ubiega się o mandat z puli dla bezpartyjnych) naprawdę przyłożył się do kampanii. Do wszystkich emerytów w dzielnicy Warszawa-Śródmieście wysłał listy zachęcające do głosowania na niego. Poza tym serio liczy na głosy partyjnych pracowników placówek dyplomatycznych na całym świecie i Polaków zatrudnionych na budowach w ZSRR, Libii, Iraku, NRD.
Z upływem godzin dociera do niego coraz więcej niepokojących informacji o rozmiarach porażki kandydatów PZPR. Gdy dowiaduje się, że w Nowym Jorku poniósł katastrofalną klęskę, że nawet w ambasadzie w Tiranie uzyskał jedynie minimalną większość, nie ma już wątpliwości - przegrała PZPR i przegrał on sam.
Urban, rasowy polityk, od razu pojmuje, że nieoczekiwana klęska przeznaczonej dla czołowych działaczy partii listy krajowej i - przewidywane - opanowanie przez ludzi "Solidarności" Senatu może wywrócić porozumienie Okrągłego Stołu i spowodować nieobliczalne konsekwencje. Nad ranem szkicuje treść oświadczenia władz, że akceptują wyniki wyborów. O 9 zjawia się na naradzie Sekretariatu KC. Wstępne wyniki są już znane. Partyjni przywódcy, w grobowym nastroju, milczą. Urban przekazuje projekt oświadczenia gen. Jaruzelskiemu, który odczytuje je. Nikt nie zabiera głosu. Jaruzelski przekazuje oświadczenie rzecznikowi PZPR Janowi Bisztydze, by je opublikował.
Komunizm kończy się w Polsce w wymownej ciszy jego kapłanów.