wtorek, 22 grudnia 2009

Zaginiony szyfrant był chińskim agentem?

Tajemnica chorążego Zielonki

Zaginiony szyfrant był chińskim agentem?

Najpoważniejsza hipoteza dotycząca zniknięcia szyfranta chorążego Stefana Zielonki zakłada jego zdradę i wieloletnią współpracę z chińskim wywiadem – dowiedział się "Dziennik Gazeta Prawna". Co polski szyfrant mógł zaoferować Chińczykom? Bardzo wiele.

Doskonale znał metody komunikacji państw NATO. Z naszych informacji wynika, że brał udział w szkoleniach tzw. nielegałów, czyli agentów wysyłanych w świat bez dyplomatycznego statusu. Zielonka przez wiele lat szyfrował depesze wojskowego wywiadu.

Oficjalnie w Służbie Wywiadu Wojskowego usłyszeliśmy, że niczego nie może komentować. A wojskowa prokuratura przedłużyła niedawno o kolejne trzy miesiące śledztwo prowadzone pod kątem dezercji chorążego.

Zaginięcie szyfranta ze Służby Wywiadu Wojskowego "Dziennik" ujawnił w maju 2009 r. Wówczas służby bagatelizowały sytuację, przekonując, że najpewniej popełnił on samobójstwo. Potem jednak ujawniliśmy, że Zielonka musiał się przygotować do zniknięcia, bo zabrał ze sobą rzeczy osobiste. Ale nie pokaźne oszczędności, jakie miał na koncie.

– Pamiętam cyniczne wypowiedzi szefów naszych służb zapewniających, że szyfrant znajdzie się, gdy tylko spadną liście z drzew. W ten sposób sugerowali samobójstwo. Liści dawno nie ma i nadal brak odpowiedzi na zagadkę zniknięcia. Bardzo źle to świadczy o naszych służbach i wzmacnia hipotezę, że chorąży zdradził – mówi szef sejmowej komisji ds. służb specjalnych Konstanty Miodowicz.

Trop wiodący na Daleki Wschód jest dziś poważnie rozważany w polskich służbach. Choć od wpłynięcia pierwszego sygnału mówiącego o takiej możliwości minęło już kilka miesięcy, to nadal nie ma pewności, czy jest on prawdziwy. – Ale tylko dla osób niezorientowanych w świecie służb brzmi on jak żart – przyznaje jeden z naszych rozmówców związany z Agencją Wywiadu.

Chińczycy działają globalnie

W zgodnej opinii ekspertów chińskie służby już od kilku lat działają globalnie: od małych krajów w Afryce po szeroko zakrojoną działalność w USA. FBI, które zajmuje się kontrwywiadem, przyznaje, że najpoważniejszym wyzwaniem są chińscy szpiedzy. Poszukują oni informacji rządowych, a także starają się wykradać tajemnice przemysłowe. Rok temu FBI zatrzymało Gregga Bergersena, który zdradzał Chińczykom tajemnice Departamentu Obrony. Według australijskich służb specjalnych na stałe działa u nich tysiąc chińskich szpiegów. Także rosyjskiej FSB udało się już kilkakrotnie zdemaskować szpiegów.

Tymczasem szyfrant mógł im zaoferować wiele: doskonale znał metody komunikacji państw NATO. Z naszych informacji wynika, że brał też udział w szkoleniach tzw. nielegałów. Przez wiele lat szyfrował depesze wojskowego wywiadu. Dzięki temu może udzielić wskazówek, które pomogą trafić na ślad tajnych współpracowników. Po ponad 20-letniej karierze nasze wojskowe służby nie mają dla niego wielu tajemnic.

Cios w prestż armii

Spełnienie się takiego scenariusza w opinii naszych rozmówców oznacza poważne problemy dla wszystkich służb państw NATO. A zarazem jest to potężny cios zadany prestiżowi naszej armii. – Dla naszego wojska znacznie lepiej byłoby, gdyby popełnił on samobójstwo. To dlatego tak długo lansowano tę teorię zniknięcia Zielonki – wyjaśnia nasz rozmówca związany z wywiadem.

Szyfrant miał powody, by zerwać z dotychczasowym życiem. Jego małżeństwo się rozpadało, miał kłopoty w pracy. Jako żołnierz zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych od dwóch lat czekał na zakończenie procesu weryfikacji. Ale sam moment zniknięcia wybrał ewidentnie, tak aby jak najpóźniej to zauważono. Przez kilka dni jego żona myślała, że jest w pracy, a przełożeni, że przedłużył zwolnienie lekarskie. To wzmacnia teorię o zdradzie.

Co na to służby i prokuratura? Oficjalnie w Służbie Wywiadu Wojskowego usłyszeliśmy jedynie: – Jesteśmy w trudnej sytuacji, gdyż śledztwo prowadzi prokuratura. Nie możemy więc niczego komentować.

ABW organizuje specgrupę

Podobnie oszczędnie wypowiada się wiceszef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie pułkownik Ireneusz Szeląg: – Przedłużyliśmy niedawno o trzy miesiące śledztwo prowadzone pod kątem dezercji chorążego. Niestety, sprawa jest istotna dla bezpieczeństwa państwa i nic więcej nie mogę powiedzieć.

Jak się dowiedział DGP, przypadek zaginięcia szyfranta poważnie potraktowano w cywilnych służbach. Kierownictwo ABW zdecydowało, że powoła do życia specjalną komórkę zajmującą się poszukiwaniami. Najpewniej powstanie ona w centrali Agencji, w departamencie postępowań karnych.

Zadaniem tej komórki ma być poszukiwanie osób ważnych dla bezpieczeństwa państwa. – Sprawa szyfranta pokazała, że brakuje takiego ogniwa. Dziś szukają go policjanci. Ale trudno od nich oczekiwać, że w świecie służb będą równie skuteczni jak w przypadku groźnych przestępców. Służby zawsze będą przed nimi ukrywać swoje tajemnice – uważa oficer z ABW

OPINIA

Dr Kerry Brown

Królewski Instytut Spraw Międzynarodowych

Chiński wywiad interesuje się właściwie każdym krajem na świecie, więc nie byłbym szczególnie zaskoczony, gdyby w jakiś sposób był też aktywny w Polsce.

Pekin nieustannie poluje na informacje, zwłaszcza dotyczące nowoczesnych technologii, ale też polityki i wojskowości. Chiński wywiad ma niemal nieograniczone zasoby kadrowe i finansowe, więc nawet zwerbowanie szyfranta – choć nie jest to spektakularny sukces – przynosi wymierne korzyści polegające na dostępie do kodów, a także systemu procedur obowiązujących w odpowiednich służbach.

Nie byłby to też pierwszy przypadek zwerbowania agenta w kraju należącym do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Słyszałem o co najmniej dwóch podobnych przypadkach w USA – choć dotyczyły one agentów znacznie wyżej postawionych w hierarchii niż szyfrant. W Europie podobna historia zdarzyła się najprawdopodobniej we Francji.

Nowe państwa członkowskie NATO wydają się niestety znacznie bardziej wystawione na cel Pekinu. Starzy członkowie mają z Chińczykami więcej doświadczeń. Warto więc poszukać tam odpowiednich wzorców kontrwywiadowczych

Kto się boi Joanny Senyszyn?

18.12.2009 08:47/Machina
ODSŁUCHAJ

Przezywana czarownicą, profesor Joanna Senyszyn zamierza rozruszać sztywny Parlament Europejski

Mówi o sobie: "inteligentna, zabawowa, niebanalna". Obrończyni praw zwierząt, gejów i feministek. Gdynianka, a ostatnio – dzięki mieszkaniu po cioci – także krakowianka. Jednak przez kilka najbliższych lat najwięcej czasu będzie spędzać w Brukseli.

Podczas kampanii europejskiej okrzyknięto Panią "Darem Pomorza" dla Małopolski i Świętokrzyskiego. Ucieszyła się Pani czy była zła?

Polityczni przeciwnicy próbowali nadawać temu uroczemu określeniu złośliwy wydźwięk, ale szybko uczyniłam go moim atutem. Wszak dar to coś miłego. Lubimy otrzymywać podarunki.

Fot. Onet.pl


Jak to Pani zrobiła?

Osobistym wdziękiem. Teraz, po sukcesie wyborczym pojawiło się już kolejne określenie "ORP Błyskawica".

Jednak zwolenników Zbigniewa Ziobry nie udało się Pani oczarować.

Nie miałam takiego zamiaru. Mój konkurent wciąż odmawiał wspólnej debaty. Poszłam więc – jako mieszkanka Krakowa – na jego spotkanie przedwyborcze, aby zadać kilka pytań.

Gdy weszłam na salę, wielbiciele PiS-u, uzbrojeni w laski i parasole, wymachiwali nimi, krzycząc: "Won czarownico! Albo cię stąd wyniesiemy!".

Takie zachowanie idealnie pasuje do członków sekty zwanej "moherowe berety".

Cóż, Ziobro ma taki elektorat, na jaki zasługuje. Nie tyle moherowy, ile rydzykowy. Rydzykowi udało się odczarować zły wydźwięk określenia "moherowe berety". Zastosował sprytny chwyt marketingowy. Poprosił swoich wyznawców, żeby zrobili na szydełkach małe, moherowe bereciki. Symbol Rodziny Radia Maryja. Podobnie było z Kaczorami. Na początku Bracia Mniejsi złościli się na każdego, kto na nich tak mówił, a potem pojawili się na konferencji prasowej z wielką kaczką u boku.

I w ten sposób sympatyczny i smaczny ptak stał się maskotką ilustrującą kaczyzm. Pani wymyśliła to pojęcie. Co ono oznacza?

To polska odmiana totalitaryzmu XXI wieku. Ograniczanie demokracji, swoisty zamordyzm, cenzura, aresztowania o 6 rano. Nazwa świetnie się przyjęła i dziś wielu przypisuje sobie jej ojcostwo. Na szczęście matka jest tylko jedna.

W dodatku kipi pomysłami. Ma Pani na swoim koncie wiele podobnych wynalazków.

Rzeczpospolita Obojga Kaczorów, rząd ziemniaczano-buraczany, Instytut Prześladowań Narodu, kaczoprawica, marketing palikotyczny, szarokaczenie się prezydenta, TMK, czyli Teraz My, Kaczyńscy...

A limerykami się Pani nie pochwali?

Pierwszy był o pośle Strąku: "Pewien poseł z miasta Słupska/O czerwonych marzy dupskach/Dobiera się chętnie/i nader namiętnie/Taka zeń niewyżyta Nadieżda Krupska". Podobno zrobił furorę w Słupsku.

Na swoim blogu ogłosiła Pani konkurs na limeryk polityczny. Autor jednej z nadesłanych prac nazwał Pani głos "spiczastym". Chyba przykro przeczytać coś takiego?

Przeciwnie. Cieszę się, że mam charakterystyczny głos. Dla polityka to atut. Gdy do kogoś telefonuję, nie muszę się przedstawiać. Aby zbytnio nie denerwować słuchaczy, nieco ociepliłam głos. Chciałam, aby słuchano tego, co mówię, a nie jak mówię. Nauczyłam się oddychać przeponą i mówić w niższych rejestrach. Dzięki temu moje wystąpienia coraz mniej przypominają zgrzyt kredy po szkle. Co prawda nie wszyscy tak myślą. Wielu nadal uważa, że skrzeczę. Ich problem.

To z pewnością ktoś z tej grupy przysłał Pani kiedyś sznur.

Wrogowie pewnie by chcieli, żebym się powiesiła, ale niedoczekanie. Trzymam sznur w biurze poselskim jako eksponat nienawiści i nietolerancji. Fotografia sznura i skan listu jest na moim blogu.

Nikt się pod tym nie podpisał?

Już nie pamiętam, czy to był "Życzliwy", czy "Prawdziwy katolik".


A czyta Pani wpisy w internecie? Znalazłam tam coś takiego: "Na Senyszyn Szatan rzucił klątwę i dlatego, gdy mówi coś złego o IV RP, strasznie piszczy".

Powstał nawet tekst modlitwy w intencji mojego nawrócenia.

Pewnie za to, że nazwała Pani finansowanie budowy Świątyni Opatrzności Bożej z budżetu krajowego "dojeniem państwa". Biskup Tadeusz Pieronek ciekawie to skomentował.

Poradził mi publicznie: "Skoro pani Senyszyn tak dobrze zna się na krowach, to powinna się nimi zająć na poważnie". Spodobała mi się ta riposta, ale nie skorzystam. Jestem specjalistką od świń. Doktorat zrobiłam z tuczu trzody chlewnej.

Nie lubi Pani księży i jest Pani ateistką. Zawsze tak było?

Skądże! Do ateizmu trzeba dojrzeć. U mnie poszło szybko. Wyleczyły mnie lekcje religii, które w tamtych czasach, tak jak i teraz, były w szkole. Wprawdzie przystąpiłam do Pierwszej Komunii, ale do bierzmowania już nie.

Mimo tak krótkiej edukacji religijnej zna Pani modlitwy śpiewane przez kapłana w trakcie nabożeństwa. Popisała się kiedyś Pani tą umiejętnością w radiu.

Nawet w komórce zainstalowałam dzwonek imitujący kościelne śpiewy. Zabawny kontrast z moimi poglądami.

Rozumiem, że Pani ślub był cywilny. Czy suknię uszyła mama?

Raczej jedna z jej krawcowych. Mama miała pracownię krawiecką. Organizowała jedne z pierwszych w Polce rewii mody, ale nie umiała szyć. Była wizjonerką i projektantką.

A Pani?

Odziedziczyłam po mamie zainteresowanie modą i umiejętność komponowania ubrań i dodatków. Po śmierci taty – miałam wtedy sześć lat – całymi dniami siedziałam w pracowni mamy i nawet nie wiem, kiedy nauczyłam się szyć. To przydatna umiejętność. Zdarza mi się coś skrócić albo zwęzić, ale nigdy niczego sama sobie nie szyłam.

Nawet wtedy gdy nie mogła Pani znaleźć w sklepach nic ciekawego dla swojej figury?

Do czterdziestki byłam bardzo zgrabna. Niestety, na początku lat 90., po śmierci mamy przytyłam 30 kilogramów, bo na stres reaguję jedzeniem i spaniem. Pewnego dnia musiałam zmienić całą garderobę. Okazało się, że w moim rozmiarze 46, a w porywach nawet 50, są wyłącznie modele, które nazywam "stara ciotka". Postanowiłam więc się odchudzić. Nie tyle dla zdrowia, ile dla urody.

Jak to wyglądało?

Akurat pisałam habilitację o konsumpcji żywności. Zastosowałam autorską dietę. Wzorem człowieka pierwotnego jadłam wtedy, gdy czułam głód. I to też nie od razu, ale po dwóch, trzech godzinach. Męczyłam się trzy lata. Nie jadłam słodyczy, pieczywa, zup, ziemniaków, tłuszczów. Ograniczyłam mięso. Miałam chwile słabości. Zdarzało mi się specjalnie jechać do delikatesów, by kupić 10 deko szynki i zjeść ją natychmiast, w samochodzie pod sklepem.

Udało się. Pewnie mąż był zadowolony.

Niespecjalnie. Bardzo mu się podobałam z nadwagą. Nawet dziś potrafi powiedzieć: "Jak ty wtedy pięknie wyglądałaś". Myślę, że mężczyźni lubią kobiety przy kości. Zwłaszcza w łóżku. Sam jednak też się zmobilizował i odchudził.

Nie narzeka, że Pani ciągle nie ma w domu?

Oczywiście, narzeka, ale sam też jest bardzo zajęty od rana do wieczora. Prowadzi kancelarię adwokacką, ma kilku aplikantów, wykłada na studiach podyplomowych. Jesteśmy marynarskim małżeństwem, tyle że to ja wypływam. Kiedyś do Warszawy, teraz do Brukseli, Krakowa, Kielc. Jest z nami, jak w tym dowcipie. Koleżanka pyta żonę marynarza: "Twój chłop wypływa na dziesięć miesięcy, a do domu wraca tylko na dwa, jak to znosisz?". "Bardzo dobrze. Dwa miesiące szybko mijają".

Widujecie się przeważnie w weekendy. Jak je spędzacie? Może zajmujecie się domem?

Spotykamy się z przyjaciółmi i cieszymy domem. Niestety, często nawet w weekendy pracuję w biurze poselskim, a mąż pracuje nad pismami procesowymi.

Czyli ogród zarósł chwastami?

Zarósł, ale nie widzę w tym nic złego. Chwasty są silne, zdrowe, bez podlewania i pielęgnacji wyrastają na dwa metry. Dziki ogród ma dużo uroku. Szkoda mi czasu na pielenie grządek, gotowanie i sprzątanie. Lepiej mi idzie robienie bałaganu. Moje biurko jest zawsze zawalone papierami i różnymi świstkami, na których zapisuję złote myśli. Kiedyś usiłowałam zaprowadzić ład w gabinecie. W połowie porządków znalazłam kartkę z uwagą: „Tylko idiota ma porządek, geniusz panuje nad chaosem”, i uznałam, że nie warto się dłużej męczyć. Zresztą pedanci zazwyczaj nie dochodzą na szczyt.

Nie łatwiej byłoby Pani zrezygnować z wykładania? Przecież naukowo osiągnęła już Pani chyba wszystko. Jest Pani profesorem belwederskim, napisała Pani kilka książek.

Lubię zajęcia dydaktyczne. Dzięki nim odrywam się od polityki i mam kontakt z rzeczywistością. Pracując w Sejmie, można było przez tydzień nie wychodzić na świeże powietrze i nie wiedzieć, jaka jest pogoda. Wszystkie budynki połączone są podziemnymi korytarzami. Żyje się jak na stacji kosmicznej.

A to powinno Pani odpowiadać. Interesuje się Pani wszechświatem. Była Pani przecież w parlamentarnym zespole do spraw kosmosu.

Bardzo wielu ciekawych rzeczy się dowiedziałam.

O kosmitach na przykład? Czy oni naprawdę istnieją?

Oczywiście. Nie jesteśmy jedyną cywilizacją we wszechświecie. Niestety inne są tak oddalone, że nie możemy się z nimi skontaktować.

Pewnie z chęcią poleciałaby Pani na inną planetę. Stanu nieważkości już Pani doświadczyła.

Fantastyczne przeżycie. Nieporównywalne z niczym i nie do opisania. To był lot dla VIP-ów z Unii Europejskiej, finansowany przez Francuską Agencję Kosmiczną w celach promocyjnych. Marszałek Komorowski nie chciał mi dać delegacji, bo uznał, że nie będzie z tej podróży żadnego pożytku dla Polski. Pojechałam bez jego zgody, na własny koszt do Bordeaux, gdzie wszystko się działo. Jestem dumna, że reprezentowałam nasz kraj w tak ważnym wydarzeniu. Marzę, żeby jeszcze raz polewitować.

Postawiła Pani na swoim. To do Pani pasuje. Jako wytrawny polityk ma Pani grubą skórę. A jako kobieta?

Lubię komplementy. Jak każda kobieta. Często ja też mówię komplementy, także mężczyznom. Zauważyłam, że są bardzo łasi na miłe słówka. Można powiedzieć, że jestem feministką wykorzystującą uroki bycia kobietą. Na Manifie krzyczałam, że chcę i kwiatka, i władzy. Wyższej pensji i przepuszczania w drzwiach. Nie widzę też powodu odmawiania mężczyznom przyjemności całowania mnie po rękach. Feministki nie powinny palić swoich staników, bo w pięknej bieliźnie atrakcyjniej się wygląda.

Jest Pani miłośniczką pięknej bielizny, ale podobno nie białej. Dlaczego?

Kojarzy mi się z barchanami, czyli majtkami z czasów mojej młodości. Białe, bawełniane, rozciągnięte. Absolutnie aseksualne. Wolę czarne, czerwone albo w panterkę.

Motywy zwierzęce to Pani specjalność. Nie tylko w kwestii ubierania się, ale też działania. Była Pani prezesem gdyńskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

Wtedy przygarnęłam swojego pierwszego mastiffa. Słaniał się z nóg z głodu, był agresywny, ale nie jadł i nie pozwalał pracownikom schroniska sprzątać swojej klatki. Zaczęłam mu codziennie przywozić pyszne jedzenie. Początkowo traktował mnie jak powietrze. Wciągał jedzenie jak odkurzacz i chował się za budą. Nawet na mnie nie spojrzał. Po czterech dniach kierowniczka schroniska powiedziała, że po moim wyjściu godzinami rozpaczliwie wyje i czeka, aż znów się pojawię. Postanowiliśmy z mężem zabrać go do domu. Maks był wspaniały. To mój jedyny pies – a miałam ich dziesięć – który umarł śmiercią naturalną. Zasnął z otwartymi oczami. Leżał pod schodami i patrzył na furtkę. Akurat tego dnia miałam wrócić z Warszawy. Niestety, nie zdążyłam. Gdy w końcu dotarłam do domu, zamknęłam mu powieki.

Chciała też Pani napisać książkę o wykorzystywaniu zwierząt.

Tak, ale zbieranie materiałów było zbyt stresujące. Poza tym bałam się, że opisy pewnych bestialskich zachowań mogą zachęcić do ich powtórzenia. Przeczytałam XVIII-wieczny przepis na kaczkę pieczoną tak, by półżywa chodziła po stole. Biesiadnicy odcinali z niej upieczone kawałki. Przeraziło mnie to. Nie mogłam spać po nocach.

Straszne historie, zwłaszcza dla obrończyni praw zwierząt znanej ze spektakularnych wystąpień nie tylko w ich imieniu. Potępia też Pani dyskryminację. Na paradzie równości sparafrazowała Pani słowa Jana Pawła II, mówiąc: "Niech ta parada odmieni oblicze ziemi, tej ziemi".

Zrobiłam to świadomie. W Polsce wiele jeszcze trzeba zmienić, by skończyć z dyskryminacją. Kobiet, dzieci, gejów, niepełnosprawnych. Od jednego z uczestników parady dostałam wtedy pejcz, abym miała czym poskramiać nietolerancję. Został potem zlicytowany na aukcji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy za ponad półtora tysiąca złotych.

Walczy też Pani o równouprawnienie. Przyłączyła się Pani do protestu chrześcijańskiego premiera Norwegii, który oprotestował ilustrowanie instrukcji montażu mebli Ikei wyłącznie figurkami męskimi. Coś mi się wydaje, że jednak sama nigdy nie wykonywała Pani żadnych prac budowlanych.

Przeciwnie, potrafię prawie wszystko. Malowałam, tynkowałam, przeprowadzałam przewody elektryczne, reperowałam lampowy telewizor. To było przed maturą. W naszym domu mieszkały wtedy same kobiety.

Zatem jest Pani wszechstronna. Powinno się to przydać w Brukseli. Nie boi się Pani, że znudzi Panią to urzędnicze miasto?

Daję sobie pół roku na polityczną aklimatyzację. Potem może uda mi się trochę rozruszać to miejsce. Jestem w trzech komisjach. Praw Kobiet, Wolności Obywatelskich oraz Kultury i Edukacji.

Zamierza Pani nadal starać się o to, by już w pierwszej klasie podstawówki uczono o seksie?

To absolutnie konieczne. Oczywiście nauka musi być dostosowana do wieku i możliwości percepcji ucznia. Skutki braku edukacji seksualnej są porażające. Rocznie kilkadziesiąt dziewczynek poniżej 14. roku życia rodzi w Polsce dzieci. Wierzą w mit, że podczas pierwszego stosunku nie można zajść w ciążę. Teraz także w to, że nie można się zarazić AIDS lub chorobami wenerycznymi. Zajęcia, które są tu i ówdzie prowadzone przez księży, robią więcej szkody niż pożytku. Młodzi ludzie dowiadują się na nich m.in., że stosowanie prezerwatyw grozi śmiercią, bo zdarza się uczulenie na lateks. Dorzucić można historyjki o tym, jak to plemniki przechodzą przez pory w gumie. W dodatku – w obawie przed nazwaniem rzeczy po imieniu – zakonnicy używają tak zabawnych określeń, jak: "Źródło życia u mężczyzny znajduje się w dole tułowia, na zewnątrz, z przodu".

Myśli Pani o edukacji dzieci, a sama ich przecież nie ma.

Mam tysiące studentów, którymi się opiekuję. Nie martwię się, że kiedy będę na łożu śmierci, nie będzie miał mi kto podać szklanki wody, bo wielu umierającym wcale się nie chce pić.

A jednak przyjdzie czas, kiedy trzeba będzie przestać pracować. Jak sobie Pani wyobraża swoją emeryturę?

Kiedyś zażartowałam, że mogłabym wtedy reklamować bieliznę, bo akurat spodobały mi się zdjęcia Sophii Loren w kalendarzu Pirelli. A mówiąc poważnie, w ogóle nie planuję emerytury. Zamierzam pracować do końca.