Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SŁUŻBY SPECJALNE. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SŁUŻBY SPECJALNE. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 listopada 2010

Agent Tomek: Chroniłem Buzka, skułem w kajdanki Leppera. Teraz dostaje 4 tys. emerytury miesięcznie


  • Data publikacji: 30.11.2010 07:11

Zanim trafił do CBA, przez lata jako policjant rozpracowywał gangi narkotykowe i handlarzy bronią. Chronił najważniejszych polityków i zakuwał w kajdanki Andrzeja Leppera. Dzisiaj najsłynniejszy polski agent Tomasz K. (34 l.), który usidlił m.in. posłankę Beatę Sawicką i celebrytkę Weronikę Marczuk, jest już na emeryturze i dostaje 4 tys. zł.

"Super Express" ujawnia fragmenty książki Piotra Krysiaka "Agent Tomek. Spowiedź", która 10 grudnia pojawi się w księgarniach. Najbardziej znany polski tajniak opowiada o swoim prywatnym życiu, przerwanej karierze sportowej oraz pracy policjanta i agenta CBA.

Od pływaka do tajniaka

Urodził się we Wrocławiu. Ojciec był trenerem ciężarowców, mama pracowała w zakładach produkujących płytki do anten. Młody Tomek chodził do szkoły o profilu sportowym i kilka godzin dziennie spędzał na basenie. Kiedy w 8 klasie zdobył cztery medale na mistrzostwach Polski, postawił wszystko na jedną kartę. - Na basenie znałem każdy odprysk na kafelku. Organizm nie wytrzymywał obciążeń. Ale rzucałem pawia i pływałem dalej - wspomina.

Przeczytaj koniecznie: Agent Tomek: Nie uwodziłem Sawickiej ani Marczuk. To one do mnie lgnęły - ZDJĘCIA agenta Tomka Z TWARZĄ!

Na mistrzostwach Polski seniorów przegrał tylko ze słynnym Rafałem Szukałą. Kiedy jednak działacze uniemożliwili mu start na mistrzostwach Europy, powiedział - dość. Postanowił zostać gliną. Bez problemów przeszedł testy i szybko został rzucony na głęboką wodę. Rozpracowywał gangi narkotykowe i handlarzy bronią. Chronił polityków z pierwszych stron gazet, m.in. premiera Jerzego Buzka. - Chodziliśmy z nim po restauracjach, po rynku i wspomagaliśmy borowików - wspomina.

Dyplomy od Papały, Matejuka i Czerwińskiego

Niektórych polityków chronił, innych... zakuwał w kajdanki. - Kiedyś na granicy zatrzymywaliśmy Leppera. Był wtedy znany z ostrych zadym. Tym razem nie było problemów. Kajdany na łapy i szybko wsadziliśmy go do voyagera. Nie za bystry facet był wtedy z niego. Dopiero Tymochowicz zrobił mu dobry wizerunek - tłumaczy. Co ciekawe, w tamtym okresie agent Tomek współpracował z "Gazorem", czyli Pawłem Wojtunikiem, obecnym szefem CBA.

- Wielokrotnie wyjeżdżaliśmy razem do pracy w Polsce czy za granicą - opowiada.

Pod jego dyplomami za przeprowadzone akcje bądź wzorową służbę podpisywali się najsłynniejsi policjanci w kraju. Także ci, którzy piastują obecnie wysokie funkcje w państwie - wiceszef MSWiA Adam Rapacki, Janusz Czerwiński, kiedyś szef CBŚ obecnie wiceszef CBA, a także obecny szef KGP Andrzej Matejuk oraz nieżyjący już gen. Marek Papała.

Spotkanie z Kaczyńskim

W 2002 roku Tomek robi kurs na przykrywkowca (agenta). Z kilkusetosobowej grupy kurs przeszło tylko dwóch najlepszych.

Patrz też: Weronika Marczuk (Pazura): Agent Tomek zabił młodą kobietę

- Nie chciałbym, aby moja praca była odbierana tylko przez pryzmat dobrej zabawy i spożywania markowych trunków. To piekielnie ciężka robota - mówi Tomek. Do CBA trafił w 2006 roku. Najpierw musiał przejść testy i rozmowy kwalifikacyjne. Część z nich odbywała się w Kancelarii Premiera. To tam po raz pierwszy spotkał Jarosława Kaczyńskiego (61 l.). Minął się z nim na korytarzu. - Dzień dobry - powiedział kurtuazyjnie szef rządu.

Także na dzień dobry dostał w CBA 4 tys. złotych. Dwa razy więcej, niż zarabiał w policji. Po dwóch latach pracy w drużynie Mariusza Kamińskiego inkasował już 8 tys., tyle co wojewódzki komendant policji.

34-letni emeryt

Zanim dostał pierwsze zadanie, musiał zbudować swoją legendę, czyli wymyślić całe swoje życie - imię, nazwisko, rodziców, szkoły, do których chodził. Ostatecznie zdecydował, że będzie miał dwie tożsamości - Tomasz Małecki i Tomasz Piotrowski. Potem trzeba było jeszcze wyrobić dowód, paszport, prawo jazdy, kupić odpowiednie ciuchy i gadżety. Dopiero tak wyposażony ruszał na "polowanie". A co agent Tomek robi dziś? Nowe kierownictwo CBA przeniosło go do Wrocławia i posadziło za biurko. - I co ja tam miałem robić? Stemplować papierki? - złości się funkcjonariusz. We wrześniu odszedł na emeryturę. Dostaje ok. 4 tys. zł, ale nie ma zamiaru siedzieć w domu w kapciach.

- Dostałem kilka propozycji, nad niektórymi poważnie się zastanawiam.

czwartek, 9 września 2010

Trop z raportu CIA

Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski, Mariusz Zawadzki
2010-09-09, ostatnia aktualizacja 2010-09-09 00:34

Czy tajna baza CIA znajdowała się w Polsce?
Czy tajna baza CIA znajdowała się w Polsce?
Rys. Jacek Gawłowski

Oficer CIA symulował egzekucję terrorysty przetrzymywanego kilka lat temu w tajnym więzieniu w Polsce - twierdzi agencja Associated Press. - Polska nie ma z tym nic wspólnego - mówi były prezydent Aleksander Kwaśniewski

Na lotnisku w Szymanach lądowały od grudnia 2001 r. samoloty CIA z pojmanymi w różnych częściach świata podejrzanymi
Fot. Tomasz Waszczuk / AG
Na lotnisku w Szymanach lądowały od grudnia 2001 r. samoloty CIA z pojmanymi w...
W nocy z wtorku na środę amerykańska agencja AP poinformowała, że oficer CIA o imieniu Albert, zmuszony do odejścia z pracy z powodu podejrzeń o niedozwolone metody przesłuchiwania terrorystów, znów pracuje dla wywiadu. Przy okazji w depeszy pada zdanie, że brutalne przesłuchanie Albert prowadził w tajnej bazie CIA w Polsce.

Na przełomie 2002 i 2003 r. przesłuchiwał Abda Al-Rahima Al-Nasziriego, jednego z organizatorów ataku na amerykański okręt USS "Cole" w Jemenie w 2000 r. Zginęło 17 marynarzy.


Więcej... http://wyborcza.pl/1,75478,8352617,Trop_z_raportu_CIA.html#ixzz0z1GASB00


O tym, że przesłuchanie było brutalne, wspominał już odtajniony rok temu i opublikowany w internecie raport inspektora generalnego CIA. Jednak i imię oficera, i lokalizacja więzienia pozostają do dziś zaczernione.

Powołując się na źródła rządowe, AP twierdzi, że przesłuchanie odbyło się w Polsce. Nie podaje żadnych szczegółów, ale wcześniej polskie i zagraniczne media twierdziły, że tajna baza CIA znajdowała się na terenie ośrodka szkoleniowego wywiadu w Kiejkutach na Mazurach. Na pobliskim lotnisku w Szymanach lądowały od grudnia 2001 r. samoloty CIA z pojmanymi w różnych częściach świata podejrzanymi.

AP twierdzi, że oficer CIA miał symulować egzekucję skutego i zakapturzonego Al-Nasziriego, repetując przy nim nienabity pistolet oraz włączając w pobliżu jego głowy wiertarkę elektryczną bez wiertła.

Amerykanów najbardziej zajmuje sprawa tego, czy oficerowie CIA używali niedozwolonych metod za zgodą przełożonych. To element rozrachunków z ekipą George'a Busha i dyskusji na temat metod używanych w walce z terroryzmem po atakach 11 września.

Dla Polski ustalenia AP to kolejny trop wskazujący na istnienie w latach 2001-03 więzień CIA w Polsce. Mimo m.in. ustaleń komisji śledczej Rady Europy i wielu doniesień prasowych w Polsce i za granicą kolejne polskie rządy zapewniały dotąd, że żadnych tajnych baz CIA w Polsce nie było.

Dopiero w 2008 r. polska prokuratura wszczęła tajne śledztwo.

Aleksander Kwaśniewski, prezydent w czasie, gdy w Polsce miały istnieć więzienia CIA, mówił wczoraj: - Polacy i Polska nie mają z tym nic wspólnego.

I powtarzał: - Oczywiście współpraca wywiadowcza Polski i Stanów Zjednoczonych była i jest, więzień nie było.

A przesłuchania i tortury? Kwaśniewski: - My o tego typu faktach, jeśli miały miejsce, nie wiedzieliśmy. I nie sądzę, żeby były kiedykolwiek znane wcześniej. Współpraca wywiadowcza ma to do siebie, że jest z natury tajemnicza. Proszę pamiętać, że to nie był scenariusz filmu sensacyjnego, to była walka z terroryzmem, to byli ludzie, którzy wysadzili w powietrze World Trade Center i wiele innych obiektów w świecie. To byli ludzie, którzy uczestniczyli w śmierci kilku tysięcy osób. Walka z takim terroryzmem mogła mieć również charakter brutalny. To nie zmienia oczywiście faktu, że każda armia, każda służba ma swoje zasady, swoje prawo i musi go przestrzegać.

Kwaśniewski zastrzega także: - Nie przyjmuję wariantu, że demokracja musi się przed terrorystami rozbroić, a terroryści mogą robić z nami, co chcą. To jest wielki dylemat, ile wolności, ile bezpieczeństwa i jak zachować w tym równowagę.

Wczoraj w New Delhi pytany o to premier Donald Tusk powiedział: - Racja stanu każe, abyśmy byli maksymalnie dyskretni i powściągliwi. Nasza prokuratura, inaczej niż w wielu innych krajach związanych z tą sprawą, pracuje, natomiast polskie państwo powinno być w tej kwestii dyskretniejsze niż wielu innych bohaterów tej całej sprawy.

Zobacz także, jak powiązano Polskę z więźniami CIA.

Co się działo w Kiejkutach

- Wystąpimy o udostępnienie raportu z kontroli w CIA, bo taki dokument nie jest nam znany - mówi prokurator Robert Majewski o wczorajszych informacjach agencji AP w sprawie tajnych więzień w Polsce.

Chodzi o sporządzony w 2004 r. wewnętrzny raport CIA mówiący o dziesięciu przypadkach rażącego złamania prawa, które miały miejsce podczas pierwszych czterech lat wojny z terroryzmem. Organizacje broniące praw człowieka wywalczyły w zeszłym roku w sądzie odtajnienie raportu, ale wszystkie nazwy państw i miejscowości oraz nazwiska agentów zostały w nim zaczernione.

Raport najszerzej omawia przypadek Abda Al-Rahima Al-Nasziriego. Zdaniem anonimowego informatora agencji AP terrorysta był przesłuchiwany właśnie w Polsce, kilka dni po uruchomieniu tajnego więzienia CIA.

- Teraz CIA po raz pierwszy przyznaje, że w Polsce były tajne więzienia dla terrorystów i że oficerowie CIA ich torturowali - podkreśla Adam Bodnar, sekretarz Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, który nadzoruje program "Obserwatorium działalności CIA na terytorium Polski". Bodnar dodaje, że znamy wreszcie konkrety: wiadomo, kto kogo przesłuchiwał, jak i gdzie. Jego zdaniem polska prokuratura powinna w trybie pomocy prawnej wystąpić do Amerykanów o przesłuchanie b. funkcjonariuszy CIA wymienionych w raporcie.

- Na razie wystąpimy o udostępnienie raportu z kontroli w CIA, bo taki dokument nie jest nam znany. Dla nas te informacje są nowe - mówi prokurator Robert Majewski.

Polska prokuratura bada sprawę więzień od sierpnia 2008 r. Śledztwo jest ściśle tajne, ale niedawno "Gazecie" udało się dowiedzieć, że w jego wyniku mogą zostać postawieni przed Trybunałem Stanu politycy SLD, którzy wtedy rządzili w Polsce i wydali zgodę na funkcjonowanie ośrodka będącego pod wyłączną kontrolą Amerykanów.

Na pytanie, ile jeszcze potrwa śledztwo, Majewski odpowiada, że "na pewno wiele miesięcy", a sprawa pozostanie tajna. - Jeśli dojdzie do aktu oskarżenia, to jawne będą tylko zarzuty, a uzasadnienie będzie tajne, podobnie jak ewentualny proces. Prokuratura nigdy nie będzie w stanie niczego tu ujawnić. To wynika z konstrukcji przepisów dotyczących materiałów niejawnych, które odtajnić może tylko ten, kto je wytworzył - tłumaczy prokurator. Nie chce powiedzieć, które służby mogą odtajnić informacje.

Premier Donald Tusk pytany wczoraj o nowe informacje na temat więzień odmówił komentarza: - Dajmy pracować prokuraturze.

Były prezydent Aleksander Kwaśniewski powtórzył w TVN 24 to, co mówił do tej pory: - Była współpraca z wywiadem amerykańskim, ale żadnych więzień nie było.

Były premier Leszek Miller na początku reaguje jak zwykle: - Nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie.

"Gazeta": Nie niepokoją pana te nowe doniesienia?

Miller: - Nie, absolutnie mnie nie niepokoją, bo nie chodzi tu o polski wywiad, który miał torturować więźniów, ale o amerykański, a polski premier nie jest zwierzchnikiem amerykańskich służb specjalnych.

Ale mieli torturować w Polsce.

- To proszę pytać władze amerykańskie.

Dopuszcza pan możliwość, że Amerykanie torturowali bez pana wiedzy?

- Nic więcej nie powiem.

Czy jako premier mógł pan nie wiedzieć, co się działo w tajnym więzieniu CIA na terenie Polski?

- Nic więcej nie mogę powiedzieć.

A gdyby to była prawda? Zmartwiłoby to pana?

- Nie chcę tego komentować.

Zaufany ben Ladena

Pod koniec lat 90. Saudyjczyk Al-Nasziri zaproponował szefowi Al-Kaidy Osamie ben Ladenowi atak na jeden z amerykańskich okrętów za pomocą łodzi wypełnionej ładunkami wybuchowymi. Osama plan zaakceptował i wyłożył pieniądze. Pierwsza próba - atak na USS "Sullivans", który 3 stycznia 2000 r. cumował w jemeńskim Adenie - nie powiodła się. Łódź była przeładowana i zatonęła zaraz po odbiciu od brzegu.

12 października tego samego roku w Adenie cumował USS "Cole", który uzupełniał tam paliwo, i tym razem się udało. W wybuchu łodzi zginęło 17 amerykańskich marynarzy, wielu zostało rannych.

Al-Nasziri zyskał prestiż w Al-Kaidzie i objął funkcję szefa operacyjnego na Półwysep Arabski. Został schwytany w listopadzie 2002 r. w Dubaju. Najpierw CIA przerzuciła go do Tajlandii, gdzie powstało pierwsze tajne więzienie, ale już 5 grudnia był w Polsce. Amerykanie mieli wykorzystywać szkołę wywiadu w Starych Kiejkutach w latach 2002-05. Mieli też tajne więzienia na Litwie i w Rumunii.

Al-Nasziriego przesłuchiwał niejaki Albert, z pochodzenia Egipcjanin, który najpierw w Nowym Jorku pracował dla FBI jako tłumacz, a potem został oficerem CIA. Albert kilka razy odwiedził celę terrorysty z pistoletem, który "odbezpieczał" przy jego głowie. Broń nie była nabita, ale więzień o tym nie wiedział. Agent zainscenizował też zabicie innej przesłuchiwanej osoby w pokoju obok, grożąc, że to samo zrobi z rodziną Al-Nasziriego.

Innym razem Albert przystawiał do głowy Saudyjczyka wiertarkę, podkręcając obroty. Wiertarka nie była uzbrojona w wiertło, ale Al-Nasziri - z workiem na głowie i przykuty do ściany - o tym nie wiedział. Wewnętrzny raport CIA z niezwykłą precyzją opisuje, że wiertarka była blisko głowy, ale nigdy jej nie dotknęła.

W styczniu 2003 r. do Kiejkut przylecieli nowi oficerowie CIA, którzy o metodach Alberta niezwłocznie poinformowali centralę. W Waszyngtonie wybuchła na ten temat ożywiona debata, bo o ile podtapianie zostało np. oficjalnie zaakceptowane, to użycie wiertarki było zupełną nowością. W dodatku po dwóch tygodniach w rękach Alberta więzień zmiękł i zaczął mówić, więc, jak argumentowali niektórzy oficerowie centrali, nie było potrzeby dalszego stosowania tak drastycznych metod.

Ostatecznie Albert i Mike, ówczesny kierownik więzienia w Kiejkutach, który zezwolił na nowatorskie metody, zostali skarceni. We wrześniu 2003 r. inspektor generalny CIA badał sprawę i poinformował o niej Departament Sprawiedliwości, ale żadne zarzuty nie zostały Albertowi postawione.

Amerykański prokurator też bada

Dziś Albert ma 60 lat i od czasu do czasu prowadzi dla CIA szkolenia młodych oficerów w ośrodku w północnej Virginii. Opowiada im o zagrożeniach, jakie mogą ich spotkać podczas tajnych operacji za granicą. - Fakt, że ten człowiek jest nadal zatrudniany przez rząd USA, jest skandaliczny - uważa Ben Wizner z American Civil Liberties Union. 56-letni obecnie Mike jest już na emeryturze, dorabia jako nauczyciel.

Sprawa przesłuchań z wiertarką i pistoletem znów jest badana przez prokuratora federalnego Johna Durhama. Ma on ocenić, czy można Albertowi lub Mike'owi postawić konkretne zarzuty. Prawnicy są sceptyczni, bo wiertarka była bez wiertła, a pistolet nienabity, więc nie ma mowy np. o oskarżeniu o próbę zabójstwa.

Al-Nasziri siedzi w Guantanamo i czeka na proces. Jego obrończyni Nancy Hollander twierdzi, że to, iż był torturowany metodami nieakceptowanymi nawet w tajnych więzieniach CIA, powinno wpłynąć na złagodzenie jego wyroku.

Źródło: Gazeta Wyborcza


Więcej... http://wyborcza.pl/1,75478,8352617,Trop_z_raportu_CIA.html?as=2&startsz=x#ixzz0z1GPnX2L

niedziela, 4 lipca 2010

Afera szpiegowska. Agenci czy oszuści?

Eksperci prześcigają się w wyjaśnieniach

Afera szpiegowska: Agenci czy oszuści?

11 głęboko zakamuflowanych rosyjskich szpiegów zatrzymanych przez FBI - taka sensacyjna informacja trafiła w mijającym tygodniu na pierwsze strony gazet. I to zaledwie kilka dni po tym, jak u Baracka Obamy gościł rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew. Do dziś nie wiadomo, czy to przypadek.

A jeśli nie, dlaczego afera szpiegowska wybuchła właśnie teraz? Publicyści i eksperci przedstawili co najmniej kilka interpretacji tego zdarzenia.

Wiadomo tyle, że siatka składała się z tzw. nielegałów. To wywodzące się ze slangu specsłużb słowo oznacza agentów, którzy nie działają pod przykrywką dyplomatów, ale są wtopieni w społeczeństwo danego kraju, prowadzą normalne życie, często posługują się zmyślonymi życiorysami. – Nielegałowie są częścią systemu – poznają społeczność i jej problemy, a następnie wystawiają ich fachowcom z ambasady – mówi w rozmowie z „DGP” amerykański strateg, były doradca George’a H.W. Busha Edward Luttwak. – Nielegałowie funkcjonują na trzech poziomach. Pierwszym jest po prostu życie – mieszkanie

w określonym miejscu, praca, dzieci. Drugi to działalność społeczna czy zawodowa, która pozwala poznawać ludzi stanowiących techniczne, intelektualne i polityczne zaplecze decydentów w Waszyngtonie. I trzeci – powolne zaprzyjaźnianie się, rozwijanie sieci
kontaktów, tak by w końcu poprzez sąsiadów czy kolegów
z pracy poznać kogoś, kto pracuje w Departamencie Stanu, CIA czy innej kluczowej instytucji. Charakterystycznym elementem działania rosyjskich służb jest idealne identyfikowanie ludzi, którzy mają informacje i słabostki – potrzebują pieniędzy
, ukrywają jakiś skandal – opowiada Luttwak.

Im więcej jednak czasu mija od aresztowań, tym mniej jasne stają się ich motywy. Członkowie siatki nie zostali formalnie oskarżeni o zdradę. Po prostu przez dziesięć lat działalności 11 szpiegom nie udało się wykraść ani jednej tajnej informacji. Pojawia się pytanie, dlaczego w ogóle zostali zatrzymani, skoro – jak twierdzi FBI – od dekady ich działalność była dyskretnie obserwowana przez amerykański kontrwywiad? Jak dowodzą eksperci, dekonspiracji agenta dokonuje się w ostateczności – łatwiej bowiem obserwować rozpracowaną już siatkę lub spróbować ją przewerbować na swoją stronę

, niż zaczynać od zera z siatką, która powstanie po rozbiciu tej pierwszej. Dlaczego FBI wybrała akurat moment, gdy stosunki z Rosją uległy radykalnemu ociepleniu? Wreszcie dlaczego Moskwa – mimo rytualnego pogrożenia palcem w pierwszej chwili po ujawnieniu skandalu – tak szybko przeszła nad nim do porządku dziennego? Gdy nic nie wiadomo na pewno, pojawiają się dziesiątki wersji rozwijanych przez rosyjskich i zachodnich publicystów, politologów i znawców wywiadu.

Teza 1: Rosjanie sprzedali swoich

„Wygląda na to, że agenci to prezent od moskiewskich przyjaciół” – taką tezę postawiła włoska „La Stampa”. W sytuacji gdy administracja w Białym Domu coraz lepiej dogaduje się z Kremlem, tak rozbudowana siatka (w dodatku całkowicie bezwartościowa, jeśli wziąć pod uwagę efekty jej pracy) stała się zbędnym balastem. Jedenastu nielegałów otrzymywało regularne pensje, więc na ich utrzymanie Rosjanie musieli wydać sumy liczone co najmniej w setkach tysięcy dolarów. Możliwe, że byli uśpionymi agentami, którzy czekali na sygnał, aby wzorem Lee Harveya Oswalda (zabójcy Johna Kennedy’ego) kiedyś wyjść z uśpienia i zabić kolejnego amerykańskiego przywódcę. W sytuacji nowego otwarcia relacji rosyjsko-amerykańskich takie zadanie jawi się jako niebywały anachronizm – dowodzi włoska gazeta.


Teza 2: Rosyjski wywiad to amatorzy

Afera szpiegowska świadczy o rozsypce rosyjskiego wywiadu jako takiego – twierdzą inni publicyści. Szpiedzy popełniali podstawowe błędy, demonstracyjnie posługiwali się hasłami i odzewami, a centrala w Moskwie wydawała krocie na informacje, które mogła znaleźć na plotkarskich stronach internetowych

czy w gazetach. „Irish Times” zauważa, że jedynym efektem wielu lat pracy
agentów była penetracja „klasy plotkującej”. Zdaniem Anne Applebaum, publicystki „Washington Post”, Moskwa mierzy Amerykanów własną miarą. „Jako że to Kreml określa, jakie materiały ukazują się w kontrolowanych przez państwo mediach w Moskwie, przypuszcza, że taka jest rzeczywistość i w Waszyngtonie. Zgodnie ze starym sposobem myślenia KGB tajna informacja jest 'lepsza' lub przynajmniej bardziej godna zaufania niż cokolwiek, co rząd amerykański ogłosi publicznie” – napisała Applebaum we wczorajszym numerze gazety.

Teza 3: Prowokacja FBI

Byłego dyrektora Federalnej Służby Bezpieczeństwa

, a obecnie deputowanego Jednej Rosji Nikołaja Kowalowa najbardziej zszokowała informacja, jakoby cała grupa
pozostawała w stałym kontakcie. – Jedenastu ludzi, którzy pracowali razem i znali się nawzajem. Dla zawodowca to śmieszne – dowodzi Kowalow w rozmowie z agencją Nowosti. Jego zdaniem rzekomi szpiedzy są zwykłymi oszustami, a afera jest prowokacją FBI. Jastrzębie w amerykańskich resortach siłowych mieliby
w ten sposób storpedować reset stosunków z Rosją, bo Obama pozbawiał ich zewnętrznego wroga, który miał być uzasadnieniem dla utrzymywania olbrzymich budżetów specsłużb. I będzie to działanie skuteczne. – Cała sprawa uderza w najważniejszą wartość: zaufanie – mówi „Moskowskiemu Komsomolcowi” Wiktor Kriemieniuk z Rosyjskiej Akademii Nauk. Amerykanista sądzi, że w efekcie może zostać odłożona ratyfikacja umowy post-START o redukcji arsenałów. – Adresatem tego przekazu jest Obama, którego służby pokazały w takim świetle: młody, niedoświadczony, dał się nabrać i chciał współpracować z ludźmi niegodnymi zaufania – dodaje Kriemieniuk.


Teza 4: Agenci są na wolności

Nie lekceważmy tej siatki – apeluje część zachodnich publicystów. Szpiedzy dysponowali pieniędzmi i najnowocześniejszą techniką wywiadowczą. Być może agenci zostali zatrzymani, bo przygotowywali w Ameryce niespodziankę w stylu Jamesa Bonda – spekuluje brytyjski „The Independent”. Zdaniem Edwarda Lucasa z „Economista” to tylko wierzchołek góry lodowej. 11 aresztowanych mogło zbierać z pozoru nieistotne informacje, które następnie wykorzystywali inni działający w USA szpiedzy. – Agenci zajmujący się prawdziwą pracą pozostają na wolności – mówi Lucas w rozmowie z rosyjską agencją Rosbałt. Jego zdaniem po zakończeniu zimnej wojny zachodnie wywiady uznały

, że nie ma już potrzeby zajmować się Rosjanami. To natychmiast wykorzystał Kreml do zwiększenia zakresu infiltracji, rzadziej dotyczącej sił zbrojnych, a częściej wielkich koncernów i banków. – W tej sferze wywiad ma ułatwione zadanie: wprowadzenie agenta jest o tyle proste, że należy znaleźć młodego człowieka, który najpierw zdobędzie stosowne wykształcenie, a potem pracę
w interesującej wywiad branży – twierdzi Luttwak.

Teza 5: Uspokoić Amerykanów

Zdaniem Wiaczesława Nikonowa, szefa fundacji Polityka, a prywatnie

wnuka Wiaczesława Mołotowa, zatrzymanie 11 agentów to gest na użytek zwykłych obywateli zaniepokojonych nagłym ociepleniem stosunków z Rosją. Jest to o tyle prawdopodobne, że – według Gallupa – aż 3/4 Amerykanów sądzi, że rosyjska siła militarna może stanowić w przyszłości zagrożenie dla bezpieczeństwa
narodowego. Jak podał instytut ORC, 28 proc. uważa, że Senat nie powinien się godzić ratyfikację traktatu z Rosją o ograniczeniu zbrojeń strategicznych. – Władze amerykańskie muszą pokazać, że mimo resetu nadal stoją na straży interesów kraju – dowodzi Nikonow w rozmowie z rosyjskim „Trudem”. A Kreml rozumie, że to tylko gest, więc nie należy oczekiwać, iż cała sprawa doprowadzi do nowej zimnej wojny. W ostatnim czasie w USA zdekonspirowano też kilku izraelskich szpiegów, ale w niczym nie zaszkodziło to tradycyjnemu sojuszowi Waszyngtonu z Jerozolimą.


sobota, 19 czerwca 2010

Kim jest agent Mosadu? Oto szczegóły

Miał wiele tożsamości

Kim jest agent Mosadu? Oto szczegóły

Gdy zatrzymywano go na lotnisku Okęcie w Warszawie, miał przy sobie paszport na nazwisko Uri Brodsky. Ale okazuje się, że to tylko jedna z jdego tożsamości. Podróżując po Niemczech, podawał się bowiem za kogoś innego. Tygodnik "Der Spiegel" ujawnia szczegóły działalności agenta izraelskiego Mosadu.

Przebywał on w Niemczech jako Alexander Verin. Analiza jego podróży, pobytów w hotelach i płatności, dokonywanych kartami kredytowymi wykazała, że posługiwał się także nazwiskiem Uri Brodsky - napisał "Spiegel".

Mężczyzna z paszportem wystawionym na nazwisko Uri Brodsky został zatrzymany 4 czerwca na Okęciu w Warszawie na podstawie Europejskiego Nakazu Aresztowania.

Niemiecka prokuratura zwróciła się do Polski o wydanie Izraelczyka, który podejrzany jest o poświadczenie nieprawdy i pomoc w sfałszowaniu dokumentów niemieckich.

Brodsky miał brać udział w przygotowaniach do zamachu na lidera radykalnego palestyńskiego ugrupowania Hamas w styczniu tego roku w Dubaju. Jak pisze "Spiegel", pomógł on w zdobyciu niemieckiego paszportu jednemu z późniejszych zamachowców, także domniemanemu agentowi izraelskich służb. To Brodsky miał zlecić adwokatowi z Kolonii złożenie wniosku o paszport.

"W Berlinie panuje spore oburzenie z powodu tego, że izraelskie służby specjalne powołały się w uzasadnieniu wniosku o przyznanie niemieckiego paszportu na rzekome prześladowania ze strony nazistów w III Rzeszy" - ujawnia "Spiegel".

Według mediów mężczyzna, któremu wydano niemiecki paszport na nazwisko Michael Bodenheimer, twierdził, że jego rodzice uciekli z III Rzeszy przed prześladowaniami Żydów.

"Spiegel" pisze, że rząd federalny nie wstrzyma ze względów politycznych dochodzenia przeciwko Izraelczykowi, pomimo nacisków ze strony izraelskich władz.

"W zaangażowanych w sprawę ministerstwach panuje zgodna opinia, że postępowanie odbywać się musi na podstawie czysto prawnych kryteriów" - cytuje "Spiegel" anonimowego członka rządu w Berlinie.

Rozmówca tygodnika dodaje, że ustawowo możliwe wstrzymanie postępowania ze względu na ważny interes publiczny nie wchodzi w grę.

Izraelski minister handlu Benjamin Ben-Eliezer powiedział "Spieglowi", że "zobowiązaniem Izraela jest chronić (zatrzymanego) przed wydaniem". "Ale nawet jeśli dojdzie do procesu w Niemczech, nie może to zaszkodzić dobrym stosunkom naszych państw" - dodał.

W czwartek polska prokuratura wysłała do Sądu Okręgowego w Warszawie wniosek o przekazanie Brodsky'ego do Niemiec.

piątek, 14 maja 2010

Szyfrant Zielonka żyje w Chinach, czy leżał nad Wisłą?

bard

2010-05-13, ostatnia aktualizacja 2010-05-13 17:17

Stefan Zielonka
Stefan Zielonka
fot. Nasza-klasa.pl

Szyfrant Stefan Zielonka zaginął w kwietniu zeszłego roku. Od tego czasu mnożą się hipotezy na temat jego losów: samobójstwo, zamordowany, uciekł i pracuje dla obcego wywiadu. Pomimo, ze prokuratorzy są prawie pewni, że kilka tygodni temu to właśnie ciało szyfranta znaleziono nad Wisłą, znowu pojawiła się informacja, że Zielonka żyje i ma się dobrze.

7 maja 2009 roku w mediach pojawiła się informacja, że policja i służby specjalne poszukują 52-letniego Stefana Zielonki - szyfranta pracującego dla wywiadu wojskowego. Chorąży miał posiadać ogromną wiedzę na temat wywiadu i procedur NATO-wskich.

Szyfrant 12 kwietnia 2009 roku wyszedł ze swojego mieszkania na warszawskim Gocławiu i od tamtej pory nie dał znaku życia. Ani rodzina, ani pracodawca nie wiedzą co się z nim dzieje. W chwili zniknięcia miał być na zwolnieniu lekarskim. Na początku nikt z przełożonych Zielonki nie zwrócił uwagi, że nie ma go w pracy. Sprawa była bagatelizowana przez kierownictwo wywiadu.

Kilka dni później "Dziennik" napisał, że szef wywiadu wojskowego płk Radosław Kujawa tuszował sprawę. Wywiad nie przekazał informacji o zaginięciu Zielonki ani do prokuratury wojskowej, ani do żandarmerii. Natomiast na posiedzeniu sejmowej komisji ds. służb specjalnych, Kujawa zapewniał że zrobił wszystko, aby wyjaśnić tajemnicze zniknięcie. Prokuratura przyznała, że zajęła się sprawą dopiero po pojawieniu się informacji w mediach, czyli dokładnie miesiąc po zniknięciu szyfranta. - Postępowanie zostało przez nas wszczęte 13 maja. Tak późno dlatego, że do czasu publikacji "Dziennika" nic o zaginięciu chorążego Zielonki nie wiedzieliśmy - mówił płk Grzegorz Skrzypek, szef wojskowej prokuratury garnizonowej w Warszawie.

Problemy psychiczne

Po posiedzeniu komisji ds. służb specjalnych, usłyszeliśmy od posłów, że szyfrant miał problemy zdrowotne i osobiste. Nieoficjalnie mówiło się o samobójstwie.

Tydzień od pojawienia się informacji o zaginięciu szyfranta na biurko prezydenta trafił tajny raport przygotowany przez Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Według RMF FM Stefan Zielonka leczył się na depresję. Chorąży przez dwa lata od likwidacji WSI miał czekać na weryfikację, co odbiło się na jego zdrowiu psychicznym. Złożył rezygnację, miał już prawa emerytalne, ale przełożeni namówili go na pozostanie w służbie - twierdziła rozgłośnia. Wywiadowi brakowało doświadczonych szyfrantów. Sięgnięto więc po sumiennego żołnierza z 20-letnim stażem i doświadczeniem z misji na Bałkanach. Na problemy w pracy miały nałożyć się problemy rodzinne. Mężczyzna od lat był w separacji z żoną. Mieszkał z nią w jednym domu, w osobnych pokojach zamykanych na klucz - donosiło radio.

Rosyjski i Chiński trop

Od samego początku śledczy nie wykluczali żadnej z wersji: od przypadkowej śmierci, poprzez morderstwo, porwanie, aż po zdradę kraju. Ta ostatnia oczywiście najbardziej działa na wyobraźnię. W mediach pojawiały się doniesienia, że Zielonka sprzedawał informacje obcym wywiadom.

Najpierw mieli to być Chińczycy. "Najpoważniejsza hipoteza dotycząca zniknięcia szyfranta chorążego Stefana Zielonki zakłada jego zdradę i wieloletnią współpracę z chińskim wywiadem" - podał w grudniu zeszłego roku "Dziennik Gazeta Prawna".

Kolejnym krajem, który miał korzystać z usług naszego szyfranta była Rosja. Taka informacja pojawiła się w rosyjskim tygodniku "Argumenti Niedieli". "Dla wywiadu nie ma nic gorszego od zniknięcia szyfranta. O pozyskaniu osoby pracującej na tym stanowisku marzą wszystkie służby specjalne" - napisali dziennikarze "Argumenti Niedieli". Ich zdaniem zniknięcie chorążego mogło mieć kolosalne znaczenie dla całego systemu bezpieczeństwa państw NATO, a stać za nim mogli właśnie Rosjanie.

Rewelacje rosyjskich mediów były, przynajmniej oficjalnie, bagatelizowane przez polskie służby. - Ta informacja to zemsta za schwytanie przez nasz kontrwywiad ich szpiega - twierdził oficer polskiej armii. Rzeczywiście kilka tygodni wcześniej wypłynęła wiadomość, że ABW schwytała Rosjanina podejrzanego o szpiegostwo. Wówczas rosyjskie media uznały informacje o wpadce szpiega jako "bzdurne". - My o Polsce wiemy wszystko. Intencje jej politycznych liderów otwarcie przekazywane są przez media i nie stanowią żadnej tajemnicy - przekonywał emerytowany oficer rosyjskich służb.

Z biegiem czasu pojawiało się coraz więcej doniesień o tym co Zielonka miał wiedzieć i czym się zajmować. Z informacji "DGP" wynikało, że chorąży brał udział w szkoleniach tzw. nielegałów, czyli agentów wysyłanych w świat bez dyplomatycznego statusu. Znał ich twarze, tożsamości i kraje do których zostali wysłani. Ponadto Zielonka przez wiele lat szyfrował depesze wojskowego wywiadu. Znał budowę i zasadę działania sprzętu służącego do kodowania informacji. Doskonale orientował się w metodach komunikacji państw NATO - donosił "DGP".

Kilkaset tysięcy na koncie

Tezę o zdradzie chorążego miały potwierdzać informację, które pojawiły się już na początku sprawy. Zielonka przed samym opuszczeniem mieszkania miał zabrać ze sobą osobiste pamiątki. Nie wziął natomiast dokumentów ani pieniędzy - wynikało z informacji "Dziennika".

Mogło to oznaczać, że wiedział, iż nie wróci do domu. Kolejną rzeczą, która miała świadczyć o tym, że Zielonka zdradził był fakt, że na jego koncie leży kilkaset tysięcy złotych, których nikt nie próbował podjąć. To miało potwierdzać hipotezę, że Zielonka został zwerbowany przez obce służby, które w takich sytuacjach zapewniają pełne utrzymanie.

Dezerter

Na początku marca tego roku - mimo lansowanej tezy o "zwykłym", kryminalnym zaginięciu (morderstwo, wypadek) - prokuratura zdecydowała się postawić chorążemu zarzut dezercji, za co grozi od trzech miesięcy do pieciu lat więzienia. Jednocześnie wiceszef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Ireneusz Szeląg poinformował, że wobec niemożności przesłuchania Stefana Zielonki, śledztwo w jego sprawie zostanie w zawieszone. Prokuratura nie ujawniła jakie fakty pozwoliły na postawienie zarzutu.

Fragmenty ciała i wyciąg z banku

W ostatnim czasie sprawa Zielonki nabrała rozpędu. 23 kwietnia francuski portal "Intelligence Online" napisał, że polski szyfrant uciekł do Chin i mieszka w okolicach Szanghaju razem z żoną i dzieckiem. Służby pracujące dla Ministerstwa Bezpieczeństwa Chin miały wywieźć go z Polski, gdy na tropie Zielonki znalazł się kontrwywiad - czytamy na stronach portalu.

Zaledwie kilka dni po tej rewelacji w Wiśle odnaleziono fragmenty ciała mężczyzny z dokumentami należącymi do szyfranta. Okazało się, że odnalezione fragmenty to tak naprawdę "dolne partie ciała w stanie totalnego rozkładu". Po chwili na miejscu byli przedstawiciele wojskowej prokuratury. Śledczy nie mieli wątpliwości co do nietypowego odkrycia - Znaleźliśmy ciało, które wstępnie możemy zidentyfikować jako zwłoki Stefana Zielonki - mówił w TVN Warszawa płk Krzysztof Parulski, naczelny prokurator wojskowy.

Jednak stołeczni policjanci nieoficjalnie mówili, że sprawa jest dosyć dziwna. Ciało było w stanie totalnego rozkładu, natomiast dokumenty z nazwiskiem Zielonki były całkiem dobrze zachowane.

Prokuratorzy podkreślili, że w stu procentach będzie można stwierdzić, czy odnalezione ciało faktycznie należało do Stefana Zielonki, dopiero po badaniach DNA. Dwa dni temu okazało się jednak, że przeprowadzone testy dały sprzeczne wyniki. - Badania DNA dokonane z fragmentów kośćca wykazały, że to jest szyfrant. Badania zęba wykluczyły to - mówił w RMF FM prokurator generalny Andrzej Seremet. W efekcie zdecydowano się przeprowadzić trzecie ostateczne badanie. Wynik ma być znany 20 maja.

Zielonka jednak żywy

Zdaniem Philippe Vasseta, szefa portalu "Intelligence Online" odnalezienie ciała, kilka dni po opublikowaniu informacji niewygodnej dla polskich służb, może być zwyczajną zmyłką. Dziennikarz podkreśla, że nawet jeżeli prokuratura poinformuje, że DNA odnalezionych zwłok zgadza się z DNA Zielonki to i tak nigdy nie będziemy mieć pewności czy wyniki nie zostały sfałszowane. - Jest ciągle pewne na 90 proc., że szyfrant Stefan Zielonka żyje i pracuje w rejonie Szanghaju jako doradca chińskiego wywiadu - powiedział w rozmowie z RMF FM Philippe Vasset. Nadal jednak nie przedstawił żadnych dowodów na poparcie swojej tezy.