Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KACZYŃSKI. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KACZYŃSKI. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 30 stycznia 2011

Kaczyński ostro atakuje Komorowskiego: oni mogli żyć

dzisiaj, 06:11 Jacek Nizinkiewicz / Onet.pl
Jarosław Kaczyński, fot. Piotr Molecki/Newspix.pl
Jarosław Kaczyński, fot. Piotr Molecki/Newspix.pl

"Gdyby nie Komorowski, to żyłaby dzisiaj Grażyna Gęsickiej (...), Ola Natalii - Świat i Stanisław Zając. Prawdopodobnie jeszcze dwie osoby chciały jechać pociągiem, czyli razem pięć osób, a trzy na pewno mogłyby dzisiaj żyć, gdyby marszałek Komorowski nie był tak małostkowy" - powiedział Jarosław Kaczyński w pierwszej części wywiadu dla Onet.pl . O poglądach głowy państwa Kaczyński powiedział: "Każdy, kto prześledzi ostatnie 10 lat politycznego życia pana Komorowskiego stwierdzi, że jest to człowiek o poglądach lewicowych". Prezes PiS stwierdził też, że ma nadzieję, że po rocznicy katastrofy smoleńskiej marsze pod Pałac Prezydencki każdego dziesiątego miesiąca będą odbywały się w dalszym ciągu, a on będzie w nich uczestniczył.

Z Jarosławem Kaczyńskim - prezesem PiS, byłym premierem RP - rozmawia Jacek Nizinkiewicz.

Jacek Nizinkiewicz: Dlaczego Polacy mają panu zaufać, skoro po kampanii prezydenckiej zmienił pan radykalnie wizerunek z polityka łagodnego czy wręcz koncyliacyjnego, na agresywnego i ferującego z góry wyroki? W kampanii mówił pan o końcu wojny polsko–polskiej, współpracy z rządem, a po jej zakończeniu zarzuca Donaldowi Tuskowi, jego ministrom oraz Bronisławowi Komorowskiemu winę polityczną i moralną za katastrofę smoleńską. W kampanii podaje pan mu rękę, a po wyborach odmawia takiego gestu i stwierdza, że "nie jest dla mnie partnerem do rozmów" oraz "został wybrany przez nieporozumienie". W którą wersję prezesa PiS mają wierzyć Polacy?

Jarosław Kaczyński: W kampanii wyborczej mówiłem dokładnie to samo, co mówię dzisiaj, tylko teraz zwracam więcej uwagi na sprawę smoleńską. Dziś uważam, że błędem było posłuchanie moich ówczesnych doradców, których nie ma już w moim otoczeniu, że w kampanii nie należy eksponować sprawy tragedii smoleńskiej. Dzisiaj tego bardzo żałuję. Wszyscy, którzy byli wtedy w moim otoczeniu, słyszeli jak mówiłem, że niezależnie od wyniku wyborów prezydenckich 4 lipca wieczorem już tę sprawę poruszę, bo sprawa smoleńska jest bardzo ważna dla mnie osobiście i bardzo ważna dla Polski - dla jej statusu i godności. Trudno było nam utrzymać pokój, gdy PO rozpoczęła wojnę. W momencie przełomowym PiS prosił PO, żeby przerwać tę wyniszczającą wojnę polsko–polską, ale nasza propozycja została odrzucona. W kampanii wyborczej wielokrotnie atakowano mnie personalnie. Proszę chociażby przypomnieć sobie, co o mnie mówił Donald Tusk na konwencji PO 26 czerwca, na tydzień przed drugą turą wyborów. A agresywnymi wypowiedziami członków komitetu honorowego Bronisława Komorowskiego wobec mojej osoby, np. "charyzmę zbyt często mają psychopaci, więc brońmy Bronka naszego normalnego", był zbulwersowany także świat mediów. My, mimo że mieliśmy wiele powodów, by atakować Komorowskiego, to nigdy tego nie zrobiliśmy. PiS i PO mają radykalnie odmienne wizje Polski, ale to nie znaczy, że musi dochodzić do stosunków wojennych. PO dokonała takiego, a nie innego wyboru. To w PO był atakujący nas i śp. Lecha Kaczyńskiego Palikot czy bliski im wtedy Kutz. Wciąż atakuje nas ordynarnie Niesiołowski i cała masa innych polityków. Nawet kiedy Donald Tusk z mównicy sejmowej ma się ustosunkować do raportu MAK, to zamiast tego atakuje PiS. Wola pokoju musi być wolą dwóch stron, a nie tylko jednej - PiS.

- Część społeczeństwa może się przez pana poczuć oszukana po kampanii wyborczej?

- Nie ma zasadniczej różnicy między mną z czasów kampanii prezydenckiej, a dzisiaj. Mówiłem to samo. Przecież ja już w kampanii mówiłem o chłopcach, którzy bawili się zapałkami i podpalili dom, mając oczywiście na myśli Tuska i jego towarzystwo. Wtedy nie dopowiadałem, a po kampanii dopowiedziałem do końca...

- …i PiS stał się partią jednego tematu.

- Jest całkowitą nieprawdą mówienie, że PiS jest zafiksowane tylko na jednej sprawie. W ciągu tego czasu złożyliśmy 65 ustaw dotyczących całego spektrum spraw - od gospodarczych przez służbę zdrowia do spraw społecznych. Sprawa smoleńska jest niezwykle ważna i należy się nią zajmować, bo dotyczy także diagnozy stanu państwa, ale nie jest to jedyna sprawa, którą się zajmujemy. Domaganie się ode mnie, żebym nie uczestniczył w comiesięcznych spotkaniach pod Pałacem Prezydenckim jest co najmniej niestosowne. Przecież zginął mój brat bliźniak. Wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej to także kwestia lojalności względem moich bliskich. Ci, którzy żądają, żebym nie zajmował się tym tematem, nie brał udziału w comiesięcznych spotkaniach i zarzucają mi, że zajmuję się tylko sprawą smoleńską, są z jakiegoś odległego plemienia.

- Po rocznicy katastrofy smoleńskiej marsze z pochodniami każdego dziesiątego miesiąca będą kontynuowane?

- To nie są żadne marsze z pochodniami tylko spotkania mające charakter procesji. Ja jestem tam jako Jarosław Kaczyński, nie jako polityk. Mam nadzieję, że będą kontynuowane. Nie ja jestem ich organizatorem, ale myślę, że będą się odbywały co miesiąc i zamierzam w nich uczestniczyć.

- Może rację mają ci, którzy mówią, że w kampanii pokazał pan inną twarz, bo był pan - jak sam przyznał - na proszkach?

- Ale czy w trakcie naszej rozmowy jestem niespokojny? Czy na co dzień jestem agresywny? Nie i zapewniam pana, że nie jestem na środkach. Przyznałem się w jednym z wywiadów, że na początku - po tym, gdy się dowiedziałem o śmierci brata - brałem środki uspokajające. Powiedziałem o tym, bo chciałem być uczciwy. Wykorzystano moją uczciwość i rozdmuchano to do niebotycznych rozmiarów. Przecież musiałem się zajmować moją chorą mamą. Walczyłem o jej życie i nie mogłem jej powiedzieć o śmierci brata. Jestem człowiekiem i nie jestem ze stali, a musiałem funkcjonować bardzo intensywnie. Stąd te leki, o których wspomniałem, a które nie wpłynęły na mnie w zasadniczy sposób. W trakcie kampanii wyborczej nie byłem w pełni formy i na pewno wyglądałaby ona zupełnie inaczej, gdybym nie został tak tragicznie doświadczony. Powiedziałem prawdę, która została wykorzystana przeciwko mnie.

- Pańska kampania prezydencka wyglądałaby inaczej, gdyby był pan wtedy w formie?

- Przypomnę jedną rzecz: niedawno było dwudniowe posiedzenie Sejmu, a trzeciego dnia sejmowych obrad nie było, bo klub PO zaplanował spotkanie w Kazimierzu. Marszałek skrócił posiedzenie Sejmu ze względu na potrzeby PO i mam nadzieję, że zrobi to również wtedy, kiedy my go o to poprosimy. Przypomnę o tym, że przed katastrofą smoleńską poprosiliśmy marszałka Komorowskiego, żeby nie skracał posiedzenia Sejmu, tylko żeby przeniósł głosowanie na wieczór dnia poprzedniego, by pewna grupa naszych posłów mogła pojechać na uroczystości do Katynia pociągiem. Komorowski odmówił. Nie dał żadnej odpowiedzi i głosowanie się odbyło. W związku z tym trzy osoby poleciały samolotem do Smoleńska i dzisiaj nie żyją. Gdyby marszałek Komorowski nie był taki małostkowy – bo marszałkowanie Komorowskiego było strasznie małostkowe, w czym Schetyna szczęśliwie jest od niego dużo lepszy - to te trzy osoby by dzisiaj żyły. Co najmniej trzy. Gdyby nie Komorowski, to żyłaby dzisiaj Grażyna Gęsicka, która nigdy nie zasłużyła na wypowiedzi, że się prostytuuje, od których to wypowiedzi Palikota Komorowski nigdy się nie odciął i nie przeprosił. Mówił, że "kobieta w polityce podlega dokładnie takim samym regułom jak mężczyzna, choćby w imię równości płci". Uważał, że Palikota spotkała kara nie za to sformułowanie, tylko dlatego, że "nie wykonywał dyspozycji kierownictwa partii", które oczekiwało od niego zmiany języka politycznego. To jasna, prosta dyspozycja i za to powinien być ukarany, nie za konkretne sformułowania.

- Przecież politycy PO zareagowali oburzeniem, Donald Tusk przeprosił posłankę PiS, a Palikot został ukarany za swoją haniebną wypowiedź.

- Bronisław Komorowski powiedział, że taka jest cena polityki, bronił Palikota za tę wypowiedź i nigdy nie przeprosił. Janusz Palikot był najważniejszą osobą jego kampanii w prawyborach PO i Komorowski nazywał go wtedy przyjacielem. Ola Natali-Świat i Stanisław Zając też chcieli jechać pociągiem. Prawdopodobnie jeszcze dwie osoby chciały jechać pociągiem, czyli razem pięć osób, a trzy na pewno mogłyby dzisiaj żyć, gdyby marszałek Komorowski nie był tak małostkowy. Chodziło o uroczystości katyńskie, więc przeniesienie głosowania nie powinno było być problemem.

- Panie prezesie, nie przesadza pan? Nie może pan obwiniać za śmierć tych osób Bronisława Komorowskiego.

- Gdyby Komorowski nie był małostkowy, to co najmniej trzy osoby by dzisiaj żyły. Nie twierdzę, że Komorowski działał intencjonalnie, ale jego małostkowość i chorobliwie wrogie zachowanie względem PiS skończyło się w ten sposób. Mogłem w trakcie kampanii o tym mówić, bo mamy na to dowody, dokumenty, ale nie zrobiłem tego. Nie robiłem też tego po kampanii, a odniosłem się do tej sprawy teraz, żeby pokazać, że dla PO skraca się posiedzenie Sejmu, a dla uczczenia 70. rocznicy mordu katyńskiego nie. Nie wiem, czy to by coś zmieniło, czy to by polepszyło wynik wyborów – pewnie to by pogorszyło mój wynik, ale społeczeństwo powinno wiedzieć, kogo wybiera na prezydenta. O takim człowieku powinno się mieć pełną wiedzę. Demokracja to system, w którym każdy ma pełną, taką samą wiedzę, by najlepiej wybrać. Donald Tusk dwa tygodnie przed wyborami znał zapisy z wieży na lotnisku w Smoleńsku, ale nie pokazał ich Polakom, bo chciał wygrać wybory prezydenckie.

- Gdyby pan był w lepszej kondycji, to powiedziałby pan dużo więcej o Komorowskim w trakcie kampanii wyborczej?

- Na pewno tak, ale nie chcę już tego kontynuować. Wracając do tematu, jeśli ktoś liczył, że PiS nie będzie się intensywnie zajmować sprawą smoleńską, to się przeliczył. Katastrofa smoleńska skompromitowała III RP i ci wszyscy, którzy jej bronią jako państwa swojego interesu, będą nas atakowali, mimo iż wiedzą, że ich działanie nie ma z prawdą nic wspólnego.

- Niech PiS i każdy, kto szczerze i uczciwie uważa, że może pomóc w wyjaśnieniu tej sprawy zajmuje się tematyką katastrofy, ale wypowiedzi o Polsce jako kondominium, prezydencie, który został wybrany przez nieporozumienie, podważanie jego wiary katolickiej i intelektu niczemu nie pomagają.

- Sądzę, że dziennikarze powinni uważnie czytać tekst, a nie tylko skróty dokonane w sposób intencjonalny. Dokładnie tak, jak mówię teraz panu, powiedziałem w pierwszej wypowiedzi. Mówiąc o wyborze Komorowskiego przez nieporozumienie, powiedziałem tylko tyle, że Komorowski jest przedstawicielem skrajnie lewego skrzydła PO i wiele osób o tym nie wiedziało, więc te osoby, które wybierały go z pozycji konserwatywnej były w błędzie. Polacy nie mieli pełni wiedzy, a to podstawa demokracji. Z tego jasno wynika, że Komorowski został przez osoby o poglądach konserwatywnych wybrany przez nieporozumienie. Tylko to miałem na myśli. Czy tego nie wolno powiedzieć? To prawda polityczno-socjologiczna. Każdy, kto prześledzi ostatnie 10 lat politycznego życia pana Komorowskiego, stwierdzi, że jest to człowiek o poglądach lewicowych. Dzisiaj chociażby zatrudnia Tomasza Nałęcza, który nie tak dawno temu miał przemówienie na XV plenum KC PZPR. Ci, którzy myśleli, że głosują na Komorowskiego jako na konserwatystę byli w błędzie. Nie rozumiem, dlaczego moja wypowiedź ma być uważana za skandaliczną. Z nas dwóch politykiem bardziej konserwatywnym jestem ja, a nie on.

- Specyficzny punkt widzenia, tylko nie wiem, czy wiarygodny i czy tłumaczenie nie jest spóźnione. A dlaczego powiedział pan, że w Polsce jest "kondominium rosyjsko-niemieckie"?

- W polityce używa się czasami przerysowań. W Polsce gigantyczne wpływy mają lobby rosyjsko–niemieckie i gdybym ja był premierem, to ich wpływy byłyby systematycznie, przy wszystkich dopuszczalnych prawem metodach, ograniczane. Niemcy potrafią dbać o swoje interesy, Rosjanie potrafią dbać o swoje. Polska też musi zadbać o swoje.

- Gdzie dostrzega pan te gigantyczne wpływy lobby rosyjsko–niemieckiego?

- Nie widzę ich ograniczania, a dostrzegam ich wzmacnianie. W relacjach z Niemcami nie uzyskujemy nic, czego przykładem jest Nord Stream, ale stwarzamy wrażenie, że jest świetnie i wszystko akceptujemy. W relacjach z Rosją dostajemy po twarzy, czego kolejnym aktem jest orzeczenie rosyjskiego Sądu Najwyższego, który oddalił skargę ws. zbrodni katyńskiej, a polski rząd udaje, że deszcz pada. Mówię o tym, co widać, o oddziaływaniach medialnych i zajmowaniu stanowiska wielu osób w mediach zawsze po stronie tych państw, co często jest w sprzeczności z interesem Polski. Działanie lobby jest na całym świecie czymś normalnym, ale są granice oddziaływania i działania przeciwko interesom państwa. Rząd polski powinien ograniczać lobby rosyjsko-niemieckie w Polsce, a na pewno nie powinien działać pod ich dyktando. Gdybym powiedział to w formie mniej zdecydowanej, to nikt by tego nie zauważył, a tak od razu były komentarze, konferencje. Uderzyłem w stół, a nożyce same się odezwały. Niemcy w swoim raporcie Urzędu Ochrony Konstytucji zwracają uwagę na działanie wywiadu rosyjskiego na ich terenie i zalecają przeciwdziałanie i państwo to robi. W Polsce powiedzenie tego wywołuje wściekły atak.

- Nie wyjaśnił pan, jak to jest, że najpierw gratuluje pan Komorowskiemu zwycięstwa, podpisujecie wspólnie Konstytucje RP z waszymi hasłami wyborczymi "Polska jest najważniejsza" i "Zgoda buduje", po czym mówi, że nie poda nowo wybranemu prezydentowi ręki i oskarża go o moralną i polityczną odpowiedzialność za katastrofę smoleńską?

- Gratulacje to element grzecznościowy.

- Jeśli jest pan tak dobrze wychowany, to dlaczego później odmawia pan podania ręki prezydentowi RP i stwierdza, że prezydent Komorowski nie jest dla pana partnerem do rozmów?

- Jeśli pan myśli, że w świecie ludzi dobrze wychowanych wszystkim podaje się rękę, to pan się myli...

- Dlaczego znowu atakuje pan ludzi? Zaatakował pan dziennikarkę TVN 24, a wcześniej rzucił oskarżenia pod adresem ekspertów wypowiadających się na temat katastrofy smoleńskiej? Wciąż pan wierzy w łże-elity?

- Jak zobaczę, że dziennikarze mają zbiór obraźliwych wypowiedzi Tuska i w każdym wywiadzie będą go pytać, kiedy przeprosi, to wtedy też będę o tym mówił...

- To odsyłam do mojego wywiadu z Donaldem Tuskiem i politykami PO.

- Na kongresie w Krakowie wszystkich tych, którzy nie kłamią, a poczuli się urażeni tym sformułowaniem, przeprosiłem i uważam sprawę za zamkniętą.

- A wracając do niepodawania ręki Bronisławowi Komorowskiemu...

- Pewnym osobom ręki się nie podaje. Jeden z powodów wymieniłem wcześniej. Komorowski lubi się obnosić ze swoim pochodzeniem i tak się składa, że znałem ojca pana Komorowskiego, z którym krótko pracowałem, a nawet bywałem na jego seminariach w Zakładzie Badań nad Szkolnictwem Wyższym. Byłem wtedy bardzo młodym człowiekiem, bo miałem 22 lata, a ojciec pana Komorowskiego nie był wtedy jeszcze profesorem, a docentem. Był człowiekiem kulturalnym, dobrze ułożonym, sympatycznym, a Komorowski takich cech nie ma. Komorowski lubi eksponować, że wywodzi się z pewnego typu świata – o czym według mnie nie powinno się dużo mówić - ale cech tego środowiska nie ma.

- Gen. Jaruzelskiemu podał pan rękę, a Komorowskiemu nie chce pan podać?

- Komorowskiemu brakuje dobrego wychowania. Zachowuje się w sposób małostkowy i kiedy nie muszę, to już mu ręki podawać nie będę.

- Jak pan ocenia prezydenturę Bronisława Komorowskiego?

- Natężenie gaf i angażowanie się w beznadzieje projekty, jak ocieplenie stosunków z Rosją – które w obecnym wydaniu jest beznadziejne i szkodliwe dla Polski - składa się na ocenę wyraźnie negatywną.

- Nie zamierza pan powtórnie uczestniczyć w pracach RBN?

- Nie, bo po uczestnictwie w spotkaniach RBN organizowanych przez Komorowskiego zobaczyłem jak mało z tych spotkań wynika. Generał Wojciech Jaruzelski jako doradca ds. stosunków polsko-rosyjskich to nie mój pomysł na politykę.

- Mógłby pan mieć większy wpływ na niektóre decyzje i podpowiadać pomysły uczestnicząc w posiedzeniach RBN.

- To fikcja. Wpływu na nic bym tam nie miał. Zapewniam pana, że Grzegorz Napieralski, który tam chodzi , na nic wpływu nie ma. Na tych spotkaniach nie ma nic ciekawego, a ja nie będę uwiarygadniał swoją obecnością tak niewiarygodnej instytucji, jaką stała się RBN pod przewodnictwem Komorowskiego.

- Powiedział pan, że Komorowski nie jest dla pana partnerem do rozmowy. W takim razie jeśli urzędujący prezydent nie jest takim partnerem, to kto nim jest?

- Dostrzegam wielu interesujących partnerów do dyskusji w polityce, ale zdecydowanie większość z nich jest po naszej stronie.

- Donald Tusk też nie jest dla pana partnerem do rozmowy?

- Tusk moralnie i politycznie odpowiada za katastrofę smoleńską. Czy w sferze prawa karnego, jeśli chodzi o niedopełnienie obowiązków, to się jeszcze okaże. Wymiar sprawiedliwości powinien sprawdzić, czy urzędujący premier nie dopełnił obowiązków. W normalnie funkcjonującej demokracji Tuska już by nie było w polityce. Podałby się do dymisji i musiałby przestać być posłem, a on zamiast to zrobić zaczął zwalczać opozycję. Chciałbym, żebyśmy mieli taką odpowiedzialność w demokracji jak w USA, gdzie gdy złapano żonatego polityka z inną kobietą, to politycznie było już po nim. Nie ma demokracji bez odpowiedzialności.

- Uważa pan, że po katastrofie smoleńskiej rząd Tuska powinien podać się natychmiast do dymisji?

- Nie natychmiast, ale po załatwieniu kilku niezbędnych rzeczy, jego własna partia powinna zmusić rząd Tuska do dymisji.

- Po 10 kwietnia 2010 r. powinny były zostać rozpisane nowe wybory?

- Tego nie mówię, ale ekipa Tuska powinna zostać wymieniona, a jego koledzy z PO powinni mu powiedzieć: "Przepraszamy cię bardzo, ale jesteś obciążeniem i powinieneś odejść".

- Dlaczego po 10 kwietnia czy w trakcie wyborów prezydenckich nie wzywaliście rządu Tuska do ustąpienia? Dlaczego wtedy nie pojawiały się słowa o zdradzie, hańbie, zaprzaństwie, a mówicie o tym dzisiaj, na kilka miesięcy przed wyborami parlamentarnymi?

- Wtedy nie wszystko wiedzieliśmy. Ja po 10 kwietnia byłem w takim stanie, że nie myślałem o tym.

- Ale był maj, czerwiec, lipiec i dlaczego wtedy politycy PiS nie działali z takim zdecydowaniem jak dzisiaj?

- Bo grupa polityków, których już nie ma w PiS, a która wtedy przejęła sztab w partii, uznała, że tego nie należy robić i ja się do tego błędu przychyliłem.

Koniec części pierwszej.

Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz

(RZ,TSz)



środa, 29 września 2010

Kaczyński: Sojusznicy i wartości


Kaczynski

Jarosław Kaczyński - Prezes Prawa i Sprawiedliwości


Polska jest szóstym największym krajem Unii Europejskiej. Obok Wielkiej Brytanii, Polska jest najbardziej wytrwałym sojusznikiem USA w Europie. Jest nieustannie zaangażowana we współpracę polityczną i militarną z Waszyngtonem. Świętej pamięci Prezydent Polski Lech Kaczyński, a także mój rząd partii Prawo i Sprawiedliwość, konsekwentnie budowały sojusz dużych i mniejszych państw Europy Środkowo-Wschodniej. Jego osią były kraje bałtyckie (Litwa, Łotwa, Estonia) oraz kraje Grupy Wyszehradzkiej (Polska, Czechy, Słowacja i Węgry). Zrobiliśmy wiele, aby do struktur europejskich i NATO przybliżyć dawne republiki ZSRR, takie jak Ukraina, a także Gruzja, Azerbejdżan i Armenia oraz Mołdowa. Realizując interesy narodowe i regionalne, zderzaliśmy się z polityką zagraniczną Rosji, która systematycznie odbudowuje swoją strefę wpływów - fakt często pomijany przez amerykańskich i europejskich polityków.

Nasza polityka wpisywała się w tradycje polskiej „Solidarności”. Trzeba przypomnieć, że już w czasie pierwszego zjazdu związku zawodowego „Solidarność” (1981 r.) wystosowano specjalną odezwę do narodów Europy Środkowo-Wschodniej, co bardzo zdenerwowało Kreml i Układ Warszawski. Wielu Polaków - w tym członkowie mojego rządu - było zainspirowanych przekonaniami i tradycją narodową w duchu „za wolność Waszą i naszą”, uważając, że wolność naszego kraju jest ściśle związana z zapewnieniem wolności i demokracji w wielu regionach Europy.

Jednocześnie, wspólnie z innymi narodami, walczyliśmy o odkłamanie historii Europy Środkowej i Europy Wschodniej, fałszowanej przez wiele dziesięcioleci przez propagandę sowiecką. Obecnie jesteśmy świadkami prób pomniejszania roli naszego regionu w Europie. Takie działania stanowią prezent dla tych państw, które nie uznają wartości demokratycznych i praw człowieka. Mogą wydawać się biznesowo atrakcyjnymi partnerami, ale nie przestrzegają wartości i standardów, które dominują w euroatlantyckiej przestrzeni politycznej.

Dzisiaj sytuacja jest całkiem inna w okresie poszerzenia UE w 2004 r. Niemniej, nasz priorytet powiększania roli Europy Środkowo-Wschodniej pozostaje niezmienny i wierzymy, że działa on w interesie sojuszu transatlantyckiego. Kraje, które niedawno odzyskały wolność i zerwały z Moskwą - także dzięki fenomenowi polskiej „Solidarności” - oczekują partnerskich i poważnych relacji z Waszyngtonem.

Relacje pomiędzy Europy Środkowo-Wschodnią i USA muszą być ulicą dwukierunkową. Kraje naszego regionu również są zaniepokojone polityką Teheranu czy sytuacją na Bliskim Wschodzie niemniej, nasz region musi mięć zapewnioną ochronę i bezpieczeństwo. Piszę o tym niedługo po przeprowadzeniu wspólnych manewrów wojskowych Rosji i Białorusi pod kryptonimem „Zapad”, gdzie „wrogiem” był mój kraj.

Jesteśmy stabilnym członkiem struktur międzynarodowych, jak NATO i Unia Europejska. Gramy także w innych międzynarodowych zespołach. Ale dla zapewnienia naszego interesu państwowego nie możemy wykluczyć raz na zawsze, prawa weta przy decyzjach tych struktur, które będą sprzeczne z naszymi aspiracjami i priorytetami. Skądinąd, w Unii Europejskiej dwa z trzech państw używających najczęściej instrumentu weta to "prymusi" integracji europejskiej, kraje bardzo zaangażowane w jej pogłębienie: Niemcy i Belgia. Oznacza to, że można jednocześnie kochać zjednoczoną Europę i twórczo sprzeciwiać się niektórym jej aspektom.

Nie doszło do instalacji elementów projektu tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach. Za to pojawia się coraz więcej sygnałów, że maleje zaangażowanie Ameryki w Europie. To źle dla obu stron. Niestety, sytuacja ta ma miejsce, podczas gdy neoimperialna polityka zagraniczna Moskwy nie budzi kontrreakcji ze strony największych politycznych rozgrywających w Europie i Ameryce. Zacieśnianie bilateralnej współpracy największych państw europejskich z Rosją, podyktowane względami ekonomicznymi, niesie ze sobą poważne konsekwencje polityczne i zmniejsza znaczenie Unii Europejskiej.

Europa w 2010 roku jest zdominowana przez największe państwa członkowskie UE w dużo większym stopniu niż to miało miejsce w roku 2004. Traktat Lizboński nie pomógł zrealizować obietnicy znacznego zwiększenia roli Europy w polityce międzynarodowej. Ten instrument nie załagodził także skutków światowego kryzysu finansowego.

W życiu potrzebne są przyjaźnie, a w polityce - sojusze. Przyjaźni nie buduje się poprzez egoizm, sojuszy zaś nie cementuje się przez zapominanie o sojusznikach. W tym drugim kontekście przykład Gruzji jest charakterystyczny: polityka ustępstw wobec Rosji ze strony dotychczasowych europejskich i pozaeuropejskich sojuszników nie zachęca innych państw do bycia z układem euroatlantyckim na dobre i na złe. Polski publicysta Juliusz Mieroszewski, który po 1945 roku nie wrócił do Polski okupowanej przez sowieckie wojska, protestując w ten sposób przeciwko narzuceniu rosyjskiej i komunistycznej dominacji w naszym regionie Europy, pisał na emigracji, że aby polityka była skuteczna musi być najpierw moralnie słuszna.

Tę starą prawdę chciałbym zadedykować głównym aktorom dzisiejszej międzynarodowej sceny politycznej. Należy respektować interesy nie tylko największych, ale też średnich i małych państw. Należy wrócić do standardów i obyczajów, które były dla wielu ludzi i narodów podstawą wiary w lepszy świat. Należy odkurzyć drogowskazy wartości w polityce międzynarodowej.

Zgodnie z tymi zasadami postępował w życiu publicznym mój brat, Prezydent RP Lech Kaczyński, i dla nich zginął w straszliwej katastrofie smoleńskiej.

Prezes Prawa i Sprawiedliwości
Jarosław Kaczyński

Artykuł w wersji angielskiej został rozesłany do polityków i osób opiniotwórczych na świecie

Kaczyński o imperialnej Rosji

Jarosław Stróżyk , magm 29-09-2010, ostatnia aktualizacja 29-09-2010 20:35

Tekst prezesa PiS o polityce międzynarodowej wysłano m.in. do ambasadorów innych państw. PO i SLD ostro to skrytykowały

Jarosław Kaczyński
autor: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa
Jarosław Kaczyński

O tym, że taki tekst w języku angielskim został wysłany, poinformował jako pierwszy w swoim blogu europoseł PiS Ryszard Czarnecki, pisząc, że jest to posłanie Jarosława Kaczyńskiego do ambasadorów i europosłów.

Na wstępie artykułu prezes PiS podkreśla, że Polska jest szóstym największym krajem UE i – obok Wielkiej Brytanii – najbardziej wytrwałym sojusznikiem USA w Europie.

Przeczytaj list Jarosława Kaczyńskiego

Kaczyński skarży się na pomniejszanie roli państw z Europy Środkowo-Wschodniej. "Takie działania stanowią prezent dla tych państw, które nie uznają wartości demokratycznych i praw człowieka" – twierdzi. Przypomina też o fiasku projektu tarczy antyrakietowej i sygnałach malejącego zaangażowania Ameryki w Europie.

"To źle dla obu stron. Niestety, sytuacja ta ma miejsce, podczas gdy neoimperialna polityka zagraniczna Moskwy nie budzi kontrreakcji ze strony największych politycznych rozgrywających w Europie i Ameryce" – pisze Kaczyński. Tekstu prezesa PiS nie komentuje MSZ. Chętnie robią to politycy.

– To niebywałe – ocenia Robert Tyszkiewicz, poseł PO, wiceszef Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. – Nie chodzi nawet o tezy w nim zawarte, ale o sam fakt, że został wysłany do ambasadorów. To może sugerować, że w Polsce mamy inną politykę zagraniczną rządu, a inną opozycji. Osłabia to naszą pozycję na arenie międzynarodowej.

– Z tekstu wprost bije antyrosyjskość – niepokoi się Tadeusz Iwiński, poseł SLD. – Nie bardzo rozumiem, jaki był cel jego powstania poza wylewaniem żali i utyskiwaniem.

– Takie postępowanie jest niebezpieczne i nierozsądne. Polska ma rząd wybrany w demokratycznych wyborach. I to jego rolą jest reprezentowanie kraju i kontakty z innymi państwami – podkreśla Shane Greer, brytyjski komentator polityczny. – Jeśli opozycja ma jakieś uwagi, to powinna je kierować do rządu.

Kaczyński tłumaczył dziennikarzom, że należy mówić o sprawach poruszonych w jego tekście, a nie "prowadzić politykę czystych pozorów".

Rzeczpospolita

niedziela, 5 września 2010

List Jarosława Kaczyńskiego do członków PiS

****
2010-09-05, ostatnia aktualizacja 2010-09-05 14:17

Warszawa, 1 września 2010

Szanowni Państwo

Członkowie Prawa i Sprawiedliwości

Szanowna Pani/Droga Koleżanko

Szanowny Panie/Drogi Kolego

Postanowiłem powrócić do stosowanego kiedyś w mojej poprzedniej partii - Porozumienie Centrum - obyczaju pisania listów prezesa partii do jej członków. Zarówno wtedy, w latach 90., jak i dziś, chodzi o bezpośredni przekaz pewnych informacji i interpretacji wydarzeń, które albo nie docierają do Koleżanek i Kolegów za pośrednictwem mediów, albo też docierają, ale w formie mocno zniekształconej, niekiedy całkowicie opacznej, przekręconej, i to intencjonalnie. Intencje te z reguły sprowadzają się do jednego celu: zaszkodzić naszej formacji, wprowadzić zamieszanie, zarówno w opinii publicznej, jak i w szeregach członkowskich.

Gdy spojrzymy na przeszło dziewięcioletnie dzieje Prawa i Sprawiedliwości, możemy łatwo zauważyć pewną prawidłowość. Otóż niezależnie od tego, że niemal zawsze jesteśmy traktowani przez większość mediów, a zwłaszcza przez te tworzące tzw. główny nurt, z wielkim dystansem i jednostronnym krytycyzmem (co łatwo dostrzec na tle traktowania naszych politycznych konkurentów), od czasu do czasu mamy do czynienia z momentami szczególnego natężenia skierowanych przeciwko nam akcji. Są to akcje o specyficznym charakterze, próbujące całkowicie nas zdezawuować, skłócić, podważyć pozycję kierownictwa partii, doprowadzić do kryzysu. Akcje te występują z reguły w momentach, w których mają miejsce jakieś korzystne dla nas wydarzenia lub zmiany sytuacji. Można powiedzieć, że gdy tylko "zaczerpniemy głęboki oddech", natychmiast następuje próba pewnego rodzaju "przyduszenia" nas. Przykłady łatwo można mnożyć. Gdy powstało Prawo i Sprawiedliwość i sondaże pokazały, że nowa formacja ma pełne szanse na wejście do parlamentu, a być może nawet na dwucyfrowy wynik w wyborach, przeprowadzono operację "Dramat w trzech aktach". To znaczy wyemitowano w telewizji film będący jedną wielką insynuacją na temat rzekomych związków PC, a w szczególności niżej podpisanego, z niejakim Januszem Iwanowskim-Pineiro, a przez niego z aferą FOZZ. Nie spotkało się to wtedy z pełnym poparciem innych mediów, niemniej bardzo nam zaszkodziło. Gdy jednak weszliśmy do Sejmu, uzyskując 9,5% głosów i 43 mandaty, w prasie niemal natychmiast zaczęły się ukazywać sondaże wskazujące, że mamy tylko 6% poparcia - a więc biorąc pod uwagę ówczesne realia byłby to ogromny spadek - a także liczne artykuły zapowiadające, iż z całą pewnością bracia Kaczyńscy rozbiją PiS, gdyż rozbijali już inne partie. Mój śp. Brat nie był nigdy wcześniej w żadnej partii (wbrew bardzo często głoszonemu poglądowi nie należał do PC i nie uczestniczył w jego pracach), ja zaś byłem w jednej, tj. PC, przy czym PiS w tej fazie swojej działalności, a więc jeszcze przed zjednoczeniem z Porozumieniem Prawicy, był prostą kontynuacją PC. Nigdy więc niczego nie rozbijaliśmy, ale fakty nie miały tu najmniejszego znaczenia - chodziło o to, by zaszkodzić.

Gdy śp. Lech Kaczyński został wybrany na prezydenta Warszawy, już po kilku tygodniach zaczęto go atakować za stan miasta, choć zastał jego administrację w stanie całkowitego rozkładu. A kilka miesięcy po wyborze, w lecie 2003 roku, przeprowadzono wielką akcję medialną w sprawie pomyłki, jaką popełnił w deklaracji majątkowej. Pomyłkę tę popełniła ogromna większość członków rządu, łącznie z premierem Leszkiem Millerem, oraz wszyscy prezydenci miast, ponieważ błędnie skonstruowano formularz. Nie przeszkodziło to jednak temu, że celem kampanii insynuującej w całkowicie absurdalny sposób świadome oszustwo, był tylko prezydent Warszawy. Akcja ta skutecznie, choć przejściowo, osłabiła zaufanie społeczne do Niego. Gdy na wiosnę 2005 roku wyprzedziliśmy w sondażach Platformę Obywatelską, partia ta zaczęła przeciwko nam szybką, ostrą, a czasem brutalną akcję, do której dołączyła się znaczna część mediów. Natomiast po zwycięskich wyborach 2005 roku rozpętał się wobec nas atak, który Ryszard Legutko słusznie określił jako wściekliznę polityczną. Trwał on bez jakiegokolwiek liczenia się z faktami przez cały dwuletni okres naszych rządów.

Po przegranej w 2007 roku nadano ogromny rozgłos wystąpieniu z PiS grupy dysydentów i podtrzymywano go długo, uzyskując realne skutki w postaci spadku naszych sondaży. Gdy przeprowadziliśmy na początku 2009 roku zjazd programowy w Krakowie, próbowano go ośmieszyć, używając do tego Janusza Palikota i jego zapowiedzi udziału w nim. Po wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2009 roku, w których nie uzyskaliśmy wyniku na miarę naszych aspiracji, ale i tak był on znacznie lepszy od oczekiwań naszych przeciwników, wróżących nam poparcie poniżej 20%, reakcja była charakterystyczna. Pierwsza, natychmiast po ogłoszeniu wyników, można rzec bez przemyślenia: PiS zaczerpnął drugi oddech. Ale zaraz potem zaczęła się potężna kampania mająca skłócić i rozbić partię, wyolbrzymić spory, jakie miały miejsce na listach (skądinąd niewłaściwe i bardzo szkodliwe - powinniśmy z nich wyciągnąć wnioski na przyszłość), doprowadzić do głębokiego kryzysu. Gdy w marcu 2010 roku odbył się kolejny kongres PiS, na którym zostałem wybrany na prezesa dużą większością głosów, gdzie bardzo dobrze wypadła część programowa, ze znakomitym wystąpieniem śp. Grażyny Gęsickiej, i na którym wystąpił prezes Polskiej Akademii Nauk (skądinąd bardzo charakterystyczne - media całkowicie pominęły ten fakt, gdyż nie mieścił się w konstruowanym przez nie obrazie PiS jako partii "obciachowej"), cała uwaga mediów skoncentrowała się na w najwyższym stopniu niefortunnym wpisie na twitterze Pawła Poncyljusza i aż do tragedii smoleńskiej sprawa ta była przez nie nieustannie podnoszona. Tragedia smoleńska i ponowne wybory prezydenckie zmieniły sytuację. Mimo przegranej uzyskaliśmy wyraźny wzrost poparcia, zarówno w porównaniu z poprzednimi sondażami, jak i wynikami wyborów w 2007 r. Chodzi o zdobyte 36,5% głosów w pierwszej turze, w której konkurowali przedstawiciele wszystkich liczących się ugrupowań, a także 47% w drugiej turze, które choć oznaczały przegraną, to jednak wskazywały, iż mimo wieloletniej, niezwykle intensywnej, skierowanej przeciw nam kampanii, wciąż możemy liczyć na poparcie prawie połowy społeczeństwa. Sondaże partyjne PiS doszły do 40%, a zdarzały się i lepsze. W badaniach prowadzonych przez nasze stronnictwo, które począwszy od 2005 roku znakomicie się sprawdzały, pięciokrotnie wyprzedziliśmy nawet PO, dochodząc do 44% głosów.

Zgodnie z tym, czego można było oczekiwać, nastąpiła reakcja, tzn. kolejna kampania przeciwko nam. I to - jak niestety zdarzało się w przeszłości - z wykorzystaniem członków partii albo ludzi z nią związanych. Chodzi o tzw. list Marka Migalskiego. Trzeba zwrócić uwagę, że nie jest to pierwsze wystąpienie tego europosła, który uzyskał mandat dzięki wysunięciu go przez grupę posłów śląskich i - co muszę przyznać - mojej akceptacji. Pomijając zachowania całkowicie kompromitujące, których nie będę tu opisywał, Marek Migalski już rok temu złamał ważny zakaz obowiązujący w PiS i wystąpił w dyskusji publicznej z Palikotem, czym ogromnie pomógł temu znajdującemu się wtedy w niełatwej sytuacji politykowi PO. Dziś jego całkowicie bezpodstawne merytorycznie i sformułowane w niedopuszczalnym tonie wystąpienie, ogłoszone w momencie, w którym prowadzone są sondaże partyjne, o czym jako politolog nie mógł nie wiedzieć, stało się elementem potężnej kampanii, której absurdalność jest z jednej strony zabawna, ale z drugiej jednak groźna. Powoduje bowiem zamieszanie w naszych szeregach, a także obniża poparcie społeczne dla nas.

Najwyższy czas wyciągnąć wnioski z tych powtarzających się wydarzeń. Są one następujące.

Po pierwsze, nie można w żadnym wypadku twierdzić ani przyjmować, że osoby w ten czy inny sposób związane z PiS, które biorą w tych wydarzeniach udział, robią to z dobrą wolą. Trzeba by założyć, że nie mają elementarnego rozeznania politycznego, a takie założenie nie znajduje jakichkolwiek podstaw.

Po drugie, należy zdecydowanie odrzucić wszelkie próby analiz kampanii wyborczej na podstawie założeń suflowanych przez niechętne nam media i prawd niezweryfikowanych przez jakiekolwiek empiryczne badania. Podstawą analizy, która jest prowadzona i która musi stać się przesłanką naszego dalszego postępowania, mogą być tylko fakty, liczba głosów, ich rozkład przestrzenny w poszczególnych regionach, miastach różnej wielkości, na wsi, porównania z wynikami poprzednich wyborów, analizy zachowań różnych typów elektoratów. Już wstępne rozpoznanie przeprowadzone tą metodą każe podać w wątpliwość różne głoszone w mediach stereotypy, np. ten o skuteczności tzw. miękkiej kampanii, nienawiązywania do sprawy Smoleńska itp. Nie ma dziś jeszcze podstaw do ostatecznych konkluzji, ale wiele wskazuje (choćby porównanie wyników w wielkich miastach z 2007 i 2010 roku), że skuteczność różnego rodzaju zabiegów mających zmienić mój wizerunek, a także znaczące ograniczenie tematyki kampanii, np. wykluczenie z niej niemal w całości kwestii związanych z postawą i poprzednią działalnością Bronisława Komorowskiego, nie przyniosło znaczących skutków. Dlatego ci, którzy dziś zabierają głos, przyjmując pozycję mentorów, w najlepszym razie wykazują się brakiem elementarnej wiedzy, któremu towarzyszy wskazana wyżej zła wola.

Po trzecie, powrót po kampanii, a dokładniej położenie większego nacisku na sprawę Smoleńska (gdyż sprawa Smoleńska, mimo zaleceń, była w pewnym zakresie podnoszona, np. w takich moich wypowiedziach jak "Wojna polsko-polska skończyła się tragedią" czy "Chłopcy bawili się zapałkami i podpalili dom" - to o politykach PO; czy w akcji prowadzonej przez Zbigniewa Ziobro, szczególnie na terenie województwa lubelskiego, skądinąd z bardzo dobrym rezultatem wyborczym) nie jest kwestią, którą można dyskutować w kategoriach innych niż zasadnicze. Jest to sprawa związana ze statusem naszej Ojczyzny, Polski, statusem wszystkich Polaków. To sprawa naszej lojalności wobec Rodaków w ogóle, wobec tych, którzy reprezentują polskie państwo, w tym Prezydenta RP. Wreszcie jest to sprawa lojalności wobec naszych Koleżanek, Kolegów, współpracowników, towarzyszy politycznej drogi. Postulat jej wyciszenia ma charakter, który można śmiało określić jako patologiczny, pokazujący głęboką degenerację naszego życia publicznego i niektórych jego uczestników.

Trzeba też podkreślić, że nasze inicjatywy, a w szczególności powołanie zespołu sejmowego, doprowadziły do pewnego ożywienia działań władzy w sprawie Smoleńska, choć nie doszło tu do zasadniczej zmiany. To znaczy nadal prowadzona jest polityka serwilizmu wobec Rosji. Jeśli połączymy to z innymi elementami obecnej polityki zagranicznej, np. jaskrawo widocznym klientyzmem wobec Niemiec, to jeszcze raz trzeba podkreślić, że sprawa Smoleńska w ostatecznym rozrachunku dotyczy statusu naszego kraju jako państwa niepodległego, odgrywającego podmiotową rolę w stosunkach z innymi państwami, w tym także z potężnymi sąsiadami.

Po czwarte, sprawa uczczenia śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, Jego Małżonki Marii i wszystkich Ofiar katastrofy jest także kwestią o zasadniczym znaczeniu moralnym. Zaniechanie starań o nie byłoby nie tylko skrajną nielojalnością, ale także zgodą na utrwalanie dominacji tych, którzy robią wszystko, aby zepchnąć Polaków do roli narodu (raczej grupy o bliżej nieokreślonej przynależności) uznającego swą niższość, zawstydzonych swoją historią i kulturową przynależnością zarówno wobec Zachodu, jak i wobec Wschodu. Lech Kaczyński wszelkimi sposobami, często skutecznie, czynnie i energicznie przeciwstawiał się tej dominacji, wypierał ją z naszego życia. Stąd nienawiść, jaką budził w tzw. establishmencie, i stąd trwałość tej nienawiści, także po Jego tragicznej śmierci. Stąd także niechęć, jaką budził wśród tych czynników zewnętrznych, dla których mało ambitna postawa Polski i Polaków jest bardzo wygodna.

Ci, którzy 10 kwietnia 2010 roku wybierali się do Katynia, niezależnie od różnic, jakie ich dzieliły, mieli uczestniczyć w wydarzeniu, które w zamyśle Prezydenta miało być kolejnym aktem odrzucenia wskazanej wyżej postawy. Zasługują więc na upamiętnienie, niezależnie od tego, że bardzo wielu z nich zasługuje na nie także ze względu na to, co uczynili dla Polski.

Po piąte, jednym ze sposobów atakowania PiS jest przypisywanie mi organizacji czy też inspirowania akcji obrony krzyża stojącego przed Pałacem Prezydenckim. Jest to insynuacja. Skierowaliśmy w tej sprawie list do wszystkich biskupów polskich. Szanujemy obrońców krzyża, traktując ich jako ludzi mocno związanych z wartościami religijnymi i patriotycznymi. Z oburzeniem odnosimy się do aktów jego profanacji, a także do niebywałej i nieprawdopodobnie wręcz wulgarnej agresji, jakiej ofiarą padają obrońcy. Jesteśmy oburzeni postawą Prezydenta RP, który wywołał konflikt, oraz władz rządowych i samorządowych Warszawy, które nie chcą przeciwstawić się łamaniu prawa i elementarnych reguł kultury. Jednak jako partia polityczna nie jesteśmy w ten spór zaangażowani. Proponujemy we wspomnianym liście do biskupów rozwiązanie. Z nadzieją odnosimy się też do społecznej inicjatywy Komitetu Społecznego na rzecz budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego i 95 ofiar katastrofy pod Smoleńskiem, ale zdajemy sobie sprawę, że w istocie wszystko zależy od władz państwowych i samorządowych. To one mogą doprowadzić do likwidacji konfliktu w ciągu jednego dnia, gdy tylko zechcą kierować się interesem społecznym i narodowym, a nie interesem establishmentu, który w istocie reprezentują.

Po szóste, zaangażowanie PiS w sprawę Smoleńska w najmniejszym stopniu nie może ograniczyć zaangażowania partii w inne bieżące przedsięwzięcia, zarówno dotyczące funkcji, jaką musi ona wypełniać jako opozycja, krytykując władzę - a jest do tego mnóstwo powodów - jak i wobec przygotowania do wyborów samorządowych, które są dla nas bardzo ważne.

Każdy baczny obserwator sceny politycznej może zauważyć, że te zadania są wykonywane. Trudność tkwi w mechanizmie medialnym, koncentrującym się na wydarzeniach, na które jest zapotrzebowanie. A zapotrzebowanie jest na atak na PiS - za Smoleńsk, za krzyż, za rzekomą brutalność (chodzi o jednoznaczne stawianie sprawy roli takich osób, jak Palikot). Wystarczy podać przykład jednej naszej konferencji prasowej (7 sierpnia 2010) - 90% jej czasu poświęcono sprawom ekonomicznym i tzw. ustawie kompetencyjnej, czyli statusowi Polski w Unii Europejskiej, tymczasem przekaz medialny skoncentrował się prawie wyłącznie na sprawie Smoleńska. Stoi przed nami zadanie znalezienia sposobu ominięcia tych medialnych przeszkód i pracujemy nad tym.

Po siódme, wskazane wyżej sprawy stawiają na porządku dziennym zorganizowanie na nowo sposobu komunikowania się kierownictwa PiS i Klubu Parlamentarnego PiS z członkami partii. Zdaję sobie sprawę, że większość z Was nie ma po prostu czasu na dokładne śledzenie wszystkich wydarzeń, nawet tych bezpośrednio związanych z PiS, i siłą rzeczy może się znaleźć pod wpływem przekazów całkowicie lub częściowo zafałszowanych. Na najbliższym posiedzeniu Rady Politycznej mamy nadzieję przedstawić nowe sposoby działania w tej kwestii. Chcę jednak już tu zapewnić, że wszelkie informacje o mojej "abdykacji" czy dymisji są całkowicie nieprawdziwe. To samo dotyczy informacji o tym, że działam pod wpływem jakiejś mającej przewrotne cele grupy. Jedno, co mogę dziś powiedzieć, to to, że musimy koniecznie uporać się ze zjawiskiem nielojalności w naszym ugrupowaniu, z grami medialnymi prowadzonymi dla własnych celów itp. Brak pełnego zdecydowania w tej sprawie kosztował nas już zbyt wiele. Członkowie Klubu Parlamentarnego PiS i inne osoby z naszej partii zajmujące eksponowane stanowiska muszą wybrać lojalność lub pójść własną drogą. Nie oznacza to oczywiście, że uniemożliwiamy dyskusję. Często rozpowszechniane wiadomości, że istnieją w tej kwestii ograniczenia na posiedzeniach władz partyjnych, są nieprawdziwe. Chodzi o to, czy rozumiemy, że bieg historii uczynił nas dziś depozytariuszami wartości narodowych, o których pisała przed kilkoma miesiącami zmarła niedawno Zofia Korbońska: "Czy chcemy niepodległości? Na pytanie to powinien sobie odpowiedzieć każdy Polak na świecie, jeśli chce skorzystać z najważniejszego, jakie mu przysługuje, prawa wyboru. Chwila zastanowienia absolutnie niezbędna póki jeszcze jest alternatywa, póki istnieje możliwość wyboru ( )". Tylko my możemy przeciwstawić się fatalnemu biegowi spraw, z którym mamy dziś do czynienia. Kwestia takiej lub innej taktyki jest zawsze do dyskusji, ale dyskusja ta musi się opierać na faktach, a nie na arbitralnie przyjmowanych i - jak pisałem - często suflowanych, a jednocześnie wygodnych dla niechcących się narażać, założeniach. Musi uwzględniać cel, tzn. zmianę sytuacji naszego Kraju w wymiarze międzynarodowym i wewnętrznym.

Dziś rysuje się przed Polską perspektywa narodu kurczącego się (a wiele narodów europejskich, nie mówiąc już o innych, ma się liczebnie rozwijać), pozostającego daleko w tyle za innymi i wyprzedzanego przez innych, jeśli chodzi o rozwój gospodarczy, poziom życia i poziom nauki. Wystarczy spojrzeć na to, w jakim tempie rozwijają się kraje, które łącznie mają przeszło 2,5 mld ludzi - Chiny, Indie, Brazylia, Rosja czy Turcja. Wystarczy uświadomić sobie, że jeśli chodzi o PKB na głowę jednego mieszkańca, nie tak odległe od Polski są już Brazylia czy Turcja, żeby zrozumieć, gdzie możemy się za niedługo znaleźć. A dodać do tego trzeba sprawę zaopatrzenia ludzi starszych i wiele innych negatywnych skutków społecznych, zmniejszania się populacji Polaków.

Polską nie mogą dłużej rządzić ludzie, których jedynym celem jest pilnowanie interesów establishmentu i którzy są jednocześnie głęboko przekonani, że w naszym kraju nic tak naprawdę zmienić się nie da. Którzy nie potrafi ą nawet wykorzystać środków "leżących wręcz na stole" (środki europejskie po prawie czterech latach, jeśli liczyć uczciwie, są wykorzystane w minimalnym stopniu), ale za to biorący się za zniszczenie tego, co stanowi jedyna moralną podstawę funkcjonowania naszego społeczeństwa, czyli religii katolickiej. Chodzi przy tym nie o kwestie wiary lub niewiary, tylko o świadomość, że to niszczenie jest jednoznaczne z otwieraniem drogi dla nihilizmu, który swoją twarz pokazuje, atakując w odrażający sposób krzyż i jego obrońców. W Polsce nie ma bowiem żadnego szerzej znanego systemu moralnego niż ten wyrastający z katolicyzmu. Dlatego jedyna realną dlań alternatywą jest nihilizm. Tylko my jesteśmy w stanie się temu wszystkiemu przeciwstawić. Dlatego mamy prawo i mamy obowiązek zewrzeć szeregi z całym zdecydowaniem, łącząc potrzebę dyskusji z potrzebą jedności, i zabiegać o to, żeby przyszłe wybory były dla nas zwycięskie.

Z wyrazami szacunku i serdecznymi pozdrowieniami,

Jarosław Kaczyński

piątek, 14 maja 2010

Oficerowie BOR bronili ciała prezydenta

Funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu, którzy czekali 10 kwietnia na płycie lotniska Siewiernyj w Smoleńsku na przylot prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i delegacji udającej się do Katynia, byli jednymi z pierwszych na miejscu katastrofy Tu-154M. Oficerowie nie chcieli wydać ciała prezydenta Rosjanom; na polecenie władz rosyjskich wszystkie ciała miały zostać przewiezione do Moskwy.

Funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu przykryli ciało prezydenta własnymi marynarkami.

Jak relacjonuje jeden z uczestników zajścia, funkcjonariusze BOR utworzyli kordon wokół ciała prezydenta, nie godząc się na jego wydanie władzom Rosji. Wcześniej przykryli je własnymi marynarkami. Prezydencka ochrona mogła szybko zlokalizować ciało Lecha Kaczyńskiego dzięki chipowi, który prezydent miał w marynarce. Funkcjonariusze widzieli też ciało Marii Kaczyńskiej, ale nie byli już w stanie go "zabezpieczyć", nie mogąc pozwolić sobie na rozproszenie. Za służbę do końca zostali zawieszeni w czynnościach. Powód: nieautoryzowane użycie broni. Biuro Ochrony Rządu odmawia komentarzy na ten temat do czasu zakończenia śledztwa.
Sprawę ma poruszyć na posiedzeniu sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych poseł Jarosław Zieliński (PiS). - Nie mam informacji na temat tego zdarzenia. Będę o tę sprawę dopytywał - mówi poseł. O sprawie słyszał Bogdan Święczkowski, szef ABW w latach 2006-2007, ale nie zna żadnych szczegółów. - Słyszałem o tym, ale nie mam szczegółowej wiedzy na ten temat - wyjaśnia.
Według Zielińskiego, komisja będzie chciała wyjaśnić ten wątek, ale przystąpiła także do czynności, które mają na celu wyjaśnienie całej katastrofy, i wystąpiła już do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego o wydanie dotyczących jej materiałów. - Poprosiliśmy o materiały z centrum antyterrorystycznego ABW. Otrzymaliśmy jak na razie skąpe materiały, ale będą one punktem wyjścia do prac komisji. Będziemy dopytywać także inne służby w tej sprawie - mówi poseł.
Incydent z udziałem ochrony prezydenta i rosyjskich służb prawdopodobnie został zarejestrowany na filmie nakręconym telefonem komórkowym, ciągle badanym przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego na zlecenie prokuratury wojskowej. Wyjaśniałoby to zastanawiające tłumaczenia śledczych na temat rzekomej niemożności zweryfikowania zawartości nagrania, którego autentyczność potwierdzono. Na filmie słychać fragmenty komend w języku polskim i rosyjskim. Słychać też odgłosy wystrzałów, które odnotowane zostały w protokołach przesłuchań rosyjskich milicjantów. Scenariusz zdarzenia utrwalony na filmie potwierdza autentyczność zajścia: postacie w białych koszulach to oficerowie BOR przeszukujący miejsce katastrofy. Film dokumentuje też użycie broni palnej sygnalizujące, że ochrona nie zamierza wydać ciała prezydenta rosyjskim funkcjonariuszom, w tle słychać rosyjskojęzyczną komendę oficerów BOR (z wyraźnym polskim akcentem) skierowaną do Rosjan: "Wsie nazad!" - wszyscy do tyłu!
Wraz z upływem czasu wątpliwości w sprawie tragedii na lotnisku Siewiernyj przybywa. Opinię bulwersuje m.in. brak należytego zabezpieczenia miejsca katastrofy. Osoby postronne wciąż znajdują ważne części samolotu, np. urządzenia do wypuszczania podwozia w samolocie. O skali zaniedbań na miejscu tragedii świadczy chociażby znaleziony długo po katastrofie fragment urządzenia służącego do wysuwania podwozia. Pokazywał go w środowej "Misji specjalnej" w TVP 1 Tomasz Sakiewicz. - Brak zabezpieczenia śladów to skandal, za który odpowiedzialność ponosi zarówno strona polska, jak i rosyjska. Nawet jeśli uznamy, że tylko strona rosyjska prowadzi to śledztwo, to - moim zdaniem - brak zabezpieczenia miejsca tragedii jest niedopuszczalnym skandalem, także według przepisów rosyjskich - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Bogdan Święczkowski, były szef ABW. Może to wręcz uniemożliwić poznanie rzeczywistych przyczyn tragedii. Zdaniem karnisty z Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Piotra Kruszyńskiego, prawdopodobieństwo takiego obrotu sprawy jest ogromne.
Faktem jest też niedoinformowanie rodzin ofiar, które nie wiedzą nawet tego, czy przeprowadzono sekcję zwłok ich bliskich. - Opinia publiczna powinna być informowana o przebiegu śledztwa, zwłaszcza w sytuacji kiedy giną prezydent, jego małżonka, część elity politycznej kraju. Uważam, że w takich okolicznościach nie powinno się czekać na formalne zakończenie śledztwa, które może potrwać naprawdę długo - stwierdza prof. Kruszyński. - W Polsce mówi się, że jest prowadzone śledztwo, ale ja jako adwokat pierwszy raz widzę takie śledztwo, w którym nie prowadzi się żadnych czynności, a jedynym działaniem jest oczekiwanie na kopie dokumentów - podkreśla mecenas Bogdan Borkowski, pełnomocnik rodziny państwa Olewników. Według mecenasa, zgodnie z Kodeksem Postępowania Karnego powinno się wysłać chociaż pisma do rodzin ofiar z informacją, że mają one prawo zgłosić się jako pokrzywdzone w tym śledztwie. - Moim zdaniem, miałyby nawet prawo w drodze zagranicznej pomocy prawnej poprzez MSZ zgłosić się do śledztwa rosyjskiego. MSZ mogłoby przesłać takie zgłoszenie do ministerstwa sprawiedliwości Rosji poprzez MSZ rosyjski, aby te osoby wystąpiły jako pokrzywdzone w tym śledztwie - zaznacza adwokat. Jak wyjaśnia, status osoby pokrzywdzonej daje prawo do bycia informowanym o wszystkich czynnościach procesowych, czyli np. eksperymentach czy przesłuchaniach świadków, a osoby takie mają prawo zajmować stanowiska procesowe, czyli wnosić o zbadanie niektórych wątków, o przesłuchania czy o przeprowadzenie dowodów. Według mecenasa, także sekcje zwłok ofiar tragedii można było wykonać po dotarciu ciał do Polski. - To wymagałoby moralnej zgody rodziny, ale ten trud przeprowadzenia sekcji trzeba było podjąć, chociażby w celu zdobycia własnych dowodów w sprawie, bo my nie wiemy, co tak naprawdę prześlą Rosjanie - podkreśla mecenas Borkowski.
Tymczasem krewni części ofiar katastrofy tupolewa wystosowali apel w obronie dobrego imienia śp. mjr. Arkadiusza Protasiuka, kapitana prezydenckiego Tu-154M. Jego treść zamieścił portal niezależna.pl. "Nie możemy zgodzić się z tym, aby odpowiedzialność za skutki tragedii smoleńskiej została przerzucona na nieżyjącą załogę samolotu, w tym jego kapitana, pilota wojskowego pierwszej klasy - Ś.P. majora WP Arkadiusza Protasiuka" - napisano m.in. w apelu. "Obawiamy się, że jedną z pierwszych prób takiego działania, szczególnie dotkliwie odbieraną przez Bliskich, był znamienny brak przedstawicieli administracji rządowej na państwowej przecież ceremonii pogrzebowej Ś.P. majora pilota WP Arkadiusza Protasiuka. (...) Jako bliscy Ofiar katastrofy smoleńskiej nie możemy się zgodzić na to, aby władze, w imię nieznanych nam celów, dzieliły załogę i pasażerów samolotu specjalnego na dobrych i złych, na ofiary i winnych" - uważają autorzy listu.
Paweł Tunia

poniedziałek, 11 lutego 2008

Kaczyński atakuje "niemieckie" RMF FM

2008-02-11 21:31
Prezes PiS Jarosław Kaczyński ocenił w poniedziałek, że prokuratorskie śledztwo ws. zagłuszania rozmów pielęgniarek podczas ich ubiegłorocznego protestu jest nadużyciem "samym w sobie". B. premier odmówił odpowiedzi na pytania związane z tą sprawą.


Komentarz audioPosłuchaj: Kaczyński o zagłuszaniu

Sprawą zagłuszania rozmów telefonicznych pielęgniarek, które w zeszłym roku okupowały Kancelarię Premiera, zajmie się Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. Taką decyzję po przeanalizowaniu zawiadomienia w tej sprawie podjęła warszawska prokuratura apelacyjna. Zawiadomienie zostało skierowane przez szefa MSWiA.

Według radia RMF FM Jarosław Kaczyński podpisał dokument dotyczący działań BOR wobec pielęgniarek okupujących siedzibę szefa rządu. Według ustaleń dziennikarzy RMF, w dokumencie nie pada słowo "zagłuszanie" - jest to polecenie służbowe premiera dla szefa BOR-u o podjęcie "działań w celu zabezpieczenia budynku w trakcie okupacji pielęgniarek, w tym działań, które zapewnią bezpieczeństwo teleinformatyczne".

To stwierdzenie miało legalizować zagłuszające działania BOR-u, ale po fakcie - podaje RMF - bo dokument jest datowany na 26 czerwca, gdy pielęgniarki, po siedmiu dniach, opuszczały budynek Kancelarii Premiera.

O doniesienia radia RMF FM pytali byłego premiera dziennikarze podczas konferencji w Nowym Sączu.

"Ja bym bardzo prosił radia, w szczególności niemieckie, by nie prowadziły kampanii zmierzającej do tego, aby odwracać uwagę od ważnych spraw, a zajmować się jakimiś bzdurami, zupełnie drobnymi wydarzeniami" - powiedział J.Kaczyński.

Podkreślił, że "to powinno dotyczyć wszystkich mediów, ale media niemieckie (...) powinny być tutaj szczególnie ostrożne, bo zawsze mogą być posądzone o wtrącanie się do polskich spraw wewnętrznych, o interwencje w polskie sprawy wewnętrzne".

"Obawiam się, że coś takiego następuje, jest to zjawisko bardzo niedobre i sprzeczne z zasadami UE" - powiedział b.premier.

Według niego, "różne media próbują zrobić ze sprawy całkowicie nieważnej sprawę ważną". J.Kaczyński ocenił, że śledztwo w sprawie zagłuszania "jest nadużyciem samym w sobie". B.premier zapowiedział, że jeśli w jego trakcie będzie pytany (o sprawę zagłuszania), "to oczywiście na wszystkie pytania odpowie".

Oświadczył jednak, że "nie ma zamiaru się tymi sprawami zajmować, nie ma zamiaru dawać się wciągać w tego rodzaju rzeczy, to jest po prostu manipulacja".

"W Polsce dzieje się bardzo wiele ważnych rzeczy, a wy się zajmujecie tym, aby odciągać uwagę społeczną od tego, co się w Polsce wyprawia" - zwrócił się do dziennikarzy J.Kaczyński.

Podczas późniejszej wizyty w Nowym Targu były premier ocenił, że sprawa rzekomego zagłuszania telefonów pielęgniarek to część operacji zmierzającej do odwrócenia uwagi społeczeństwa od tego, co istotne dla Polski.

Były premier dodał, że w ramach akcji koncentrowania uwagi społeczeństwa na rzeczach zupełnie nieważnych szerzone są kłamstwa, takie jak rzekomo uszkodzone laptopy czy zagłuszane telefony. "To co istotne dla naszego kraju jest niewygodne dla rządu. Te kłamstwa mają odwrócić uwagę społeczeństwa od rządzących. Przy władzy są bowiem ludzie nieudolni i uwikłani w brudne sprawy" - powiedział prezes PiS.

Prokuratorzy zajmujący się sprawą zagłuszania rozmów pielęgniarek mają wyjaśnić, czy urządzenia zagłuszające zastosowane podczas protestu przez BOR były użyte zgodnie z prawem.

Do zawiadomienia dołączona została notatka służbowa szefa BOR Mariana Janickiego z 21 stycznia 2008 r., w której informuje on, że od 19 do 26 czerwca 2007 r. BOR stosowało w Kancelarii Premiera tzw. działania specjalne mające na celu blokowanie telefonów komórkowych. Aparatura umieszczona była - według tej notatki - w pomieszczeniach przylegających do tych, które okupowały cztery pielęgniarki.pap, ss

sobota, 26 stycznia 2008

Jarosław Kaczyński: Jeszcze będę premierem

Szef PiS o swoich politycznych planach

Szef PiS: Jeszcze będę premierem, a mój brat zostanie prezydentem na drugą kadencję

Prezes PiS jest pewny, że wróci na stanowisko szefa rządu. Bo następne wybory wygra właśnie jego partia. Jarosław Kaczyński nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Szef PiS nie wyobraża sobie również, by jego brat mógł opuścić Pałac Prezydencki wcześniej niż po upływie drugiej kadencji.

Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla RMF FM i tygodnika "Newsweek" otwarcie przyznaje, że ma nadzieję na kompromitację rządu Donalda Tuska. Ale nawet wtedy nie będzie zwolennikiem przyspieszonych wyborów. Szef PiS chce odzyskać władzę, ale dopiero po tym, jak upłynie pełna kadencja obecnego Sejmu.

"Nie uważam, żeby to był rząd na cztery lata, w szczególności kiedy spojrzeć na interes kraju. Ma jednak większość. Ona się może rozchwiać, to nie jest wykluczone, bo to nie jest większość jednopartyjna, chociaż większości jednopartyjne też się czasem chwieją. Po pierwsze trzeba trochę zaczekać. Po drugie, to nie powinno prowadzić do nowych wyborów" - deklaruje Jarosław Kaczyński.

Szef Prawa i Sprawiedliwości nie ma żadnych wątpliwości kto wygra wybory prezydenckie w 2010 roku. To będzie jego brat, który zapewni sobie drugą kadencję w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. W dodatku, Lecha Kaczyńskiego nie będzie trzeba przekonywać do weryfikacji wyborczej.

"Nie sądzę, żeby brata trzeba było namawiać. Sądzę, że brat podejmie sam taką decyzję a my ją wesprzemy i sądzę, że tym prezydentem po raz drugi w 2010 roku zostanie. Mimo tych wszystkich niedogodności, przeciwieństw, które są mu w wielkiej mierze na zasadzie tej akcji medialnej, która przypisuje mu różne rzeczy, z którymi nie ma nic wspólnego, które się przed nim piętrzą. Krótko mówiąc niezależnie od tego wszystkiego sądzę, że Lech Kaczyński odejdzie w chwale z urzędu prezydenckiego w grudniu 2015 roku" - podkreśla Jarosław Kaczyński.

Prezes PiS przyznaje też w wywiadzie, że ma wciąż duże zaufanie do Zbigniewa Ziobry. Ale powstrzymuje się od komentarza czy ten polityk mógłby go zastąpić na stanowisku szefa partii.

"Ja bym wolał jeszcze trochę zaczekać, to znaczy jeszcze trochę tym królem pobyć. Wiem, że to nie może trwać wiecznie i ktoś mnie musi zastąpić. Gdybym dzisiaj wskazywał swojego kandydata to bym mu bardzo szkodził. Poza tym, trzeba się jeszcze przyjrzeć. Są różni ludzie i to niekoniecznie musi być polityk tego najmłodszego pokolenia. Mogą to też być politycy starsi. Ja nie mam zamiaru być szefem partii do później starości. W Polsce nie ma tradycji gerontokracji i może dobrze" - tłumaczy Jarosław Kaczyński.