3 lis, 12:43 / Le Monde 
Generał, który trzydzieści lat temu wprowadził w Polsce stan wojenny, dziś jest chorym na raka starym człowiekiem. Z przyczyn zdrowotnych wyłączono go z procesu, lecz będzie bronił swego honoru do ostatniego tchu.
Jesteśmy w urządzonym po spartańsku, czystym pokoju. Na stole trzy banany, serek Kiri, sok owocowy. Obok łóżka stoi wózek inwalidzki. Siedzący na nim pacjent w niebieskiej piżamie i szlafroku to generał Wojciech Jaruzelski. Jest 29 września. Najważniejsza kiedyś persona polskiej partii komunistycznej ma już za sobą długie życie.
Człowiek, który trzydzieści lat temu, 13 grudnia 1981 roku, ukryty za grubymi czarnymi okularami ogłosił w Polsce stan wojenny, dziś jest 88-letnim starcem, któremu ciało odmawia posłuszeństwa. Sąd ściga go jako głównego winnego stanu wojennego. Tego lata postanowiono, że z powodu choroby proces ma być mu oszczędzony. Ale ten fakt wcale go nie cieszy. – Chciałbym jak najszybciej stanąć na nogi – mówi. – Chcę dożyć końca mojego procesu. Nie dlatego, żeby się bronić albo usprawiedliwiać moje dawne decyzje, bo niektóre były złe i ich żałuję. Ale stałem się przedmiotem politycznego, subiektywnego potępienia, na które nie mogę odpowiedzieć.
W połowie września generał Jaruzelski trafił do Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie z zapaleniem płuc (wyszedł stamtąd na początku października). Zdiagnozowano u niego chłoniaka. Z powodu chemioterapii jego głowa coraz bardziej przypomina odartą z piór sowę. Podczas kolejnego pobytu w szpitalu spotkał się z dwoma innymi byłymi przywódcami państwa polskiego.
Lider Solidarności Lech Wałęsa, z którym w 1989 roku negocjował polityczną liberalizację, czuwał przy łóżku syna, poważnie rannego w wypadku motocyklowym.
– Szanuję go, cenię, nawet darzę sympatią – generał Jaruzelski nieco mechanicznie powtarza formułę, której użył już dwa lata temu w stosunku do byłego opozycjonisty Adama Michnika. – Podziwiam jego charakter i to, co zrobił. Mówi, że to Matka Boska uratowała jego syna.
Niedługo po spotkaniu z Lechem Wałęsą Wojciech Jaruzelski wjechał na swoim wózku dwa piętra wyżej, by odwiedzić Aleksandra Kwaśniewskiego, przywódcę postkomunistycznej lewicy w latach 90. Prezydent Polski z lat 1995-2005 znalazł się w szpitalu z powodu problemów z kręgosłupem. Dwaj byli przywódcy państwa odbyli ze sobą rozmowy o współczesnej Polsce. W kraju będącym od 1999 roku członkiem NATO, a od 2004 – Unii Europejskiej w ciągu 20 lat dokonała się niezwykła przemiana. Dziś inne państwa UE zazdroszczą Polakom wzrostu gospodarczego.
Na początku transformacji Polska postanowiła nie organizować polowania na komunistyczne czarownice. Wybrała spokój zamiast niekończącej się wojny domowej. Wybór ten wzbudził jednak wielką irytację w szeregach konserwatywnej prawicy braci Kaczyńskich, która pojednanie dawnych i nowych elit uznała za krzywdę dla narodu.
– Nie będziemy już rozmawiać o przeszłości – wzdycha Jaruzelski na początku wywiadu. A jednak natychmiast, jak więzień do celi, wraca do ulubionych tematów. Przeszłość trzeba omówić raz jeszcze, bo, nawet jeśli społeczeństwo ma dziś inne troski, sądy i media wciąż zajmują się tymi problemami. Kwestia postawienia przed sądem ludzi odpowiedzialnych za wprowadzenie stanu nadzwyczajnego zatruwa publiczną debatę od początku transformacji, czyli od obrad Okrągłego Stołu – prowadzonych wiosną 1989 roku rozmów przedstawicieli władz PRL i opozycji. – Jestem głęboko przekonany, że stan wojenny był złem koniecznym. Bez niego nigdy nie doszłoby do Okrągłego Stołu – przekonuje generał.
12 października wydano pierwszy wyrok w sprawie grudnia 1981 roku. Emil Kołodziej kończy tego roku 95 lat. Jest jednym z dwóch żyjących do dziś członków Rady Państwa, którzy podczas specjalnego spotkania, w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, uchwalili cztery dekrety wprowadzające stan wojenny. Wyrok, jaki dostał Kołodziej jest symboliczny. Nie groziło mu więzienie, gdyż w marcu Trybunał Konstytucyjny uznał karalność czynu za przedawnioną.
Proces osób odpowiedzialnych za stan wojenny trwa od trzech lat. Poza Emilem Kołodziejem, który sądzony jest oddzielnie, oskarżone zostały trzy osoby: Eugenia Kempara, także członkini Rady Państwa; Stanisław Kania, były pierwszy sekretarz PZPR i Czesław Kiszczak, ówczesny minister spraw zagranicznych. W 1992 roku Sejm uznał, że wprowadzenie stanu wojennego było niezgodne z obowiązującym wówczas prawem. Cztery lata później postkomunistyczna większość posłów nie zgodziła się na posadzenie na ławie oskarżonych generała Jaruzelskiego i innych członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON).
Dyskusja rozgorzała na nowo za sprawą Instytutu Pamięci Narodowej, bardzo upolitycznionej instytucji, która na początku 2007 roku postawiła w stan oskarżenia dziewięć osób. Podstawą oskarżenia była bezprawna natura stanu wojennego oraz konsekwencje jego wprowadzenia (prawie 90 ofiar śmiertelnych, tysiące aresztowanych, opozycjoniści zmuszeni do emigracji).
Zarzuty IPN-u dotyczą kierowania „związkiem przestępczym o charakterze zbrojnym”. To prawdziwe upokorzenie dla generała Jaruzelskiego, który broni swojego miejsca w historii i protestuje przeciw stawianiu go w szeregu „miękkich” dyktatorów czy robieniu z niego komunistycznego Pinocheta.
Nie robiąc sobie przerwy, popijając maślankę, mówi o „skomplikowanej sytuacji”, o „wyjątkowym kontekście” ówczesnej sytuacji w podzielonym na dwa wrogie obozy świecie, o radzieckich czołgach, które jego zdaniem w każdej chwili gotowe były wejść do Polski, by zaprowadzić „porządek” i skończyć z Solidarnością.
– Siedzieliśmy na odbezpieczonej bombie, mogło dojść do gigantycznej tragedii – podsumowuje. W nieco patetyczny sposób generał próbuje zatrzeć linię oddzielającą bohaterów od tych, którzy wprowadzali represje. Chce nas przekonać, że ci pierwsi dużo zawdzięczają tym drugim, którym z kolei, mimo popełnianych błędów, przyświecały dobre intencje. Dla podkreślenia swojego patriotyzmu wspomina o dziejach rodziny – opowiada o zesłanych na Syberię dziadku i ojcu.
Od innych słyszy, że nie zostało mu dużo czasu, nawet jeśli lekarze obiecują, że za kilka dni wyjdzie ze szpitala. I że dziś otacza go nie tyle atmosfera pohańbienia, co obojętność. Odpowiada, że przygotowuje nową, czwartą już książkę o grudniu 1981 roku. O ile wzrok pozwoli mu ją skończyć, bo widzi już bardzo słabo. – Nie boję się śmierci – zapewnia. – Wychowałem się w polskim, bardzo katolickim środowisku. Jestem agnostykiem, a nie wojującym ateistą. Wiara to ucieczka, schronienie.