Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 listopada 2010

Czy to 22-letni haker-samotnik ośmieszył Amerykę?

Michał Gostkiewicz
2010-11-29, ostatnia aktualizacja 2010-11-29 12:41

Ma 22 lata, niewinny uśmiech i pogodne niebieskie oczy. Od lata czeka na proces, który może zakończyć się wyrokiem wieloletniego więzienia. W maju chwalił się, że wykradł setki tajnych dokumentów z amerykańskich archiwów. Czy to zdobyte przez niego materiały ujawnił portal Wikileaks?

Czytaj więcej o ujawnieniu przez Wikileaks dokumentów amerykańskiej dyplomacji

Wszystkie przecieki Wikileaks wykradł prawdopodobnie niski rangą analityk z placówki wywiadu wojskowego w Bagdadzie - pisze "Gazeta Wyborcza". Chodzi o 22-letniego Bradleya Manninga, który w maju przechwalał się na czacie internetowym z hakerem komputerowym Adrianem Lamo, że skopiował setki dokumentów z wojskowego komputerowego systemu informacyjnego.

Zuchwała kradzież tajnych dokumentów

Jak młody analityk mógł uzyskać dostęp do wojskowego systemu, skopiować dane i wynieść je na zewnątrz? Jak opisuje "New York Times", dyrektywa amerykańskiego Departamentu Obrony zabrania użycia przenośnych dysków USB do wszystkich komputerów Pentagonu i amerykańskich służb wojskowych. Odpowiednie gniazda tych komputerów są zablokowane. Jednak dyrektywa nie wspomina nic o...płytach CD.

- Wchodziłem do pokoju z danymi z dyskiem z nalepką "Lady Gaga" i nagrywałem co chciałem. Nikt nic nie podejrzewał - opisywał swoją zuchwałą akcję Manning. A dostęp do tajnych informacji miał przez osiem miesięcy - przypomina "Gazeta Wyborcza".

Donos, aresztowanie i sąd. 52 lata więzienia?

W czacie z Adrianem Lamo Manning miał twierdzić, że materiały, w tym około 260 tys. depesz z ambasad i konsulatów amerykańskich do Departamentu Stanu, przekazał właśnie Wikileaks. Lamo - którego wiarygodność i obiektywność jest kwestionowana przez część prasy i blogerów - poinformował o rewelacjach Manninga władze federalne. Analityk został aresztowany i przewieziony do USA. Wymiar sprawiedliwości oskarża go o "skopiowanie tajnych danych" i "umieszczenie nieautoryzowanego sprzętu w tajnym systemie komputerowym" oraz "kontaktowanie się, przekazanie i dostarczenie niezweryfikowanemu źródłu informacji mających znaczenie dla bezpieczeństwa narodowego". Jeśli potwierdzi się, że to młody analityk wykradł tysiące dokumentów z wojskowych sieci i udostępnił Wikileaks, amerykański sąd może uznać go winnym ujawnienia co najmniej 11 tys. dokumentów zakwalifikowanych jako "tajne", 9 tys. oznaczonych jako "nie do okazania cudzoziemcom i obcym rządom" i 4 tys. oznaczonych jako "tajne i nie do okazania cudzoziemcom i obcym rządom". Grożą mu 52 lata więzienia.

Co jest w dokumentach Wikileaks?

W wielu depeszach, wymieniających poufne źródła informacji amerykańskich dyplomatów, znajdują się wzmianki z prośbami o ścisłą ochronę informatorów. Zagraniczne dzienniki i gazety, które otrzymały od Wikileaks zebrane przez portal informacje, zadeklarowały, że nie będą publikować tych z nich, które mogłyby zagrozić czyjemuś życiu lub zdrowiu. Ale to, co ujrzało dzięki Wikileaks światło dzienne, już wstrząsnęło amerykańską polityką. Niedługo po ujawnieniu tożsamości młodego hakera, brytyjski "Guardian" i niemiecki "Der Spiegel" opublikowały artykuły oparte na ujawnionych przez Wikileaks dokumentach dotyczących wojny w Iraku i Afganistanie, dotyczące m.in. zastrzelenia przez amerykańskich żołnierzy reporterów agencji Reuters. A od wczoraj amerykańska dyplomacja robi, co może, by uniknąć kompromitacji po ujawnieniu przez Wikileaks materiałów dotyczących m.in. Iranu, Korei Północnej i Rosji, ale także Wielkiej Brytanii i Niemiec. Wciążnie wiadomo, co dokładnie znajduje się w ponad 900 dokumentach , wysyłanych do Waszyngtonu z Polski. Media, w tym polskie, skłaniają się do interpretacji, że źródłem ujawnionych wczoraj materiałów był właśnie Manning.

Trudne dzieciństwo, samotność i...tajne dokumenty

Kim jest człowiek, który najprawdopodobniej upokorzył amerykańską dyplomację? "New York Times" pisze o ambitnym, zamkniętym w sobie dziecku amerykańskiego wojskowego i Walijki, która nie mogła odnaleźć się po przeprowadzce za mężem do małej, religijnej miejscowości w stanie Oklahoma. Młody Bradley był wyśmiewany przez rówieśników jako maniak komputerowy. Według "NYT" znające Manninga osoby wspominają o jego nad wiek sprecyzowanych zainteresowaniach i poglądach politycznych. Po rozwodzie rodziców przeniósł się z matką do jej rodzinnej Walii. Szybko stał się obiektem żartów ze względu na swój amerykański akcent i wybuchowy temperament. Według wspomnień szkolnych kolegów potrafił zareagować furią na najdelikatniejsze docinki i żarty. Koledzy śmiali się m.in. z jego homoseksualizmu - pisze "NYT". Po szkole średniej matka odesłała Bradleya do Oklahomy. Według przyjaciół Manninga - pisze "NYT" - kiedy jego ojciec dowiedział się, że syn jest gejem, wyrzucił go z domu. Wsparcie Manning znalazł dopiero w grupie uniwersyteckich znajomych swojego partnera - m.in. hakerów, z którymi młody pasjonat łamania komputerowych zabezpieczeń szybko znalazł wspólny język. Trochę wcześniej zaciągnął się do armii. Przeszedł szkolenie w Fort Huachuca w Arizonie i otrzymał certyfikat bezpieczeństwa. Niedługo później wyjechał na misję do Iraku. Ale i w wojsku mu nie szło - skarżył się na to, że jest "często ignorowany" przez przełożonych. Został nawet zdegradowany za domniemany atak na innego żołnierza.

Zamiary hakera: koniec hipokryzji i kłamstwa

Szef Wikileaks Julian Assange nazwał artykuł opublikowany przez "NYT" "absolutnie oburzającym". Assange dodał, że opisana przez amerykański dziennik historia życia Manninga odziera czyn młodego analityka z motywacji czysto politycznych i sprowadza wszystko do problemów z dzieciństwa i pragnienia zwrócenia na siebie uwagi. W ujawnionych przez jego rozmówców zapisach czatów, na których mówił o wykradzionych przez siebie dokumentach, Manning obszernie wspomina o swoich motywacjach. Jak mówił, natrafił na dokumenty i informacje, które nie powinny "leżeć na jakimś serwerze w piwnicach Waszyngtonu", ale "są własnością publiczną". Twierdził też, że miał nadzieję na to, że ujawnienie tajnych informacji amerykańskiej dyplomacji obnaży wykorzystywanie krajów "Trzeciego Świata" przez kraje rozwinięte, i sprowokuje dyskusje i zmiany.

Być może to przez splot wszystkich okoliczności życia osobistego i zawodowego pewnego dnia młody analityk w Bagdadzie wziął płytę oznaczoną "Lady Gaga" i zabrał ją ze sobą do pracy. Usiadł przed komputerem, zalogował się do systemu i nacisnął "kopiuj".

niedziela, 4 lipca 2010

Afera szpiegowska. Agenci czy oszuści?

Eksperci prześcigają się w wyjaśnieniach

Afera szpiegowska: Agenci czy oszuści?

11 głęboko zakamuflowanych rosyjskich szpiegów zatrzymanych przez FBI - taka sensacyjna informacja trafiła w mijającym tygodniu na pierwsze strony gazet. I to zaledwie kilka dni po tym, jak u Baracka Obamy gościł rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew. Do dziś nie wiadomo, czy to przypadek.

A jeśli nie, dlaczego afera szpiegowska wybuchła właśnie teraz? Publicyści i eksperci przedstawili co najmniej kilka interpretacji tego zdarzenia.

Wiadomo tyle, że siatka składała się z tzw. nielegałów. To wywodzące się ze slangu specsłużb słowo oznacza agentów, którzy nie działają pod przykrywką dyplomatów, ale są wtopieni w społeczeństwo danego kraju, prowadzą normalne życie, często posługują się zmyślonymi życiorysami. – Nielegałowie są częścią systemu – poznają społeczność i jej problemy, a następnie wystawiają ich fachowcom z ambasady – mówi w rozmowie z „DGP” amerykański strateg, były doradca George’a H.W. Busha Edward Luttwak. – Nielegałowie funkcjonują na trzech poziomach. Pierwszym jest po prostu życie – mieszkanie

w określonym miejscu, praca, dzieci. Drugi to działalność społeczna czy zawodowa, która pozwala poznawać ludzi stanowiących techniczne, intelektualne i polityczne zaplecze decydentów w Waszyngtonie. I trzeci – powolne zaprzyjaźnianie się, rozwijanie sieci
kontaktów, tak by w końcu poprzez sąsiadów czy kolegów
z pracy poznać kogoś, kto pracuje w Departamencie Stanu, CIA czy innej kluczowej instytucji. Charakterystycznym elementem działania rosyjskich służb jest idealne identyfikowanie ludzi, którzy mają informacje i słabostki – potrzebują pieniędzy
, ukrywają jakiś skandal – opowiada Luttwak.

Im więcej jednak czasu mija od aresztowań, tym mniej jasne stają się ich motywy. Członkowie siatki nie zostali formalnie oskarżeni o zdradę. Po prostu przez dziesięć lat działalności 11 szpiegom nie udało się wykraść ani jednej tajnej informacji. Pojawia się pytanie, dlaczego w ogóle zostali zatrzymani, skoro – jak twierdzi FBI – od dekady ich działalność była dyskretnie obserwowana przez amerykański kontrwywiad? Jak dowodzą eksperci, dekonspiracji agenta dokonuje się w ostateczności – łatwiej bowiem obserwować rozpracowaną już siatkę lub spróbować ją przewerbować na swoją stronę

, niż zaczynać od zera z siatką, która powstanie po rozbiciu tej pierwszej. Dlaczego FBI wybrała akurat moment, gdy stosunki z Rosją uległy radykalnemu ociepleniu? Wreszcie dlaczego Moskwa – mimo rytualnego pogrożenia palcem w pierwszej chwili po ujawnieniu skandalu – tak szybko przeszła nad nim do porządku dziennego? Gdy nic nie wiadomo na pewno, pojawiają się dziesiątki wersji rozwijanych przez rosyjskich i zachodnich publicystów, politologów i znawców wywiadu.

Teza 1: Rosjanie sprzedali swoich

„Wygląda na to, że agenci to prezent od moskiewskich przyjaciół” – taką tezę postawiła włoska „La Stampa”. W sytuacji gdy administracja w Białym Domu coraz lepiej dogaduje się z Kremlem, tak rozbudowana siatka (w dodatku całkowicie bezwartościowa, jeśli wziąć pod uwagę efekty jej pracy) stała się zbędnym balastem. Jedenastu nielegałów otrzymywało regularne pensje, więc na ich utrzymanie Rosjanie musieli wydać sumy liczone co najmniej w setkach tysięcy dolarów. Możliwe, że byli uśpionymi agentami, którzy czekali na sygnał, aby wzorem Lee Harveya Oswalda (zabójcy Johna Kennedy’ego) kiedyś wyjść z uśpienia i zabić kolejnego amerykańskiego przywódcę. W sytuacji nowego otwarcia relacji rosyjsko-amerykańskich takie zadanie jawi się jako niebywały anachronizm – dowodzi włoska gazeta.


Teza 2: Rosyjski wywiad to amatorzy

Afera szpiegowska świadczy o rozsypce rosyjskiego wywiadu jako takiego – twierdzą inni publicyści. Szpiedzy popełniali podstawowe błędy, demonstracyjnie posługiwali się hasłami i odzewami, a centrala w Moskwie wydawała krocie na informacje, które mogła znaleźć na plotkarskich stronach internetowych

czy w gazetach. „Irish Times” zauważa, że jedynym efektem wielu lat pracy
agentów była penetracja „klasy plotkującej”. Zdaniem Anne Applebaum, publicystki „Washington Post”, Moskwa mierzy Amerykanów własną miarą. „Jako że to Kreml określa, jakie materiały ukazują się w kontrolowanych przez państwo mediach w Moskwie, przypuszcza, że taka jest rzeczywistość i w Waszyngtonie. Zgodnie ze starym sposobem myślenia KGB tajna informacja jest 'lepsza' lub przynajmniej bardziej godna zaufania niż cokolwiek, co rząd amerykański ogłosi publicznie” – napisała Applebaum we wczorajszym numerze gazety.

Teza 3: Prowokacja FBI

Byłego dyrektora Federalnej Służby Bezpieczeństwa

, a obecnie deputowanego Jednej Rosji Nikołaja Kowalowa najbardziej zszokowała informacja, jakoby cała grupa
pozostawała w stałym kontakcie. – Jedenastu ludzi, którzy pracowali razem i znali się nawzajem. Dla zawodowca to śmieszne – dowodzi Kowalow w rozmowie z agencją Nowosti. Jego zdaniem rzekomi szpiedzy są zwykłymi oszustami, a afera jest prowokacją FBI. Jastrzębie w amerykańskich resortach siłowych mieliby
w ten sposób storpedować reset stosunków z Rosją, bo Obama pozbawiał ich zewnętrznego wroga, który miał być uzasadnieniem dla utrzymywania olbrzymich budżetów specsłużb. I będzie to działanie skuteczne. – Cała sprawa uderza w najważniejszą wartość: zaufanie – mówi „Moskowskiemu Komsomolcowi” Wiktor Kriemieniuk z Rosyjskiej Akademii Nauk. Amerykanista sądzi, że w efekcie może zostać odłożona ratyfikacja umowy post-START o redukcji arsenałów. – Adresatem tego przekazu jest Obama, którego służby pokazały w takim świetle: młody, niedoświadczony, dał się nabrać i chciał współpracować z ludźmi niegodnymi zaufania – dodaje Kriemieniuk.


Teza 4: Agenci są na wolności

Nie lekceważmy tej siatki – apeluje część zachodnich publicystów. Szpiedzy dysponowali pieniędzmi i najnowocześniejszą techniką wywiadowczą. Być może agenci zostali zatrzymani, bo przygotowywali w Ameryce niespodziankę w stylu Jamesa Bonda – spekuluje brytyjski „The Independent”. Zdaniem Edwarda Lucasa z „Economista” to tylko wierzchołek góry lodowej. 11 aresztowanych mogło zbierać z pozoru nieistotne informacje, które następnie wykorzystywali inni działający w USA szpiedzy. – Agenci zajmujący się prawdziwą pracą pozostają na wolności – mówi Lucas w rozmowie z rosyjską agencją Rosbałt. Jego zdaniem po zakończeniu zimnej wojny zachodnie wywiady uznały

, że nie ma już potrzeby zajmować się Rosjanami. To natychmiast wykorzystał Kreml do zwiększenia zakresu infiltracji, rzadziej dotyczącej sił zbrojnych, a częściej wielkich koncernów i banków. – W tej sferze wywiad ma ułatwione zadanie: wprowadzenie agenta jest o tyle proste, że należy znaleźć młodego człowieka, który najpierw zdobędzie stosowne wykształcenie, a potem pracę
w interesującej wywiad branży – twierdzi Luttwak.

Teza 5: Uspokoić Amerykanów

Zdaniem Wiaczesława Nikonowa, szefa fundacji Polityka, a prywatnie

wnuka Wiaczesława Mołotowa, zatrzymanie 11 agentów to gest na użytek zwykłych obywateli zaniepokojonych nagłym ociepleniem stosunków z Rosją. Jest to o tyle prawdopodobne, że – według Gallupa – aż 3/4 Amerykanów sądzi, że rosyjska siła militarna może stanowić w przyszłości zagrożenie dla bezpieczeństwa
narodowego. Jak podał instytut ORC, 28 proc. uważa, że Senat nie powinien się godzić ratyfikację traktatu z Rosją o ograniczeniu zbrojeń strategicznych. – Władze amerykańskie muszą pokazać, że mimo resetu nadal stoją na straży interesów kraju – dowodzi Nikonow w rozmowie z rosyjskim „Trudem”. A Kreml rozumie, że to tylko gest, więc nie należy oczekiwać, iż cała sprawa doprowadzi do nowej zimnej wojny. W ostatnim czasie w USA zdekonspirowano też kilku izraelskich szpiegów, ale w niczym nie zaszkodziło to tradycyjnemu sojuszowi Waszyngtonu z Jerozolimą.


środa, 6 stycznia 2010

USA budują największą bombę świata

Tak Amerykanie straszą Iran

USA budują największą bombę świata

Stany Zjednoczone budują największą konwencjonalną bombę świata do niszczenia bunkrów. Taka bomba może wbić się w litą skałę na głębokość nawet 60 metrów. To odpowiedź na grę Iranu, który przenosi zakłady atomowe do podziemnych fabryk.

Centralna Agencja Wywiadowcza alarmuje, że pod rządami prezydenta Mahmuda Ahmadineżada - który z wykształcenia jest inżynierem i który w 1998 roku współzakładał Irańskie Stowarzyszenie Budowniczych Tuneli - zbudowano setki wojskowych zakładów badawczych, fabryk, magazynów broni w podziemnych tunelach i bunkrach wykutych w skałach. Tajne składy rozsiane są po całym kraju. Iran nazywa to "bierną obroną" i - jak tłumaczy swoje działanie - w obawie przed amerykańskim i izraelskim atakiem przenosi do tych ośrodków swój cywilny program atomowy.

USA w cywilny program nuklearny nie wierzą i nie mają wątpliwości, że państwo ajatollahów pracuje w podziemnych fabrykach nad własną bombą atomową. "Jeśli faktycznie to program pokojowy, nie ma żadnego powodu, by chować fabryki głęboko pod ziemię" - powiedział w wywiadzie dla CNN amerykański sekretarz obrony Robert Gates. Obawy Waszyngtonu podziela Izrael, który sam pracuje nad planem powstrzymania Iranu przed pozyskaniem wzbogaconego uranu czy plutonu. Jednak kilka dni temu minister obrony tego kraju Ehud Barak przyznał, że "tych fabryk nie można zniszczyć konwencjonalnym atakiem".

Obama ożywia projekt Busha

"Choć Izrael oficjalnie zaprzecza, to posiada arsenał atomowy. Ale na jego użycie Waszyngton na pewno się nie zgodzi, bo słusznie obawia się następstw takiego kroku. Dlatego Barack Obama dał zielone światło dla dokończenia prac nad nową bombą typu MOP" - mówi nam Jean-Chritophe Noel z amerykańskiego Center for Strategic and International Studies.

Prace nad MOP (Massive Ordnance Penetrator - Potężna Broń Penetrująca) GBU-57 A/B rozpoczęły się jeszcze za prezydentury George'a W. Busha. Jednak brak odpowiednich środków spowodował, że projekt był realizowany coraz wolniej, aż w końcu zarzucono go. Niedawno Obama, dla którego program atomowy Iranu jest jednym z największych wyzwań w polityce zagranicznej, przekazał Pentagonowi kilkadziesiąt dodatkowych milionów dolarów na dokończenie projektu. Bomba będzie gotowa dopiero w grudniu, jednak prezydent USA naciska, by MOP znalazł się na uzbrojeniu już w połowie roku.

60 metrów w głąb skały

MOP GBU-57 A/B jest większa od MOAB (Mother of All Bombs), która do tej pory jest największym pociskiem w amerykańskim arsenale. MOP waży ponad 13 ton, MOAB - służąca do niszczenie celów naziemnych - niecałe 10 ton. Zewnętrzny płaszcz okrywający MOP to wyjątkowo mieszanka żelaza, węgla, chromu, wolframu, krzemu i niklu. Konstrukcja w połączeniu z prędkością spadania oraz ogromnym ciężarem - powoduje, że bomba może wbić się w litą skałę czy zbrojony beton na głębokość nawet 60 metrów.

"Choć zawiera jedynie 2,4 tony materiału wybuchowego, to siła eksplozji w ciasnych korytarzach jest naprawdę przerażająca" - komentuje Noel. Dla porównania będąca do tej pory na uzbrojeniu amerykańskiej armii bomba służąca do niszczenia bunkrów - GBU-28, waży niewiele ponad dwie tony i przenosi 230 kg materiałów wybuchowych. Może przebić się zaledwie przez 6 metrów betonu lub 30 metrów ziemi.

Lekcja pokory dla Ahmadineżada

Eksperci podkreślają, że pozyskanie ogromnej bomby może okazać się kluczowe dla rozwiązania sporu o irański program atomowy. "Teheran wie, że Waszyngton nie użyje przeciwko niemu broni atomowej, może więc grać wyjątkowa twardo" - podkreśla Jean-Christophe Noel. Kilka dni temu Amhadineżad postawił nawet Zachodowi ultimatum: albo zgodzi się on na program atomowy, którego "celem jest uzyskanie paliwa dla 20 elektrowni atomowych", albo Iran będzie "wzbogacał paliwo do najwyższego możliwego poziomu". USA chcą mieć broń, która zmusi ajatollahów do negocjacji.

środa, 11 listopada 2009

Co zgubiło waszyngtońskiego snajpera? (2002)

(Artykuł z 2002 roku)

Bartosz Węglarczyk
2009-10-11, ostatnia aktualizacja 2009-11-10 20:08

John Muhammad, snajper terroryzujący Waszyngton, wpadł dzięki swej arogancji, zamiłowaniu do muzyki reggae i metodycznej pracy tysięcy policjantów wspomaganych przez najnowszą technikę


Fot. STR Reuters Widok z wnętrza samochodu, z którego strzelał John Allen Muhammad
Fot. POOL REUTERS
Widok z wnętrza samochodu, z którego strzelał John Allen Muhammad
Chociaż wiele szczegółów śledztwa nadal jest tajemnicą, nie ma wątpliwości, że było to jedno z najbardziej niezwykłych dochodzeń w historii USA. - Jeszcze przez lat wiele studenci akademii FBI będą zdawać egzaminy ze znajomości tej sprawy - mówi jeden z pięciuset agentów Federalnego Biura Śledczego, który był zaangażowany w śledztwo.

Fałszywa furgonetka

42-letni Muhammad i jego przybrany 17-letni syn John Malvo byli niezwykle trudni do wykrycia - morderstwa dokonywane wokół Waszyngtonu nie miały wyraźnego motywu, a sprawcy nie mieszkali w stolicy. Przez pierwsze dwa tygodnie śledztwa sztab kierowany przez szeryfa Charlesa Moose'a z hrabstwa Montgomery pod Waszyngtonem ścigał wiele fałszywych tropów. Zawiedli przede wszystkim świadkowie, którzy składali nieprawdziwe oświadczenia.

Policja szukała białej furgonetki i przygotowała szczegółowe opisy auta, którym miał jeździć snajper. Wiemy, że pierwsi świadkowie opisali auto, które znalazło się przypadkiem w pobliżu miejsca zabójstwa. Białe furgonetki są niezwykle popularne, więc niemal zawsze w pobliżu miejsca kolejnego ataku świadkowie widzieli takie pojazdy. Zmieniały się tylko szczegóły - furgonetka raz miała okna z boku, raz nie, raz miała napis, a innym razem drabinę na dachu. Świadkowie opisywali coraz to inne tablice rejestracyjne - do wczoraj policja rozmawiała z właścicielami niemal wszystkich kursujących w tej części USA białych furgonetek.

Prawdziwa Jamajka

Pierwszym przełomem był kontakt snajpera. Muhammad i Malvo byli tak pewni siebie, że postanowili zagrać policji na nosie. Gdy Malvo - który pełnił rolę "rzecznika" obu morderców - kilka razy nie mógł dodzwonić się na policję, jego irytacja sięgnęła zenitu.

FBI ma jeden z najlepszych na świecie systemów komputerowych do identyfikacji i analizy ludzkiego głosu. Po przesłuchaniu nagrania pierwszej rozmowy Malvo z szeryfem Moose'em jego ludzie wiedzieli bardzo wiele. Rozmówca zniekształcał głos, ale nie uniknął użycia podczas rozmowy wyrażeń typowych dla Jamajczyków; eksperci językowi rozpoznali też akcent z tej wyspy.

Od tego momentu Moose wiedział, że ściga nie tylko imigranta, lecz prawdopodobnie też czarnego. Podejrzenie potwierdziło się, gdy na miejscu ostatniego ataku snajpera na gościa restauracji w Ashland w zeszłą sobotę policjanci znaleźli trzystronicowy list. W nim też były liczne wyrażenia typowe dla Jamajczyków.

Co więcej, eksperci rozpoznali tam nazwę znanego zespołu reggae z Jamajki oraz fragmenty jednego z przebojów zespołu. Znawca jamajskiego folkloru powiedział detektywom, że tarot jest w tej części świata niezwykle popularny. Ale morderca, który w pobliżu miejsca jednego z zabójstw pozostawił kartę tarota przedstawiającą śmierć, musiał mieć o tarocie słabe pojęcie - śmierć nie jest tu niczym złym, bo symbolizuje jedynie życiową transformację.

Gdy wielu ekspertów gromiło Moose'a za uległość wobec snajpera, policjant prowadził wykalkulowaną grę. Prosząc za pośrednictwem mediów snajpera o kontakt, Moose starał się osłabić jego czujność, stwarzając wrażenie, że policja nie ma żadnych śladów.

I tak też się stało - w niedzielę rano snajper zadzwonił po raz kolejny, ostrzegając policję, żeby traktowała go poważnie. - A jeśli nie wierzycie, sprawdźcie, co stało się w Montgomery - chwalił się Malvo. I to był jego najpoważniejszy błąd.

Ślad w Montgomery

J.H. Watson, szef policji w Montgomery w Alabamie, jadł w niedzielę wieczorem stek, gdy dostał telefon od detektywa z Waszyngtonu. Pytanie brzmiało: czy w Montgomery nie zdarzyło się ostatnio jakieś niewyjaśnione dotąd morderstwo? Watson od razu wiedział, że chodzi o zabójstwo w sklepie z alkoholem.

Sześć tygodni wcześniej młody czarny mężczyzna napadł na dwie kobiety zamykające sklep, by odnieść utarg do banku. Mężczyzna kazał im się położyć na ziemi, po czym obu strzelił z pistoletu w tył głowy. Jedna z kobiet zmarła na miejscu, druga cudem przeżyła i dziś kuruje się w szpitalu.

Strzały usłyszeli dwaj policjanci, którzy jedli kolację w pobliskiej restauracji. Młody sierżant, który w policji służył zaledwie rok, puścił się w pościg za mężczyzną, którego zobaczył nad ciałami kobiet. Morderca uciekł, ale po drodze spod kurtki wypadł mu egzemplarz znanego w USA magazynu "Broń i Amunicja".

Z tego pisma policjanci zdjęli odcisk palca, którego jednak nie było w stanowej bazie danych. Gdy Watson wysłuchał waszyngtońskiego detektywa, natychmiast powiedział mu o odcisku. Podekscytowany policjant nie spał całą noc, bo instynkt mówił mu, że oto rozgryzł nie tylko sprawę zabójstwa z Montgomery, ale być może także głośną w całej Ameryce sprawę snajpera z Waszyngtonu.

To jest palec Malvo

W poniedziałek rano snajper zabił 37-letniego kierowcę autobusu Conrada Johnsona. Miała to być ostatnia ofiara. Dwie godziny po tym zabójstwie na waszyngtońskim lotnisku wylądował jeden z policjantów Watsona z aktami sprawy napadu na sklep monopolowy.

Baza odcisków palców FBI jest największą tego typu bazą danych na świecie. Już po kilku minutach agenci wiedzieli, że jest przełom - odcisk palca z Alabamy należał bowiem do 17-letniego Jamajczyka Johna Malvo, który rok wcześniej został zatrzymany, przesłuchany i następnie zwolniony przez służbę imigracyjną w Tacomie pod Seattle.

W tym momencie szeryf Moose wiedział, że znalazł mordercę. Przez kolejne dwa dni tysiące policjantów w Waszyngtonie, Seattle i Alabamie prowadziło jednak szczegółowe badania, by powiązać Malvo i jego przybranego ojca, który - jak ustaliła policja w Tacomie - opiekował się nim od co najmniej dwóch lat, z atakami snajpera. Przybrany ojciec Malvo nazywał się John Muhammad, był weteranem wojny w Zatoce Perskiej i podczas służby wyróżnił się doskonałymi wynikami strzelania snajperskiego. W trakcie swej służby Muhammad mieszkał w Tacomie, gdzie jego sąsiedzi skarżyli się policji, iż strzela w ogródku swego domu.

Potrzebny był dowód, że Muhammad był teraz w Waszyngtonie. Jego nazwiska nie było na liście gości tysięcy hoteli i moteli, które odwiedzili w ciągu kilkunastu dni detektywi.

Chevrolet Muhammada

I znowu zadziałał system komputerowy FBI. Po wprowadzeniu nazwiska Muhammada policjanci zorientowali się, że kilka tygodni wcześniej w stanie New Jersey zarejestrował on pod swym nazwiskiem niebieskiego chevroleta. Taki sam samochód widział jeden ze świadków ataku snajpera.

Co więcej, policjant drogówki spisał Muhammada za złe parkowanie w Baltimore, które położone jest zaledwie o godzinę drogi od Waszyngtonu. Policja wiedziała więc, że Muhammad rzeczywiście jest w okolicach stolicy. Policjant, który go spisał, w raporcie zaznaczył, że wraz z młodszym od siebie mężczyzną najprawdopodobniej śpi on w aucie. Stało się jasne, dlaczego Muhammada i Malvo nie ma na liście gości hotelowych.

W środę o 23.30 czasu miejscowego Moose podał dziennikarzom oba nazwiska i numer rejestracyjny chevroleta. Muhammad wiedział już wówczas z telewizji, że FBI przeszukało jego dawny dom w Tacomie i wzięło do ekspertyzy pień drzewa, którego używał do ćwiczeń z karabinem.

Półtorej godziny później kierowca ciężarówki zorientował się, że stojący obok niego na parkingu przy autostradzie samochód to właśnie niebieski chevrolet z New Jersey. Muhammad i Malvo spali w samochodzie zaledwie o godzinę jazdy od Waszyngtonu. Kierowca zadzwonił na policję, która kazała mu zamknąć się w aucie i czekać. Pięć minut później policjant drogówki przez lornetkę ustalił, że to rzeczywiście poszukiwany samochód.

Auta policyjne po cichu zastawiły wyjazdy z parkingu. W tym czasie komandosi jeden po drugim w kompletnej ciszy okrążyli parking i powoli zaczęli podchodzić do auta. Gdy kierujący akcją komandos zastukał w szybę chevroleta, Muhammad i Malvo obudzili się, widząc wycelowane w siebie lufy.

W bagażniku chevroleta policjanci znaleźli karabin M-16 Bushmaster z trójnogiem i lunetą snajperską. Okazało się również, że tylne siedzenie chevroleta i klapa bagażnika zostały przerobione tak, by snajper mógł strzelić poprzez tył samochodu, tłumiąc w ten sposób huk wystrzału. Świadkowie nie widzieli dzięki temu również błysku z lufy.

W czwartek o trzeciej nad ranem szeryf Moose, który przez ostatnie tygodnie zdobył sobie olbrzymią popularność, po raz pierwszy uśmiechnął się - badania balistyczne potwierdziły, że karabin z chevroleta to ta sama broń, z której strzelał snajper.

Raczej stryczek

Nie ma wątpliwości, że Muhammad i Malvo nie odzyskają już nigdy wolności. W wielu sprawach grożą im kary śmierci. Mało kto w USA wierzy, że Muhammad i Malvo jej unikną.

Właściciel mojej stacji benzynowej zdjął w czwartek wieczorem olbrzymią płachtę, która zasłaniała stację od strony pobliskiego lasu. Wczoraj po raz pierwszy od trzech tygodni dzieci w szkołach wokół Waszyngtonu wyszły na przerwę na świeże powietrze. Dziś wznowione zostaną także mecze szkolnych lig futbolu, koszykówki, odbędzie się wiele innych odwołanych imprez.

wtorek, 10 listopada 2009

Ceremonia żałobna w Fort Hood. "Morderca odpowie za swoje czyny"

ga IAR, PAP
2009-11-10, ostatnia aktualizacja 2009-11-11 09:40
Barack Obama z żoną Michelle na ceremonii
Barack Obama z żoną Michelle na ceremonii
Fot. Donna McWilliam AP

Prezydent Stanów Zjednoczonych oddał hołd ofiarom masakry w bazie wojskowej Fort Hood w Teksasie. - Morderca odpowie za swoje czyny i w tym świecie i w następnym - mówił Barack Obama.

Przed trybuną z której przemawiał prezydent USA i amerykańscy dowódcy stały zdjęcia 13 ofiar masakry. Obok nich wojskowe buty, w które wetknięto karabiny z żołnierskimi hełmami
Fot. Pablo Martinez Monsivais AP
Przed trybuną z której przemawiał prezydent USA i amerykańscy dowódcy stały...
W ceremonii żałobnej wzięły udział rodziny zabitych, amerykańscy politycy, dowódcy sił zbrojnych i zwykli żołnierze
Fot. JESSICA RINALDI Reuters
W ceremonii żałobnej wzięły udział rodziny zabitych, amerykańscy politycy...
15 tysięcy osób uczestniczyło w uroczystościach w Fort Hood, jednej z największych baz wojskowych amerykańskiej armii. Przed ceremonią Barack Obama spotkał się z rodzinami ofiar tragedii.

Pojąć logikę sprawcy

W wygłoszonym później przemówieniu prezydent USA powiedział, że trudno jest pojąć logikę jaką kierował się sprawca masakry major Nidal Hasan. - Żadna wiara nie usprawiedliwia tego morderczego aktu. Żaden miłujący bóg nie spojrzy na niego przychylnie. Morderca odpowie za swoje czyny i w tym świecie i w następnym - mówił Barack Obama.

Zdjęcia trzynastu ofiar

Przed trybuną z której przemawiał prezydent USA i amerykańscy dowódcy stały zdjęcia 13 ofiar masakry. Obok nich wojskowe buty, w które wetknięto karabiny z żołnierskimi hełmami. Barack Obama oddał hołd każdemu z zabitych. Potem odbyła się tradycyjna ceremonia odczytywania nazwisk. Gdy wyczytywano stojącego w szeregu żołnierza ten meldował się oficerowi. Gdy padały nazwiska zabitych odpowiedzią była cisza.

W ceremonii żałobnej wzięły udział rodziny zabitych, amerykańscy politycy, dowódcy sił zbrojnych i zwykli żołnierze.

Morderca przeżył. Może mówić

Major Nidal Malik Hasan, który otworzył w miniony czwartek ogień do żołnierzy w bazie Fort Hood w Teksasie i zabił 13 osób jest ciężko ranny. W poniedziałek odzyskał przytomność w szpitalu.

W toku śledztwa w sprawie masakry ustalono m.in., że Hasan chodził do meczetu na przedmieściach Waszyngtonu, w którym imamem był Anwar al-Aulaqi, podejrzewany o sympatie i kontakty z ekstremistami islamskimi.

Imam wyjechał potem do Jemenu, ale Hasan korespondował z nim przez internet. Wywiad amerykański przechwycił kilkanaście e-maili wysłanych przez majora do al-Aulaqiego. Nie wzbudziły one jednak większych podejrzeń i nie skłoniły władz do wszczęcia dochodzenia przeciw Hasanowi.

Wielu komentatorów i członków Kongresu, zwłaszcza republikańskich, ma pretensje do władz wojskowych, że zlekceważyły sygnały, iż Hasan może stanowić poważne zagrożenie.

wtorek, 20 października 2009

Biden wiezie nową tarczę

Autor: jid, zbyt; Źródło: TVP, PAP

22:20
20.10.2009
Ta wizyta oczekiwana jest od kilku tygodni – do Warszawy przybywa Joe Biden. Wiceprezydent USA ma dwa dni na to, by przekonać Polaków do zmienionej architektury obrony przeciwrakietowej. Według źródeł w MSZ, Polska ma prawo pierwszeństwa w uczestnictwie w nowym projekcie, jako rekompensatę za wycofanie USA z tarczy antyrakietowej. Kwestie te Biden omówi m.in. z prezydentem Lechem Kaczyńskim i premierem Donaldem Tuskiem.
Joe Biden (fot. PAP/EPA/MICHAEL REYNOLDS)
Joe Biden ma naprawić nadszarpane relacje z Polską (fot. PAP/EPA/MICHAEL REYNOLDS)
Wizyta Bidena w Polsce jest częścią jego podróży do Europy w dniach 20-24 października, obejmującej oprócz naszego kraju także Czechy i Rumunię.

Podsekretarz stanu USA ds. kontroli zbrojeń i bezpieczeństwa międzynarodowego Ellen Tauscher poinformowała na początku października, że rząd USA zaoferował Polsce umieszczenie na jej terytorium rakiet SM-3 1B. Rakiety te mają chronić Europę przed rakietami balistycznymi krótkiego i średniego zasięgu.

– Polska może odegrać centralną rolę w nowym systemie obrony rakietowej w Europie i powinna być usatysfakcjonowana ofertą USA w tym zakresie – zapewnił doradca wiceprezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego Tony Blinken.

– Im bliżej nasi partnerzy zapoznają się z istotą tego, co proponujemy, tym bardziej będą to popierać, ponieważ nowy system jest w oczywisty sposób lepszy niż poprzedni dla bezpieczeństwa naszego i Europy – powiedział doradca.

Globalne obowiązki czy przywileje?

– Polska ma możliwość, jeżeli będzie chciała, odgrywania centralnej roli w tych wysiłkach. W naszej ocenie nowa architektura obrony przeciwrakietowej ma sens strategiczny, militarny i polityczny – wyjaśnił. Blinken odpowiedział w ten sposób na oświadczenie szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksandra Szczygły, który nazwał nową koncepcję tarczy w Europie „fiaskiem długofalowego myślenia administracji o Europie Środkowo-Wschodniej” i podkreślił, że tarcza ma dla Polski nie tylko znaczenie militarne, lecz również strategiczne i polityczne.

W środę Biden odbędzie rozmowy z polskimi przywódcami. Spotka się najpierw na lunchu z premierem Donaldem Tuskiem, a potem z prezydentem Lechem Kaczyńskim.

Po obu spotkaniach ich uczestnicy wygłoszą oświadczenia. W czasie wizyty amerykański wiceprezydent będzie także rozmawiał z przedstawicielami - jak to określił Blinken - „szerokich odłamów polskiego społeczeństwa”. Wizytę zakończy spotkanie z polskimi weteranami wojny w Afganistanie.

Na telekonferencji Blinken powiedział, że podróż wiceprezydenta będzie odzwierciedleniem przejścia stosunków USA z sojusznikami z Europy Środkowo-Wschodniej do etapu „globalnych obowiązków”.

Co administracja zaoferuje Czechom? Blinken nie odpowiedział, mówiąc tylko, że wyjaśni to sam wiceprezydent w Pradze. Według wcześniejszych informacji, w Czechach miałoby się znaleźć nowe centrum dowodzenia i kontroli NATO.

Wiceprezydent USA Joe Biden w Polsce

20.10. Warszawa (PAP) - Wiceprezydent USA Joe Biden przybył we wtorek wieczorem z dwudniową wizytą do Polski. Około godz. 23 samolot z amerykańskim wiceprezydentem wylądował na wojskowym lotnisku Okęcie.
W środę wiceprezydent Stanów Zjednoczonych spotka się z prezydentem Lechem Kaczyńskim i premierem Donaldem Tuskiem. Rozmowy mają dotyczyć m.in. nowego amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej. Rząd USA zaoferował Polsce lokalizację na naszym terytorium lądowej wersji antyrakiet SM-3, mających być kluczowym elementem nowego systemu obrony przeciw rakietom krótkiego i średniego zasięgu z Iranu.
Szef MSZ Radosław Sikorski powiedział we wtorek wieczorem dziennikarzom, że spodziewa się uszczegółowia amerykańskiej propozycji. "Spodziewamy się uszczegółowienia oferty i w świetle tego będziemy reagować, ale proszę się nie spodziewać jakichś dramatycznych, czy przełomowych wydarzeń, bo przypominam, że Polska ma być elementem tego systemu w trzeciej fazie, czyli około roku 2018, więc jeszcze sporo czasu jest na dogranie szczegółów" - podkreślił Sikorski.
Zaś prezydent zapowiedział, że chce rozmawiać z wiceprezydentem USA o tym, kiedy nowy system ochrony przeciwrakietowej zostanie zrealizowany. "Propozycje mogą być nawet bardzo atrakcyjne, ale w życiu, w polityce, w naszym świecie, jest ten wymiar, który nazywa się czas, idzie o to +kiedy+. Sama konstrukcja nie jest zła, natomiast powstaje pytanie, kiedy to ma być zrealizowane. I to będzie pewnie podstawowy przedmiot mojej rozmowy z panem prezydentem Bidenem, skądinąd z jego wizyty w Polsce się cieszę" - zaznaczył prezydent we wtorkowym wywiadzie dla TVP.
Biden rozpoczyna w Polsce swoją podróż po Europie, zaplanowaną do soboty, obejmującą, oprócz naszego kraju, także Czechy i Rumunię.
W środę o godz. 11.30 wiceprezydent USA spotka się z premierem Donaldem Tuskiem, na godz. 13:15 zapowiedziano oświadczenia dla mediów, bez możliwości zadawania pytań. O godz. 14 Biden spotka się w siedzibie Giełdy Papierów Wartościowych z przedstawicielami stowarzyszenia "Liderzy Społeczeństwa Obywatelskiego".
Następnie wiceprezydent USA uda się do Pałacu Prezydenckiego na rozmowę z Lechem Kaczyńskim. Około godz. 16. planowane są oświadczenia dla prasy polskiego prezydenta i wiceprezydenta USA.
Po spotkaniu z Lechem Kaczyńskim o godz. 16:25 - tuż przed wylotem - Biden spotka się na wojskowym Okęciu z polskimi żołnierzami, którzy służyli w Agfanistanie. Około godz. 17 wiceprezydent USA opuści Warszawę.
We wrześniu prezydent USA Barack Obama ogłosił decyzję o rezygnacji z dotychczasowych planów zbudowania stałych elementów tarczy antyrakietowej w Europie Środkowowschodniej - radaru wczesnego wykrywania w Czechach i silosów dla 10 pocisków przechwytujących GBI (Ground Based Interceptor) w Polsce oraz poinformował o pomyśle nowego systemu antyrakietowego.
Na początku października Amerykanie przekazali stronie polskiej pisemną propozycję dotyczącą uczestnictwa naszego kraju w nowym amerykańskim systemie obronnym. Podsekretarz stanu USA ds. kontroli zbrojeń i bezpieczeństwa międzynarodowego Ellen Tauscher poinformowała wówczas, że rząd USA zaoferował Polsce umieszczenie na jej terytorium rakiet SM-3 1B. Rakiety SM-3 1B to planowana lądowa wersja rakiet SM-3 (Standard Missile - 3), które są rozmieszczone na morzu, na okrętach z systemem Aegis. SM-3 1B będą rozmieszczone na lądzie około roku 2015. Będą chronić Europę przed rakietami balistycznymi krótkiego i średniego zasięgu.
Doradca wiceprezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego Tony Blinken zapewnił w poniedziałek, że Polska może odegrać centralną rolę w nowym systemie obrony rakietowej w Europie i powinna być usatysfakcjonowana ofertą USA w tym zakresie.
Według szefa polskiego MSZ obok tematu tarczy antyrakietowej Biden ma rozmawiać o wzmocnieniu relacji polsko-amerykańskich, szczególnie w dziedzinie obronności. Rzecznik MSZ Piotr Paszkowski powiedział we wtorek, że Polska i Stany Zjednoczone są "coraz bliżej porozumienia" ws. SOFA-Supplement (Status of Forces Agreement), czyli umowy dotyczącej statusu wojsk amerykańskich w Polsce.(PAP)
eaw/ laz/ ura/
Źródło: PAP
Artykuł z dnia: 2009-10-20, ostatnia aktualizacja: 2009-10-20 23:20

piątek, 2 października 2009

Władze USA zabrały głos w sprawie Polańskiego

01.10.2009 21:10

Hillary Clinton, fot. PAP/EPA
PAP

Sprawa ewentualnej ekstradycji i procesu Romana Polańskiego nie leży w kompetencji administracji USA, tylko wymiaru sprawiedliwości - powiedziała sekretarz stanu Hillary Clinton.
Szefową dyplomacji zapytano w środę w Nowym Jorku o list skierowany do niej przez ministrów spraw zagranicznych Polski i Francji w obronie aresztowanego w Zurychu polskiego reżysera.

- Nie widziałam tego listu. Czytałam o nim. Nie jest to jednak sprawa, którą się zajmuję. To jest sprawa w gestii systemu sprawiedliwości naszego rządu. To jest sprawa, którą trzeba rozwiązać w zwykłym trybie egzekwowania prawa - odpowiedziała Hillary Clinton.

Polańskiego zatrzymano w sobotę na lotnisku w Zurychu na podstawie amerykańskiego nakazu aresztowania z 1978 roku. Amerykański wymiar sprawiedliwości zarzuca reżyserowi, że w 1977 roku uwiódł 13-letnią wówczas Samanthę Gailey. W stanie Kalifornia czyn lubieżny z nieletnią jest klasyfikowany automatycznie jako gwałt.

środa, 2 września 2009

Policzki wymierzone Amerykanom

Zbigniew Lewicki 02-09-2009, ostatnia aktualizacja 02-09-2009 00:03

Od pewnego czasu niektórzy polscy politycy i polskie instytucje czynią wiele, by zrazić do nas Waszyngton – twierdzi amerykanista

Zbigniew Lewicki
autor zdjęcia: Jakub Ostałowski
źródło: Fotorzepa
Zbigniew Lewicki
autor zdjęcia: Mirosław Owczarek
źródło: Rzeczpospolita

Nie ma bardziej wyrazistej daty niż 1 września, by uświadomić sobie, czym brak rzeczywistych sojuszników grozi państwu o takim położeniu geopolitycznym jak Polska. I nie zmienia tego fakt, że zagrożenie w 1939 r. miało wymiar aż nadto realny, a dzisiejsze jest, na razie, jedynie hipotetyczne. W 1930 r. Niemcy też nam nie zagrażały.

Kilka kolejnych ekip politycznych zrobiło wiele, by zapewnić Polsce nie tylko sojusznicze wsparcie jedynego ważnego mocarstwa zachodniego, czyli Stanów Zjednoczonych, ale i jego publicznie manifestowaną życzliwość. Niestety, od pewnego czasu niektórzy polscy politycy i polskie instytucje czynią wiele, by zrazić do nas Waszyngton. To zaś nie tylko nie leży w strategicznym interesie Polski, lecz także zagraża naszemu bezpieczeństwu.

Zabieganie o względy

Od miesięcy ciągnął się coraz bardziej dla Polski żenujący – i nieprzypadkowy – spektakl odkładania decyzji o składzie delegacji amerykańskiej na rocznicowe obchody na Westerplatte. Ostatecznie zakończył się on stosunkowo poprawnie, ale przecież o wysłaniu urzędnika za granicę można postanowić sprawniej. Możliwe zresztą, że samo ustalenie przyjęto już wcześniej. Decyzję ogłoszono jednak w ostatniej chwili, zmuszając polskich polityków i dyplomatów do wielokrotnego ponawiania wystąpień do władz amerykańskich.

Trzeba wyraźnie wskazać powód tego publicznego upokarzania polskich gospodarzy. A była nim seria niefortunnych gestów Polski pod adresem Ameryki, które oby były tylko błędami.

Stany Zjednoczone są jedynym państwem zdolnym do realnego wsparcia naszego bezpieczeństwa – i jeszcze do niedawna skłonnym, by dać temu wyraz w postaci stałej obecności wojskowej w Polsce. W wypadku zagrożenia ze Wschodu nie możemy liczyć na aktywność Niemiec czy Francji, czego dowodem jest ich całkowity brak zainteresowania kwestią naszego bezpieczeństwa energetycznego.

Państwo takie jak Polska, niemające wiele do zaoferowania, musi długo i usilnie budować bliskie relacje z supermocarstwem, o którego uwagę zabiega niemal 200 krajów świata. Musi długo i konsekwentnie budować obraz kraju gotowego do działań sojuszniczych na swoją skalę, jeśli chce mieć nadzieję na amerykańskie działania sojusznicze. Gdy sojusznik prosi nas o pomoc, odpowiedzią nie powinno być pytanie, co za to dostaniemy, lecz świadomość, że bliska współpraca z supermocarstwem jest wartością bezcenną teraz i na przyszłość.

Swego czasu Polska podjęła słuszną decyzję o współdziałaniu w Iraku z wojskami amerykańskimi. Nieporozumieniem są bowiem poglądy, że nie mamy żadnych interesów globalnych, a nasze wojska nie powinny opuszczać terytorium Polski. Jeżeli budujemy nasze bezpieczeństwo na fundamencie współpracy międzynarodowej, to musimy być gotowi na wynikające z tego powinności, a nie tylko liczyć na korzyści.

Mimo ograniczonych środków, jakie postawiliśmy do dyspozycji wojsk sojuszniczych, nasza determinacja została w Waszyngtonie dostrzeżona. Kontakty dwustronne były intensywne i nie jest winą władz amerykańskich, że nie potrafiliśmy tego wykorzystać, stawiając cały kapitał polityczny na żenującą kartę „załatwienia” zniesienia obowiązku wizowego albo rzucając Amerykanom na stół irracjonalną listę naszych żądań mających stanowić ekwiwalent za wsparcie sojusznicze w Iraku.

Łatwo się domyślić, komu nie odpowiadało zbliżenie Polski i USA i kto nadzwyczaj się ucieszył z wyjścia Polski z Iraku tuż przed tym, gdy można było to zrobić w poczuciu sukcesu. Co więcej, już wtedy pojawił się element znacznie gorzej wróżący naszym stosunkom z Ameryką niż samo opuszczenie Iraku.

Otóż minister obrony ogłosił, że wyjście naszych wojsk zostało uzgodnione ze Stanami Zjednoczonymi. W rzeczywistości zakomunikował tylko swemu amerykańskiemu odpowiednikowi jednostronną decyzję. Tak nie działają sojusznicy: zaufanie buduje się przez lata, traci czasami w jeden dzień.

Bez wdzięku i finezji

Gdy natomiast pojawiła się kwestia tarczy, którą Waszyngton traktował jako istotny element systemu bezpieczeństwa państwa, my uznaliśmy prośbę Amerykanów za znakomitą okazję do okazania im swojej wyższości. Tak też uczyniliśmy – bez wdzięku i finezji.

Można jeszcze zrozumieć, że dla zaspokojenia ambicji zażądaliśmy zbędnych w tak małej liczbie patriotów, ale czy premier polskiego rządu naprawdę musiał swoje negatywne stanowisko ogłosić akurat w dniu amerykańskiego święta narodowego? Nie musiał – ale widać chciał. Tylko jaką korzyść odnieśliśmy z powiedzenia Amerykanom w Dzień Niepodległości, że niewiele nas interesuje kwestia ich bezpieczeństwa? Albo z aktywnego zwalczania tarczy przez wysokiego przedstawiciela Ministerstwa Obrony Narodowej?

Na całym świecie uznaje się, że teksty publikowane przez urzędników państwowych mają placet przełożonych, a w Waszyngtonie nie brakuje analityków potrafiących interpretować takie wystąpienia. I w trakcie niedawnej amerykańskiej narady w sprawie tarczy nie tylko nie wspominano już o jej lokalizacji w Polsce, ale wręcz podkreślano, że powodem zmiany jest troska o dobre stosunki z Rosją. Przeciwnicy tarczy odnieśli sukces, ale czy jest to również sukces Polski? Jeśli już, to Rosji i polskiego lobby prorosyjskiego.

Dyplomaci rozumieją też, że nieprzystąpienie do ratyfikacji podpisanej umowy międzynarodowej oznacza brak elementarnego szacunku dla partnera. Wiedzą to i polscy politycy, słusznie krytykujący prezydenta za brak podpisu pod traktatem lizbońskim. Administracja amerykańska ma pełne prawo czuć się dotknięta postępowaniem polskich władz i naiwnością byłoby sądzić, że nowa ekipa uzna to za policzek dla poprzedniej: to był i jest policzek dla rządu Stanów Zjednoczonych, kropka.

Nagana dla Obamy

Gdyby jednak został jeszcze w Waszyngtonie ktoś niezrażony do Polski, zaserwowano prawdziwego asa. Wyobraźmy sobie, że pół roku po objęciu w Polsce rządów przez nową ekipę grupa prominentnych (choć formalnie byłych) polityków amerykańskich i meksykańskich opracowuje krytyczny raport o polskiej polityce wobec Ameryki, uzyskuje dla niego aprobatę prezydenta USA – i organizuje szumną promocję tego dokumentu w Warszawie?! No właśnie. Czy komuś zabrakło wyobraźni czy też chciano zrazić do nas nową administrację amerykańską?

Politycy amerykańscy znani są z tego, że spokojnie znoszą despekty ze strony własnych obywateli czy komentatorów politycznych: wolność słowa jest wartością samą w sobie. Ale politycy państw sojuszniczych podlegają innym kryteriom: wystarczy przypomnieć skutki ataków na Waszyngton ze strony byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera. Tyle że jego jakoś usprawiedliwiała walka wyborcza. Nas nic nie tłumaczy, a niekorzystną dla Polski wymowę tego dokumentu znacznie niestety wzmocniło dołączenie podpisu prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Rzecz bowiem nie w tym, co w owym liście otwartym miało choćby pozory słuszności, lecz w niezwykłej pewności siebie, która pozwoliła wystąpić z grupową przyganą pod adresem urzędującego prezydenta mocarstwa – w jego stolicy. Gdy swego czasu dyplomata kanadyjski skrytykował w Waszyngtonie politykę rządu amerykańskiego, znany z impulsywności prezydent Lyndon Johnson wykrzyczał mu w twarz: „You pissed on my rug!” („Pan obsikał mój dywan!”). Ekspresja reakcji uległa od tego czasu zmianie, ale nie jej kontekst.

Swoją drogą ciekawe, że tak skrzętnie dbając o pozycję Europy Środkowo-Wschodniej w świecie, ci sami sygnatariusze nie widzieli potrzeby zorganizowania w Moskwie publicznego potępienia ewidentnie nieprzyjaznej polityki władz rosyjskich wobec państw naszego regionu. Takie działanie uważaliby zapewne za „sprzeczne z naszą racją stanu”, a i premier Rosji mógłby się wówczas nie pojawić na Westerplatte.

Spolegliwi sojusznicy

Okazując pozorowany brak zainteresowania największym od lat wydarzeniem międzynarodowym w Polsce, administracja amerykańska wyraźnie okazała zniecierpliwienie nie mniej lekceważącymi gestami polskiej strony. Tryb ogłaszania składu amerykańskiej delegacji na uroczystości na Westerplatte należy rozumieć jako poważne ostrzeżenie: jeżeli zależy nam na bliskiej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, musimy zachowywać się jak spolegliwi sojusznicy. Ciesząc się z, oby trwałej i rzeczywistej, zmiany stosunku Rosji do Polski, nie możemy bowiem zapominać o priorytetach naszego bezpieczeństwa i o lekcjach historii, w tym o fakcie, że po 1 września – który w nowej Europie pewnie się nie powtórzy – przyszedł 17 września.

PS. Licząc się ze standardowymi polemikami osób niechętnych Ameryce, uprzejmie proszę o nieskupianie się na mojej osobie („tyś głupi, jam mądry”), lecz na wykazaniu, w jaki sposób zrażanie do siebie Stanów Zjednoczonych miałoby poprawić bezpieczeństwo Polski. Rzecz bowiem nie w krytyce poglądów jednej osoby, lecz w przyszłości Rzeczypospolitej.

Autor jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, w pierwszej połowie lat 90. kierował Departamentem Ameryki MSZ

Rzeczpospolita

środa, 26 sierpnia 2009

Ted Kennedy - brat Johna i Roberta

Marcin Bosacki, Waszyngton
2009-08-27, ostatnia aktualizacja 2009-08-26 23:09

Grudzień 2001
Grudzień 2001
Fot. Kenneth Lambert AP

W wieku 77 lat zmarł wczoraj senator Edward Kennedy, legenda amerykańskiej polityki i głowa najsławniejszej rodziny w historii USA. Jedyny z czterech braci, który odszedł z tego świata we własnym łóżku

Edward Kennedy
Fot. Ron Edmonds AP
Edward Kennedy
Bracia Kennedy (od lewej): John, Robert, Ted
Fot. AP
Bracia Kennedy (od lewej): John, Robert, Ted
Kwiecień 2009, z Prezydentem Barackiem Obamą
Fot. JASON REED REUTERS
Kwiecień 2009, z Prezydentem Barackiem Obamą
ZOBACZ TAKŻE
Skończył się ważny rozdział w historii Ameryki - powiedział po śmierci Kennedy'ego Barack Obama ("na tę wieść prezydentowi pękło serce" - relacjonował jego rzecznik). - Nasz kraj stracił wielkiego przywódcę, który przejął pochodnię z rąk swych poległych braci i został największym senatorem naszych czasów.

Obama wiele zawdzięcza zmarłemu w nocy z wtorku na środę senatorowi. To wczesne poparcie jego i większości rodu Kennedych w styczniu 2008 r. uważane jest za jeden z kluczowych momentów marszu Obamy do prezydentury. Edward, przez całe życie nazywany Tedem, polityki uczył się jako niespełna 20-latek, gdy na przełomie lat 40. i 50. słuchał narad rodzinnych przed kampanią do Senatu swego starszego o 15 lat brata Johna. Kennedy, patrycjuszowska rodzina katolicka z Bostonu, już wówczas marzyli o wielkości. Przewodzący naradom Joe senior, ojciec Edwarda, Johna, Roberta i poległego podczas II wojny światowej najstarszego z braci Joe juniora, był ambasadorem USA w Londynie w latach 1938-40. Ojciec Joe seniora był senatorem stanowym, ojciec jego żony - kongresmanem. W 1952 r. John F. Kennedy wygrał wybory do Senatu USA w rodzinnym stanie Massachusetts, a osiem lat później o włos pokonał Richarda Nixona w boju o prezydenturę. Młodszego brata Roberta JFK wziął do rządu na prokuratora generalnego, a najmłodszy Edward, gdy skończył wymagane 30 lat, w 1962 r. wystartował w wyborach do Senatu na miejsce po bracie prezydencie.

Miał minimalne doświadczenie w działalności publicznej - pomagał w kampaniach brata i był przez rok asystentem prokuratora okręgowego. Jego rywal szydził: - Gdyby nie nazwisko, to z takimi kwalifikacjami twoja kandydatura byłaby żartem.

Kennedy jednak wygrał i potem zwyciężył w ośmiu następnych wyborach do Senatu. Najniższe poparcie, które dostał, to 58 proc. Był trzecim najdłużej urzędującym senatorem w historii USA.

22 listopada 1963 r. Ted przewodniczył obradom Senatu, gdy posłaniec wręczył mu kartkę z wiadomością, że w Dallas zamachowiec zastrzelił prezydenta Johna F. Kennedy'ego. Pięć lat później w zamachu zginął Robert mający spore szanse na prezydenturę. Rodzina i wielu demokratów w Edwardzie widzieli kolejnego z braci, który pomaszeruje do Białego Domu. Spróbował raz, rzucając w prawyborach w 1980 r. rękawicę urzędującemu prezydentowi Demokratów Jimmy'emu Carterowi. Ten powiedział sławne zdanie: "Spiorę Teddy'emu tyłek!".

I to on został prezydenckim kandydatem Demokratów. Ale wybory przegrał z Ronaldem Reaganem. Tedowi zawsze towarzyszyły wątpliwości, czy ma -w przeciwieństwie do braci - charakter, twardość i umiejętności podejmowania trudnych decyzji potrzebne prezydentowi. Szkodziła mu historia z Uniwersytetu Harvarda z 1951 r., gdy poprosił kolegę, by za niego zdawał egzamin z hiszpańskiego.

Obu na dwa lata wyrzucono z uczelni.

Największa katastrofa spotkała jednak Kennedy'ego w lipcu 1969 r. Młody senator spędził wieczór w towarzystwie sześciu młodych kobiet, które na ekskluzywnej wyspie Chappaquiddick niedaleko Nowego Jorku spotkały się, by powspominać pracę w kampanii zmarłego rok wcześniej Roberta. Podchmielony Edward wybrał się na przejażdżkę autem z jedną z nich, nie wcelował w most i wpadł do morza. Pasażerka utonęła.

Senator przez wiele godzin nie powiadomił policji, co wypominano mu do końca życia. Podobnie jak skłonność do hucznych balang, typową dla wielu Kennedych. W 1991 r. po zorganizowanym przez niego przyjęciu William Kennedy Smith, jego siostrzeniec, został oskarżony o gwałt. W latach 80. Ted ostatecznie porzucił marzenia o prezydenturze i stał się jednym z prawdziwych przywódców Senatu. Zawsze był lewicowy i postępowy. Zabiegał o podwyższenie płacy minimalnej, popierał związki zawodowe, obniżył wiek głosowania do 18 lat.

Słynął z umiejętności współpracy z prawicą. Przyjaźnił się ze wszystkimi - z republikaninem Johnem McCainem przygotował reformę prawa imigracyjnego. W ostatnich latach ostro krytykował George'a Busha, m.in. za wojnę w Iraku. Ale wsparł przygotowaną przez Busha reformę edukacji. Bush mówił wówczas: - To bardzo trudne walczyć z senatorem Kennedym. Ale gdy Ted jest z tobą, to wspaniałe doświadczenie.

Od 40 lat Kennedy walczył o objęcie wszystkich Amerykanów powszechnym ubezpieczeniem zdrowotnym. Teraz, gdy kolejna próba reformy grzęźnie w sporach politycznych, prezydent Obama deklaruje: - Zrobię to, bo obiecałem Teddy'emu. Skończył się ważny rozdział historii politycznej rodu Kennedych, ale to tylko rozdział. Syn Teda Patrick jest od 14 lat kongresmanem. Mąż jego kuzynki Arnold Schwarzenegger rządzi Kalifornią. Przyszłość polityczną wróży się też córce JFK Caroline, prawniczce i działaczce charytatywnej, która swe imię zawdzięcza siostrze swej mamy Caroline Lee Radziwiłł.

Węglarczyk: Edward Kennedy - ostatni z wielkich polityków Ameryki


Źródło: Gazeta Wyborcza