niedziela, 16 października 2011

Po co drukować pieniądze i zrzucać z helikoptera




Tomasz Prusek
14.10.2011 aktualizacja: 2011-10-14 20:39
A A A Drukuj
Jak rozruszać gospodarkę dławioną przez kryzys? - głowią się ekonomiści i politycy. USA i Wlk. Brytania postawiły na dodruk pieniądza. Ale w strefie euro nie chcą o tym słyszeć. Bo stawką jest nie tylko inflacja, ale i reputacja waluty.
Fed nie użył pras drukarskich, aby w kryzysie wpuścić do gospodarki 2,3 bln dol. Posłużono się zapisem elektronicznym. Na zdjęciu: drukarnia skarbowa w Waszyngtonie
Fed nie użył pras drukarskich, aby w kryzysie wpuścić do gospodarki 2,3 bln dol. Posłużono się zapisem elektronicznym. Na zdjęciu: drukarnia skarbowa w Waszyngtonie
Szef amerykańskiego banku centralnego Fed Benowi Bernankemu powiedział, że gdyby zawiodły wszystkie metody ratowania gospodarki, to można by zrzucać z helikoptera... dolary na ulice. Dlatego przylgnęła do niego etykietka "helikopterowy Ben". Pod tym określeniem kryje się strategia walki z największym kryzysem, jaki dotknął Amerykę od Wielkiego Kryzysu z lat 30. ubiegłego wieku. Z powodu krachu na spekulacyjnie wyśrubowanym rynku nieruchomości w 2007 r. doszło w USA do recesji, która kosztowała gospodarkę miliony miejsc pracy, upadek dziesiątków banków na czele z legendarnym Lehman Brothers i gigantyczną przecenę na Wall Street.

Walka z recesją i przywrócenie gospodarki na ścieżkę wzrostu to zadanie dla banków centralnych. Mają wypróbowany od dziesięcioleci oręż - stopy procentowe. Obniżając je, łatwo zbija się cenę kredytu. A skoro taniej można się zadłużyć, to firmy powinny więcej produkować i więcej zatrudniać. Reakcja bankierów w USA na kryzys była podręcznikowa. Obniżano stopy procentowe, ale mimo to nie przynosiło to spodziewanego efektu. Gdy stopy w USA spadły już do zera i gospodarka stała w miejscu, stało się jasne, że trzeba jej zaaplikować inne, silniejsze lekarstwo. Ben Bernanke wymyślił, że do gospodarki należy wpompować ogromną ilość dolarów, co można właśnie porównać do zrzucania pieniędzy z helikoptera. Taka operacja została ochrzczona mianem "Quantitative Easing". Ekonomiści lubią mówić o "ilościowym poluzowaniu pieniądza". Ale dość powszechnie przylgnęło do tego określenie "dodruk pieniądza".

Dodruk, nie dodruk

Co kryje się pod tajemniczymi hasłami: "QE"? "Poluzowanie"? "Dodruk"? Wyobraźnia podpowiada, że Ben Bernanke schodzi nocą z wiaderkiem farby drukarskiej do podziemi banku centralnego, wlewa ją do maszyny drukarskiej i puszcza matryce drukujące banknoty z podobizną np. Jerzego Waszyngtona. Rano furgonetki rozwożą jeszcze pachnące farbą paczki banknotów do banków, skąd Amerykanie pożyczają je na niski procent i puszczają w obieg. Mogą wtedy więcej kupić i gospodarka zaczyna się na nowo kręcić.

To fikcja. Nikt nie puszcza maszyn drukarskich. Dolary zostają dodane wirtualnie, jako zapisy księgowe na kontach. Fed używa ich, aby odkupić od banków rządowe obligacje i w ten sposób, nadal wyłącznie księgowo, dostarcza im świeżego kapitału. Teoretycznie banki powinny spożytkować ekstra pieniądze na akcję kredytową. To sposób na rozkręcenie gospodarki. Ale firmy i Amerykanie wcale nie palą się do brania kredytów. Firmy, bo nie wierzą w trwałość ożywienia gospodarczego. Jeśli dziś się zadłużą na inwestycje, to zaczną zbierać owoce dopiero za rok-dwa albo później. Jak nie będzie wtedy popytu, to zbankrutują. Amerykanie też boją się sięgać po pożyczki, bo po pierwsze, są już okropnie zadłużeni, a po drugie, boją o miejsca pracy. Od kilku lat mimo ogromnych wysiłków Białego Domu stopa bezrobocia sięga 9-10 proc.

Zatem co mają robić banki z nadmiarem dolarów zrzuconych z helikoptera przez Bernankego? Skoro mało kto chce je pożyczać, to mogą znowu kupić bezpieczne obligacje albo pójść na ryzyko i kupić akcje. Właśnie uchwalony w listopadzie zeszłego roku przez Fed dodruk 600 mld dol. wywołał ostatnią hossę, która w osiem miesięcy wywindowała indeksy giełdowe z grubsza o 30 proc. Ale gdy tylko Fed zakończył "dodruk", na giełdach zabrakło paliwa i ceny akcji spadły. Bankowi centralnemu nie chodziło wcale o to, aby "Quantitative Easing" służył giełdowej spekulacji, ale był to na pewno pożądany efekt uboczny. Powód? Poczucie zamożności Amerykanów w dużej mierze zależy od giełdy, bo z grubsza co drugi bezpośrednio lub pośrednio przez fundusze jest zaangażowany na Wall Street. Mechanizm jest prosty: świadomość bogacenia się Amerykanów miała znowu skłonić ich do bardziej wystawnego konsumenckiego życia, a to miało przełożyć się na wzrost gospodarki, bo będąc bardziej optymistycznie nastawieni, kupowaliby coraz więcej. Tak się jednak nie stało, bo przez kilka miesięcy Amerykanie poczuli się bogatsi, ale zaraz potem zbiednieli, bo indeksy ruszyły w dół. Zrzucanie dolarów na Wall Street na dłuższą metę okazało się niewypałem.

Rozdarty Fed

Zakończony w czerwcu dodruk dolarów ochrzczono mianem "Quantitative Easing 2", bo pierwszy taki program był antykryzysowym działaniem Fed zaraz po upadku w 2008 r. banku Lehman Brothers. Służył wtedy przede wszystkim zabezpieczeniu wypłacalności banków, bo nie chciały sobie wzajemnie pożyczać, bojąc się fali bankowych bankructw po upadku Lehmana. W sumie dodruki z numerem jeden i numerem dwa warte były już ponad 2,3 bln dol. Ale inwestorom nadal jest mało, bo czekają na "QE"... z numerem 3. Po obniżce ratingu USA przez agencję Standard & Poor's w sierpniu ceny akcji poszły w dół i kolejny dodruk miałby być lekarstwem, który uleczyłoby giełdy z bessy. Szacunki analityków mówią, że w gospodarkę Fed powinien wpompować kolejne pół biliona dolarów. Ale na razie Fed w tej sprawie milczy. Bo ma powody.

Fed jest między młotem a kowadłem, bo z jednej strony powinien wspomóc ożywienie gospodarcze, a z drugiej powinien stać na straży stabilności cen, które łatwo podbić dodatkowym dodrukiem pieniądza. Ostatnie wieści inflacyjne z USA są niepokojące, bo w sierpniu ceny rok do roku urosły aż 3,8 proc., bardziej od prognoz. Choć pieniądze z dodruku nie trafiają fizycznie bezpośrednio do portfeli Amerykanów, to ich obecność na rynku finansowym musi w dłuższym terminie w końcu przełożyć się na wzrost cen. Dodatkowy wpływ na inflację mają także szalejące ceny żywności oraz wysokie ceny surowców, np. ropy naftowej.

Inflacja na wyższym poziomie na krótką metę dałaby gospodarce USA impuls do rozwoju, bo nie opłacałoby się trzymać tracących na wartości dolarów, tylko je wydawać. Przełożyłoby się to na spadek kursu dolara, co uczyniłoby towary amerykańskie bardziej atrakcyjne cenowo za granicą. Ale przeciwko takiej swoistej wojnie walutowej ostro protestują inne potęgi gospodarcze, jak np. Chiny i Rosja. Obydwa państwa mają setki miliardów rezerw ulokowanych albo w dolarach, albo amerykańskich obligacjach. Dodruk dolarów i inflacja w USA jest dla nich śmiertelnym zagrożeniem, dlatego tak ostro protestują przeciwko takiej polityce.

Gra toczy się o wysoką stawkę, bo rachityczny wzrost gospodarczy spędza sen z powiek ekonomistom i amerykańskim politykom - w I kwartale wyniósł tylko 0,4 proc., a w drugim - 1 proc. Stan gospodarki może być kluczem do wyniku przyszłorocznych wyborów prezydenckich w USA. Jeśli gospodarka w odstępie zaledwie trzech lat wpadnie w drugą z rzędu recesję, to pracę stracą kolejne miliony Amerykanów, wyborcy wpadną we wściekłość, a kłopoty gospodarcze odbiją się negatywnie na pozycji USA w świecie.

Europa kręci nosem

Nie wszyscy na świecie uważają, że amerykańska recepta na ożywienie gospodarki za pomocą dodruku pieniędzy jest słuszna. USA mają pod tym względem wiernego sojusznika głównie w Wlk. Brytanii. Po wybuchu kryzysu finansowego Bank Anglii dodrukował już 200 mld funtów, ale efekty są mizerne, bo wzrost gospodarczy zbliża się do zera. Dlatego na początku października podjął decyzję, aby "zrzucić z helikoptera" kolejne 75 mld funtów. Bank Anglii zdecydował się na taki krok, choć inflacja w Wlk. Brytanii przyśpieszyła i za kilka miesięcy może dojść do 5 proc.

W strefie euro obowiązuje zupełnie odmienne myślenie niż w USA i Wlk. Brytanii. Było to widać na szczycie unijnych ministrów finansów we Wrocławiu, na który zawitał sekretarz skarbu USA Timothy Geithner. Jego apele, aby Europa poszła w ślady USA i "dosypała" euro, były jak rzucanie grochem o ścianę. Europa ma własną mądrość i wybrała oszczędności oraz zaciskanie pasa, zamiast łatwej gotówki.

Kto ma rację w tym sporze o sposób walki z kryzysem? Jak dobrze pójdzie, dowiemy się za kilka lat.

REKLAMA PAYPER.PL

Podziel się

  • 1

  • 2
  • 1

Anna Grodzka za ustawą o związkach partnerskich i określaniu płci


Priorytetami pracy sejmowej Anny Grodzkiej z Ruchu Palikota będzie dążenie do wprowadzenia ustaw: o związkach partnerskich oraz o określaniu płci. W sobotę w Szczecinie prowadziła ona warsztaty "Oswajanie transpłciowości".

Warsztaty to jeden z punktów programu trwających od czwartku Szczecińskich Dni Różnorodności, zorganizowanych przez Grupę Lokalną Kampanii Przeciw Homofobii oraz kilku innych szczecińskich organizacji.

Grodzka powiedziała, że poprzez warsztaty "chcemy nieść społeczeństwu wiedzę o osobach transpłciowych, bo wiedza pozwala na zrozumienie, a zrozumienie na akceptację". Państwo powinno dawać maksimum wolności obywatelom i bronić przed agresją ludzi, którzy nie tolerują odmienności. Społeczeństwo powinno być różnorodne - zaznaczyła.

Grodzka, jako posłanka, będzie chciała zająć się wprowadzeniem ustaw o związkach partnerskich, a także stworzeniem ustawy o określaniu płci, która ułatwi osobom transseksualnym proces zmiany płci i późniejsze funkcjonowanie w społeczeństwie. Proces zmiany płci miałby być w pełni refundowany przez państwo. Zapowiedziała, że będzie również wspierała wejście w życie ustaw: o równości kobiet, świadomym macierzyństwie i o in vitro.

Grodzka powiedziała, że zamierza również tworzyć przyjazne warunki do rozwoju drobnych przedsiębiorstw. - Przez całe życie prowadziłam małe przedsiębiorstwo i znam problemy z tym związane. Trzeba kruszyć barierę biurokratyczną, która uniemożliwia ludziom podejmowanie aktywności gospodarczej - tłumaczyła.

Pytana o to, jak została przyjęta jako posłanka transseksualna, Grodzka odpowiedziała, że dostrzega "pewne przejawy braku szacunku" w mediach i polityce. - Tadeusz Iwiński z SLD powiedział o mnie, że jestem nie całkiem kobietą. Ja po prostu będę sobą i pokażę, że nieprzychylne zdania o mnie są niesprawiedliwe. Mam nadzieję, że posłowie, którzy nie okazują szacunku, zostaną odpowiednio ocenieni przez wyborców w następnej kadencji – dodała.

W programie Szczecińskich Dni Różnorodności znalazły się m.in. wykłady o wątkach homoerotycznych w twórczości Michaiła Kuzmina, o sytuacji prawnej osób homoseksualnych w Polsce, współczesnej lewicy w kontekście feminizmu, czy o związkach między religią a homoseksualizmem. Dni zakończą się w niedzielny wieczór na szczecińskich Jasnych Błoniach - Światełkiem dla Tolerancji, weźmie w nim udział fobek, czyli kukła symbolizująca nietolerancję polskiego społeczeństwa.

Miller: Palikot to barwny ptak. Jego celem jest prezydentura Polski

jagor
12.10.2011 aktualizacja: 2011-10-12 21:17
A A A Drukuj
Leszek Miller Fot. Wojciech Surdziel / Agencja Gazeta Leszek Miller
- Janusz Palikot to kandydat na prezydenta Polski w najbliższych wyborach parlamentarnych. To jego cel - powiedział dziś w Radiu TOK FM Leszek Miller. Były premier pytany był m.in. o przyszłość SLD i plany premiera Tuska dotyczące zachowania na czas prezydencji dotychczasowego składu rządu.
- Palikot to barwny ptak, który właśnie wprowadził różne inne ptactwo do Sejmu. Kandydat na prezydenta Polski w najbliższych wyborach parlamentarnych. Myślę, że to jest jego cel. Będzie próbował zderzyć Polskę Gombrowicza - nowoczesną, otwartą, z Polską, bo ja wiem, może np. Sienkiewicza - przekonywał w Radiu TOK FM były premier.

Miller pytany, czy liderowi Ruchu Palikota wystarczy głosów, żeby zostać prezydentem i czy faktycznie Polska tak się zmieniła, by miał on szansę na ten urząd, odpowiedział, że były polityk PO jest w tej chwili uskrzydlony sukcesem, poparciem części młodych Polaków.

Reklamy Businessclick
Samochody poleasingowe
Sprawdź ofertę aut, których gwarantem jest światowa marka Masterlease.
Konta w EUR w Pekao SA
Nie ponoś kosztu wymiany EUR na PLN Z Mastrecard nie płacisz spreadu!
Oszczędzisz nawet 50%*
Oszczędzisz nawet 50%* korzystając z usług DHL Express!
- No, ale oczywiście jak będzie, to się dopiero okaże za parę lat. Jedno jest pewne: że większość jego zapowiedzi nie ma szans na realizacje. Mówię o zapowiedziach, z którymi szedł do parlamentu - powiedział Leszek Miller i by lepiej wyjaśnić, co ma na myśli, posłużył się przykładem ze swojej kampanii.

- Rozmawiałem z licealistami w Gdyni. Mówili, że zagłosują na Palikota. Pytałem: dlaczego? Bo zalegalizuje marihuanę. Mówiłem im, że to nie jest możliwe, bo nie ma takiej arytmetycznej większości w Sejmie. Ale Janusz Palikot tak powiedział, mówili - opowiadał Miller.

Według niego Janusz Palikot jest naiwny. Nie ma co liczyć na to, że Donald Tusk skorzysta z jego propozycji, by do rządu wprowadzić wskazanych przez Ruch Palikota ministrów-fachowców. - To jeden z tych jego (Palikota - red.) nierealnych pomysłów. Dlatego, że PO jest partią polityczną i to jej program wygrał, i to jej działacze są rękojmią realizacji tego programu - wyjaśnił Leszek Miller.

Co będzie dalej z SLD?

Miller pytany o obecna sytuację w SLD powiedział, że obecnie toczą się rozmaite dyskusje, w których sam uczestniczy i sam jest zainteresowany konkluzją. - W tej chwili podstawowe pytanie jest takie, czy ludzie SLD uważają, że potencjał partii się wyczerpał i czy należy zwijać sztandar, czy może SLD powinno trwać. Jak jest w tej chwili dokładnie, nie wiem. Ale jeśli chodzi o mnie, to uważam, że trzeba trwać przy tym sztandarze - podkreślił.

O Grzegorzu Napieralskim poseł Sojusz powiedział, że " jest młodym z doświadczeniem z pierwszymi bliznami". - Pytanie czy te gorzkie doświadczenia uczynią z niego mężczyznę czy roztkliwiającego się nad sobą bobasa. Oczywiście, życzę mu tego pierwszego - dodał.

Mówiąc o sobie, o tym, że znów został wybrany na posła, z właściwą sobie ironią Miller powiedział, że na swoją sytuacje patrzy z zachwytem, bo wielu jego kolegów czery lata temu złożyło go już do politycznego grobu.

Ogromny sukces Tuska, ale pomysł na rząd po nowym roku - ryzykowny

Zdaniem byłego premiera, Donald Tusk ma w tym momencie chwile swojego triumfu. Przypomniał, że wygrana PO to ewenement w najnowszej historii Polski, wielki sukces. - Za chwilę okaże się, czy faktycznie ma wszystkie kart w ręku czy tylko blefuje. To znaczy, czy przeprowadzi zmiany w Sejmie i poza nim w taki sposób w jaki sobie założył - powiedział Leszek Miller.

Pytany o pomysł z utrzymaniem starego rządu do końca polskie prezydencji w UE Miller przyznał, że to ciekawy eksperyment, choć obarczony pewnym ryzykiem, którego on by się nie podjął.

- Premier musi przedłożyć expose, w którym zarysuje program i przedstawi swoich ministrów, którzy będą ten program realizować. I jednocześnie powie, że to tymczasowa Rada Ministrów. To się nie trzyma kupy - zauważył.

I nie przekonuje go propozycja Marka Borowskiego, który zasugerował, żeby rząd opóźniał wszystkie procedury, tak by dotrwać do stycznia, do końca prezydencji w UE. - Jestem prostym człowiekiem i lubię proste rozwiązania. Prostym rozwiązaniem w tym momencie jest to, na co wskazuje Konstytucja: Tusk jest szefem zwycięskiej partii, otrzyma misje tworzenia rządu, przyjdzie do Sejmu i przedstawi jego nowy skład. Bo w tej chwili jest rząd, który jest dobry na prezydencje, czyli na chwile, na jedną czwartą - argumentował polityk SLD.

A co będzie z Polską?

- Jest kilka wyzwań, które trzeba potraktować bardzo poważnie. To finanse publiczne i tempo wzrostu gospodarczego. To co mogę radzić panu premierowi, to to żeby położył nacisk na te dwie kwestie, i na dobrych współpracowników, którzy dają rękojmię dobrej realizacji tych planów.

Czy Sejm przetrwa całą kadencję? Leszek Miller jest o tym przekonany. - Posłowie mają naturalną niechęć do skracania kadencji - zażartował na koniec Miller.