piątek, 14 września 2007

Rokita ogłosił, że nie wystartuje w wyborach

2007-09-14, ostatnia aktualizacja 2007-09-14 21:16
Zobacz powiększenie
Jan Rokita: Wycofuję się z życia publicznego
Fot. Sławomir Kamiński / AG

To zaskoczenie nie tylko dla wyborców, ale także dla wszystkich polityków PO: Jan Rokita zrezygnował z działalności publicznej i ogłosił, że nie będzie kandydował w wyborach do Sejmu. Wszystko z powodu decyzji jego żony, która została dzisiaj doradcą prezydenta Kaczyńskiego ds. kobiet. - To ostateczna decyzja. Robię to, bo kocham moją żonę oraz by dowieść przed samym sobą, że dochowuję własnych standardów - oświadczył Rokita.



Rokita: Chcę zrezygnować

- Chcę zrezygnować z działalności publicznej w najbliższym czasie. Nie zamierzam ubiegać się o mandat parlamentarny w najbliższych wyborach - powiedział Jan Rokita w TVN 24. Podkreślił jednocześnie, że w wyborach zagłosuje na PO i trzyma kciuki za kolegów z partii. - O tej decyzji nie rozmawiałem jeszcze z Donaldem Tuskiem - ujawnił Rokita i podkreślił jednocześnie, że nie sądzi, żeby ktoś z PO próbował namawiać go do pozostania w polityce, bo "Jan Rokita tak łatwo nie zmienia zdania". Rokita wygłosił kilka zdań pożegnania skierowanych do współpracowników: - Dziękuję wszystkim, z którymi współpracowałem - mówił. Ujawnił też, że nie wybiera się do Gniezna na jutrzejszą konwencję PO, bo byłoby to "całkowicie niestosowne".

"Tego typu postawę nazywamy miłością"

Skąd taka zaskakująca decyzja Rokity? Wszystko z powodu jego żony, Nelly, i jej decyzji dotyczącej objęcia stanowiska doradcy prezydenta Kaczyńskiego. - Wycofuję się, żeby moja żona mogła działać - mówi Jan Rokita. - Nie zrobię niczego, co oznaczałoby brak szacunku dla mojej żony, więc zamierzam zrezygnować z udziału w życiu publicznym i ubiegania się o mandat. Ktoś musi się poświęcić dla kogoś. Moja żona poświęcała się dla mnie wiele lat. Tego typu postawę nazywamy w życiu miłością - tłumaczy polityka.

"To ostatnie słowa, które wypowiadam jako polityk"

Na zakończenie rozmowy w TVN 24 Rokita zaskoczył prowadzącego Andrzeja Morozowskiego. - Proszę państwa, nasze myśli powinny koncentrować się na losie narodu czeczeńskiego. Ta trójka martwych dzieci, znalezionych dzisiaj w Bieszczadach, to ofiary rosyjskiego ludobójstwa. Pamiętajmy o tym - zaapelował Rokita. - To są ostatnie słowa, które wypowiadam jako polityk - zakończył. - Popadł pan w patos - podsumował Morozowski. - Myślę, że powinniśmy skończyć tę rozmowę - odpowiedział Rokita, wstał i podał rękę dziennikarzowi. To było zaskakujące zakończenie. Obu panom spadły mikrofony, a Rokita po prostu wyszedł ze studia.

Nelly Rokita doradcą prezydenta

Dziś prezydent ogłosił nominację żony Rokity, Nelly, na swojego doradcę ds. kobiet. Eksperci są zgodni: to polityczna zagrywka PiS-u, mająca na celu nie tyle zwrócenie uwagi na sprawy kobiet, ale zatrudnienie żony Rokity na tym stanowisku. - Chyba bardziej chodziło tu nie o to, by mieć doradcę do spraw kobiet, ale by żona Jana Rokity była doradcą Lecha Kaczyńskiego - powiedział Rafał Ziemkiewicz. Prof. Wawrzyniec Konarski uważa natomiast, że mianowanie Nelly Rokity ma na celu przyciągnięcie jej męża w szeregi PiS - czytaj więcej.

Platforma ustami Bronisława Komorowskiego podkreśliła, że nominacja żony jej lidera nie ma wpływu na sytuację samego Rokity w Platformie.

Z kolei premier Kaczyński powiedział, że zarówno dla Jana Rokity, jak i dla jego żony znajdzie się miejsce na listach PiS-u. - Gdyby Jan Rokita był zainteresowany współpracą z PiS, to byśmy grubą kreską oddzielili się od przeszłości i byli gotowi rozmawiać o przyszłości - zadeklarował premier.

Legia niepokonana, Mucha - owszem


rb, mac Warszawa
Lider ekstraklasy stracił pierwszego gola w sezonie, ale po siedmiu kolejkach ma komplet punktów. Legia wygrała z pozostającym bez zwycięstwa Widzewem 3:1

W 36. min ze stadionu Legii wyszli wszyscy kibice. To efekt protestu wobec decyzji Ekstraklasy SA, która karze kluby ligowe za odpalanie rac na stadionach. Przez ostatnie 10 min pierwszej połowy na trybunach byli właściwie tylko ochroniarze, którzy stali tyłem do boiska. Po przerwie kibice wrócili na trybuny.

Wcześniej oba zespoły oddały po jednym celnym strzale, ale to wystarczyło, by był remis 1:1. Jan Mucha został pokonany po 634 min (w historii klubu lepsi są tylko Grzegorz Szamotulski - 638 min i Władysław Grotyński - 762 min) - uczynił to Piotr Kuklis po fatalnym błędzie Dicksona Choto. Obrońca z Zimbabwe w ogóle nie wyskoczył do piłki po dośrodkowaniu z rogu i Kuklis z pola karnego pokonał Muchę. To pierwszy gol stracony przez Legię w tym sezonie. Mógł być i drugi, ale po przerwie Kuklis trafił w... kolegę z zespołu.

Punkty zostały jednak w Warszawie, bo Widzew jedyne, co pokazał, to niebywały charakter, zaangażowanie i - dopóki sił starczyło - walka o każdy centymetr boiska. - Ambicje mają, gorzej z umiejętnościami - mówił przed spotkaniem nowy trener Widzewa Marek Zub, który debiutował jako pierwszy trener klubu Orange Ekstraklasa. Pierwsze, co zrobił, to wymienił wszystkich czterech pomocników (w porównaniu z poprzednim meczem) - na ławce rezerwowych siedział m.in. uznawany za najlepszego gracza Widzewa, Włoch Stefano Napoleoni.

Legia długo grała nieskutecznie. Wreszcie w 70. min rezerwowy Takesure Chinyama strzelił gola - po raz drugi w tym spotkaniu nie popisał się bramkarz Fabiniak. Niedługo później łodzian dobił Edson. Siódma z kolei wygrana Legii na początku sezonu to rekord klubu. W 1932 i 1951 roku wygrała sześć meczów z rzędu.

Pod koniec spotkania za brutalny faul na Chinyamie powinien wylecieć z boiska obrońca Oshadogan.

Stadion Narodowy na błoniach obok Stadionu X-lecia

ACM, Dariusz Bartoszewicz
2007-09-14, ostatnia aktualizacja 2007-09-14 17:44
Zobacz powiększenie

- Stadion Narodowy stanie na błoniach warszawskich obok Stadionu X-lecia - ogłosiła na konferencji prasowej minister sportu Elżbieta Jakubiak.




Stadion na 55 tys. miejsc stanie nie na miejscu starego Stadionu X-lecia, ale tuż obok - na błoniach obok stacji kolejowej Warszawa Stadion. - Taką decyzję podjęliśmy po miesiącu pracy z architektami i konstruktorami, którzy mają doświadczenie w budowaniu obiektów sportowych - wyjaśniła pani minister.

Stadion ma kosztować około 1 mld złotych, a rząd będzie współuczestniczył finansowo w tym przedsięwzięciu. W budżecie państwa na 2008 rok na ten cel ma być przeznaczone 60 mln zł

Tymczasem w środku starego Stadionu X-lecia powstanie hala sportowa (będzie częścią Narodowego Centrum Sportu) docelowo mająca pomieścić kilkanaście tysięcy widzów. "Trybuny" (spróchniałe ławki) molocha mają zostać wyburzone stać się terenami zieleni, które w przyszłości mogłyby służyć mieszkańcom stolicy za jedną z "oaz" wypoczynku.

Pomysł wybudowania nowego obiektu na błoniach i wzniesienia hali sportowej wewnątrz starego stadionu jest autorstwem Wojciecha Zabłockiego.


Konferencję prasową otworzył premier Jarosław Kaczyński, który stwierdził: - To już się zaczęło. Zaczęło się bo znamy miejsce budowy Stadionu Narodowego. Później głos zabrała Elżbieta Jakubiak.

- W połowie 2011 roku zobowiązaliśmy się wobec UEFA do oddania czterech gotowych stadionów. Tylko lokalizacja stadionu na błoniach umożliwia oddanie stadionu w terminie - przekonywała minister sportu.

- Kluczowe dla lokalizacji stadionu były odpowiedzi na dwa pytania: czy można było zbudować stadion na miejscu stadionu X-lecia, i czy błonia są wystarczająco rozległe na zbudowanie tam stadionu. Na oba pytania odpowiedź była pozytywna, ale tak jak powiedziałam, zdecydowało kryterium wykonalności - stwierdziła minister.

Jak dodała pani minister, stadionowi zostanie nadane imię "Wielkiego Polaka, lub Wielkiego Warszawiaka". - Zachęcam już w tej chwili do myślenia nad nazwiskiem patrona - powiedziała Jakubiak.

Firma architektoniczna, która wykona całe przedsięwzięcie ma zostać wyłoniona do listopada.

Kupcy z dawnego Jarmarku Europa mają do 30 września opuścić koronę stadionu. Nowe targowisko dla nich ma powstać przy ul. Radzymińskiej. - Do końca września przejmiemy koronę i jeden dojazd, będzie tam się mieściło zaplecze budowy - poinformowała pani minister.

Nelly Rokita doradcą prezydenta ds. kobiet

mar, PAP
2007-09-14, ostatnia aktualizacja 2007-09-14 17:43
Zobacz powiększenie
04.09.2005, Warszawa, Nelly Rokita razem z mężem
Fot. Sławomir Kamiński / AG

Nelly Rokita, żona polityka PO Jana Rokity, została doradcą prezydenta Kaczyńskiego do spraw kobiet. - Mam nadzieję, że jestem na dobrym miejscu, że potrafię zmobilizować wszystkie nasze kobiety - podkreśliła Rokita.

Zobacz powiekszenie
Fot. Adam Golec / AG
16.07.1994, Kraków, ślub Nelly i Jana Rokity


Oficjalny komunikat Kancelarii Prezydenta RP - przeczytaj

- Zrobię wszystko, żeby było o nas więcej mówione i o tych dobrych sprawach, które już zostały zrobione - dodała. Podziękowała prezydentowi za to, że wykazał "wrażliwość w stosunku do kobiet aktywnych, konserwatywnych i kreatywnych w polityce i życiu społecznym".

Prezydent poinformował, że Rokita zajmie się problematyką kobiet oraz rolą Polek w Unii Europejskiej.

Nelly Rokita: W Sejmie powinno być więcej kobiet

Rokita nie chciała powiedzieć, czy wystartuje w październikowych wyborach parlamentarnych z listy PiS. Rano radiowej Trójce, odnosząc się do spekulacji dotyczących jej kandydowania do Sejmu, mówiła, że w grę wchodzą tylko dwie partie: PiS i PSL.

Jej zdaniem, w Sejmie powinno być więcej aktywnych kobiet. - W dalszym ciągu będę wspierać takie kobiety, ale uważam, że moje miejsce jest przede wszystkim we wspieraniu tych aktywnych kobiet, które też są zaangażowane politycznie i przede wszystkim społecznie - dodała.

- Z wystąpień mojego męża widać, że on się cieszy, że ja jestem aktywna. Tak naprawdę, on mnie zachęcał do aktywności - powiedziała, pytana czy rozmawiała z mężem o swojej nominacji. Jak dodała, "mądry mężczyzna popiera swoją kobietę". - Jestem przekonana, że mój mąż nie ma się czego wstydzić - podkreśliła.

Prezydent: Nie rozmawiałem z Janem Rokitą

Prezydent zapewnił, że nie rozmawiał o nominacji Nelly Rokity z jej mężem. Dodał jednocześnie, że szanuje Jana Rokitę, który - jak ocenił - jest człowiekiem bardzo zdolnym. - Małżeństwo jest niezwykle ścisłym związkiem, ale jednak dwojga oddzielnych ludzi - zaznaczył.

Nelly Rokita działa w Europejskiej Unii Kobiet. W styczniu 2007 r. odeszła z PO w proteście przeciw pomniejszaniu roli swego męża w partii. W ostatnich wypowiedziach w mediach nie wykluczyła startu w wyborach z list PiS lub PSL.

Komorowski: To żaden problem

- To prywatny wybór Nelly Rokity, trochę ryzyko pana prezydenta - powiedział Bronisław Komorowski, podkreślając, że powołanie Rokity nie jest problemem partyjnym, bo nie jest ona członkiem PO. Nie sprecyzował też o jakiego rodzaju ryzyko może chodzić.

Wiceszef Platformy powiedział, że powołanie żony Jana Rokity na doradcę, to szukanie przez PiS "sposobu zniwelowania złego wrażenia po transferach z ich partii do Platformy". Ostatnio z PiS do PO odszedł toruński poseł Antoni Mężydło; również b. minister obrony w rządach PiS Radosław Sikorski będzie startował z listy Platformy w Bydgoszczy.

- Pani Nelly Rokita nie jest członkiem PO, tylko żoną Jana Rokity, więc do złych obyczajów zaliczałbym komentowanie wypowiedzi prywatnych żony kolegi partyjnego - powiedział Komorowski.

Wyraził też nadzieję, że nikt nie będzie komentował kiedykolwiek wypowiedzi jego żony. - To jest wyłącznie problem osobisty, a nie partyjny - podkreślił.

Pytany czy taka sytuacja mogłaby postawić Jana Rokitę w niekomfortowej sytuacji, Komorowski odparł, że "jeżeli ktoś w polityce szuka komfortu, to radzi wyjechać na Wyspy Kanaryjskie".

Rosyjskie bombowce znów w pobliżu Norwegii i Wielkiej Brytanii

mig, PAP
2007-09-14, ostatnia aktualizacja 2007-09-14 13:32
Zobacz powiększenie
6.09.2007, rosyjski bombowiec dalekiego zasięgu Bear-H w asyście brytyjskiego F3 Tornado
Fot. HO REUTERS

Norwegia i Wielka Brytania wysłały w piątek swoje myśliwce po tym, jak zauważono, że rosyjskie bombowce strategiczne ponownie pojawiły się w pobliżu przestrzeni powietrznej tych dwóch krajów - poinformowały norweskie siły zbrojne.


Tym razem zaobserwowano dwa bombowce dalekiego zasięgu Tu-160 (w kodzie NATO "Blackjack").

"Z bazy lotniczej Bodoe (na północy Norwegii) wysłaliśmy dwa myśliwce F-16" - powiedział płk Jon Inge Oegland, rzecznik prasowy norweskiej bazy lotniczej w Stavanger.

Według niego rosyjskie "bombowce najpierw leciały wzdłuż wybrzeży norweskich, pozostając stale w przestrzeni międzynarodowej, a następnie wzięły kurs na Atlantyk, przelatując nad północą Szkocji".

Oegland dodał, że Brytyjczycy również wysłali swoje maszyny, nie precyzując jednak ich liczby.

Prezydent Rosji Władimir Putin poinformował 17 sierpnia, że w odpowiedzi na zagrożenie ze strony innych państw Rosja przywróciła na stałe, zaniechane w 1992 roku loty swojego lotnictwa strategicznego poza granice kraju.

Tego dnia z siedmiu rosyjskich baz lotniczych w różnych częściach kraju w powietrze wzniosło się 14 bombowców strategicznych wraz z samolotami wsparcia i cysternami.

Na początku września w stronę Norwegii i Wysp Brytyjskich leciało osiem rosyjskich bombowców Tu-95 (w kodzie NATO "Bear"), co również spowodowało interwencję myśliwców norweskich i brytyjskich.

Putin powołał Zubkowa na stanowisko premiera

ulast, PAP
2007-09-14, ostatnia aktualizacja 8 minut temu

Prezydent Rosji Władimir Putin powołał w piątek Wiktora Zubkowa na premiera. Wcześniej Duma Państwowa, niższa izba rosyjskiego parlamentu, wyraziła zgodę, by Putin powierzył 65-letniemu Zubkowowi funkcję szefa rządu.

Nowy premier ma teraz tydzień na przedstawienie prezydentowi propozycji dotyczących struktury i składu swojego gabinetu.

Kandydaturę Zubkowa, dotychczasowego szefa wywiadu finansowego, a w przeszłości dyrektora sowchozu, poparło 381 deputowanych. Przeciwko głosowało 47, a ośmiu wstrzymało się od głosu.

To lepszy wynik, niż uzyskał jego poprzednik Michaił Fradkow, który w marcu 2004 roku zapewnił sobie poparcie 352 deputowanych.

Za kandydaturą Zubkowa głosowali parlamentarzyści dwóch partii władzy - Jednej Rosji i Sprawiedliwej Rosji, a także lojalnej wobec Kremla nacjonalistycznej Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji (LDPR). Przeciwko byli tylko deputowani Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej (KPFR).

Zubkow, którego kandydaturę na szefa rządu zgłosił w środę Putin, jest dziesiątym premierem w historii poradzieckiej Rosji. W czwartek nie wykluczył on, że może także kandydować na prezydenta.

Wybory prezydenckie w Rosji odbędą się 2 marca 2008 roku. Poprzedzą je - 2 grudnia - wybory do Dumy.

Występując w Dumie, wówczas jeszcze kandydat na premiera za strategiczne priorytety Rosji uznał rozwój przemysłu zbrojeniowego, lotniczego i stoczniowego.

"Najważniejszym zadaniem stojącym przed krajem jest zapewnienie stabilnego rozwoju gospodarczego i społecznego" - oświadczył.

"Za słuszne uważam skoncentrowanie wysiłków rządu na takich tradycyjnie potężnych działach, jak przemysł lotniczy i stoczniowy. Ważną rolę powinny odegrać korporacje państwowe tworzone w tych dwóch sferach" - podkreślił.

"Jeszcze jednym strategicznym zadaniem jest rozwój przemysłu zbrojeniowego. Środki na ten cel w budżecie już zarezerwowano" - powiedział.

Zubkow podkreślił również, że rosyjska ropa naftowa, gaz ziemny i inne zasoby powinny przynosić krajowi większe korzyści. "Chodzi o istotne zwiększenie stopnia przetwórstwa surowców, wdrożenie najnowocześniejszych w świecie technologii" -wyjaśnił.

"Trzeba zwiększyć konkurencyjność kraju" - zaznaczył.

Zubkow opowiedział się za ograniczeniem importu artykułów rolnych, a także za dalszym obniżaniem podatków. Zapowiedział, że wkrótce prześle do Dumy projekt ustawy, torującej drogę do podniesienia emerytur.

Kandydat na premiera wezwał też do zaostrzenia walki z korupcją. "Trzeba przyjąć ustawę o walce z korupcją. Wiele mówimy o korupcji, ale - w istocie rzeczy - nie mamy nawet precyzyjnej definicji korupcji i nikt dzisiaj nie wie, jak z nią walczyć" - oświadczył.

Jego zdaniem, "Rosję może zgubić brak profesjonalizmu i korupcja". Polityk przyznał jednak, że "samymi tylko środkami represyjnymi korupcji się nie wykorzeni". "Z korupcją powinno walczyć samo społeczeństwo" - powiedział.

Zubkow zaproponował powołanie specjalnej struktury, która zajęłaby się walką z korupcją. Jego zdaniem, powinna ona być wzorowana na Narodowym Komitecie Antyterrorystycznym, którym kieruje dyrektor Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), a w którym zasiadają przedstawiciele wszystkich resortów siłowych i służb specjalnych.

Kandydat na premiera powiedział także, że uważa za konieczne dokonanie zmian personalnych w rządzie, przede wszystkim w jego bloku społecznym.

"Zmiany personalne dojrzały. Są niezbędne. Stosowne kroki zostaną poczynione" - oświadczył. "Zgadzam się z tym, że strategia w sferze społecznej była słuszna, a wykonanie - do niczego" - dodał.

Zubkow zapowiedział, że będzie osobiście nadzorować pracę Ministerstwa Finansów oraz Ministerstwa Rozwoju Gospodarczego i Handlu.

Kandydat na premiera sprzeciwił się ewentualnemu wprowadzeniu cenzury w telewizji, co postulował jeden z deputowanych. Zarazem zgodził się z opinią parlamentarzysty, że na ekranach telewizorów bardzo często widać sceny brutalnej przemocy.

"Mamy ustawę o mediach i mamy federalne służby, które powinny kontrolować, czuwać nad przestrzeganiem prawa. Polecimy im, aby przeanalizowały wszystko to, o czym mówił deputowany" - powiedział.

Pytany o stosunek do rewolucji bolszewickiej 1917 roku, komunistycznego puczu 1991 roku i antyprezydenckiej rewolty 1993 roku, Zubkow zauważył, że "przemoc nie powinna być środkiem osiągania politycznych, gospodarczych czy jakichkolwiek innych celów".

Zaznaczył, że "historię, bez względu na to, jaka była, trzeba szanować, ale pamiętać o popełnionych błędach".

"La Repubblica": Czy Jan Paweł II zmarł z niedożywienia i osłabienia?

ulast, PAP
2007-09-14, ostatnia aktualizacja 2007-09-14 11:58

Pod koniec życia Jan Paweł II był tak niedożywiony z powodu niemożności połykania, że należało wiele tygodni wcześniej założyć mu sondę pokarmową - to jedna z głównych tez artykułu anestezjolog Liny Pavanelli, którego fragmenty publikuje w piątek włoski dziennik "La Repubblica".

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Olkuśnik / AG
Jan Paweł II w czasie pielgrzymki na Ukrainę
SERWISY
Pavanelli zauważa, że Jan Paweł II miał do tego stopnia osłabiony system immunologiczny, że najzwyklejsza infekcja mogła w ciągu kilku godzin stać się śmiertelnym zagrożeniem. Ponadto lekarka wyraża przekonanie, że watykańskie służby prasowe nie informowały wyczerpująco o chorobie papieża.

W tekście, którego całość ukaże się w najnowszym numerze opiniotwórczego włoskiego czasopisma "MicroMega", Pavanelli zauważa, że podczas gdy Watykan w komunikatach medycznych wydawanych w czasie dwóch pobytów Jana Pawła II w szpitalu kładł nacisk na dolegliwości układu oddechowego i aparatu fonacyjnego (krtań z wiązadłami głosowymi), papież "umarł z powodów, o których nie wspominano".

Jan Paweł II zmarł - podkreśla lekarka - z innej przyczyny, związanej z chorobą Parkinsona: z powodu niemożności połykania, co w konsekwencji wykluczyło odżywianie i przyjmowanie odpowiedniej ilości płynów.

W opinii autorki artykułu przy takim osłabieniu organizmu system immunologiczny nie był w stanie obronić się nawet przed banalną infekcją. Lekarze za późno zdecydowali się założyć sondę pokarmową, by mogła być przydatna; papież powinien był ją mieć już od tygodni - dodaje Pavanelli.

Włoska anestezjolog wyjaśnia jednocześnie, że nie krytykuje zespołu medycznego, opiekującego się Janem Pawłem II. Jej zdaniem postępowanie lekarzy "ujawnia dramat i konflikt, jaki przeżywali".

Należy jednak - uważa Lina Pavanelli - zadać pytanie o powody "tak skąpego informowania przez wszystkie watykańskie służby prasowe o patologii, która doprowadziła do śmierci papieża".
Pompeje - seks w każdej tawernie
W starożytnym mieście pod Wezuwiuszem nawet niewolnika było stać na płatną miłość
Turyści zwiedzający starożytne Pompeje znów mogą podziwiać najważniejszą atrakcję starożytnego miasta – lupanar, czyli dom publiczny, ozdobiony erotycznymi freskami.
Przybytek ten, do którego jeszcze kilkanaście lat temu kobiety wpuszczano bardzo niechętnie, został ponownie otwarty po pracach restauracyjnych.

Trwały one rok i kosztowały 254 mln dol. W Pompejach, unicestwionych 24 sierpnia 79 r. n.e. przez katastrofalny wybuch Wezuwiusza, niszczeje wiele gmachów sprzed dwóch tysiącleci, wystawionych na działanie wiatru, słońca i deszczu. Znamienne, że władze znalazły pieniądze tylko na odnowienie domu uciech. W tym osobliwym budynku jest bowiem co oglądać: „Patrzcie, ona obsługuje gościa w stylu Moniki Lewinsky”, podekscytowani amerykańscy turyści pokazują sobie obsceniczne malowidła. Lupanar został wzniesiony w wyjątkowo korzystnym miejscu – w pobliżu forum, przy zbiegu ulic, tak że klienci mogli wchodzić z dwóch stron. Zachęcał ich pokaźnych rozmiarów wizerunek fallusa, opatrzony napisem: Hic habitat felicitas, czyli: „Tu mieszka szczęście”.

Spragnionych rozkoszy bogini Wenus witał właściciel, rezydujący w przedsionku, czyli atrium, zdobionym malowidłami. Zapowiadały one erotyczne doznania najwyższej klasy z nieziemsko pięknymi kobietami o śnieżnobiałej skórze. Szef sprawnie pobierał opłatę, a nie była ona wysoka. W przybytku zachowało się około 120 napisów, sporządzonych przez pensjonariuszki i ich klientów, w tym także pozycje w „cenniku usług”. W większości (16 na 28) przypadków spragniony płatnej miłości musiał zapłacić tylko dwa asy, przy czym niekiedy w cenie zawarty był seks oralny – fellatio. Za dwa asy można było kupić dwa bochenki chleba lub pół litra znakomitego wina z Falernum. Dniówka robotnika wynosiła 16 asów. Nie ma wątpliwości, że usługi seksualne były w imperium rzymskim zadziwiająco tanie. Na chwileczkę zapomnienia w ramionach płatnej dziewczyny mógł sobie pozwolić nawet niewolnik, który zaoszczędził parę miedziaków. Dwa asy pobierała m.in. „Eutychis, Greczynka, o miłym usposobieniu” czy też „Lahis, która lubi ssać”.

Oczywiście mając specjalne życzenia, należało głębiej sięgnąć do sakiewki.

Pewna córa Koryntu o imieniu Attice ceniła się na 16 asów, a jej koleżanka Fortunata (Szczęśliwa) nawet na 23. Ale standardowa cena wynosiła tylko dwa asy.

Takie niskie stawki zdumiewają, lecz wytłumaczenie jest proste. W cesarstwie rzymskim amatorów płatnego seksu nie brakowało – w przeciwieństwie do cudzołóstwa prostytucja nie była karalna. Uważano ją nawet za konieczną, gdyż mężczyźni mogli się wyszaleć w ramionach sprzedajnych dziewczyn i zostawiali mężatki oraz „uczciwe” panny w spokoju. Jednak podaż niemal zawsze przewyższała popyt. Z Grecji, a zwłaszcza z Egiptu, Syrii i krain Orientu kupcy sprowadzali rzesze ślicznych niewolnic, ponadto nie brakowało wolnych kobiet oraz wyzwolenic, które tylko poprzez kupczenie własnym ciałem mogły zarobić na chleb. Z powodu wielkiej konkurencji wśród cór Koryntu ceny musiały być przystępne nawet dla hołyszy.

Pompejańczyk, który rozliczył się z gospodarzem, mógł wejść do którejś z cellae (pokojów), zasunąć za sobą kurtynę (drzwi nie było) i wywiesić tabliczkę z napisem occupata (zajęte). Na parterze znajdowało się pięć cellae, na piętrze tyle samo, przy czym przeznaczone były one dla zamożniejszych obywateli. Ale ten, kto spodziewał się luksusowego gniazdka miłości, zazwyczaj przeżywał rozczarowanie. Pokoje były małe, ciasne, ciemne, bez okien (z wyjątkiem jednego na piętrze). Łoża z betonu przykrywały tylko cienkie materace. Kochano się szybko, akt zazwyczaj nie trwał dłużej niż dziesięć minut, wielu gości nie fatygowało się nawet, aby zdjąć obuwie. Tacy szybcy amanci potwornie porysowali ściany obcasami. Łoża zresztą zapewne były za krótkie. Brytyjski historyk Malcolm Lawry dziwił się, że „pompejańskie lupanary zbudowano chyba dla karłów pragnących zaspokoić tu swoje żądze”. Oczywiście zamożniejsi obywatele nie musieli szukać ekstazy w takich loci inhonesti (miejscach niegodnych) jak lupanar (nazwa pochodzi od słowa lupa, czyli wilczyca, oznaczającego w potocznej, a mocno dosadnej łacinie także prostytutkę). Bogatsi po prostu sprowadzali sobie luksusowe hetery do domu. Ale niewolnik czy ubogi szewc zazwyczaj zadowolony opuszczał progi pompejańskiego przybytku miłości. Pewien Scordopordonicus pochwalił się na ścianie: „Było super!”, obok zaś anonim nagryzmolił: „Tutaj wychędożyłem wiele dziewcząt”. Inny dumny ze swych wyczynów pompejańczyk obwieścił potomności: „Obym wszędzie i zawsze był tak jurny, jak byłem tutaj”. Te graffiti mówią wiele o życiu prywatnym obywateli Imperium Romanum.

Od czasów nowożytnych wyobrażano sobie Rzymian jako mężów cnotliwych i surowych, w rodzaju Cyncynatusa czy Katona. Kiedy jednak w XVIII w. zaczęto odkopywać Pompeje i Herkulanum, uczeni nie wierzyli własnym oczom. „Miasta Wezuwiusza” pełne były erotycznych wizerunków, symboli i napisów.

Fallusy najrozmaitszej długości pojawiały się na szyldach domów publicznych, tawern i sklepów, na posągach zdobiących fontanny, na lampach, sosjerkach i rączkach dzwonów. Sprośne napisy pokrywały mury i ściany budynków. Większość podręczników wstydliwie pomija ten aspekt pompejańskiego życia, zamieszczając jedynie graffiti przyzwoite, będące przecież w mniejszości. Za motto czy życiowe hasło pompejańczyków można jednak uznać napis: Mentula tua iubet: amatur (w łagodnym przekładzie: „Twój penis rozkazuje: kochaj”). Obywatele przechwalali się na ścianach swą męskością lub też udzielali sobie dobrych rad w rodzaju: Victor, bene valeas, qui bene futues („Jak dobrze pochędożysz, będziesz się dobrze miał”). Wielu wyjawiało też swe erotyczne gusty: „Nie lubię golonych / Nie lubię strzyżonych / Ta, co dobrym futrem okryta, / Ciepła ci da dziś do syta”.

Pewien młodzieniec poskarżył się na murze, że tak długo musiał spełniać erotyczne zachcianki samego cesarza Nerona, że o mało nie wyzionął ducha. W łaźni w sąsiadującym z Pompejami Herkulanum, także unicestwionym przez erupcję Wezuwiusza, odczytać można wyznanie: „Posługacz Apelles posilał się tu w bardzo miłym towarzystwie cesarskiego niewolnika Dekstera i jednocześnie chędożył”. Filologom nie udało się ustalić, czy Apelles podczas konsumpcji obłapiał Dekstera, czy też był z nimi jeszcze ktoś. Nie brakowało także melancholijnych kochanków, którzy pozostawili wyznania w rodzaju: „Tu dosiadałem śliczną, dorodną dziewczynę, lecz moje serce pozostało smutne”. Erotyzm miast Wezuwiusza często wprawiał w zakłopotanie zwłaszcza turystki i dostojnych gości. Przed laty ówczesny premier Waldemar Pawlak zwiedził wprawdzie Pompeje, lecz zapewnił, że nie przekroczył progu Domu Wettiuszów, ozdobionego kilkoma frywolnymi freskami. A przecież malowidła z Domu Wettiuszów, niewyraźne i zniszczone przez czas, dalekie są od tego, co nazywamy pornografią.

Z bogów starożytni pompejańczycy hołdowali przede wszystkim Wenerze. W liczącym 20 tys. mieszkańców mieście archeologowie naliczyli aż 17 dużych domów uciech. Ich ściany zdobione są erotycznymi rysunkami, pokazującymi miłosne pozycje, które mogli wypróbować goście. Płatną dziewczynę można było jednak znaleźć także w tawernach, oberżach, zajazdach i w aż 117 „barach winnych” ciągnących się wzdłuż najważniejszych ulic. W tawernach można było zażyć miłosnej rozkoszy jeszcze taniej – za jednego asa.

Pompejańscy bogacze mieli osobliwe gusty. Jak wyraźnie widać na freskach, urządzali w swych willach szalone orgie ku czci Bachusa, boga wina, połączone z biczowaniem obnażonych młodych adeptek kultu.
Wszystko to wprawiło w głębokie zakłopotanie nowożytnych moralistów. W 1840 r. brytyjski uczony Thomas Arnold doszedł do wniosku, że w czasach antycznych nad Zatoką Neapolitańską rozgrywał się „przerażający dramat z udziałem Rozkoszy, Grzechu i Śmierci”. Jego syn, Matthew Arnold, przekonywał, że życie takie jak w starożytnych Pompejach, upływające pod znakiem ustawicznego folgowania zmysłom, „zmęczyłoby nas i wzbudziło odrazę”. Oczywiście starożytni podchodzili do spraw seksu inaczej. Tylko Żydzi i nieliczni wówczas chrześcijanie uważali, że zagłada miast Wezuwiusza była karą boską dla ich oddających się grzesznej rozpuście mieszkańców. W dniu katastrofy Pompejów pewien Judejczyk lub wyznawca Chrystusa zdążył wyskrobać na ścianie: „Sodoma i Gomora”. Kiedy zaś oba miasta zostały unicestwione, a tysiące ludzi zginęły straszną śmiercią, jakiś moralizator napisał na murze domu uciech: „Kubek, z którego ta ladacznica odlewała wino na cześć bogów, jest teraz głęboko pod kamieniami i popiołem”.

Erotomania - choroba, która wyżera duszę

Choroba, która wyżera duszę
Najogólniej mówiąc, erotomania bierze się... z braku miłości
Kiedyś modne było powiedzenie: "Jeśli mam się już od czegoś uzależnić, niech to będzie seks". – Durne to – pod nosem komentuje Andrzej. – Ale nie życzę mądralom, żeby się przekonali na własnej skórze.
Andrzej jest erotomanem. Biernym erotomanem, należałoby dodać. Jego walka o "trzeźwienie" trwa już ósmy rok. Raz było trudniej, raz łatwiej. Kilka razy zupełnie upadał. Straszliwe uczucie: upodlenie, strach, poczucie, że jest się nikim… I znów walka. Teraz zaczyna wierzyć, że mu się uda. Wsparcie ma w grupie SLAA (Sex and Love Addicts Anonymous, czyli Anonimowi Uzależnieni od Seksu i Miłości) z miasta na północy Polski. Mityngów już nie unika. Wyjeżdża nawet na spotkania rekolekcyjne. Rzeźbi siebie na nowo.



Na zewnątrz – wszystko gra

– To, czy ktoś ma problem z uzależnieniem od seksu i miłości, jest sprawą bardzo delikatną i bardzo osobistą. To tylko sam zainteresowany może stwierdzić, ale to bardzo sprytna i przebiegła choroba. Jeżeli pan X onanizuje się za kierownicą i ma z tego powodu niegroźny wypadek samochodowy, to czy otworzą mu się oczy? – pyta terapeuta uzależnień Adam Krupski. I zaraz sam odpowiada: – Niestety, marna szansa.

Bo wtedy dochodzą demony racjonalizacji i ugłaskiwania problemu. Że wszyscy są przeciwko, że nic się złego nie dzieje.

– Leczenie podejmują osoby, których życie legło w gruzach – twierdzi Krupski. – Uzależnienie od seksu to nie epidemia, która nagle zaatakowała ludzkość, to choroba, która wyżera duszę od środka i najczęściej jest ukryta w rodzinie od pokoleń. To straszna choroba, która atakuje osobowość, godność, poczucie wartości, stopniowo wżera się i przenika w głąb.

A na zewnątrz? Na zewnątrz na ogół nic nie widać. Dobry mąż, dobry pracownik… Choroba długo rozwija się w tajemnicy. – W walce z tą chorobą nie rozwiązujemy problemów, ale właśnie odkrywamy tajemnice. To nie jest łatwe, ponieważ tajemnice ukryte są w ludzkich historiach i przeżyciach, a te z kolei przygniecione są lękiem, wstydem i poczuciem winy – opowiada terapeuta.

Tajemnica Romana

Matka Romana piła, biła, piła, a potem znów biła. Roman myśli teraz, że była bardzo nieszczęśliwa, mocno skrzywdzona. Ale wtedy tak nie myślał. Potwornie się bał.

– Jedyne marzenie z dzieciństwa: żeby przestała – wspomina. Nie przestawała jednak, zaczął uciekać z domu. Co robił? Lepiej nie pytać. W każdym razie lęk przed kobietami pozostał i to strach kształtował wszelkie relacje z nimi. Potem się dowiedział, że jest uzależniony od chorej miłości i uległości. – W wieku 28 lat przypomniałem sobie, że podobno istnieje jakiś Bóg. Padłem na kolana i krzyczę: "Jeśli jesteś, to nie pozwól, bym był jak moi rodzice".

Bóg zesłał ludzi, którzy powiedzieli o terapii, pomogli. Ale terapia to droga przez mękę. Im mocniej się angażował, tym więcej bólu odnajdywał w sobie. – Nie potrafiłem kochać moich dzieci, przytulać, być troskliwym ojcem. Uciekałem przed dziećmi lub kupowałem ich akceptację prezentami – wspomina ojciec, który dziś samotnie wychowuje dwóch synów i córkę.

– Pomimo kilku terapii, znajomości teorii i praktyki wychodzenia z nałogu, nie potrafiłem wyznać sobie i innym strasznej prawdy – mówi, a głos 40-letniego mężczyzny łamie się w połowie zdania.

Przyszedł czas, że Roman się przełamał. Sobie i innym wyznał prawdę. Matka nie tylko go biła… – Być zgwałconym przez własną matkę... Nie da się opisać słowami…

Roman poszedł do spowiedzi. Opowiadał, jak żył i co zrobiła mu matka. – Księża nie wierzyli – opowiada ze smutkiem. – Reagowali, hmm… niewłaściwie. Ale nie mam żalu. W końcu trafiłem na kapłanów, którzy zrozumieli i bardzo pomogli. Dzięki nim zrozumiałem, że Bóg był mi obcy, bo obraz matki przeniosłem na Niego… Nie ufałem Mu, bałem się Go. Stąd wszystkie moje błędy, próby samobójcze.

Roman mówi, że nie jest doskonały. Nie on jeden… Ale potrafi tulić swoje dzieci, żyć i cieszyć się życiem.

– Odkryłem swoją tajemnicę i wiem, że każdy może to zrobić. Wtedy wypełni się taki mały cud – Roman się uśmiecha.

Erotoman do spowiedzi?


Historia Romana pokazuje, że nie zawsze osoba uzależniona spotyka się z odpowiednią pomocą ze strony osób duchownych. Jednocześnie widać, jak ważną rolę odgrywają kapłani, którzy umieją wesprzeć, poprowadzić ku "trzeźwieniu".

– Jesteśmy zapraszani co roku na spotkania trzeźwościowe do Lichenia, korzystamy z gościnności i pomocy ojców kapucynów w Zakroczymiu – opowiada jeden z uczestników mityngu grupy SLAA z Warszawy. – Najważniejsza jest świadomość osób duchownych. Potępianie nałogowców, zasypywanie ich radami czy wręcz jakaś ukryta agresja to najgorsze, co może spotkać szukającego pomocy. Najważniejsze jest wysłuchanie i pokazanie kierunku, a do tego potrzebna jest wiedza. Wyspowiadanie się ze zdrady niewątpliwie pomaga, ale to nie wystarcza. Dobrze by było, żeby chętni kapłani mogli uczestniczyć w warsztatach na temat uzależnień od zachowań.

– Gdy pierwszy raz poszłam do spowiedzi, a niestety miałam sporo na sumieniu, bałam się okropnie – wspomina Anna z Łodzi, uzależniona od pornografii. – Ku mojemu zaskoczeniu, ksiądz okazał mi tyle serca i wsparcia, że ryknęłam płaczem wprost w kratkę konfesjonału. A co najważniejsze, obiecał się za mnie modlić. I wiem, że to robi, bo gdy jest źle, czuję pomoc z Góry…

I portale pomagają

Uzależnienie od różnych zachowań seksualnych dosięga coraz to młodsze osoby. Widać to np. na forum www.onanizm.pl. Jego uczestnicy mają nieraz po 16–17 lat. Zauważyli, że mają problem. Nie chcą, żeby się pogłębił, walczą.

Dwudziestolatek Adi z zachodu Polski stworzył portal internetowy www.zacznijodnowa.republika.pl. To głównie informacje, czym jest choroba, jak można z nią walczyć. Ludzie wchodzą, czytają. Czasem coś napiszą od siebie. – Stworzyłem stronę, bo sam miałem problem. Do tej pory muszę być w stosunku do siebie twardy. Nie jest prosto… – mówi Adi. – Jednak grunt to znać prawdę o sobie, nie udawać. Mam nadzieję, że dzięki mojej stronie komuś też pomogę.

Z pomocą niesformalizowaną trzeba być jednak ostrożnym. Bo pomoc uzależnionym nie jest prosta. Przy nałogach nie można zabierać, eliminować cierpienia. Uzależniona osoba musi sama je poczuć. Wtedy dopiero może zacząć walkę. Dlatego terapeuci uzależnień, chociaż cenią nieformalne formy pomocy, zwykle przestrzegają: najlepszym sposobem na terapię jest terapia grupowa ze specjalistą. Wtedy uniknie się czczego gadania: "masz zrobić tak lub siak".

Współuzależnione, współuzależnieni…

Uzależnieni od zachowań seksualnych nie żyją w próżni. Mają żony (ok. 80 proc. uzależnionych od seksu i chorej miłości to mężczyźni), mężów, dzieci… I jak w przypadku nałogów od substancji, od pewnego momentu ich bliscy cierpią. Wielu się współuzależnia. Na stronie internetowej SLAA można zrobić sobie test współuzależnienia. "Czy cierpisz z powodu powtarzających się zdrad w swoich związkach? Czy odczuwasz ból, wstyd lub zażenowanie z powodu zachowań seksualnych partnera? Podejmujesz rozpaczliwe wysiłki w celu odciągnięcia uwagi partnera od jego chorych zachowań seksualnych, np. poprzez wyrzucanie pism lub filmów pornograficznych, wyrzucanie korespondencji, ubieranie się w sposób sugestywny itp.?". Pytań jest dużo więcej. Na większość, kilka lat temu, twierdząco odpowiedziała Zuzanna. Dziś 42-letnia pewna siebie kobieta, wtedy – przerażona i sfrustrowana, ogarnięta wstydem i rozpaczą. Bo mąż… Ech, szkoda gadać.

– Trafiłam do grupy wsparcia. Przemogłam wstyd. Pomogli mi odzyskać równowagę. A mąż? Cóż, to jego życie. Ja już nie umieram na samą myśl o tym, co robił w nocy. Czasem głupio mi tylko, jak mijam jego (aktualny) obiekt zainteresowania. Ale już nie uciekam na drugą stronę ulicy – mówi pewnie, choć z nutą żalu.

Mąż Zuzanny do tej pory nie podejmuje leczenia. Zuzanna ma ciągle nadzieję. Ale ma też siebie.

Informacje na temat choroby i grup wsparcia SLAA są dostępne na stronie: www.slaa.pl

Nałóg wypełza z czarnej dziury

Dlaczego łatwo jest wpaść w uzależnienie od seksu i chorej miłości? Z terapeutą z Ośrodka Terapii Uzależnień "Polana", Jackiem Racięckim, rozmawia Agata Puścikowska.

Agata Puścikowska: "Ten" problem dotyka ok. 5 proc. populacji amerykańskiej. Można przypuszczać, że w Polsce to podobna liczba. Jednak o erotomanii, uzależnieniu od chorej miłości, niewiele się u nas mówi...

Jacek Racięcki: To prawda. O alkoholizmie wiemy od lat 70., o narkomanii od 80. Był czas, żeby się oswoić, zrozumieć problem, zacząć walczyć. O tym, że można uzależnić się od zachowań, w tym od zachowań seksualnych, dowiedzieliśmy się dopiero w latach 90. Do tego dochodzi opór uzależnionych: nawet gdy znają swój problem, niechętnie przyznają się do niego. Nie chcą być odrzuceni, jeszcze bardziej poniżeni, bo przecież sami czują się "źli", "wstrętni"... Społeczeństwo niewiele wie o erotomanii, również dlatego, że jest to nałóg, który trudno wykryć. Pijaństwo widać, narkoman prędzej czy później się zdradzi. Osoba uzależniona od seksu czy chorej miłości sama długo nie zauważa problemu, otoczenie też nic nie podejrzewa. Bo problem widać dopiero wtedy, gdy są konsekwencje... Gdy się straci pracę, lub gdy w wieku 30 lat zaczyna się "inaczej" patrzeć na... własne dziecko. Ale nawet i wtedy działają wszelkie mechanizmy wyparcia, a do tego erotyka jest dostępna wszędzie. Z erotomanią trudniej walczyć niż z alkoholizmem...

Słucham??!!

Właśnie tak. Kilka powodów podałem. Poza tym brak w Polsce ośrodków leczenia erotomanii. W ofercie publicznej jest niewiele terapii dotyczących seksu i chorej miłości. Jest jeden ośrodek, są gabinety prywatne. Dobrze, że istnieją formy pomocy niesformalizowanej. Chodzi o grupy samopomocowe, mityngi osób uzależnionych, wychodzących z nałogu, oparte na metodzie 12 kroków. Takie grupy, dzieląc się swoim doświadczeniem, niosą skuteczną pomoc.

A skąd się ten problem w człowieku bierze?

Mówiąc najogólniej i najtrafniej: z braku miłości... Ale po kolei. Na uzależnienie od zachowań pracujemy długo. O ile np. przy narkomanii uzależnić się można od jednej dawki, przy erotomanii to pewien proces. Uzależnia się osoba, której emocje są słabiej rozwinięte niż dojrzałość fizyczna. Gdy człowiek jest w jakiś sposób poraniony, boi się życia, na każdą zmianę reaguje stresem i stwierdzeniem: "ja sobie nie poradzę", jest osobą podatną na uzależnienia. Gdy w dodatku nie zna dobrych metod radzenia sobie ze strachem, a złe otrzymał z dysfunkcyjnego domu, czy telewizji, droga do uzależnienia może być prosta... Jest stres, jest niewłaściwe rozładowanie, jest chwilowa ulga. Potem znów odczuwa się stres... A o "ulgę" związaną z zachowaniami seksualnymi bardzo łatwo. Seks jest przecież wszędzie dostępny, do tego aprobowany. Przy tym dotyka wszystkich ludzkich sensorów. Zwykle uzależniają się od niego osoby, które w dzieciństwie nie czuły się kochane i akceptowane. Szukają uczucia za wszelką cenę. Zachowania typu onanizm czy sięganie po pornografię to forma szukania miłości: akceptacji siebie samego. Jeśli nie ma prawdziwej miłości, człowiek znajduje substytut.

Czyli że nie zawsze człowiek jest winny swojemu uzależnieniu?

Tak. Jeśli ktoś w dorosłe życie wchodzi z "czarną dziurą" po prawdziwej miłości, a czasami też po traumie wykorzystania seksualnego, nie umie żyć i kochać inaczej. Jeden uzależniony traktuje ludzi jak przedmiot, drugi ich wykorzystuje, jeszcze ktoś może wykazywać zachowania poddańcze lub zaborcze. Ktoś kupuje miłość, ktoś wpada w nałóg onanizmu... Gdy człowiek nie umie kochać bliźniego swego jak SIEBIE SAMEGO, jak ma prawdziwie kochać, szanować, towarzyszyć? Czarna dziura prędzej czy później go pochwyci. Uzależni się od chorej miłości, bo taki otrzymał wzorzec. Do tego świat wokół nas nie sprzyja zdrowej miłości.

Świat uczy erotomanii?

Świat przygotowuje ku niej drogę. Kultura erotyzmu otacza nas zewsząd. Coraz więcej ludzi jej ulega. Sex-shopy na każdej ulicy, "teledyski" dla dzieci pełne zachowań seksualnych, przykłady można mnożyć. Wokół jest tyle "rozprężających", przynoszących pseudozadowolenie materiałów, że tylko brać... Świat przyzwala.

Jak się bronić?

Trzeba mieć świadomość swojej seksualności. Seksualność jest normalna i trzeba ją tak traktować. Trzeba też wiedzieć, że łatwo ją zepsuć, wynaturzyć. Tu ważny jest przykład rodziny. Przykład, nie nauczanie. Dziecko nie musi znać całej teorii, być seksualnie wyedukowane. Musi natomiast widzieć właściwe relacje w rodzinie. W domu ojciec powinien być mężczyzną, matka kobietą. Dziecko musi widzieć, że ich płciowość jest piękna, właściwa. Dom powinien dawać poczucie bezpieczeństwa i miłość. W takiej atmosferze młody człowiek nie będzie szukać, błądzić, w przyszłości nie wpadnie w nałóg.

Przegląd: Ziobro

Jarek, Marek i... Zbyszek
Przygodę z wymiarem sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zaczął już na studiach, prowadząc śledztwo przeciwko swoim kolegom
Na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego trudno znaleźć profesorów, którzy zapamiętali studenta Zbigniewa Ziobrę.


Nie wyróżniał się ani wynikami w nauce, bo na koniec miał średnią 3,84, ani też działalnością w kołach naukowych czy organizacjach studenckich. Bardziej zapamiętali go księża z podyplomowych studiów homiletyki przy krakowskiej Papieskiej Akademii Teologicznej, gdzie uczył się sztuki kaznodziejstwa. Wraz z księżmi z całej Polski poznawał sztukę komunikowania się z ludźmi, przekonywania ich do wartości chrześcijańskich, pośredniczenia między człowiekiem a Bogiem. Uczył się tam tłumaczenia wiernym bożych wartości, a może bardziej przekonywania ich do własnych poglądów. Ks. dr hab. Wiesław Przyczyna, twórca tych studiów uczących księży wygłaszania kazań, zapamiętał Ziobrę jako zdolnego absolwenta.

Zbigniew Ziobro, fot. TVN24


Dlaczego obecnemu ministrowi sprawiedliwości nie wystarczały na studiach prawniczych zajęcia z retoryki? Być może już wtedy przygotowywał się do wystąpień na forum publicznym, chociaż kolegom ze studiów mówił tylko, że chce być prokuratorem.

Prokuratorem jednak Zbigniew Ziobro nie został, choć odbył aplikację w Prokuraturze Okręgowej w Katowicach i w 1997 r. zdał egzamin prokuratorski. Podobno miał z tym kłopoty i dlatego nie objął stanowiska asesora prokuratorskiego, ale jak było naprawdę, trudno stwierdzić. W swoim życiu przeprowadził osobiście tylko jedno śledztwo, które trwało 10 lat i skończyło się jego porażką. A śledztwo dotyczyło dwóch najbliższych kolegów ze studiów – Jarka i Marka. Trudno dzisiaj zrozumieć postępowanie ministra Ziobry bez poznania metod śledczych studenta Ziobry.

Donos prewencyjny

Do czasu studiów w Krakowie Zbigniew Ziobro przebywał w Krynicy, gdzie jego ojciec, dr Jerzy Ziobro, pełnił w latach 1961-1997 kolejno funkcje ordynatora i dyrektora Szpitala Uzdrowiskowego, zastępcy lekarza naczelnego, a potem dyrektora ds. lecznictwa Uzdrowiska Krynica-Żegiestów. W liceum w jednej ławce siedział z Jarosławem G. Ich rodzice również się przyjaźnili i dlatego gdy Zbigniew dostał się na prawo, a Jarosław na rolnictwo, padła propozycja, aby zamieszkali we wspólnie wynajętym mieszkaniu.

Na swoim roku studiów Jarosław G. poznał pochodzącego z Radoczy koło Wadowic Marka K. i przedstawił go Zbigniewowi Ziobrze. Odtąd dwaj "rolnicy” i prawnik stanowili trójkę przyjaciół. Aż tu pewnego dnia Zbigniew oznajmił Jarkowi, że ma on się wyprowadzić. Jako oficjalny powód podał, że przyjeżdża do niego ojciec i musi mieć wolne łóżko. Jarek nie mógł zrozumieć tej nagłej decyzji kolegi, z którym przyjaźnił się od dzieciństwa. Pytali też o to sędziowie w czasie rozpraw.

– Celowo go okłamałem, że nie będzie mógł u mnie mieszkać z powodu przyjazdu ojca, a taką decyzję powziąłem, gdyż nie odpowiadała mi jego postawa wobec życia, jego poglądy – powiedział w sądzie.

Jak wyjaśnił Zbigniew Ziobro na następnych rozprawach, te niesłuszne poglądy Jarka to jego stosunek do życia, chęć zabawienia się kosztem innych. To samo zarzucił Markowi. Zupełnie jednak stracił zaufanie do Jarka, gdy ten wyprowadził się do akademika i oddał mu klucze. Zbyszek popatrzył na przekazane dwa klucze, do bramy na dole oraz do mieszkania, i zarzucił Jarkowi, że nie są to te same klucze, które razem dorabiali. Jarek zaprzeczał, ale Zbyszek był pewien, że Jarek wyprowadzając się, musiał dorobić sobie zapasowy komplet.

Zaraz po wyprowadzeniu się kolegi Ziobro złożył na policji doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez swoich kolegów, Jarka i Marka, którzy najprawdopodobniej dorobili klucze do jego mieszkania. Gdyby więc doszło do kradzieży, to policja ma informacje, gdzie szukać sprawców. Takie profilaktyczne wskazanie ewentualnych przestępców. Kto inny, zamiast angażować policję, zapewne wymieniłby po prostu wkładkę w zamku po wyprowadzce współlokatora. Tylko że w takim przypadku nie byłoby ścigania przestępców.


Metody śledztwa

Po wytknięciu kolegom niesłusznych poglądów i przedstawieniu zarzutów, że Jarek dorobił dodatkowy komplet kluczy, logiczne byłoby zerwanie wzajemnych kontaktów. Tak się jednak nie stało. Zbigniew Ziobro zataił przed nimi informację, że był na policji, incydent uznał za niebyły i jakby nigdy nic spotykał się z Jarkiem i Markiem. Obydwaj nie wiedzieli, że są w kręgu podejrzenia ich kolegi, który prowadzi przeciwko nim swoje śledztwo.

Cała trójka spotkała się na imprezie w akademiku u Jarka, gdzie Zbyszek obydwu kolegom pożyczył sporą kwotę. Oddali mu w terminie, po dwóch miesiącach, i jeszcze trochę dołożyli. Następna impreza odbyła się w mieszkaniu Zbyszka, gdzie koledzy przynieśli butelkę, aby odwdzięczyć mu się za pożyczkę. Wypili alkohol, pogadali i wtedy Zbigniew Ziobro po raz kolejny doszedł do wniosku, że mają niesłuszne poglądy i nie jest to dla niego towarzystwo. Nic im jednak nie powiedział i kontaktów nie zerwał.

Niedługo po tej ostatniej imprezie Zbigniew Ziobro zaczął odbierać najpierw głuche telefony, potem z wyzwiskami pod jego adresem. Przypuszczał, że to telefonował Marek, ale nie był pewien, więc nie zgłaszał niczego na policję. Potem nadchodziły anonimy z wyzwiskami. Gdy ktoś 12 razy zatelefonował do rodziców Ziobry w Krynicy i mówił o Zbigniewie jako "synu czerwonej krynickiej świni", miarka się przebrała. Dr Jerzy Ziobro przyjechał do Krakowa i nakłonił syna do zgłoszenia sprawy na policję. Zbigniew Ziobro stwierdził, że najpierw musi złapać sprawców.

W kręgu podejrzenia znaleźli się jego dwaj niedawni przyjaciele, Jarek i Marek, z którymi postanowił nadal się spotykać, tym razem w celach śledczych. Na wszystkie spotkania przychodził z ukrytym magnetofonem i rejestrował ich przebieg. Wracał do domu i porównywał głosy biesiadników z głosami z telefonu. Nadal podejrzewał, że anonimowym dzwoniącym jest Marek, ale nie był pewien i dlatego postanowił zrobić prowokację. W jednym z pubów pokazał Markowi wyciąg ze swojego konta w biurze maklerskim, z którego wynikało, że zarobił 100 mln, oczywiście w starych złotych. Tak rzeczywiście było, gdyż szczęście mu wtedy na giełdzie dopisywało.

Prowokację uznał za udaną, bo wkrótce w anonimach znalazło się żądanie okupu, najpierw 5 mln, potem 30 mln starych złotych. Nadawca znał dokładnie jego adres wraz z kodem pocztowym, wiedział, że nie należy do biednych, ale co do charakteru pisma Zbigniew Ziobro ciągle nie był pewien.

Następną prowokacją była próba kupienia od obydwu kolegów narkotyków. Też zjawił się na spotkaniu z włączonym magnetofonem, ale Jarek i Marek stwierdzili, że nie mają nic z tych rzeczy do sprzedania.

Potem Ziobro zauważył, że anonimy przychodzą zawsze tydzień przed wizytą Jarka u niego w domu, a następnie tydzień później. Pokazywał je Jarkowi, ale on nie reagował. W czasie jednej z wizyt Zbyszek wyraził zdziwienie, że ktoś pisze ręcznie, bo przecież łatwo poznać charakter pisma. Trudniej byłoby rozszyfrować nadawcę, gdyby je pisał literami drukowanymi. Kolejny anonim był już tak napisany.

Zbigniew Ziobro po zgromadzeniu materiału dowodowego, w którym za autora telefonów i anonimów uznał Marka K., złożył formalne doniesienie o przestępstwie. Wcześnie rano po Marka K. przyjechali policjanci, skuli go i przewieźli na komisariat. Do niczego się nie przyznał i wypowiedział kilka uwag na temat stanu głowy swojego kolegi. Również Jarek był przesłuchiwany i też nie przyznał się do pomagania w pisaniu anonimów.

Sądy różnych instancji pytały Ziobrę, dlaczego sam prowadził śledztwo, zamiast powiadomić policję. Za każdym razem odpowiedź była jednakowa: – Nie miałem zaufania do policji, obawiałem się, że podejdą do tego rutynowo. Chciałem przeciwstawić się sprawcom w sposób aktywny.

Praca dla grafologów

Wiosną 1994 r. Marek K. został oskarżony o telefonowanie i pisanie anonimów do swojego kolegi, Zbigniewa Ziobry, w których miał mu grozić pozbawieniem życia i żądać okupu. W trakcie procesu sąd odrzucił cały materiał dowodowy zebrany przez Ziobrę, występującego jako oskarżyciel posiłkowy, i swój werdykt oparł jedynie na ekspertyzie grafologa prof. Antoniego Felusia, który stwierdził, że to Marek K. był autorem anonimów. Sąd skazał go na rok pozbawienia wolności z zawieszeniem na trzy lata i 5 mln starych złotych grzywny. Ziobro triumfował, choć jego praca w postaci wielu taśm z nagraniami pijących wódkę kolegów nie została doceniona.

Marek K. odwołał się od tej decyzji, żądając drugiej ekspertyzy, i w następnym procesie został uniewinniony, gdyż biegli z Instytutu Ekspertyz Sądowych stwierdzili, że nie można jednoznacznie stwierdzić, iż anonimy są pisane jego ręką.

Na skutek apelacji wniesionej przez obydwie strony Sąd Wojewódzki podtrzymał wyrok uniewinniający Marka K. Na skutek wniosku o kasację wniesionego przez pełnomocnika Zbigniewa Ziobry przez pięć lat sprawą zajmował się Sąd Najwyższy, który wyszedł z założenia, że w przypadku sprzeczności pomiędzy dwiema ekspertyzami należy powołać trzeciego biegłego, i przekazał sprawę ponownie Sądowi Okręgowemu w Krakowie, który zlecił ekspertyzę Centralnemu Laboratorium Kryminalistycznemu Komendy Głównej Policji. Po bardzo dokładnych badaniach, które – jak wynika z kosztorysu – trwały 174 godziny, biegli Komendy Głównej Policji wykluczyli, by Marek K. był autorem anonimów.

Ten wyrok znowu został przez prokuratora i pełnomocnika Ziobry zaskarżony i w kolejnym procesie, przed sądem odwoławczym, Marek K. został już ostatecznie uniewinniony.

Metody Ziobry

W czasie tych toczących się 10 lat procesów sąd wielokrotnie wyrażał zdziwienie dowodami przedstawionymi przez śledczego Ziobrę.

Oto np. powołał on na świadka swojego młodszego brata Witolda, prawnika (obecnie doradcę PiS w Parlamencie Europejskim), który stwierdził, że głos w słuchawce jest głosem Marka K. Po takim oświadczeniu sąd spytał, jak świadek mógł zidentyfikować głos w słuchawce, skoro nigdy wcześniej oskarżonego nie spotkał, a na sali sądowej nie zdołał on jeszcze nic powiedzieć.

Poszczególne sądy zupełnie zlekceważyły dorobek Ziobry w nagrywaniu kolegów, prowokowaniu, analizowaniu ich zachowań. Jeden z sędziów napisał nawet, że jest zdziwiony przedstawianiem takich dowodów przez prawnika.

Jarek i Marek dopiero po kilku latach dowiedzieli się, że byli zgłoszeni na policji jako potencjalni złodzieje i gdyby coś zginęło z mieszkania Ziobry, byliby potencjalnymi sprawcami.




Wielki cios dla McLarena

Tomasz Szmandra
2007-09-14, ostatnia aktualizacja 2007-09-14 09:10
Zobacz powiększenie
Ron Dennis, szef McLarena
Fot. STRINGER/FRANCE REUTERS

Formuła 1: McLaren wykluczony!
PAP/ŁW /13.09.2007 19:40
Podczas czwartkowego posiedzenia w Paryżu Światowa Rada Sportów Motorowych FIA podjęła decyzję o odebraniu zespołowi McLaren wszystkich punktów zdobytych w sezonie 2007 w klasyfikacji konstruktorów i wykluczeniu z rywalizacji zespołów.
Team ma także zapłacić karę w wysokości 100 mln dolarów (72 mln euro).

Nie tracą punktów w klasyfikacji indywidualnej mistrzostw świata obaj kierowcy McLarena - lider MŚ Brytyjczyk Lewis Hamilton i obrońca tytułu Hiszpan Fernando Alonso.

W przyszłym roku bolidy angielskiego zespołu będą poddawane przed wyścigami szczegółowym kontrolom, aby sprawdzić, czy nie ma w nich rozwiązań technicznych, jakie można było opracować na podstawie dokumentacji Ferrari.

Na czwartkowe przesłuchanie przed Światową Radą Sportów Motorowych FIA przybyli m.in. dyrektor ekipy McLarena - Ron Dennis i Lewis Hamilton. W Paryżu nie pojawił się Fernando Alonso.

Kara dla teamu McLaren to efekt tzw. "afery szpiegowskiej" związanej z kradzieżą danych technicznych z zespołu Ferrari.

Afera zaczęła się na początku tego roku, gdy inżynier włoskiego zespołu Anglik Nigel Stepney zdecydował się odejść z teamu i zaczął szukać nowego pracodawcy. Stepney nie krył, że jest rozgoryczony stosunkami panującymi w Ferrari, krytykował kierownictwo, które nie zatrzymało w ekipie szefa mechaników Rossa Browna.

W kwietniu okazało się, że zawierający prawie 800 stron raport z wynikami prac konstrukcyjnych nowego bolidu Ferrari, jest w posiadaniu... projektanta McLarena - Mike'a Coughlana, który otrzymał go Stepneya. Raport został znaleziony podczas przeszukania domu Coughlana.

Szefowie McLarena po ujawnieniu sprawy natychmiast zwolnili z pracy Mike Coughlana i o oficjalnym komunikacie ogłosili, że nigdy przy projektowaniu bolidu nie stosowali rozwiązań technicznych i technologicznych, jakie były w raporcie włoskiego zespołu.

Ferrari nie uwierzyło w zapewnienia McLarena i skierowało sprawę do rozpatrzenia przez FIA. Ferrari uważa, że angielski team wykorzystał raport, o czym świadczą wyniki uzyskiwane przez Hamiltona i Alonso.

Obaj na początku sezonu 2007 w czterech pierwszych wyścigach nie odnieśli ani jednego zwycięstwa, po ujawnieniu "afery" bolidy McLarena zdecydowanie poprawiły osiągi i zespół wygrał sześć z dziewięciu wyścigów.

FIA uznała, że w sprawie na razie nie ma dowodów wskazujących na szpiegostwo. Podjęto decyzję o ukaraniu teamu za bezprawne posiadanie planów technicznych rywala.

FIA stwierdziła, że jeżeli znajdą się nowe dowody świadczące o wykorzystaniu raportu Ferrari przez McLarena, sankcje w stosunku do angielskiego zespołu mogą być podwyższone, włącznie z wykluczeniem z mistrzostw świata.

Zespołowi McLaren odebrano w czwartek wszystkie punkty zdobyte w sezonie 2007 w klasyfikacji konstruktorów. Także punkty za miejsca wywalczone w trzech ostatnich wyścigach tego sezonu nie będą angielskiemu teamowi przyznane.

Liderem klasyfikacji konstruktorów został zespół Ferrari, na drugiej pozycji jest BMW Sauber, którego zawodnikiem jest Robert Kubica. W klasyfikacji indywidualnej nie ma zmian, liderem jest nadal Hamilton przed Alonso.

Media o aferze w F1 i najwyższej karze w historii
MS (Inf. własna) /05:34
AFP
Podczas czwartkowego posiedzenia w Paryżu Światowa Rada Sportów Motorowych FIA podjęła decyzję o odebraniu zespołowi McLaren wszystkich punktów zdobytych w sezonie 2007 w klasyfikacji konstruktorów i wykluczeniu z rywalizacji zespołów. Team ma także zapłacić karę w wysokości 100 mln dolarów (72 mln euro).
Nie tracą punktów w klasyfikacji indywidualnej mistrzostw świata obaj kierowcy McLarena - lider MŚ Brytyjczyk Lewis Hamilton i obrońca tytułu Hiszpan Fernando Alonso.

Oto tytuły w mediach:
Przegląd Sportowy: Ze szczytu na dno

McLaren zapłaci 100 milionów dolarów i straci wszystkie punkty w tegorocznej klasyfikacji konstruktorów. To kara za szpiegowanie Ferrari. Walczących o mistrzostwo świata Hamiltona i Alonso oszczędzono, bo pomogli FIA w śledztwie.

Sport: Bez punktów i 100 milionów!

Vodafone McLaren Mercedes stracił wszystkie punkty zdobyte w tym roku w mistrzostwach świata konstruktorów i zapłaci rekordową grzywnę w wysokości 100 mln USD - taką karę za udział w aferze szpiegowskiej nałożyła na zespół Rona Dennisa Światowa Rada Sportów Motorowych.

Gazeta Wyborcza: Rekordowa kara za szpiegostwo dla McLarena

Lider wśród konstruktorów, brytyjski zespół McLaren, został ukarany odebraniem wszystkich punktów zdobytych dotąd w 2007 roku. I dostał najwyższą grzywnę w historii sportu - 100 milionów dolarów.

Rzeczpospolita: Gorzki smak szampana
Afera szpiegowska ma swój finał. McLaren traci wszystkie punkty w klasyfikacji konstruktorów, płaci 100 milionów dolarów kary, ale kierowcy Lewis Hamilton i Fernando Alonso nie tracą nic i jadą dalej.

Sports.pl: McLaren bez punktów i z gigantyczną grzywną
Podczas czwartkowego posiedzenia w Paryżu Światowa Rada Sportów Motorowych FIA podjęła decyzję o odebraniu zespołowi McLaren-Mercedes wszystkich punktów zdobytych w sezonie 2007 w klasyfikacji konstruktorów. Zespół ma także zapłacić karę w wysokości 100 mln dolarów.

Dziennik.pl: Rywale Kubicy bez punktów
Zespół McLaren nie został wykluczony z wyścigów, ale stracił wszystkie punkty i musi zapłacić 100 mln dolarów grzywny. To kara za kradzież planów konstrukcyjnych Ferrari. "Jeżeli kierowcy nie zostali wykluczeni, to ta decyzja nie ma większego znaczenia" - mówi dziennikowi.pl ojciec Roberta Kubicy, Artur.

Super Express: Alonso i Hamilton mogą jechać
100 milionów dolarów i strata wszystkich punktów w klasyfikacji konstruktorów - to kara dla McLarena w aferze szpiegowskiej. Wczorajsza decyzja Światowej Rady Sportów Motorowych (WMSC) oznacza jednak, że główni kandydaci do tytułu mistrza świata - Lewis Hamilton oraz Fernando Alonso nadal walczą o zwycięstwo w sezonie.

To kontrowersyjna decyzja. FIA pozwoliła kierowcom McLarena dokończyć sezon w zakwestionowanym samochodzie - komentuje Tomasz Szmandra, dziennikarz zajmujący się Formułą 1.


Jest to sytuacja bez precedensu. Afery na taką skalę z udziałem czołowego zespołu nigdy w historii Formuły 1 nie było - mówi Tomasz Szmandra, dziennikarz piszący o Formule 1. To wielki cios dla McLarena i dla jego szefa, Rona Dennisa, który bardzo się utożsamia z zespołem.

To kontrowersyjna decyzja. FIA pozwoliła dokończyć McLarenowi sezon w zakwestionowanym samochodzie. Choć kara nałożona na team i tak jest drakońska. Wyzerowanie punktów w klasyfikacji konstruktorów pozbawiła McLarena niemal pewnego mistrzostwa. To jednocześnie cios także dla sponsorów i partnerów teamu, którzy pewnie nie chcieliby być kojarzeni z największą aferą w historii Formuły 1.

Jednak w decyzji FIA jest też pewna logika. Sytuacja wygląda bardzo ciekawie i federacja nie chciała pozbawiać kierowców szans. Choć to kontrowersyjna decyzja, nie chciano chyba spekulacji, że federacja podaje Ferrari tytuł na tacy. I tak wśród części opinii publicznej włoski team jest ulubieńcem FIA.

Na pewno wpływ na decyzję miała współpraca obu kierowców McLarena. Zarówno Hamilton i Alonso stawili się na przesłuchaniu i zadeklarowali gotowość pełnej współpracy. Hamilton nie był przesłuchiwany zbyt długo, natomiast Alonso ujawnił swoją korespondencję z kierowcą testowym, Pedro de la Rosą, która prawdopodobnie zawierała dodatkowe dowody winy angielskiego teamu.

Nie można wykluczyć, że wyrok FIA będzie miał wpływ na resztę sezonu i postawę kierowców McLarena. I bez tego ten sezon nie był dla nich łatwy. Konflikt w teamie, kłótnie o pierwszeństwo... Zobaczymy, który z nich lepiej zniesie presję w końcówce sezonu, jednak decyzja FIA na pewno im nie pomoże. Myślę, że szefowie McLarena będą chcieli zmobilizować swoich kierowców do walki o utrzymanie dwóch czołowych pozycji w klasyfikacji generalnej.

Za wcześnie natomiast żeby wyciągać wnioski co do przyszłego sezonu. Jak głoszą plotki Alonso, który ma kontrakt także na przyszły sezon, nie czuje się najlepiej w angielskim teamie. Być może będzie próbował wykorzystać aferę do rozwiązania umowy. Jednak sądzę, że kierownictwu McLarena będzie zależało na jak najmocniejszym składzie w przyszłym sezonie i może chcieć zatrzymać Hiszpana. Wszystko wyjaśni się dopiero po zakończeniu sezonu.

Polska kibicuje Azerbejdżanowi

misza
2007-09-14, ostatnia aktualizacja 2007-09-14 09:03

Zobacz powiększenie
Samat Smakow z Kazachstanu i Ramzan Abbasow z Azerbejdżanu
Fot. SHAMIL ZHUMATOV REUTERS

Jeśli Azerbejdżan urwie punkty Serbii i Portugalii, Polakom do awansu wystarczą zwycięstwa z Kazachstanem i Belgią u siebie. Ostatni mecz z Serbią w Belgradzie nie miałby żadnego znaczenia.


Wariant optymistyczny

Serbia remisuje jeden z dwóch październikowych meczów (z Armenią, z Azerbejdżanem, oba na wyjeździe), Finlandia remisuje w Brukseli z Belgią lub z Azerbejdżanem u siebie, a Polacy wygrywają u siebie z Kazachstanem. W takim wypadku Polska do awansu potrzebuje już tylko zwycięstwa z Belgią u siebie. Będzie wówczas miała 27 pkt, a Finlandia i Serbia (nawet przy założeniu, że pierwsi pokonają w ostatniej kolejce Portugalię na wyjeździe, a drudzy Polskę u siebie) maksymalnie 26.

Wariant pesymistyczny

Polska wygrywa z Kazachstanem, ale remisuje z Belgią. Finowie wygrywają z Belgią i Azerbejdżanem, a Serbowie z Armenią (w), Azerbejdżanem (w) i Kazachstanem (d). W takim wypadku przed ostatnią kolejką Finlandia, Polska i Serbia będą miały po 25 pkt. Portugalia, jeśli pokona Azerbejdżan (w), Kazachstan (w) i Armenię (d) - 26 pkt. Polacy awansują, jeśli:

- wygrają z Serbią

- zremisują z Serbią 2:2 i wyżej (będą mieli lepszy bilans spotkań), a w meczu Portugalia - Finlandia nie padnie remis. Gdyby w Lizbonie drużyny podzieliły się punktami, tabela wyglądałaby tak:

Portugalia1427
Serbia1426
Finlandia1426
Polska1426
W wypadku, gdy trzy drużyny mają taką samą liczbę punktów, decyduje bilans zespołów w meczach między sobą.

Wariant realistyczny

Serbia, Finlandia, Portugalia i Polska wygrywają wszystkie mecze do ostatniej kolejki. Tabela wyglądałaby tak:

Polska1327
Portugalia1326
Finlandia1325
Serbia1325
Przy remisie w Belgradzie Polska awansuje niezależnie od wyniku meczu Portugalia - Finlandia. Porażka z Serbią da awans tylko w wypadku remisu w Lizbonie. Polacy wyprzedzą bowiem Portugalię lepszym bilansem meczów.

Obecny stan tabeli:

L.p.MeczePunktyZwycięstwaRemisyPorażkiBramki
Polska112163217-9
Finlandia111954211-6
Portugalia101745119-9
Serbia101644213-8
Belgia101132510-14
Armenia882244-8
Kazachstan1071458-15
Azerbejdżan851254-17
Mecze do rozegrania:

13 października 2007:
POLSKA - Kazachstan
Armenia - Serbia
Belgia - Finlandia
Azerbejdżan - Portugalia

17 października 2007:
Kazachstan - Portugalia
Azerbejdżan - Serbia
Belgia - Armenia

17 listopada 2007:
POLSKA - Belgia
Serbia - Kazachstan
Finlandia - Azerbejdżan
Portugalia - Armenia

21 listopada 2007:
Serbia - POLSKA
Portugalia - Finlandia
Armenia - Kazachstan
Azerbejdżan - Belgia

Źródło: Gazeta Wyborcza

Podrożeją paliwa, ogrzewanie i gaz

Andrzej Kublik, AFP
2007-09-14, ostatnia aktualizacja 2007-09-14 00:06

Naftowa drożyzna na świecie może najpierw podnieść nam ceny na stacjach benzynowych i opłaty za ogrzewanie mieszkań olejem opałowym, a za kilka miesięcy wywindować rachunki za gaz

Zobacz powiekszenie
Fot. Paweł Kozioł/AG
Cena ropy naftowej przekłada się na ceny paliw na polskich stacjach

Jak rosła cena baryłki ropy Brent z Morza Północnego
Jak rosła cena baryłki ropy Brent z Morza Północnego

Do 80,20 dol. za baryłkę podskoczyła wczoraj cena ropy na giełdzie w Nowym Jorku. Dzień wcześniej podczas sesji cena baryłki arabskiej ropy naftowej z dostawą w październiku doszła w pewnym momencie nawet do 80,18 dol. W ciągu dwóch dni dwa razy padały rekordy cen.

Od początku roku surowiec ten na świecie zdrożał już prawie o jedną trzecią. Za baryłkę ropy Brent z Morza Północnego z dostawą w październiku liczono w środę na zamknięcie giełdy w Londynie 77,68 dol., o 1,7 proc. więcej niż we wtorek. Cena rosyjskiej ropy Urals, którą kupują głównie polskie rafinerie, na rynku natychmiastowych dostaw w Europie Północnej wzrosła w środę o 1,51 dol., do 74,5 dol. za baryłkę.

Prawie same złe informacje

Skąd ta drożyzna? Na świecie ciągle istnieją obawy przed niedoborem ropy naftowej. W USA nastał np. okres huraganów. Najpierw lękano się, że platformy na polach naftowych w Zatoce Meksykańskiej zniszczy huragan "Felix", a teraz w tym rejonie grasuje kolejny - "Humberto".

Obawy o stabilność dostaw energii z Meksyku spotęgowały w tym tygodniu zamachy na gazociągi i ropociągi w tym kraju zorganizowane przez lewicową organizację Ludowa Armia Rewolucyjna.

W środę amerykańskie władze ogłosiły ponadto, że w ciągu tygodnia zapasy ropy w USA spadły o ponad 7 mln baryłek, dwa razy bardziej, niż spodziewali się analitycy. Był to największy od ośmiu miesięcy spadek tych rezerw w USA, na dodatek w okresie zwiększania zapasów na zimę. Ta właśnie informacja pozwoliła wywindować ceny do rekordowego poziomu.

Wczoraj z Chin nadeszła jeszcze wiadomość, że w ciągu trzech lat Państwo Środka chce czterokrotnie zwiększyć swoje rezerwy ropy - do 12 mln ton. To oznacza wzrost zakupów przez Chiny, które w tej dekadzie zostały już drugim po USA importerem ropy naftowej na świecie i tylko w sierpniu kupiły za granicą 14 mln ton surowca - tyle, ile płocka rafineria PKN Orlen przerabia przez rok.

- Na rynku działają wyspecjalizowane fundusze, które chętnie kupują ropę naftową, i jest oczekiwanie oraz przyzwolenie na wzrost cen - uważa Urszula Cieślak z firmy BM Reflex zajmującej się analizami rynku paliw.

- Rynek zwraca mniejszą uwagę na informacje o zwiększeniu dostaw. Praktycznie żadnej reakcji nie wywołała w tym tygodniu zapowiedź państw OPEC, organizacji głównych eksporterów ropy naftowej, o planowanym od listopada zwiększeniu wydobycia - przyznaje Gabriela Kozan z firmy analitycznej E-petrol.pl.

Ratunek w mocnym złotym

Czy świat poradzi sobie z tą drożyzną? - Kryzysu nie obserwujemy, chociaż były takie obawy już wtedy, kiedy ceny przekraczały próg 60, a potem 70 dol. za baryłkę - mówi Urszula Cieślak, choć przyznaje, że wysokie ceny tego surowca mogą wpłynąć na zwolnienie rozwoju gospodarczego.

Ceny ropy naftowej przekładają się na ceny paliw na polskich stacjach benzynowych, choć nie jest to związek bezpośredni. - PKN Orlen i Grupa Lotos przy ustalaniu cen biorą pod uwagę ceny paliw na giełdzie w Londynie - przypomina Gabriela Kozan.

A ceny paliw są zależne od sezonu. W okresie wakacyjnym rosły ceny benzyny. Jesienią benzyna tanieje, rośnie natomiast cena oleju napędowego i oleju opałowego. Hurtowe ceny oleju napędowego w Londynie są teraz wyższe od cen benzyny.

Urszula Cieślak i Gabriela Kozan zgodnie oczekują więc w najbliższym czasie spadku cen detalicznych benzyny, a wzrostu - oleju napędowego. Wciąż jednak kupujemy paliwo wyprodukowane z tańszej ropy. Ostatni skok cen surowca odczujemy dopiero od października.

- Korzystamy też z umocnienia złotego wobec dolara, bo w tej walucie wycenia się na świecie ropę naftową i paliwa. To właśnie umocnienie się złotego wobec dolara ogranicza wzrost cen oleju napędowego - ocenia Cieślak. Jej zdaniem, jeśli kursy walut się nie zmienią, to w najbliższym czasie ceny paliw w Polsce powinny utrzymać się mniej więcej na obecnym poziomie nawet wtedy, kiedy cena baryłki ropy na świecie ustabilizuje się w granicach 80 dol.

Gazprom szykuje podwyżkę

Od cen ropy i paliw płynnych zależą też ceny gazu. Tyle że reagują one z opóźnieniem od sześciu do dziewięciu miesięcy na zmiany cen oleju napędowego i mazutu. Rzecznik Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa Tomasz Fill powiedział nam, że gazowy koncern jeszcze analizuje wpływ obecnych zmian na rynku paliw ropopochodnych na wzrost kosztów importu gazu.

W tym tygodniu rosyjska firma analityczna Trojka Diałog poinformowała jednak, że z powodu wysokich cen mazutu cena gazu eksportowanego przez Gazprom wzrośnie wkrótce o jedną dziesiątą, do 293 dol. za 1000 m sześc. W pierwszym kwartale przyszłego roku Gazprom może nawet eksportować tę ilość surowca po rekordowej cenie 312 dol.

Źródło: Gazeta Wyborcza