04.02.2012 , aktualizacja: 04.02.2012 13:45
Krzysztof Rutkowski triumfuje. W czwartkową noc rozwikłał zagadkę zaginięcia półrocznej Madzi z Sosnowca a matkę, która przyznała się mu do winy, z satysfakcją dostarczył w ręce policji - pisze Witold Gałązka.

Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta
Piątkowa konferencja prasowa była triumfem Rutkowskiego. Chwalił się, że nie wziął żadnego wynagrodzenia, a akcję zrobił 10 razy taniej niż policja

Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Gazeta
W czwartek w nocy Rutkowski ogłosił: Pod drzewem nad Czarną Przemszą jest ciało dziecka. Nie było. Znaleziono je dobę później, 1,5 km dalej niż Rutkowskiemu wskazała matka Madzi. - Nie jestem jasnowidzem. Myślę, że Katarzyna celowo wprowadziła nas w błąd. Być może ma jeszcze coś więcej do ukrycia - mówił Rutkowski

Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta
Rutkowski krytykowany na konferencji prasowej za szorstkość i że nie obchodzi go zdrowie psychiczne matki, odpowiedział: - Ja jeszcze wczoraj widziałem ją w doskonałym zdrowiu! Była butna i bardzo pewna siebie, że uniknęła wariografu!

Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Gazeta
Rutkowski zbliżył się do rodziny i zabronił się jej rozmawiać z mediami. Gdy spotkaliśmy się z rodzicami Magdy był i on
ZOBACZ TAKŻE
Wobec rodziny zastosował podwójną grę, a w ostatnich dniach konsekwentnie łamał psychikę 22-letniej Katarzyny W., by na końcu zastosować blef i nagrać do kamery samooskarżenie matki.
Żeby dopiąć celu, musiał się znaleźć jak najbliżej rodziców Madzi, ich licznego rodzeństwa i czworga dziadków dziewczynki. Dziś daje do zrozumienia, że taki był plan, lecz na początku żadnym gestem nie zdradzał, że bliskość i zaufanie krewnych dziewczynki, będą mu potrzebne do osaczenia winowajczyni.
- Dodałem tym ludziom otuchy, przywróciłem wiarę w sens poszukiwań dziecka, odżyli i uwierzyli, że Madzia żyje i odnajdzie się cała i zdrowa - cieszył się po pierwszych godzinach intensywnych rozmów z bliskimi dziecka.
Na nieczynnej stacji
W Sosnowcu Rutkowski pojawił się już w czwartek, w trzecim dniu poszukiwań. Sugerował, że do przyjazdu zachęcili go telefonami norwescy Polacy (to znaczące, bo akcja odbicia polskiego dziecka w Norwegii kojarzy się opinii publicznej ze spektakularną skutecznością Rutkowskiego i taki nimb podsycał też skrupulatnie w Sosnowcu).
W czwartek wieczorem po pierwszych nieudanych próbach byliśmy już umówieni na spotkanie z Bartłomiejem W., tatą Madzi (po pierwszych tekstach, w których samotnie stawialiśmy przypuszczenie, że nie było żadnego porwania, rodzina obraziła się na "Gazetę", chociaż przed kamerami bliscy zgodnie wzruszali widzów łzami i swym cierpieniem). Kiedy wieczorem Bartek odebrał umówiony telefon, w słuchawce rozlegały się już stanowcze komendy detektywa z głębi pokoju.
Chłopak oznajmił, że odtąd rodzina nie wypowiada się dla żadnych mediów, a monopol na rozmowy w jej imieniu i wszelkie informacje ma Krzysztof Rutkowski. Od razu wyznaczył spotkanie w scenerii jak z filmu. Mieliśmy czekać na nieczynnej stacji Orlen pod sosnowieckim Auchan.
Będzie pan moim świadkiem
Późnym wieczorem Rutkowski podjechał na stację w dwa samochody, po zlustrowaniu terenu odprawił "żołnierzy" i samotnie przedstawił swój plan. - Na sto procent dziecko znajdzie się żywe i zdrowe - zapewniał, omawiając cztery warianty porwania. Na końcu, zakazując stanowczo przypisywania mu tych słów, powiedział o wariancie piątym. Podejrzewał, że matka, w konflikcie z babcią, miała wszystkiego dosyć i mogła się pozbyć dziecka. - Jeśli się okaże, że Madzia jednak nie żyje, będzie pan świadkiem, że brałem to pod uwagę - zabezpieczył się chytrze na przyszłość.
Na przekór temu, w kolejnych dniach, z pasją wdeptywał w ziemię każdy tytuł i artykuł, w którym pojawiał się choć cień podejrzenia pod adresem najbliższych dziecka. - To niemoralne, poniżej ludzkich odruchów, to nie dziennikarze a hieny! Nie obchodzi ich, jakim koszmarem jest dla najbliższych brak dziecka i dobijają tych biednych ludzi! - potrząsał ze wstrętem numerem tabloidu, w którym tytuł nad zamaskowaną pikselami twarzą Kasi W. rozniecał sensację, "jak wielką tajemnicę skrywa matka dziewczynki?".
Dziennikarze według grafiku
Detektyw sprytnie zarządzał medialnym przekazem. Na osobności obiecywał dziennikarzom wyłączność i najlepsze informacje, po czym po kolei dopuszczał do rozmowy z rodzicami dziecka. Mimo skrupulatnego grafiku kolejne redakcje mijały się w korytarzu i pod kamienicą przy ul. Staszica w Sosnowcu, gdzie u dziadków ze strony Bartka rezydowali rodzice Madzi i sam Rutkowski z grupą ochrony.
Gdy wkrótce sztab detektywa osiadł w mysłowickim hotelu Trojak, wożono tam także Kasię, Bartka i resztę rodziny. - Zaufali mi i zawierzali rodzinne historie, tylko Kasia traktowała moją obecność jak przestępca policjanta - powie po zdemaskowaniu dziewczyny, z którą wcześniej obchodził się jak z jajkiem.
Portret pamięciowy mężczyzny w jasnej kurtce (który dla policjantów od początku był absurdalnie niekonkretny) Rutkowski wykpi jako konfabulację matki. Po co jednak już pierwszej nocy kazał w żołnierskich słowach uwijać się rysownikowi ("jeden z najlepszych w Polsce", bo u Rutkowskiego wszystko jest najlepsze), by w ekspresowym tempie naszkicował domniemanego napastnika? W jakim celu opublikował ten rysunek, jeśli wiedział - jak policja - że może się na nim rozpoznać pół Polski? - Twarzy nie widać, ale może ktoś na osiedlu zapamiętał tak zwane cechy szczególne samej kurtki? - przekonywał z powagą.
Odprawa u teściów Katarzyny
Katarzyna W. najwyraźniej nie zapałała do opiekuna zaufaniem. Czy kluczowe było jej poczucie winy - jak wykłada Rutkowski, czy może poczucie, że część rodziny ze strony męża zaczyna zaszczuwać ją drobiazgami nieprzychylnych wspomnień, niczym łowne zwierzę?
Zapamiętałem postać matki Kasi, która nie udzielała się w mediach, lecz polecono jej stawić się na odprawę u teściów córki - cicha, skulona, krucha, zapłakana kobieta, której ból i upokorzenie rysowały się na twarzy. To ona nazajutrz po zaginięciu wnuczki wyjawiła nam uczciwie, że młodzi przeżywali poważne problemy finansowe, nie mieli wyjścia i musieli wynająć lokum u znajomych teściów Bartka. Pozostali zaprzeczali tym kłopotom. Czy matka Kasi czuła, ku czemu zmierza sytuacja i przeżywała, że nie potrafi obronić córki przed katastrofą?
Bez świadków, przy ukrytych kamerach
Krzysztof Rutkowski jest niebywale sprawny w działaniu, a swoją firmą zarządza naprawdę imponująco, z wybitnym talentem. Lubi też błysnąć besserwisserstwem i znajomością psychologii człowieka, ale z finezją bywa już rozmaicie. - Miała ogromny strach w oczach i wtedy już wiedziałem, że ona to zrobiła. Byłem absolutnie przekonany na sto procent - tłumaczył, skąd pewność, że dziewczyna powiedziała mu prawdę. Uczynił fetysz ze swojej skuteczności, a dylematy moralne rozstrzyga po sekundzie. Aby wzmocnić efekt psychodramy i bez pudła zdruzgotać mechanizmy obronne Katarzyny, polecił swoim ludziom nie tylko blefować, że mają zeznania, jak dziewczyna sama kładzie się na chodniku i finguje napad, lecz dodatkowo kazał udawać podwładnym, że niby spieszą się do swoich domów, bo tam czekają już z utęsknieniem ich dzieci.
Próbowano też łamać matkę widokiem pustego wózka. Kobieta poprosiła, by ostateczna rozmowa odbyła się bez świadków, by z pokoju wyszli współpracownicy i teściowie. Rutkowski natychmiast polecił im wyjść. A gdy Katarzyna przed trzema pracującymi kamerami (prawdopodobnie ukrytymi) w spazmach wyrzucała z siebie prawdę o śmierci dziecka, dodawał jej otuchy i czule obejmował ramieniem. Zaraz potem przekazał film stacjom telewizyjnym i cała Polska zobaczyła wyznania z "pustego" pokoju.
Rutkowski: To ja jestem bohaterem
Rutkowski nie zna pojęcia uczciwości w stosunku do ściganego przestępcy. Rozwikłując zagadkę zaginięcia półrocznej Madzi wylądował w Sosnowcu przy matce dziecka jak gołąb, żeby zamienić się w węża, który na końcu zaryczał jak lew. Krytykowany na konferencji prasowej za szorstkość i że nie obchodzi go zdrowie psychiczne matki, odpowiedział: - Ja jeszcze wczoraj widziałem ją w doskonałym zdrowiu! Była butna i bardzo pewna siebie, że uniknęła wariografu!
Daje do zrozumienia, że pracę traktuje jak ważną misję w interesie publicznym. A zaraz potem jak małe dziecko cieszy się z przygód i wielkiej frajdy. Gdy dziennikarz TV Polsat News próbował skonfrontować go z zarzutami, że stosował metody niedopuszczalne w państwowych organach ścigania i że pracował dla pieniędzy, odparował, że nie wziął żadnego wynagrodzenia, a akcję zrobił 10 razy taniej niż policja. Dodał z dumą: - Ja odniosłem sukces i ja to wiem. Ja się świetnie czuję. Bohaterem jesteś dotąd, dopóki się nim sam czujesz! To są moje pieniądze, moje ryzyko, moja zabawa.
Żeby dopiąć celu, musiał się znaleźć jak najbliżej rodziców Madzi, ich licznego rodzeństwa i czworga dziadków dziewczynki. Dziś daje do zrozumienia, że taki był plan, lecz na początku żadnym gestem nie zdradzał, że bliskość i zaufanie krewnych dziewczynki, będą mu potrzebne do osaczenia winowajczyni.
- Dodałem tym ludziom otuchy, przywróciłem wiarę w sens poszukiwań dziecka, odżyli i uwierzyli, że Madzia żyje i odnajdzie się cała i zdrowa - cieszył się po pierwszych godzinach intensywnych rozmów z bliskimi dziecka.
Na nieczynnej stacji
W Sosnowcu Rutkowski pojawił się już w czwartek, w trzecim dniu poszukiwań. Sugerował, że do przyjazdu zachęcili go telefonami norwescy Polacy (to znaczące, bo akcja odbicia polskiego dziecka w Norwegii kojarzy się opinii publicznej ze spektakularną skutecznością Rutkowskiego i taki nimb podsycał też skrupulatnie w Sosnowcu).
W czwartek wieczorem po pierwszych nieudanych próbach byliśmy już umówieni na spotkanie z Bartłomiejem W., tatą Madzi (po pierwszych tekstach, w których samotnie stawialiśmy przypuszczenie, że nie było żadnego porwania, rodzina obraziła się na "Gazetę", chociaż przed kamerami bliscy zgodnie wzruszali widzów łzami i swym cierpieniem). Kiedy wieczorem Bartek odebrał umówiony telefon, w słuchawce rozlegały się już stanowcze komendy detektywa z głębi pokoju.
Chłopak oznajmił, że odtąd rodzina nie wypowiada się dla żadnych mediów, a monopol na rozmowy w jej imieniu i wszelkie informacje ma Krzysztof Rutkowski. Od razu wyznaczył spotkanie w scenerii jak z filmu. Mieliśmy czekać na nieczynnej stacji Orlen pod sosnowieckim Auchan.
Będzie pan moim świadkiem
Późnym wieczorem Rutkowski podjechał na stację w dwa samochody, po zlustrowaniu terenu odprawił "żołnierzy" i samotnie przedstawił swój plan. - Na sto procent dziecko znajdzie się żywe i zdrowe - zapewniał, omawiając cztery warianty porwania. Na końcu, zakazując stanowczo przypisywania mu tych słów, powiedział o wariancie piątym. Podejrzewał, że matka, w konflikcie z babcią, miała wszystkiego dosyć i mogła się pozbyć dziecka. - Jeśli się okaże, że Madzia jednak nie żyje, będzie pan świadkiem, że brałem to pod uwagę - zabezpieczył się chytrze na przyszłość.
Na przekór temu, w kolejnych dniach, z pasją wdeptywał w ziemię każdy tytuł i artykuł, w którym pojawiał się choć cień podejrzenia pod adresem najbliższych dziecka. - To niemoralne, poniżej ludzkich odruchów, to nie dziennikarze a hieny! Nie obchodzi ich, jakim koszmarem jest dla najbliższych brak dziecka i dobijają tych biednych ludzi! - potrząsał ze wstrętem numerem tabloidu, w którym tytuł nad zamaskowaną pikselami twarzą Kasi W. rozniecał sensację, "jak wielką tajemnicę skrywa matka dziewczynki?".
Detektyw sprytnie zarządzał medialnym przekazem. Na osobności obiecywał dziennikarzom wyłączność i najlepsze informacje, po czym po kolei dopuszczał do rozmowy z rodzicami dziecka. Mimo skrupulatnego grafiku kolejne redakcje mijały się w korytarzu i pod kamienicą przy ul. Staszica w Sosnowcu, gdzie u dziadków ze strony Bartka rezydowali rodzice Madzi i sam Rutkowski z grupą ochrony.
Gdy wkrótce sztab detektywa osiadł w mysłowickim hotelu Trojak, wożono tam także Kasię, Bartka i resztę rodziny. - Zaufali mi i zawierzali rodzinne historie, tylko Kasia traktowała moją obecność jak przestępca policjanta - powie po zdemaskowaniu dziewczyny, z którą wcześniej obchodził się jak z jajkiem.
Portret pamięciowy mężczyzny w jasnej kurtce (który dla policjantów od początku był absurdalnie niekonkretny) Rutkowski wykpi jako konfabulację matki. Po co jednak już pierwszej nocy kazał w żołnierskich słowach uwijać się rysownikowi ("jeden z najlepszych w Polsce", bo u Rutkowskiego wszystko jest najlepsze), by w ekspresowym tempie naszkicował domniemanego napastnika? W jakim celu opublikował ten rysunek, jeśli wiedział - jak policja - że może się na nim rozpoznać pół Polski? - Twarzy nie widać, ale może ktoś na osiedlu zapamiętał tak zwane cechy szczególne samej kurtki? - przekonywał z powagą.
Odprawa u teściów Katarzyny
Katarzyna W. najwyraźniej nie zapałała do opiekuna zaufaniem. Czy kluczowe było jej poczucie winy - jak wykłada Rutkowski, czy może poczucie, że część rodziny ze strony męża zaczyna zaszczuwać ją drobiazgami nieprzychylnych wspomnień, niczym łowne zwierzę?
Zapamiętałem postać matki Kasi, która nie udzielała się w mediach, lecz polecono jej stawić się na odprawę u teściów córki - cicha, skulona, krucha, zapłakana kobieta, której ból i upokorzenie rysowały się na twarzy. To ona nazajutrz po zaginięciu wnuczki wyjawiła nam uczciwie, że młodzi przeżywali poważne problemy finansowe, nie mieli wyjścia i musieli wynająć lokum u znajomych teściów Bartka. Pozostali zaprzeczali tym kłopotom. Czy matka Kasi czuła, ku czemu zmierza sytuacja i przeżywała, że nie potrafi obronić córki przed katastrofą?
Bez świadków, przy ukrytych kamerach
Krzysztof Rutkowski jest niebywale sprawny w działaniu, a swoją firmą zarządza naprawdę imponująco, z wybitnym talentem. Lubi też błysnąć besserwisserstwem i znajomością psychologii człowieka, ale z finezją bywa już rozmaicie. - Miała ogromny strach w oczach i wtedy już wiedziałem, że ona to zrobiła. Byłem absolutnie przekonany na sto procent - tłumaczył, skąd pewność, że dziewczyna powiedziała mu prawdę. Uczynił fetysz ze swojej skuteczności, a dylematy moralne rozstrzyga po sekundzie. Aby wzmocnić efekt psychodramy i bez pudła zdruzgotać mechanizmy obronne Katarzyny, polecił swoim ludziom nie tylko blefować, że mają zeznania, jak dziewczyna sama kładzie się na chodniku i finguje napad, lecz dodatkowo kazał udawać podwładnym, że niby spieszą się do swoich domów, bo tam czekają już z utęsknieniem ich dzieci.
Próbowano też łamać matkę widokiem pustego wózka. Kobieta poprosiła, by ostateczna rozmowa odbyła się bez świadków, by z pokoju wyszli współpracownicy i teściowie. Rutkowski natychmiast polecił im wyjść. A gdy Katarzyna przed trzema pracującymi kamerami (prawdopodobnie ukrytymi) w spazmach wyrzucała z siebie prawdę o śmierci dziecka, dodawał jej otuchy i czule obejmował ramieniem. Zaraz potem przekazał film stacjom telewizyjnym i cała Polska zobaczyła wyznania z "pustego" pokoju.
Rutkowski: To ja jestem bohaterem
Rutkowski nie zna pojęcia uczciwości w stosunku do ściganego przestępcy. Rozwikłując zagadkę zaginięcia półrocznej Madzi wylądował w Sosnowcu przy matce dziecka jak gołąb, żeby zamienić się w węża, który na końcu zaryczał jak lew. Krytykowany na konferencji prasowej za szorstkość i że nie obchodzi go zdrowie psychiczne matki, odpowiedział: - Ja jeszcze wczoraj widziałem ją w doskonałym zdrowiu! Była butna i bardzo pewna siebie, że uniknęła wariografu!
Daje do zrozumienia, że pracę traktuje jak ważną misję w interesie publicznym. A zaraz potem jak małe dziecko cieszy się z przygód i wielkiej frajdy. Gdy dziennikarz TV Polsat News próbował skonfrontować go z zarzutami, że stosował metody niedopuszczalne w państwowych organach ścigania i że pracował dla pieniędzy, odparował, że nie wziął żadnego wynagrodzenia, a akcję zrobił 10 razy taniej niż policja. Dodał z dumą: - Ja odniosłem sukces i ja to wiem. Ja się świetnie czuję. Bohaterem jesteś dotąd, dopóki się nim sam czujesz! To są moje pieniądze, moje ryzyko, moja zabawa.
Więcej... http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35063,11087871,Krzysztof_Rutkowski__Golab__ktory_okazal_sie_zmija.html#ixzz1lSVr4rnM