piątek, 14 maja 2010

Oficerowie BOR bronili ciała prezydenta

Funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu, którzy czekali 10 kwietnia na płycie lotniska Siewiernyj w Smoleńsku na przylot prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i delegacji udającej się do Katynia, byli jednymi z pierwszych na miejscu katastrofy Tu-154M. Oficerowie nie chcieli wydać ciała prezydenta Rosjanom; na polecenie władz rosyjskich wszystkie ciała miały zostać przewiezione do Moskwy.

Funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu przykryli ciało prezydenta własnymi marynarkami.

Jak relacjonuje jeden z uczestników zajścia, funkcjonariusze BOR utworzyli kordon wokół ciała prezydenta, nie godząc się na jego wydanie władzom Rosji. Wcześniej przykryli je własnymi marynarkami. Prezydencka ochrona mogła szybko zlokalizować ciało Lecha Kaczyńskiego dzięki chipowi, który prezydent miał w marynarce. Funkcjonariusze widzieli też ciało Marii Kaczyńskiej, ale nie byli już w stanie go "zabezpieczyć", nie mogąc pozwolić sobie na rozproszenie. Za służbę do końca zostali zawieszeni w czynnościach. Powód: nieautoryzowane użycie broni. Biuro Ochrony Rządu odmawia komentarzy na ten temat do czasu zakończenia śledztwa.
Sprawę ma poruszyć na posiedzeniu sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych poseł Jarosław Zieliński (PiS). - Nie mam informacji na temat tego zdarzenia. Będę o tę sprawę dopytywał - mówi poseł. O sprawie słyszał Bogdan Święczkowski, szef ABW w latach 2006-2007, ale nie zna żadnych szczegółów. - Słyszałem o tym, ale nie mam szczegółowej wiedzy na ten temat - wyjaśnia.
Według Zielińskiego, komisja będzie chciała wyjaśnić ten wątek, ale przystąpiła także do czynności, które mają na celu wyjaśnienie całej katastrofy, i wystąpiła już do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego o wydanie dotyczących jej materiałów. - Poprosiliśmy o materiały z centrum antyterrorystycznego ABW. Otrzymaliśmy jak na razie skąpe materiały, ale będą one punktem wyjścia do prac komisji. Będziemy dopytywać także inne służby w tej sprawie - mówi poseł.
Incydent z udziałem ochrony prezydenta i rosyjskich służb prawdopodobnie został zarejestrowany na filmie nakręconym telefonem komórkowym, ciągle badanym przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego na zlecenie prokuratury wojskowej. Wyjaśniałoby to zastanawiające tłumaczenia śledczych na temat rzekomej niemożności zweryfikowania zawartości nagrania, którego autentyczność potwierdzono. Na filmie słychać fragmenty komend w języku polskim i rosyjskim. Słychać też odgłosy wystrzałów, które odnotowane zostały w protokołach przesłuchań rosyjskich milicjantów. Scenariusz zdarzenia utrwalony na filmie potwierdza autentyczność zajścia: postacie w białych koszulach to oficerowie BOR przeszukujący miejsce katastrofy. Film dokumentuje też użycie broni palnej sygnalizujące, że ochrona nie zamierza wydać ciała prezydenta rosyjskim funkcjonariuszom, w tle słychać rosyjskojęzyczną komendę oficerów BOR (z wyraźnym polskim akcentem) skierowaną do Rosjan: "Wsie nazad!" - wszyscy do tyłu!
Wraz z upływem czasu wątpliwości w sprawie tragedii na lotnisku Siewiernyj przybywa. Opinię bulwersuje m.in. brak należytego zabezpieczenia miejsca katastrofy. Osoby postronne wciąż znajdują ważne części samolotu, np. urządzenia do wypuszczania podwozia w samolocie. O skali zaniedbań na miejscu tragedii świadczy chociażby znaleziony długo po katastrofie fragment urządzenia służącego do wysuwania podwozia. Pokazywał go w środowej "Misji specjalnej" w TVP 1 Tomasz Sakiewicz. - Brak zabezpieczenia śladów to skandal, za który odpowiedzialność ponosi zarówno strona polska, jak i rosyjska. Nawet jeśli uznamy, że tylko strona rosyjska prowadzi to śledztwo, to - moim zdaniem - brak zabezpieczenia miejsca tragedii jest niedopuszczalnym skandalem, także według przepisów rosyjskich - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Bogdan Święczkowski, były szef ABW. Może to wręcz uniemożliwić poznanie rzeczywistych przyczyn tragedii. Zdaniem karnisty z Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Piotra Kruszyńskiego, prawdopodobieństwo takiego obrotu sprawy jest ogromne.
Faktem jest też niedoinformowanie rodzin ofiar, które nie wiedzą nawet tego, czy przeprowadzono sekcję zwłok ich bliskich. - Opinia publiczna powinna być informowana o przebiegu śledztwa, zwłaszcza w sytuacji kiedy giną prezydent, jego małżonka, część elity politycznej kraju. Uważam, że w takich okolicznościach nie powinno się czekać na formalne zakończenie śledztwa, które może potrwać naprawdę długo - stwierdza prof. Kruszyński. - W Polsce mówi się, że jest prowadzone śledztwo, ale ja jako adwokat pierwszy raz widzę takie śledztwo, w którym nie prowadzi się żadnych czynności, a jedynym działaniem jest oczekiwanie na kopie dokumentów - podkreśla mecenas Bogdan Borkowski, pełnomocnik rodziny państwa Olewników. Według mecenasa, zgodnie z Kodeksem Postępowania Karnego powinno się wysłać chociaż pisma do rodzin ofiar z informacją, że mają one prawo zgłosić się jako pokrzywdzone w tym śledztwie. - Moim zdaniem, miałyby nawet prawo w drodze zagranicznej pomocy prawnej poprzez MSZ zgłosić się do śledztwa rosyjskiego. MSZ mogłoby przesłać takie zgłoszenie do ministerstwa sprawiedliwości Rosji poprzez MSZ rosyjski, aby te osoby wystąpiły jako pokrzywdzone w tym śledztwie - zaznacza adwokat. Jak wyjaśnia, status osoby pokrzywdzonej daje prawo do bycia informowanym o wszystkich czynnościach procesowych, czyli np. eksperymentach czy przesłuchaniach świadków, a osoby takie mają prawo zajmować stanowiska procesowe, czyli wnosić o zbadanie niektórych wątków, o przesłuchania czy o przeprowadzenie dowodów. Według mecenasa, także sekcje zwłok ofiar tragedii można było wykonać po dotarciu ciał do Polski. - To wymagałoby moralnej zgody rodziny, ale ten trud przeprowadzenia sekcji trzeba było podjąć, chociażby w celu zdobycia własnych dowodów w sprawie, bo my nie wiemy, co tak naprawdę prześlą Rosjanie - podkreśla mecenas Borkowski.
Tymczasem krewni części ofiar katastrofy tupolewa wystosowali apel w obronie dobrego imienia śp. mjr. Arkadiusza Protasiuka, kapitana prezydenckiego Tu-154M. Jego treść zamieścił portal niezależna.pl. "Nie możemy zgodzić się z tym, aby odpowiedzialność za skutki tragedii smoleńskiej została przerzucona na nieżyjącą załogę samolotu, w tym jego kapitana, pilota wojskowego pierwszej klasy - Ś.P. majora WP Arkadiusza Protasiuka" - napisano m.in. w apelu. "Obawiamy się, że jedną z pierwszych prób takiego działania, szczególnie dotkliwie odbieraną przez Bliskich, był znamienny brak przedstawicieli administracji rządowej na państwowej przecież ceremonii pogrzebowej Ś.P. majora pilota WP Arkadiusza Protasiuka. (...) Jako bliscy Ofiar katastrofy smoleńskiej nie możemy się zgodzić na to, aby władze, w imię nieznanych nam celów, dzieliły załogę i pasażerów samolotu specjalnego na dobrych i złych, na ofiary i winnych" - uważają autorzy listu.
Paweł Tunia

Szyfrant Zielonka żyje w Chinach, czy leżał nad Wisłą?

bard

2010-05-13, ostatnia aktualizacja 2010-05-13 17:17

Stefan Zielonka
Stefan Zielonka
fot. Nasza-klasa.pl

Szyfrant Stefan Zielonka zaginął w kwietniu zeszłego roku. Od tego czasu mnożą się hipotezy na temat jego losów: samobójstwo, zamordowany, uciekł i pracuje dla obcego wywiadu. Pomimo, ze prokuratorzy są prawie pewni, że kilka tygodni temu to właśnie ciało szyfranta znaleziono nad Wisłą, znowu pojawiła się informacja, że Zielonka żyje i ma się dobrze.

7 maja 2009 roku w mediach pojawiła się informacja, że policja i służby specjalne poszukują 52-letniego Stefana Zielonki - szyfranta pracującego dla wywiadu wojskowego. Chorąży miał posiadać ogromną wiedzę na temat wywiadu i procedur NATO-wskich.

Szyfrant 12 kwietnia 2009 roku wyszedł ze swojego mieszkania na warszawskim Gocławiu i od tamtej pory nie dał znaku życia. Ani rodzina, ani pracodawca nie wiedzą co się z nim dzieje. W chwili zniknięcia miał być na zwolnieniu lekarskim. Na początku nikt z przełożonych Zielonki nie zwrócił uwagi, że nie ma go w pracy. Sprawa była bagatelizowana przez kierownictwo wywiadu.

Kilka dni później "Dziennik" napisał, że szef wywiadu wojskowego płk Radosław Kujawa tuszował sprawę. Wywiad nie przekazał informacji o zaginięciu Zielonki ani do prokuratury wojskowej, ani do żandarmerii. Natomiast na posiedzeniu sejmowej komisji ds. służb specjalnych, Kujawa zapewniał że zrobił wszystko, aby wyjaśnić tajemnicze zniknięcie. Prokuratura przyznała, że zajęła się sprawą dopiero po pojawieniu się informacji w mediach, czyli dokładnie miesiąc po zniknięciu szyfranta. - Postępowanie zostało przez nas wszczęte 13 maja. Tak późno dlatego, że do czasu publikacji "Dziennika" nic o zaginięciu chorążego Zielonki nie wiedzieliśmy - mówił płk Grzegorz Skrzypek, szef wojskowej prokuratury garnizonowej w Warszawie.

Problemy psychiczne

Po posiedzeniu komisji ds. służb specjalnych, usłyszeliśmy od posłów, że szyfrant miał problemy zdrowotne i osobiste. Nieoficjalnie mówiło się o samobójstwie.

Tydzień od pojawienia się informacji o zaginięciu szyfranta na biurko prezydenta trafił tajny raport przygotowany przez Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Według RMF FM Stefan Zielonka leczył się na depresję. Chorąży przez dwa lata od likwidacji WSI miał czekać na weryfikację, co odbiło się na jego zdrowiu psychicznym. Złożył rezygnację, miał już prawa emerytalne, ale przełożeni namówili go na pozostanie w służbie - twierdziła rozgłośnia. Wywiadowi brakowało doświadczonych szyfrantów. Sięgnięto więc po sumiennego żołnierza z 20-letnim stażem i doświadczeniem z misji na Bałkanach. Na problemy w pracy miały nałożyć się problemy rodzinne. Mężczyzna od lat był w separacji z żoną. Mieszkał z nią w jednym domu, w osobnych pokojach zamykanych na klucz - donosiło radio.

Rosyjski i Chiński trop

Od samego początku śledczy nie wykluczali żadnej z wersji: od przypadkowej śmierci, poprzez morderstwo, porwanie, aż po zdradę kraju. Ta ostatnia oczywiście najbardziej działa na wyobraźnię. W mediach pojawiały się doniesienia, że Zielonka sprzedawał informacje obcym wywiadom.

Najpierw mieli to być Chińczycy. "Najpoważniejsza hipoteza dotycząca zniknięcia szyfranta chorążego Stefana Zielonki zakłada jego zdradę i wieloletnią współpracę z chińskim wywiadem" - podał w grudniu zeszłego roku "Dziennik Gazeta Prawna".

Kolejnym krajem, który miał korzystać z usług naszego szyfranta była Rosja. Taka informacja pojawiła się w rosyjskim tygodniku "Argumenti Niedieli". "Dla wywiadu nie ma nic gorszego od zniknięcia szyfranta. O pozyskaniu osoby pracującej na tym stanowisku marzą wszystkie służby specjalne" - napisali dziennikarze "Argumenti Niedieli". Ich zdaniem zniknięcie chorążego mogło mieć kolosalne znaczenie dla całego systemu bezpieczeństwa państw NATO, a stać za nim mogli właśnie Rosjanie.

Rewelacje rosyjskich mediów były, przynajmniej oficjalnie, bagatelizowane przez polskie służby. - Ta informacja to zemsta za schwytanie przez nasz kontrwywiad ich szpiega - twierdził oficer polskiej armii. Rzeczywiście kilka tygodni wcześniej wypłynęła wiadomość, że ABW schwytała Rosjanina podejrzanego o szpiegostwo. Wówczas rosyjskie media uznały informacje o wpadce szpiega jako "bzdurne". - My o Polsce wiemy wszystko. Intencje jej politycznych liderów otwarcie przekazywane są przez media i nie stanowią żadnej tajemnicy - przekonywał emerytowany oficer rosyjskich służb.

Z biegiem czasu pojawiało się coraz więcej doniesień o tym co Zielonka miał wiedzieć i czym się zajmować. Z informacji "DGP" wynikało, że chorąży brał udział w szkoleniach tzw. nielegałów, czyli agentów wysyłanych w świat bez dyplomatycznego statusu. Znał ich twarze, tożsamości i kraje do których zostali wysłani. Ponadto Zielonka przez wiele lat szyfrował depesze wojskowego wywiadu. Znał budowę i zasadę działania sprzętu służącego do kodowania informacji. Doskonale orientował się w metodach komunikacji państw NATO - donosił "DGP".

Kilkaset tysięcy na koncie

Tezę o zdradzie chorążego miały potwierdzać informację, które pojawiły się już na początku sprawy. Zielonka przed samym opuszczeniem mieszkania miał zabrać ze sobą osobiste pamiątki. Nie wziął natomiast dokumentów ani pieniędzy - wynikało z informacji "Dziennika".

Mogło to oznaczać, że wiedział, iż nie wróci do domu. Kolejną rzeczą, która miała świadczyć o tym, że Zielonka zdradził był fakt, że na jego koncie leży kilkaset tysięcy złotych, których nikt nie próbował podjąć. To miało potwierdzać hipotezę, że Zielonka został zwerbowany przez obce służby, które w takich sytuacjach zapewniają pełne utrzymanie.

Dezerter

Na początku marca tego roku - mimo lansowanej tezy o "zwykłym", kryminalnym zaginięciu (morderstwo, wypadek) - prokuratura zdecydowała się postawić chorążemu zarzut dezercji, za co grozi od trzech miesięcy do pieciu lat więzienia. Jednocześnie wiceszef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Ireneusz Szeląg poinformował, że wobec niemożności przesłuchania Stefana Zielonki, śledztwo w jego sprawie zostanie w zawieszone. Prokuratura nie ujawniła jakie fakty pozwoliły na postawienie zarzutu.

Fragmenty ciała i wyciąg z banku

W ostatnim czasie sprawa Zielonki nabrała rozpędu. 23 kwietnia francuski portal "Intelligence Online" napisał, że polski szyfrant uciekł do Chin i mieszka w okolicach Szanghaju razem z żoną i dzieckiem. Służby pracujące dla Ministerstwa Bezpieczeństwa Chin miały wywieźć go z Polski, gdy na tropie Zielonki znalazł się kontrwywiad - czytamy na stronach portalu.

Zaledwie kilka dni po tej rewelacji w Wiśle odnaleziono fragmenty ciała mężczyzny z dokumentami należącymi do szyfranta. Okazało się, że odnalezione fragmenty to tak naprawdę "dolne partie ciała w stanie totalnego rozkładu". Po chwili na miejscu byli przedstawiciele wojskowej prokuratury. Śledczy nie mieli wątpliwości co do nietypowego odkrycia - Znaleźliśmy ciało, które wstępnie możemy zidentyfikować jako zwłoki Stefana Zielonki - mówił w TVN Warszawa płk Krzysztof Parulski, naczelny prokurator wojskowy.

Jednak stołeczni policjanci nieoficjalnie mówili, że sprawa jest dosyć dziwna. Ciało było w stanie totalnego rozkładu, natomiast dokumenty z nazwiskiem Zielonki były całkiem dobrze zachowane.

Prokuratorzy podkreślili, że w stu procentach będzie można stwierdzić, czy odnalezione ciało faktycznie należało do Stefana Zielonki, dopiero po badaniach DNA. Dwa dni temu okazało się jednak, że przeprowadzone testy dały sprzeczne wyniki. - Badania DNA dokonane z fragmentów kośćca wykazały, że to jest szyfrant. Badania zęba wykluczyły to - mówił w RMF FM prokurator generalny Andrzej Seremet. W efekcie zdecydowano się przeprowadzić trzecie ostateczne badanie. Wynik ma być znany 20 maja.

Zielonka jednak żywy

Zdaniem Philippe Vasseta, szefa portalu "Intelligence Online" odnalezienie ciała, kilka dni po opublikowaniu informacji niewygodnej dla polskich służb, może być zwyczajną zmyłką. Dziennikarz podkreśla, że nawet jeżeli prokuratura poinformuje, że DNA odnalezionych zwłok zgadza się z DNA Zielonki to i tak nigdy nie będziemy mieć pewności czy wyniki nie zostały sfałszowane. - Jest ciągle pewne na 90 proc., że szyfrant Stefan Zielonka żyje i pracuje w rejonie Szanghaju jako doradca chińskiego wywiadu - powiedział w rozmowie z RMF FM Philippe Vasset. Nadal jednak nie przedstawił żadnych dowodów na poparcie swojej tezy.