niedziela, 20 kwietnia 2014

Roman Wilhelmi: anioł spod ciemnej gwiazdy

Roman Wilhelmi Foto: BE&W

Cha­ry­zma­tycz­ny, bez­kom­pro­mi­so­wy, pełen nie­okieł­zna­nej ener­gii, na sce­nie dawał z sie­bie wszyst­ko. Żył szyb­ko, in­ten­syw­nie, nie oszczę­dzał się. "Linię życia mam długą", mówił kie­dyś w jed­nym z wy­wia­dów. Do ostat­nich chwil snuł da­le­ko­sięż­ne, am­bit­ne plany. Zmarł po cięż­kiej cho­ro­bie, za­le­d­wie kilka mie­się­cy po pięć­dzie­sią­tych pią­tych uro­dzi­nach.

Był dziec­kiem nie­sfor­nym i trud­nym do po­skro­mie­nia. Przez lata uczęsz­czał do szko­ły w Alek­san­dro­wie Ku­jaw­skim, pro­wa­dzo­nej przez ojców z To­wa­rzy­stwa Sa­le­zjań­skie­go, do któ­rej prze­nie­śli go zde­spe­ro­wa­ni ro­dzi­ce, wie­rząc, że może księ­ża na­uczą chłop­ca dys­cy­pli­ny. Nad jego cha­rak­te­rem nie za­pa­no­wa­no, ale to tam, za­in­spi­ro­wa­ny przez księ­dza o nader ar­ty­stycz­nej duszy, za­de­biu­to­wał na sce­nie... gra­jąc w ja­seł­kach Je­zu­sa; wła­śnie wtedy na­ro­dzi­ło się jego za­in­te­re­so­wa­nie ak­tor­stwem. Za­czął się roz­wi­jać, ćwi­czył, wy­grał nawet kon­kurs re­cy­ta­tor­ski w po­znań­skim radiu i, za­chę­co­ny od­nie­sio­nym wów­czas suk­ce­sem, po­sta­no­wił wresz­cie sta­nąć przed ko­mi­sją pod­czas eg­za­mi­nu do szko­ły ak­tor­skiej. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, by oblał – dzień wcze­śniej spu­chła mu cała twarz i ledwo mógł mówić (cudem wy­gło­sił przy­go­to­wa­ny wiersz); zna­lazł się jed­nak na li­ście przy­ję­tych mimo wy­raź­ne­go sprze­ci­wu Adama Ha­nusz­kie­wi­cza, który sta­now­czo nie zga­dzał się na przy­ję­cie Wil­hel­mie­go do grona stu­den­tów, ar­gu­men­tu­jąc swą de­cy­zję nie­wy­star­cza­ją­cym wzro­stem aspi­ru­ją­ce­go ak­to­ra. I cho­ciaż stu­dia ukoń­czył z do­sko­na­łym wy­ni­kiem, a nie­któ­rzy pro­fe­so­ro­wie mieli go za ogrom­ny ta­lent, długo nie mógł się prze­bić.

REKLAMA

Kiedy dy­rek­to­rem te­atru zo­stał Alek­san­der Bar­di­ni, czło­nek war­szaw­skiej PWST i men­tor Wil­hel­mie­go, młody aktor zo­stał ze­pchnię­ty na drugi plan. Na po­cząt­ku chciał nawet wy­je­chać do innej czę­ści kraju, ale pro­fe­sor na­mó­wił go na po­zo­sta­nie w War­sza­wie. I Wil­hel­mi zo­stał, choć przez dłu­gie mie­sią­ce mu­siał za­do­wa­lać się ro­la­mi epi­zo­dycz­ny­mi i nie­roz­wi­ja­ją­cy­mi, gdyż Bar­di­ni (zresz­tą po­dob­nie jak Ha­nusz­kie­wicz) miał go za dość ni­ja­kie­go, po­zba­wio­ne­go ar­ty­stycz­nej oso­bo­wo­ści i mniej uta­len­to­wa­ne­go od ko­le­gów z roku; do­pie­ro Ja­nusz War­miń­ski po­zwo­lił mu za­ist­nieć na sce­nie.

Ar­ty­sta pełen sprzecz­no­ści

Roman Wil­hel­mi wy­zna­wał, że przez długi czas nie miał dy­stan­su ani do sie­bie, ani do swo­jej pracy. Ne­ga­tyw­ne re­cen­zje go za­ła­my­wa­ły, nie po­tra­fił śmiać się ze swo­ich sła­bo­stek, był za­pa­trzo­nym w sie­bie ego­istą, igno­ro­wał to, co dzia­ło się wokół niego, a na ko­le­gów z ze­spo­łu pa­trzył z wyż­szo­ścią. Do­pie­ro po kilku la­tach udało mu się zwal­czyć wiele spo­śród tych cech; prze­stał za­bie­gać o uwagę i dbać o to, co pisze o nim prasa. Nie zmie­ni­ło się jedno – Wil­hel­mi po­zo­stał sa­mot­ni­kiem, nie­prze­pa­da­ją­cym za ludź­mi ze swo­je­go oto­cze­nia, nie in­te­gro­wał się, uni­kał wspól­nych im­prez, praca ze­spo­ło­wa była dla niego ka­tor­gą i nie po­tra­fił się w niej od­na­leźć. Ko­chał ak­tor­stwo, nie ak­to­rów. Nic więc dziw­ne­go, że re­ży­se­rzy czę­sto sobie z nim nie ra­dzi­li, nie po­tra­fi­li zro­zu­mieć jego ar­ty­stycz­nych kon­cep­cji, zaś ze wzglę­du na szcze­ry i twar­dy cha­rak­ter nie prze­pa­da­li za nim ko­le­dzy z pracy. Zda­rza­ły się też Wil­hel­mie­mu na­pa­dy agre­sji, sły­nął ze swo­jej po­ryw­czo­ści, a tym, któ­rzy mu pod­pa­dli, po­tra­fił po­rząd­nie – i cel­nie – na­wrzu­cać. Z dru­giej jed­nak stro­ny za­pa­mię­ta­no go rów­nież jako duszę to­wa­rzy­stwa, męż­czy­znę o nie­prze­cięt­nej in­te­li­gen­cji, sły­ną­ce­go z do­sko­na­łe­go po­czu­cia hu­mo­ru. Był pełen sprzecz­no­ści i dzię­ki temu sta­wał się jesz­cze bar­dziej in­te­re­su­ją­cy; wła­śnie tę część swo­jej oso­bo­wo­ści prze­no­sił na ekran, umie­jęt­nie wy­ko­rzy­stu­jąc ją przy two­rze­niu po­sta­ci.

Naj­le­piej czuł się jed­nak w ro­lach ko­me­dio­wych, choć re­ży­se­rzy nie chcie­li an­ga­żo­wać go do fil­mów lek­kich; Wil­hel­mi iry­to­wał się, że jego po­sta­ciom za­wsze mu­siał to­wa­rzy­szyć wiel­ki dra­mat. Nie­for­mal­nie mia­no­wa­no go czo­ło­wym od­twór­cą ról ne­ga­tyw­nych bo­ha­te­rów na ekra­nie i w te­atrze, ale wy­jąt­ko­wo mu to nie prze­szka­dza­ło; uwa­żał, że czar­ne cha­rak­te­ry są znacz­nie cie­kaw­sze. Po­go­dził się z tym, że jest ska­za­ny na gry­wa­nie typów spod ciem­nej gwiaz­dy, i sku­piał się, by ich zro­zu­mieć, chciał, żeby stali się jak naj­bar­dziej wia­ry­god­ni. W pracę an­ga­żo­wał się całym ser­cem, dążył do per­fek­cji, swo­ich bo­ha­te­rów roz­pra­co­wy­wał i do­pra­co­wy­wał, póki sam nie był za­do­wo­lo­ny z efek­tu; a jed­no­cze­śnie stwa­rzał wra­że­nie, że gra ot tak, mi­mo­cho­dem, nie­dba­le, dając się po­nieść emo­cjom.


Choć żył teatrem, nie odrzucał propozycji filmowych. Na długie lata zaszufladkowała go rola Olgierda Jarosza w serialu "Czterej pancerni i pies", choć grany przez Wilhelmiego bohater ginie dość szybko. Planowano wprawdzie jakoś go wskrzesić, wprowadzić do scenariusza brata bliźniaka czy też sobowtóra Olgierda, ale sam zainteresowany po przeczytaniu wstępnych szkiców zdusił te plany w zarodku. Później latami czekał na jakąś ważniejszą ekranową rolę, i tak bardzo bał się, iż znowu przylepią mu łatkę, że na początku odrzucił rolę w "Karierze Nikodema Dyzmy" (zdecydował się ponoć dopiero wtedy, gdy ktoś sprytnie napomknął, że następnym kandydatem typowanym do tej roli jest Jerzy Stuhr. Wilhelmi nie znosił konkurencji i nie wierzył, że ktoś mógłby go godnie zastąpić).

Nie wiedział, że umiera

REKLAMA

Nigdy nie narzekał na brak powodzenia u kobiet, jednak nie był partnerem łatwym w pożyciu. Aktorce Iwonie Bielskiej, z którą był w związku na odległość (on wówczas pracował w Krakowie, ona pomieszkiwała w Warszawie) fundował prawdziwą uczuciową huśtawkę; potrafił zadzwonić do niej i oznajmić, że jeśli zaraz do niego nie przyjedzie, skoczy z balkonu. Potem Wilhelmi oświadczył się koleżance z akademika, Danucie, i szybko wzięli ślub. Żona wspominała go jako człowieka wspaniałego, choć konfliktowego. Rozstali się po dziewięciu latach małżeństwa, ale pozostali w dobrych stosunkach. Aktor, niezrażony uczuciowymi niepowodzeniami, nie zrezygnował z poszukiwania miłości i wkrótce stanął przed ołtarzem poza raz drugi, tym razem z Mariką, węgierską tłumaczką. Doczekali się syna Rafała, ale i ten związek nie przetrwał. Według relacji przyjaciół, po rozwodzie Wilhelmi nie interesował się losem dziecka, aż wreszcie matka, pozbawiona środków finansowych, wyjechała wraz z synem do Austrii w poszukiwaniu lepszego życia. Wilhelmi przełknął gorzką pigułkę i znowu wrócił do gry. Romans z Grażyną Barszczewską skończył się szybko, z powodu, oczywiście, różnicy charakterów. Ostatnią partnerką aktora była sekretarka planu filmowego, Liliana; to dla niej Wilhelmi powolutku zaczął zmieniać swoje życie, próbował się uspokoić i wyciszyć, nieco zwolnić. Za późno.

Mówi się, że wykończył go stres tłumiony dużymi ilościami alkoholu i wypalanymi w nadmiarze papierosami. Podobno nie wiedział, że umiera. Lekarze nie dawali mu jednak prawie żadnych szans, ich diagnoza była bezlitosna: rak wątroby z przerzutami do płuc. Do ostatnich chwil, dopóki tylko pozwalało mu zdrowie, Wilhelmi pracował, grał. Albo faktycznie nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, albo nie dopuszczał faktów do świadomości. Planował udział w kolejnych występach, napomykał nawet o przeprowadzce do Francji.

Zmarł 3 listopada 1991 roku. Miał zaledwie 55 lat.