niedziela, 17 lutego 2013

Tu mówi Londek






Jesz­cze nie­daw­no bry­tyj­skie media pi­sa­ły, że Po­la­cy wy­ja­da­ją kar­pie ze sta­wów w par­kach i za­bi­ja­ją ła­bę­dzie. Ale coś się zmie­nia. Bry­tyj­czy­cy po­wo­li do­strze­ga­ją, że nasi ro­da­cy po­tra­fią tu się roz­py­chać łok­cia­mi. I że trze­ba nas trak­to­wać po­waż­nie.

Pol­ski jest dru­gim ję­zy­kiem w An­glii – podał nie­daw­no bry­tyj­ski urząd sta­ty­stycz­ny, wia­do­mość tra­fi­ła na czo­łów­ki dzien­ni­ków BBC. W tym ję­zy­ku mówi tu pra­wie 550 tys. osób! Media za­czę­ły nagle chwa­lić Po­la­ków. I to nie za umie­jęt­ność na­pra­wia­nia kra­nów.

W "Ti­me­sie" ty­dzień temu uka­zał się ma­te­riał o Pol­sce na całą szpal­tę: quiz, fo­to­gra­fie słyn­nych Po­la­ków: Wa­łę­sa, Cho­pin, Po­lań­ski, bram­karz Ar­se­na­lu Woj­ciech Szczę­sny (była też ak­tor­ka Scar­lett Jo­hans­son, któ­rej dziad­ko­wie po­cho­dzi­li z Pol­ski). Po­ni­żej ar­ty­kuł o pol­skiej kul­tu­rze w Lon­dy­nie (na­zy­wa­nym przez naj­now­szych imi­gran­tów Lond­kiem). Wszyst­ko mówi sam tytuł: "Tęt­nią­ca ży­ciem spo­łecz­ność”.

– Miło, że za­czę­ły pisać o nas nawet "Daily Mail” i "Daily Express”, które zwy­kle lubią nam za­rzu­cać wy­łu­dza­nie za­sił­ków – mówi "New­swe­eko­wi” Wik­tor Mosz­czyń­ski, dzia­łacz Zjed­no­cze­nia Pol­skie­go z lon­dyń­skie­go Ealin­gu. Nie uszło jed­nak jego uwa­dze, że obok laur­ki dla nas "Times” za­mie­ścił pro­tek­cjo­nal­ny wstęp­niak: "Co Bry­tyj­czy­cy za­wdzię­cza­ją Po­la­kom?”.

Czy­tel­nik mógł się z niego do­wie­dzieć, że dzię­ki na­szym ro­da­kom życie jest lep­sze, bo wy­spia­rzom bli­żej teraz do ki­szo­ne­go ogór­ka. Przy­by­ło też do­brych hy­drau­li­ków i re­stau­ra­cji z pie­ro­ga­mi. „Po­la­cy dzię­ki tej die­cie nie śli­zga­ją się zimą na lo­dzie, a ro­bot­ni­cy ła­twiej łapią rów­no­wa­gę” – szy­dził autor.

Kilka dni póź­niej fe­lie­to­ni­sta tej samej ga­ze­ty za­su­ge­ro­wał, że Po­la­cy to spe­cja­li­ści od li­kwi­da­cji Żydów. "Wrzu­ca­ją Żydów do stud­ni, za­le­wa­ją be­to­nem i piją wódkę” – pisał Giles Coren. W obro­nę Pol­ski za­an­ga­żo­wa­li się już nie tylko nasi dy­plo­ma­ci i Zjed­no­cze­nie Pol­skie.  Do akcji wkro­czy­li także Po­la­cy, któ­rzy zro­bi­li ka­rie­ry na Wy­spach.

Od pizzy do Barc­lays


– Ostro pro­te­stu­je­my prze­ciw­ko takim in­cy­den­tom w bry­tyj­skich me­diach. Opo­wia­da­my o nich lu­dziom w City – mówi "New­swe­eko­wi” Łu­kasz Filim, prze­wod­ni­czą­cy Po­lish Pro­fes­sio­nals in Lon­don (PPL). Grupa zrze­sza setki pol­skich fi­nan­si­stów, praw­ni­ków, le­ka­rzy i in­ży­nie­rów. Od grud­nia ze­szłe­go roku Filim może się czuć Bry­tyj­czy­kiem. Zdał eg­za­min na oby­wa­te­la Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa. Do­sko­na­le zna re­alia kraju i za­ka­mar­ki an­giel­skiej duszy. – Czę­sto nawet bar­dzo przy­jaź­ni nam wy­spia­rze na­rze­ka­ją na klną­cych Po­la­ków z pusz­ką piwa w ręku, a przy­my­ka­ją oko na tłumy pi­ja­nych Bry­tyj­czy­ków w piąt­ko­we i so­bot­nie wie­czo­ry – mówi Filim.

W Lon­dy­nie miesz­ka i pra­cu­je od ponad ośmiu lat. Po skoń­cze­niu uczel­ni fi­nan­so­wej w Pol­sce przy­je­chał do An­glii w maju 2004 r., od razu po otwar­ciu gra­nic. Ma­rzył o pracy w banku. Naj­pierw dwa lata roz­wo­ził pizzę i cho­dził na kursy an­giel­skie­go. W końcu zło­żył CV do Barc­lays. Prze­szedł przez sito eli­mi­na­cji. Na po­cząt­ku był "pol­skim ka­sje­rem”. Na szy­bie banku po­ja­wi­ła się pol­ska flaga. Dziś jest me­ne­dże­rem od­dzia­łu Barc­lays w lon­dyń­skim City. Po go­dzi­nach dzia­ła w sto­wa­rzy­sze­niu.

W lipcu ubie­głe­go roku Po­lish Pro­fes­sio­nals urzą­dzi­li bal prze­bie­rań­ców na wy­na­ję­tym stat­ku, któ­rym pły­wa­li po Ta­mi­zie. Co ty­dzień spo­ty­ka­ją się m.in. w pol­skim Ogni­sku. To klub i re­stau­ra­cja nie­opo­dal słyn­ne­go lon­dyń­skie­go Mu­zeum Nauki. – Miej­sce jest do­brze znane bry­tyj­skiej eli­cie. Mocny pol­ski brand – mówi Filim. W ubie­głym roku pry­wat­ne przy­ję­cie w Ogni­sku urzą­dził ponoć pre­mier David Ca­me­ron. Re­gu­lar­nie wpada tu na lun­che miesz­ka­ją­cy nie­opo­dal aktor Hugh Grant.

– Na­uczy­łem się szyb­ko, że An­gli­cy sza­nu­ją tylko zwy­cięz­ców – mówi Filim, który od ośmiu lat gra z lon­dyń­czy­ka­mi w pił­kar­skich "piąt­kach”. – Dow­ci­py o nas skoń­czy­ły się, kiedy da­li­śmy im kilka razy nie­złe­go łup­nia, np. 15 do 5 – wspo­mi­na. Teraz Filim marzy, by przy­po­mnieć bry­tyj­skim me­diom i po­li­ty­kom, że pol­scy hy­drau­li­cy i fi­nan­si­ści za­słu­gu­ją na re­spekt. – Dla­te­go po­wo­ła­li­śmy w Po­lish Pro­fes­sio­nals grupę po­li­tycz­ną – mówi "New­swe­eko­wi”.

Łatwy cel

W ubie­gły czwar­tek Pro­fe­sjo­na­li­stów za­pro­sił do sie­dzi­by Izby Gmin kon­ser­wa­ty­sta Da­niel Kaw­czyn­ski. To je­dy­ny bry­tyj­ski poseł uro­dzo­ny w Pol­sce (wy­je­chał w wieku sze­ściu lat). Obu­rza­ją go an­ty­pol­skie wy­sko­ki bry­tyj­skich me­diów. – Po­la­cy są ła­twym celem. Mają ten sam kolor skóry i można o nich mówić rze­czy, które w przy­pad­ku in­nych grup et­nicz­nych, choć­by Pa­ki­stań­czy­ków czy Chiń­czy­ków, by­ły­by ka­ral­ne jako ra­si­stow­skie – pod­kre­ślał poseł Kaw­czyn­ski na ła­mach "The In­de­pen­dent”.

Z kse­no­fo­bią bry­tyj­skich me­diów wal­czy także eli­tar­na opi­nio­twór­cza or­ga­ni­za­cja pol­skiej śmie­tan­ki w Lon­dy­nie: Po­lish City Club (PCC). – Skoro pol­ski to drugi język w An­glii, teraz nasz głos musi za­cząć być sły­szal­ny – mówi "New­swe­eko­wi” Do­ro­ta Zim­noch, pre­zy­dent PPC, na co dzień lon­dyń­ski eks­pert fi­nan­so­wy wiel­kiej firmy ubez­pie­cze­nio­wej. Eks­klu­zyw­ny klub, któ­rym kie­ru­je Zim­noch, sku­pia około 80 wy­brań­ców. Ma też kil­ku­set sym­pa­ty­ków. Ich am­bi­cją jest po­pra­wa wi­ze­run­ku Po­la­ków. – Wraz z in­ny­mi pol­ski­mi or­ga­ni­za­cja­mi my­śli­my, jak uświa­do­mić dzie­ciom w szko­łach w An­glii naszą długą i bo­ga­tą hi­sto­rię. Mu­si­my prze­ciw­dzia­łać ste­reo­ty­pom – mówi Zim­noch.

Od czasu do czasu Po­lish Pro­fes­sio­nal i PCC muszą pro­te­sto­wać prze­ciw­ko po­lish jokes w me­diach. Ofi­cjal­nie ich w Wiel­kiej Bry­ta­nii nie ma. Nie­ofi­cjal­nie wy­glą­da to mniej ró­żo­wo.

Stra­ża­cy i pin­gwi­ny

Na po­cząt­ku lu­te­go tego roku w pro­gra­mie sa­ty­rycz­nym radia BBC 4 "News Quiz” znana pre­zen­ter­ka mó­wi­ła: "Polki jak stra­ża­cy, po­ja­wia­ją się czę­sto na rur­kach” (Pole to po an­giel­sku m.in. Polak lub Polka, ale także rura do tańca w klu­bie noc­nym). Do­da­ła, że Po­la­cy z po­łu­dnia "mówią dia­lek­tem pin­gwi­nów” (bo po an­giel­sku Pole to także bie­gun geo­gra­ficz­ny), ale mają wiele wspól­ne­go z An­gli­ka­mi – "jedzą dużo mięsa i nie chcą miesz­kać w Pol­sce”.

– To strasz­nie nie­mi­łe, taki po­ziom w tak pre­sti­żo­wym radiu, które sza­no­wa­łam – mówi Marta. 25-let­nia pol­ska ab­sol­went­ka UCL miesz­ka­ją­ca w Lon­dy­nie czę­sto spo­ty­ka się z inną formą lek­ce­wa­że­nia Po­la­ków. Naj­bar­dziej znane An­gli­kom pol­skie słowa to "sklep”, "chleb” i "knaj­pa”, a także – nie cza­ruj­my się – "kurwa”.

– Kiedy py­ta­ją, skąd je­stem, wolę cza­sem ukryć, że z Pol­ski, bo nagle An­gli­cy na po­zio­mie za­czy­na­ją się po­pi­sy­wać pol­ski­mi prze­kleń­stwa­mi. Mówię bez ak­cen­tu, więc nie po­tra­fią od­gad­nąć mojej na­ro­do­wo­ści. Od­po­wia­dam, że je­stem jak wszy­scy lu­dzie z Afry­ki – żar­tu­je Marta.

– Kie­dyś sta­łam na przy­stan­ku w Lon­dy­nie, za­cze­pił mnie An­glik i spy­tał, co robię – wspo­mi­na Kinga Go­odwin, obec­nie dok­to­rant­ka Uni­ver­si­ty of Bath. – Od­po­wie­dzia­łam, że pra­cu­ję na uni­wer­sy­te­cie. – Sprzą­tasz? – brzmia­ło re­to­rycz­ne py­ta­nie. Poseł Par­tii Pracy Barry She­er­man wy­wo­łał skan­dal twe­etem o Po­la­kach w barze na sta­cji Vic­to­ria, któ­rzy nie po­tra­fi­li przy­go­to­wać po­rząd­nej ka­nap­ki z be­ko­nem. Jesz­cze parę lat temu bałby się po­li­tycz­nej nie­po­praw­no­ści.

– Nie­któ­re ga­ze­ty mają nie­mal ra­si­stow­ski pro­gram wzbu­dza­nia nie­chę­ci do Po­la­ków. Pre­tek­stem są ar­gu­men­ty eko­no­micz­ne. Każde prze­stęp­stwo jest przy­pi­sy­wa­ne imi­gran­tom z Pol­ski – uważa Chris Je­żow­ski, syn pol­skich imi­gran­tów, któ­rzy zo­sta­li w Wiel­kiej Bry­ta­nii po II woj­nie świa­to­wej.

Ro­dzi­ce Chri­sa pa­mię­ta­ją czasy, kiedy 150 tys. Po­la­ków zma­ga­ło się dłu­gie lata z nędzą i obo­jęt­no­ścią władz. O an­ty­pol­skich na­stro­jach pisał po woj­nie nawet Geo­r­ge Or­well. W la­tach 50. w oknach nie­któ­rych ho­te­li w An­glii po­ja­wiał się napis: "No Irish, No Blacks, No Poles” (Nie przyj­mu­je­my żad­nych Ir­land­czy­ków, czar­nych ani Po­la­ków). Dziś Po­la­cy są wszę­dzie mile wi­dzia­ni, ale nie­któ­rzy Bry­tyj­czy­cy chęt­nie ogra­ni­czy­li­by ich spo­łecz­ny awans.

– Syn za­czął się uczyć pol­skie­go, bo chce zo­stać hy­drau­li­kiem – mówi matka z nie­daw­nej ka­ry­ka­tu­ry w "Daily Mail”. Ste­reo­ty­py po­wie­la­ją se­ria­le te­le­wi­zyj­ne. Po­la­cy na­pra­wia­ją spłucz­ki albo ha­ru­ją na bu­do­wach. Polki to z re­gu­ły sprzą­tacz­ki, łatwe dziew­czy­ny, a nawet call girls. Rzad­ko w fil­mach po­ja­wia się Polak spe­cja­li­sta – le­karz lub in­ży­nier. A to już po­wo­li prze­sta­je być praw­dą: pol­ska elita to mniej­szość imi­gra­cji, ale coraz bar­dziej zna­czą­ca. – Za­le­d­wie w ciągu roku grupa pol­skich ab­sol­wen­tów bio­tech­no­lo­gii z ma­ga­zy­nów Tesco prze­nio­sła się do pracy zgod­nej z za­wo­dem, w la­bo­ra­to­rium – mówi Kinga Go­odwin.

Ten przy­kład to jedna z bar­dzo wielu hi­sto­rii awan­su mło­dych Po­la­ków na Wy­spach, które Go­odwin wraz z mężem prof. Ro­bi­nem Go­odwi­nem śle­dzi­ła przez ponad dwa lata w ra­mach pro­gra­mu ba­daw­cze­go re­ali­zo­wa­ne­go w lon­dyń­skim Bru­nel Uni­ver­si­ty.

Po­zy­tyw­ne ar­ty­ku­ły, takie jak nie­daw­na pol­ska stro­na w "The Times”, to wynik ro­sną­cej za­moż­no­ści i awan­su Po­la­ków na Wy­spach. – Wasi imi­gran­ci są lu­bia­ni, do­brze się in­te­gru­ją, zo­sta­wia­ją u nas coraz wię­cej za­ro­bio­nych pie­nię­dzy, pro­por­cjo­nal­nie wię­cej nawet niż np. imi­gran­ci z Fran­cji – pod­kre­śla prof. Go­odwin. Coraz czę­ściej je­ste­śmy po­strze­ga­ni jako kon­su­men­ci, także re­klam, ale rów­nież czy­tel­ni­cy bry­tyj­skich gazet, z któ­ry­mi trze­ba się w końcu li­czyć.

Nie ma jak Co­ol­tu­ra

– Pol­ska kul­tu­ra roz­prze­strze­nia się po­wo­li, ale nie­ustan­nie – pi­sa­ła nie­daw­no dzien­ni­kar­ka „Ti­me­sa”. Dała przy­kład znany każ­de­mu lon­dyń­czy­ko­wi: efek­tow­nie re­da­go­wa­ny pol­ski ty­go­dnik "Co­ol­tu­ra”. Uka­zu­je się w 55 tys. eg­zem­pla­rzy i można go do­stać w 650 punk­tach 7-mi­lio­no­wej bry­tyj­skiej sto­li­cy.

Do pol­skich skle­pów i klu­bów coraz czę­ściej za­glą­da­ją An­gli­cy. Re­stau­ra­cje takie jak Bal­tic i Da­qu­ise to punk­ty ku­li­nar­ne bry­tyj­skiej me­tro­po­lii. – Pięć, sześć razy rocz­nie w Bar­bi­can Cen­tre są pol­skie przed­sta­wie­nia. Kie­dyś nie do po­my­śle­nia – chwa­li się w BBC dy­rek­tor pol­skie­go In­sty­tu­tu Kul­tu­ry w Lon­dy­nie Ro­land Choj­nac­ki. Pol­skie filmy tra­fia­ją już re­gu­lar­nie do zwy­kłych lon­dyń­skich kin. Ci­ne­world w dziel­ni­cy Ham­mer­smith gra w lutym ko­me­dię kry­mi­nal­ną "Po­dej­rza­ni za­ko­cha­ni”.

Coraz czę­ściej – w pry­wat­nych roz­mo­wach – An­gli­cy mówią o Po­la­kach "they are so cle­ver”, czyli za­rad­ni i mą­drzy.  Zda­niem Jana Nie­chwia­do­wi­cza z grupy Po­lish Media Is­su­es licz­ba na­pa­ści fi­zycz­nych i słow­nych na Po­la­ków sys­te­ma­tycz­nie spada. Umac­nia­ją się po­zy­tyw­ne ste­reo­ty­py o Po­la­kach: "pol­ska etyka pracy” czy "pol­skie ceny”. Jedna z firm re­kla­mo­wa­ła swoje usłu­gi bu­dow­la­ne: "Nie­miec­ka ja­kość w pol­skich ce­nach”.

– Po­la­cy mają coraz lep­szą opi­nię. Sza­nu­je ich szcze­gól­nie klasa śred­nia – mówi Neal Ascher­son, bry­tyj­ski pu­bli­cy­sta i pi­sarz. Wielu Po­la­ków w Lon­dy­nie twier­dzi, że mimo na­stro­jów an­ty­unij­nych Bry­tyj­czy­cy oswo­ili się z pol­ską imi­gra­cją i nie wolno nam za­prze­pa­ścić do­bre­go mo­men­tu. – Mu­si­my na­mó­wić Po­la­ków, by byli go­to­wi gło­so­wać w wy­bo­rach lo­kal­nych. Po­li­ty­cy w An­glii będą się z nami li­czyć, kiedy przed wy­bo­ra­mi za­czną li­czyć pol­skie głosy – mówi z na­dzie­ją Wik­tor Mosz­czyń­ski. W po­przed­nich wy­bo­rach w An­glii za­gło­so­wał za­le­d­wie co piąty Polak.

Marek Ry­bar­czyk

Jordana nigdy nie było. 23 scenariusze dla świata

                     

Foto: Andrew D. Bernstein / National Basketball Association/Getty Images Jordan wybija się z linii rzutów osobistych 6 lutego 1988 r. i wygrywa konkurs wsadów

Czy ktoś kiedyś zastanawiał się, jak wyglądałby świat bez Michaela Jordana? Czym byłaby koszykówka? Czy mielibyśmy Polaków w NBA i czy przypadkiem świat nie skończyłby się 21 grudnia 2012 roku? Oto 23 scenariusze dla sportu, Polski i całej Ziemi pozbawionej zawodnika grającego z numerem "23" na koszulce.

1) Barack Obama nie zostałby prezydentem USA. Przyjechałby do Chicago bez Jordana, nie wrósłby w sąsiedztwo, nie grał w kosza udzielając się społecznie w weekendy na asfaltowych boiskach publicznych szkół. Po kilku latach wyjechałby z "Wietrznego Miasta" i wrócił na Hawaje. Cały kraj straciłby szansę na czarnoskórego prezydenta po dwóch kadencjach Busha juniora, bo Obama w Honolulu po pierwszych niepowodzeniach politycznych, otworzyłby sklep z deskami surfingowymi. No you can't.

Obama jak Jordan

Pół roku temu...
czytaj dalej »

2) Mistrzem NBA zostałby w 1996 i 1997 roku Karl Malone i jego Utah Jazz. "Listonosz" dzięki temu uniknąłby przeprowadzki pod koniec kariery do Los Angeles, gdzie zgodził się na siedzenie na ławce rezerwowych po to tylko, by nałożyć na palec upragniony mistrzowski pierścień. No i to on dostałby przydomek "Air". Zostałby symbolem rozwijającej się w latach 80-tych USA kultury hip-hop, nigdy nie zakładając ukochanego kapelusza kowbojskiego. Air Malone, baby.

3) Charles Barkley, Reggie Miller, Patrick Ewing, Shawn Kemp - któryś z nich też zdobyłby mistrzowski tytuł. Gdyby był to Barkley to jego kariera potem, po zejściu z parkietów NBA, nie zaprowadziłaby go do stołu komentatorskiego stacji TNT. Barkley miałby mniej wrogów wśród koszykarzy, a LeBron James nie musiałby słuchać przytyków "sir Charlesa" dotyczących postępującej u niego łysiny.

4) Phil Jackson nie zostałby najlepszym trenerem w historii. Z Jordanem zdobył sześć tytułów w osiem lat. Z Chicago Bulls wygrał 545 spotkań od 1989 do 1998 roku, czyli średnio 60-61 w sezonie. To dzięki temu - po roku przerwy od koszykówki -  wkraczał do "Miasta Aniołów" niczym Mesjasz zapowiadający dobrą nowinę. Oczywiście na miejscu na to zapracował, bo z Los Angeles Lakers dorobił się 5 kolejnych pierścieni (łącznie 7 finałów) w ciągu 10 lat.

Lakersi wzywają Jacksona na pomoc

Jest jednym z...
czytaj dalej »

Może dostałby swój przydomek "mistrza Zen". Może jego drogi ze Scottie Pippenem i tak by się skrzyżowały i "Mr. Pipp" miałby możliwość ponarzekania przed kamerami na to, jak to ciężko żyje się z coachem, który każe czytać książki w podróży.

5) 72-10. Żadna inna drużyna, poza Chicago Bulls w sezonie 1995/96 nie byłaby w stanie zakończyć rozgrywek z takim bilansem. Dlaczego? Bo tak się po prostu nie stało. To fakt. Chicago rok później wygrało 69 spotkań i tym zakończyło dyskusję. Jordan poprowadził Bulls do również trzeciego najlepszego wyniku w historii, 67-15 w 1992 roku. Bez Jordana najlepszą drużyną w historii są Utah Jazz z "Air Malonem" (64-18).

6) Nie powstałby Dream Team. Czy w czyjejś głowie zaświtałaby myśl, by zebrać największych koszykarzy w historii i połączyć ich siły w walce o olimpijskie złoto? Czy Magic Johnson i Larry Bird, gwiazdy w 1992 roku zmierzające ku końcom swych karier, chciałyby dołączyć do drużyny bez gwiazdy Jordana, który stwierdził, że to on będzie grał w niej pierwsze skrzypce? Magic mówił po latach, że Dream Team był dla niego polem starcia z "młokosem", któremu miał zamiar pokazać, że jego koszykówka lat 80-tych dominuje nad tą wtedy nowoczesną. Miał na myśli tylko MJ'a. A Larry? Cóz, Larry pojechał tam dla "Magica".

7) Nie byłoby legendy numeru "23". Najsłynniejszym i kultowym na całym świecie zostałby "22". Clyde Drexler, przez lata uznawany za drugiego najlepszego obrońcę NBA, walczył z Chicago w koszulce Portland Trial Blazers w finałach '92. Był wtedy blisko tytułu, ale Jordan zdecydował się rzucić w najważniejszym meczu tej serii sześć kolejnych "trójek" i pogrzebał szanse ekipy z Oregonu. Drexler nigdy nie stał się naprawdę wielki, bo w cieniu Jordana bledli prawie wszyscy. Nie zmieniło tego nawet mistrzostwo "The Glide'a", czyli szybowca, z Houston Rockets.

Powrót do przeszłości. Koszykarze USA w legendarnych strojach

Amerykańscy...
czytaj dalej »

8) Scottie Pippen zaoszczędziłby kilkadziesiąt tysięcy dolarów na zakładach, które "His Airness" stale z nim wygrywał. W przerwach meczów w United Center MJ proponował zakład o to, który z orzeszków M&Ms wygra w biegu pokazywanym na wielkim ekranie podwieszonym pod kopułą hali. Pippen ciągle obstawiał przegranego, bo nie rozumiał, że widzi powtarzaną co chwila reklamę i nic nie zmieni losu tego wiecznie drugiego "żółtego".

9) Nie ma Dream Teamu, więc igrzyska w Barcelonie wygrywa Chorwacja. Liderem jest niesamowity Drażen Petrović, który jeszcze w lidze jugosłowiańskiej potrafił w jednym meczu rzucić 112 punktów. Z New Jersey Nets trafia do Chicago i dostaje nr 23. Klub nie puszcza go do Wrocławia na turniej eliminacji do mistrzostw Europy. Petrović nie wsiada do samochodu i nie ginie tragicznie jadąc po niemieckiej autostradzie.

10) Toni Kukoc zostałby mistrzem olimpijskim, trafił jednak w NBA do drużyny, w której nie znalazłby dla siebie miejsca i nigdy by nie zdobył tytułów. Może nawet nie zagrałby w play-offach. Młody Chorwat walczył z Jordanem w finale w Barcelonie dzielnie, ale potem przez długie lata pamiętał tylko to, że prawie nic mu w tamtym meczu nie wyszło.

6 tytułów mistrza NBA ('91-'93, '96-'98)
5 nagród MVP sezonu zasadniczego ('88, '91, '92, '96, '98)
6 nagród MVP finałów NBA ('91-'93, '96-'98)
10 tytułów króla strzelców ('87-'93, '96-'98)
Najlepszy obrońca ligi ('88)
3 tytuły najlepiej przechwytującego ('88, '90, '93)
10 razy w Pierwszej Drużynie ligi NBA
14 występów w All-Star Game (3 razy MVP)
2 zwycięstwa w konkursie wsadów ('87-'88)

CV Michaela Jordana

 

11) Draft NBA z 1984 roku nie byłby najlepszym w historii! Znaleźli się w nim oczywiście Hakeem Olajuwon, Charles Barkley, John Stockton, Sam Perkins, Alvin Robertson i Kevin Willis. Ale już rok później NBA nawiedzili Patrick Ewing, Chris Mullin, Karl Malone, Joe Dumars i Detlef Schrempf, w '96 byli to Allen Iverson, Ray Allen, Kobe Bryant i Steve Nash, a w 2004 obecni miłościwie panujący: LeBron James, Dwayne Wade, Carmelo Anthony, Chris Bosh i David West. Obecność Jordana w 1984 r. kończy wszelkie dyskusje. Michaela nie ma, więc w 1984 roku numer 3 zostaje Sam Perkins. Idzie do Chicago. Na "czwórkę" przeskakuje Charles Barkley i Dallas Mavericks na sukcesy nie musą czekać do czasów Dirka Nowitzkiego.

Jak Michael Jordan pomógł Ameryce uciec od tragedii

Sport to forma...
czytaj dalej »

12) John Stockton gwiazdą popkultury! Tak. Rekordzista NBA pod względem asyst i przechwytów nie chodziłby jak to było w 1992 r. w Barcelonie z kamerą w ręku w roli "typowego amerykańskiego turysty", kompletnie niezauważany, a spoglądał codziennie z góry na "maluczkich" z reklam i billboardów w największych miastach świata.

Być może dorobiłby się własnego, mniejszego Dream Teamu, np. w 1996 r. w Atlancie i po meczach nie wracałby z kolegami do hotelu, a z nowo poznaną gwiazdą Hollywood spędzał szaloną noc w mieście.

Wtedy też symbolami ligi stałyby się toporna grzywka, długie skarpety i za krótkie spodenki Stocktona. White men CAN jump.

13) John Paxson sprzedawałby polisy na życie, a chicagowskie "Byki" walczyły teraz z Waszyngtonem i Phoenix o miano najgorszej ekipy w NBA. Paxson to - dla niewtajemniczonych - as w talii Phila Jacksona w finałach '93. To on po akcji Jordana i podaniu od Pippena znalazł się na wolnej pozycji i trafił zza linii 3 punktów dając Chicago trzecie mistrzostwo z rzędu. Kto wie - może to wtedy tak bardzo zżył się z tą ekipą, że po latach postanowił do niej wrócić i dba teraz o jej politykę transferową, dzięki której kibice w "Wietrznym Mieście" mają znów po latach nadzieję na stworzenie nowej dynastii. Nowy Jordan nazywa się Derrick Rose.

14) Biedny Dan Majerle spałby snem sprawiedliwego w czerwcu '93 i opowiadał dziś z dumą o tym, czego dokonał zdobywając mistrzostwo NBA. Rzucający obrońca Phoenix Suns w szóstym meczu finałowym miał kryć w ostatniej akcji właśnie Paxsona, ale nie mógł się oprzeć pokusie powstrzymania Jordana i ruszył w jego stronę kilka kroków. Po chwili - całkiem spóźniony - łapał się już za głowę widząc w locie piłkę, która odbierze zaraz jego drużynie szansę na tytuł. To jeden z najbardziej znanych momentów w historii NBA uwieczniony na filmie. Majerle nie mógł sobie tego wybaczyć bardzo długo. Miał wtedy najlepszy okres w karierze. Dwa lata później stał się już rezerwowym.

Źródło: Wikipedia.org (GNU) / Steve Lipofsky Jordan i Jackson - razem napisali historię NBA na nowo

15) Nike przegrałby wojnę o portfele całej ludzkości z Adidasem. Koncern prawdopodobnie potrzebowałby kolejnej dekady i wielu szczęśliwych splotów wypadków, by stać się najpopularniejszą sportową marką świata bez Jordana. Tymczasem jeden kontrakt z idolem nastolatów rozsławił białą łyżwę na czarnym tle od Alaski po Nową Zelandię. Dziś prawdopodobnie więcej ludzi wie, jak wygląda znak firmowy tego koncernu, niż np. flaga USA.

16) Nie ma Jordana, nikt nie wpada na to, że najefektowniej koszykarz wygląda w czarnych butach i krótkich białych skarpetkach. Firmy wprowadzają różne kolory, ale czarny pozostaje nieuznawany. Schodzi do undergroundu i tak grają tylko dzieciaki na podórkach. I tak są wyśmiewane, bo przecież w NBA takich butów nie ma.

17) Dirk Nowitzki zajmowałby się wieszaniem karniszy, a Tony Parker bez powodzenia próbował sił w dub-stepie na paryskiej scenie klubowej. Obaj panowie powiedzieli bowiem kiedyś, że powodem, dla którego zaczęli trenować koszykówkę był Dream Team z Barcelony. Wtedy otworzyły im się oczy na nowy świat. Tak jakby Kolumb odkrywał pod koniec XX wieku Europę. Parker i Nowitzki mają na koncie kilka tytułów mistrzowskich, a to oznacza, że bez Jordana (bo ustaliliśmy już, że Dream Team by nie powstał) nie byłoby też historii NBA w wielu innych jej wariantach.

18) W ogóle nie wiemy, gdzie podziewałby się Marcin Gortat. Ale jako, że jest jedynym Polakiem w NBA, co czyni z niego skarb narodowy, chyba łatwo możemy sobie wyobrazić, że nagle los ten skarb nam Polakom jednak odbiera. Dlaczego? Bo tak. Mamy już tego polskiego pecha. Więc bez Jordana, tego jedynego krajana w słonecznej Arizonie pośród kaktusów też byśmy nie mieli.

Jordan i Pippen znów razem

Michael Jordan i...
czytaj dalej »

19) David Stern byłby kiepskim producentem w Hollywood. Komisarz ligi od prawie 30 lat (odchodzi w przyszłym roku) błagał Jordana dokładnie 20 lat temu, by ten przemyślał sprawę odejścia na emeryturę. MJ po ośmiu latach zdecydował jednak, że będzie grał w baseball - ulubioną grę jego zmarłego tragicznie kilka miesięcy wcześniej ojca. Jordan był dla Sterna tym, czym jest Fort Knox dla Ameryki. Był monetą wartości biliona dolarów, która załatwiała wszystkie sprawy dla ligi. Jordan dzielił i rządził. To przecież on zdecydował, kto może, a kto nie grać w Dream Teamie na igrzyskach w Barcelonie i dlatego nie znalazło się tam miejsce dla znienawidzonego herszta "Bad Boysów" - Isiah Thomasa, który był największym prowokatorem ligi i szczerze nienawidził Chicago. Gdy Jordan po dwóch latach przerwy ogłosił swój powrót, komisarzowi kamień spadł z serca. Po spadku zainteresowania ligą w latach 1994-95 wiedział już bowiem, że wychowanek Północnej Karoliny to najlepszy interes w dziejach Ameryki, zaraz po wojnach w Zatoce Perskiej.

James jak Jordan. W zeszłym roku wygrał wszystko

Lider drużyny...
czytaj dalej »

20) Mieszkańcy Nowego Jorku i Waszyngtonu po zamachach 11 września o wiele dłużej pozostawaliby w traumie, gdyby nie było Jordana. To przecież półtora miesiąca później, w październiku 2001, MJ wrócił do NBA po raz drugi, tym razem w koszulce ekipy Wizards i swój pierwszy mecz rozegrał w legendarnej Madison Square Garden, sprawiając, że po raz pierwszy od dawna ludzie zwrócili się oczami w przyszłość. W 10. rocznicę zamachów na stronie NBA.com pojawił się felieton jednego ze stałych dziennikarzy piszących dla ligi, który wrócił do tamtych chwil. Więcej o tym tutaj nie piszemy. Odsyłamy do przeszłości, bo odnotowaliśmy ten fakt.

21) Królik Bugs i kaczor Duffy nigdy by niczego nie ukradli poza światem Lonely Tunes (a ukradli szorty Jordana). W 1996 roku nie powstałby bowiem "Space Jam" - alternatywna historia powrotu do koszykówki Jego Wysokości. W ogóle nie powstałoby kilka dobrych filmów o koszykówce, np. "He Got Game" Spike'a Lee.

22) Bill Murray nigdy nie zgłosiłby się do draftu NBA. Mało kto o tym wie, ale kilka miesięcy przed premierą filmu, amerykański gwiazdor w porozumieniu z władzami ligi postanowił zagrać na nosie dziennikarzom sportowym, równocześnie promując "Space Jam". Stwierdził, że w wieku prawie 40 lat staje w szranki z młodymi czarnoskórymi asolwentami Duke, UCLA czy Gonzagi, by bić się o milionowy kontrakt w NBA. Billa Murraya do dzisiaj można zobaczyć na widowni w United Center. Wciąż przeżywa, że Jordan zabrał mu miejsce w tym sporcie. Gdy na pamiętnej konferencji dziennikarze wypomnieli mu, że nigdy nie grał w liceum czy na uniwersytecie, odpowiedział: No i...?

Dar Jordana. "Przewyższał inne dzieciaki"


23) Nie byłoby dyskusji o wyższości Jordana nad LeBronem i LeBrona nad Jordanem (odsyłamy do rozmowy wuefisty Jasona Segela z uczniem w komedii "Zła kobieta" z Cameron Diaz), bo Jamesa też by nigdy w NBA nie było. Sam, okrzyknięty następcą Jordana już ponad 10 lat temu, jeszcze jako licealista mówił, że ten był jego idolem. Przez pierwsze lata gry nosi numer "23". Potem po Drexlerze bierze"22", ale talentu na NBA mu nie starcza. Zaczyna grać w Europie, po latach kończy karierę w polskiej lidze.

Najważniejsze pytanie jest jednak takie: Kim bez Jordana bylibyśmy dzisiaj my?

Sama liga NBA miała swoich wielkich przed Jordanem, ma ich dzisiaj i jest w niezłej formie. Ale fakt pozostaje faktem: koszykówka to jedyny amerykański sport, który przekonał do siebie świat. Poza poszczególnymi zakątkami globu, nikt przecież nie gra w futbol amerykański czy baseball.
W wielu miejscach - bez Jordana - pewnie nie powstałaby kultura koszykarska, która do dziś sprawia, że dzieciaki chcą jeszcze czasami wybiegać na świeże powietrze, a nie siedzieć przed komputerami i konsolami.

Kilkadziesiąt, a może i kilkaset tysięcy dorastających w latach 90-tych polskich nastolatków, w dużej mierze dzięki Jordanowi dowiedziało się czym jest pot. Całe lata próbowało nauczyć się rzutu znad głowy i marzyło o "pakowaniu" piłki do kosza. Gdyby nie Michael, wielu z nich nigdy nie włączyłoby w sieci kablowej DSF-u (taki niemiecki kanał - red.), by obejrzeć "Inside NBA" i nie nauczyło, że niemieckie liczebniki wymawia się od końca.

Oto ikony sportu, które są cool

Muhammad Ali,...
czytaj dalej »

Place zabaw Warszawy, Łodzi, czy Gdańska w połowie lat 90-tych byłyby też o wiele smutniejszymi miejscami. Plac zabaw jednego z autorów tego tekstu, na jednym z białostockich osiedli, zapewne nigdy nie dorobiłby się kosza i parkietu ułożonego z betonowych płyt podprowadzonych z okolicznej budowy (to nie autor kradł, to jego starsi koledzy). Na "boisku" tego drugiego, pod jednym z lubelskich kościołów, nikt nigdy nie ustawiłby styropianowych pustaków, by jak Jordan wsadzić piłkę z góry.

Najlepszy koszykarz w historii NBA to najpopularniejszy sportowiec w historii w ogóle. Posługując się truizmem należy stwierdzić, że gdyby go nie było, to ktoś musiałby go wymyślić. Tylko czy komukolwiek starczyłoby do tego wyobraźni?




Abdykacja papieża jako promocja katolicyzmu? Raczej Piotrowe zaparcie się Boga


Katarzyna Guczalska
 
17.02.2013 , aktualizacja: 17.02.2013 13:13
A A A Drukuj
Benedykt XVI

Benedykt XVI (Fot. Wojciech Olkuśnik / AG)

Pierwsze komentarze związane z abdykacją Benedykta XVI zaskakują brakiem zrozumienia powagi zaistniałej sytuacji.
W ostatnim czasie mogliśmy o dymisji papieża przeczytać: "Trudno o większe zaskoczenie, to jak grom z jasnego nieba" (Gocłowski), "Trzeba być wdzięcznym Benedyktowi, że pokazał, jak można rozwiązać problem urzędu, starości i słabości z wielką wiarą" (Boniecki), "Konklawe bez pogrzebu papieża to zupełnie nowa rzeczywistość. Benedykt XVI przejdzie do historii" (Sowa), "Można powiedzieć, że to normalna rzecz, bo wszyscy biskupi od 50 lat przechodzą na emerytury, przedtem wydawało się to nieprawdopodobne. Wszystko jest więc zgodnie z logiką, ale mimo wszystko - papież to papież (Turnau). "Ta decyzja to dowód dobrej odwagi, umiejętności publicznego powiedzenia: brakuje mi już sił" (Gulbinowicz), "Okazuje się, że papież też może być zmęczony. To bardzo ludzki, piękny gest" (Obirek), "Być może Benedykt XVI czuje się zmęczony i zniechęcony, przekonał się, że z jego siłą życiową nie będzie w stanie kierować Kościołem" (Bartoś). 

Papieżomania

Pierwsze komentarze związane z abdykacją Benedykta XVI zaskakują brakiem zrozumienia powagi zaistniałej sytuacji. Nie jest to dziwne w tym sensie, że w czasach współczesnych, nawet ludzie deklarujący się jako katolicy (często nawet sami hierarchowie kościelni) są pozbawieni gruntownej wiedzy z dziedziny teologii oraz filozofii. Z tego też powodu, wydarzenia z dziedziny życia kościoła nie są komentowane z perspektywy teologicznej, lecz traktowane są jako część emocjonalnego i medialnego spektaklu, czy wręcz płytkiej i zrozumiałej dla wszystkich telenoweli (czyli formy, w której znalazła się religia w XXI w.). Tak jak w uczuciowo-bezrefleksyjnej oprawie prezentowano masom pogrzeb Jana Pawła II, tak też od samego początku zaprezentowana została abdykacja Benedykta XVI. 

Dymisja katolicka, niczym Gombrowiczowska forma, szybko przybrała postać medialnej papieżomanii. Już 11 lutego środki masowego przekazu i spragniona wrażeń publika nastawione były na generowanie i zaspokajanie dużych emocji. Fakt abdykacji papieża oraz następujące po nim konklawe są w istocie ogromną promocją katolicyzmu, która jednocześnie nie zbliża do zrozumienia istoty religii katolickiej, jak również nie konfrontuje nas z koniecznością przemyślenia na nowo samej idei papiestwa. 

Papiestwo to nie urząd

Wysuwanie przez katolików na plan pierwszy "gromów z jasnego nieba", emocji, egzaltacji, podkreślanie "odwagi i pięknego gestu", tworzenie hymnów pochwalnych na cześć czynu Benedykta XVI, wydaje się być czymś zrozumiałym. Za tą zasłoną dymną stoi - wspomniany już - typowy dla człowieka po-nowoczesnego brak przyswojenia sobie i zrozumienia podstawowych tez własnej religii oraz - trzeba to jasno powiedzieć - brak alternatywy. 

Bo co niby katolicy mają powiedzieć? Przecież nie mogą zgodnie z prawdą stwierdzić: "tak, to bardzo źle, że papież abdykował". Właśnie, dlaczego przez 700 lat żaden papież tego nie zrobił? Co tak naprawdę oznacza fakt podania się papieża do dymisji? Otóż, fakt ten ma głębokie znaczenie teologiczne. Jest to przyznanie, że bycie papieżem jest jedynie urzędem, z którego można zrezygnować. Teza ta jest w sensie teologicznym tak śmiała i sprzeczna z myślą katolicką, że chyba tylko niewiedza sprawia, że ludzie nie zauważają jej grozy i jeszcze chwalą za nią papieża. 

Katolicyzm jest religią, która nie traktuje funkcji papieża jako urzędu. Przeciwnie, katolicy (niby) wierzą w to, że papież jest zastępcą Chrystusa na Ziemi. Katolicy (niby) wierzą w to, że to sam Duch Święty, sam Chrystus (jedność trzech osób boskich), powołał kardynała Ratzingera na stanowiska papieża, aby ten reprezentował go na Ziemi. Wola Boga dokonała się w tym przypadku rękami kardynałów, jednak trudno tu w ogóle mówić o fakcie empirycznym. Kościół katolicki nie jest instytucją ograniczoną do empirycznego, ziemskiego, wymiaru, gdyż jest on (niby) Mistycznym Ciałem Chrystusa. 

Czy zatem papież może się z wolą Chrystusa nie zgodzić? Nie, nie może tego zrobić żaden katolik i żaden papież. Nie można przestać być osobą, przez którą sam Chrystus decyduje o losach swojego kościoła! Pierwszy papież, Piotr, był apostołem, który zaparł się Chrystusa, to znaczy, podał się do dymisji. To zaparcie jest zdradą Boga, bo nie można przestać być apostołem i abdykować. Albo się jest apostołem, albo się nim nie jest. Albo się jest papieżem, albo się nim nie jest. Albo papież jest reprezentantem Chrystusa na Ziemi, albo nim nie jest. Jeśli nim jest - to nie może ustąpić z urzędu, bo to nie jest urząd, który się samemu wybrało, lecz z woli Boga zostało się na niego powołanym. 

Jeśli natomiast papież nie reprezentuje Chrystusa i Chrystus go na to stanowisko nie powołał - a o wyborze tym zadecydowała czysto ziemska i nie mająca z Duchem Świętym nic wspólnego procedura - to, oczywiście, jak najbardziej, papież może z urzędu zrezygnować. A papież właśnie ustąpił z urzędu, to znaczy, obwieścił wszem i wobec: biskup rzymski nie jest żadnym zastępcą Chrystusa na Ziemi i może - jak każdy inny zarządca każdej innej, ziemskiej, korporacji - zrezygnować z zarządzania swoją firmą (powody ustąpienia z funkcji mogą być różne). A zatem kościół katolicki jest zwykłą korporacją? 

Zastępstwo?

Abdykacja Benedykta stawia pod znakiem zapytania, czy wręcz podważa ideę katolickiej sukcesji apostolskiej (trwają spory czy sukcesja ta w ogóle miała kiedykolwiek miejsce, lub też czy nie została ona przerwana w średniowieczu, kiedy przez 70 lat w kościele było dwóch, a nawet trzech papieży jednocześnie). Benedykt XVI - świadomie lub nie - przekazał wszystkim bardzo ważną informację: władza papieża nie ma wyjątkowego charakteru: można jej dostąpić i można z niej zstąpić. Papiestwo to administrowanie i polityka - nie mistyka. 

Okazuje się zatem, że retorycznie forsowane "zastępstwo" było jedynie czczym wymysłem, polityczną fikcją, którą dyskurs o "byciu zastępcą Chrystusa na Ziemi" miał jedynie umacniać. Ma to swoje daleko idące konsekwencje. Chrzest nie oznacza włączenia ludzi w Ciało Mistyczne Chrystusa, jakim miał być kościół katolicki, ponieważ jego zastępca nie jest wcale tą osobą, przez którą sam Chrystus w sposób widzialny rządzi na Ziemi. Nieprawdziwe okazują się być tezy o nieomylności papieża (dogmat przyjęty w XIX wieku), oraz to, że, na przykład: "nie zbawi się nikt, kto wiedząc, że Kościół został mocą Boską ustanowiony przez Chrystusa, nie chce jednak poddać się Kościołowi lub odmawia posłuszeństwa Rzymskiemu Biskupowi, zastępcy Chrystusa na ziemi".

Najistotniejszy w abdykacji Benedykta XVI jest fakt, który jest - zapewne z niewiedzy, ale też dla wygody i z niechęci do zmierzenia się z problemem - przemilczany: dymisja papieża jest potwierdzeniem i zwieńczeniem tez wypowiedzianych w XVI wieku przez Marcina Lutra, który już przed wiekami, z powodów teologicznych, podważył władzę papieską, utrzymując, że hierarchia kapłańska i monarchiczny dwór watykański nie znajdują żadnego uzasadnienia w Biblii. Reformacja rozpoczęła proces demokratycznej przebudowy chrześcijaństwa. Jakie konsekwencje proces ten przyniósł dla instytucji papiestwa? Na przykład, ewangelicy stoją na stanowisku, że jedna osoba mogłaby być co najwyżej "rzecznikiem" chrześcijan, lecz nie może to być ktoś nieomylny, nie może to być "Ojciec Święty", czyli zastępca Chrystusa, lecz osoba całkowicie podporządkowana Ewangelii. Jeśli przyjmiemy taki punkt widzenia, to należałoby znieść całą feudalną i niedemokratyczną strukturę Kościoła i oprzeć ją na egalitarnej wspólnocie wiernych. 

Oddziałanie Lutra?

Joseph Ratzinger jest niemieckim teologiem, niechętnym protestantyzmowi, jednak znajdującym się w polu jego silnego oddziaływania. Albo jego decyzja o abdykacji jest (może podświadomym) ukłonem w stronę tradycji protestanckiej, próbą przebudowy instytucji papiestwa i wezwaniem do otwarcia się religii katolickiej na proces demokratyzacji, albo też jest to tragiczny gest starca, który uginając się pod ciężarem wieku i wyzwań, którym nie potrafi sprostać, dokonuje czegoś wbrew swojej własnej, konserwatywnej, postawie, wbrew swojej własnej religii, dokonuje czegoś czego konsekwencji nie jest w stanie przewidzieć.

Abdykację Benedykta można chwalić jedynie w perspektywie odpowiedzialności indywidualnej, osobistej. W perspektywie teologicznej mamy tu do czynienia z Piotrowym zaparciem się Boga; to szokujące wyznanie: papiestwo to zwykła funkcja, kościół to zwykła instytucja, którą się zarządza. Katolicy nie mają wyjścia: instytucja papiestwa musi zostać przemyślana na nowo.


Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,95892,13415140,Abdykacja_papieza_jako_promocja_katolicyzmu__Raczej.html?utm_source=HP&utm_medium=AutopromoHP&utm_content=cukierek1&utm_campaign=wyborcza#Cuk#ixzz2LAwKOzft

Żywot św. Andrzej Boboli w tym opis męczeńskiej śmierci

O licznej i zasłużonej pod każdym względem rodzinie Bobolów w Małopolsce mają obszerne wiadomości wszystkie życiorysy św. Andrzeja. Jeden z jego przodków był wojewodą ruskim, inny kasztelanem w Przemyślu, inni znów fundowali klasztory i kościoły.

Przyszły apostoł Polesia i piński męczennik urodził się w wojew. Sandomierskiem w r. 1591, jako syn Krzysztofa Boboli herbu Leliwa. Istnieje dotychczas w Sandomierzu na brzegu Wisły dawny gmach jezuickiego kolegium, gdzie Andrzej Bobola ukończył szkoły średnie, gdzie też w Sodalicji Mariańskiej służył Bogarodzicy pod Jej sztandarem.

Jako dwudziestoletni młodzieniec wstępuje do nowicjatu XX. Jezuitów w Wilnie w r. 1611, a dn. 31 lipca 1613 r. składa pierwsze śluby zakonne w dniu św. Ignacego Loyoli, zakonodawcy Towarzystwa Jezusowego. W czasie filozoficznych studiów w Wilnie koleguje między innymi ze sławnym później x. Maciejem Sarbiewskim.

Następne dwa szkolne lata próbuje swych sił jako nauczyciel w niższych klasach w Brunsberdze w Warmii i w Pułtusku. W r. 1618 wraca do Wilna na studia teologiczne do kolegium św. Jana, zakończone sakramentem kapłaństwa, który otrzymał u grobu św. Kazimierza d. 12 marca 1622 z rąk x. bpa Eustachego Wołowicza. Dzień ten dla zakonnej rodziny jezuickiej był bardzo ważny, bo właśnie w tym roku odbyła się w Rzymie kanonizacja św. Ignacego i św. Franciszka Ksawerego.

Okres 35 lat kapłańskiej pracy spędził gorliwy apostoł na różnych posterunkach w całej niemal Polsce i na jej kresach. Nieśwież, Wilno, Bobrujsk, Płock, Warszawa, Łomża, Pińsk, powtórnie Wilno i Pińsk, oto miejscowości, gdzie pracował jako kaznodzieja, dyrektor szkół, superior, a przede wszystkim jako wybitny misjonarz ludowy.

Najdłużej, bo lat 10 był moderatorem Sodalicji i kaznodzieją we Wilnie, oraz również lat 10, lecz z przerwami z powodu wojny, w Pińsku.

Do ważniejszych dat dodać należy 2 czerwca 1625 r., w którym to dniu Andrzej Bobola złożył uroczystą profesję zakonną w kościele św. Kazimierza w Wilnie, a rękopis własnoręczny tych ślubów św. Andrzeja przechowuje dotąd nowicjat Jezuicki w Starejwsi pod Brzozowem.

Wielkie, głębokie i czułe nabożeństwo do Bogarodzicy wyniósł św. Andrzej z domu rodzicielskiego, spotęgował je w Sodalicji szkolnej w Sandomierzu, a szerzył naokoło siebie w duszach sobie powierzonych jako moderator, zwłaszcza w Wilnie, Bobrujsku i Pińsku. Nic też dziwnego, że w starych modlitwach do tego gorliwego moderatora, spotykamy takie słowa:

Wierny sługo Matki Bożej, pobożny czcicielu Niepokalanie poczętej Maryi Panny... uproś, by powstały wielkie szeregi sług Maryi, gotowych do zaciętej walki z szatanem i wysłańcami jego, napadającymi tak zacięcie na Kościół św. i na wszystko, co Boże.

Złotoustą obdarzony wymową, owiany zapałem misjonarskiej gorliwości wyzyskiwał w swej pracy mariańskie ideały i przez nabożeństwo do Maryi prowadził dusze do Chrystusa pracą swą zarówno na ambonie, jak w szkole i w konfesjonale.

Obietnicę daną Maryi już na szkolnej ławie: „Obieram Cię za Panią, Orędowniczkę i Matkę i mocno postanawiam nadal być zawsze sługą Twoim", spełnił najdokładniej przez całe swe życie, toteż i Bogarodzica błogosławiła pracy swego wiernego sługi, sodalisa i moderatora.

Jedyną myślą, żądzą i troską jego było zbawienie dusz. I z równą miłością traktował wielkich i małych, uczonych i prostaczków, starców i dzieci Ci, którzy go poznali, odczuwać musieli czystą żądzę życia doskonalszego, toteż wielu opuszczało świat, wstępowało do klasztorów; lutrzy, kalwini, schizmatycy wracali na łono Kościoła, grzesznicy jednali się z Bogiem, schizma ginęła, ustępując miejsca duchowi katolickiej wiary, a wszyscy widzieli w nim potężne narzędzie w ręku Bożym dla zbawienia dusz (Żałobna skarga).

W Wilnie w czasie zaraźliwych chorób troszczył się i opiekował chorymi z wielkim zaparciem się siebie, a choć wskutek zarazy czterech ojców i tyluż braci padło ofiarą miłości, św. Andrzej wytrwał na stanowisku, co prawie za cud uważano.

Z czasów pięcioletnich rządów o. Andrzeja w Bobrujsku zanotowali pisarze, że odznaczał się wielką miłością dla swych braci i poddanych, zastępując w czasie choroby każdego w ich pracach i zajęciach.

O usposobieniu i charakterze o. Andrzeja w r. 42 jego życia ówczesny prowincjał o. Łęczycki takie daje świadectwo „dobrych, zdolności, sądu, roztropności, postępu w naukach, doświadczenie średnie, z usposobienia prędki, nadaje się do obcowania z ludźmi".

Podobne również dał w 9 lat później określenie naszego apostoła o. Milewski:

Andrzej B. ma dobry sąd, dobrych zdolności roztropności i doświadczenia, dobrego postępu w naukach. Kompleksji krwistej, nadaje się do kazań i obcowania z ludźmi, sądzę że także do rządzenia.

Z późniejszych świadectw tych, którzy go znali, najcenniejszymi są zeznania x. Jana Łukaszewicza SI. Wspomniany autor utrwalił sobie jego postać w pamięci i następujący daje nam jego obraz:

Gdy uczyłem się w Pińsku w czasie wojny moskiewsko-kozacko-szwedzkiej (...) jako gościa wtedy przebywającego od dłuższego czasu widziałem i poznałem o. Bobolę. Kilka razy go odwiedziłem i w celi rozmawiałem. Był on poważny, skromny, wstrzemięźliwy, duchowny, pobożny, przestrzegający reguł zakonnych. Takim ja go widziałem i inni, a spoglądając na niego budowaliśmy się. Wzrostu był małego, głowa, twarz i korpus okrągłe, twarz miał pełną, cokolwiek zarumienioną. Włosy na głowie i brodzie przedwcześnie osiwiałe, bielutkie... O cnotach jego teologicznych i kardynalnych świadczy jego życie przeszłe i ostatnie zakonne, dobre zachowanie reguł; spokojny, pogodny z wszystkimi, jego żarliwość w kazaniach przez wiele lat, budujące rozmowy, owocodajne misje stąd pochodząca opinia o jego pobożności i cześć ludzi, oddawana jako znakomitemu zakonnikowi i świętemu.

Wziąwszy pod uwagę tę prawdę, że największą w tym życiu łaską dla człowieka jest śmierć poniesiona za wiarę, łatwo dojść do wniosku, że na palmę męczeństwa zasłużył sobie o. Andrzej cnotami rzeczywiście bohaterskimi.

Wiadomo z historii, jaki był ówczesny stan Kościoła na wschodnich kresach. Wojny moskiewsko-kozackie groziły nie tylko unii, ale również i katolikom obrządku łacińskiego. W przeciągu lat dwudziestu (1647–1667) zginęło z rąk kozackich około stu kapłanów katolickich, a w tej liczbie 40 jezuitów. Do tych należał jeden z najgorliwszych siewców ziarna prawdziwej Ewangelii, św. Andrzej, zraszając swój posiew własną krwią. Wiedział apostoł Polesia, że nie może być Kościół Chrystusowy bez prześladowania, a choć był pewien, że nauczając w okolicach Pińska ciemny lud prawdziwej wiary, ściągnie na siebie nienawiść schizmatyków, a może nawet śmierć, pracuje i walczy za wiarę, za Kościół Chrystusowy, walczy w obronie dusz Krwią Chrystusa odkupionych, które szatan przez swych wysłańców Bogu i niebu chciał wydrzeć.

W r. 1657, a w 66. swego życia, pracował św. Andrzej jako misjonarz na Polesiu, mając oparcie i stację w Pińsku, skąd wychodził do okolicznych wiosek na swe apostolskie żniwo. Był to okres rzeczywistego „potopu" na kresach Polski, gdy jej i Kościoła wrogowie ogniem i mieczem usiłowali wiarę katolicką i imię polskie zupełnie wytępić.

Opis męczeństwa i tortur św. Andrzeja podajemy tu w skróceniu według ostatniej pracy x. M. Czermińskiego SI.

Męczeństwo

Św. Andrzej Bobola udał się do Janowa, miasteczka odległego od Pińska o pięć mil, następnie do wioski Pieredił, aby tamtejszą ludność kazaniami i słuchaniem spowiedzi przygotować do obchodzenia uroczystości Wniebowstąpienia Pańskiego. Był to dzień pamiętny 16 maja 1657 r. Trwał właśnie na modlitwie po mszy św., gdy doszły do wsi pierwsze wieści od uciekających ludzi z Janowa o napadzie kozaków na lud katolicki i mordowaniu niewinnych. Niebawem nowi przybysze potwierdzili te straszne wieści, dodając, że kozacy upewniali przerażonych mieszkańców Janowa, że im się nic złego nie stanie, że odtąd oni będą ich panami, że tylko katolików wymordują. Rozpoczęła się formalna obława na wiernych synów Kościoła katolickiego; kto nie mógł zawczasu skryć się lub uciec, ginął z ręki kozaków.

Św. Andrzej, słysząc opowiadania przerażonych przybyszów, na razie postanowił pozostać w Pieredile, i oczekiwać przebiegu dalszych wypadków. Nie poczuwał, się do żadnej winy względem kozaków, która mogłaby rozgoryczyć ich serca ku niemu. Lecz lud przeczuwał, znając może lepiej dziki charakter kozaków, że grozi niebezpieczeństwo ich drogiemu misjonarzowi. Zaczął się gromadzić około świętego kapłana, prosić i zaklinać, aby siebie ratował dopokąd jeszcze czas, aby wsiadł do wozu i czym prędzej uciekał.

Sługa Boży, nie chcąc zasmucać życzliwych sobie ludzi, siadł do pojazdu i odjechał. Tymczasem w Janowie działo się jeszcze gorzej, niż to, co opowiadali przybysze w Pieredile. Kozacy nie zadowolili się mordem świeckich katolików, lecz zaczęli się dopytywać o kapłana-misjonarza, o którym dowiedzieli się, że nawraca schizmatyków na wiarę katolicką.

Znaleźli się między schizmatykami tacy, którzy podjęli się roli Judasza i oznajmili starszemu oddziału kozackiego, że jest nim właśnie św. Andrzej Bobola i że udał się w tym celu do Pierediła. Niezwłocznie kilku kozaków otrzymało rozkaz pojmania Sługi Bożego i przyprowadzenia go do Janowa. Jako obcy ludzie, nie znając okolicy wzięli sobie za przewodnika mieszkańca janowskiego, Czetwerynkę, który odtąd nie odstępował już kozaków, zmuszony przez nich, aby pilnował ich koni. Stało się to nie bez zrządzenia Bożej Opatrzności, która kieruje wszystkimi sprawami dla dobra swych wybranych i na chwałę swego Kościoła. Właśnie ten Czetwerynka, naoczny świadek tego wszystkiego, co opowiemy, w kilkadziesiąt lat później, jako starzec przeszło stuletni, pod przysięgą zeznawał szczegóły strasznej tragedii, odgrywającej się w Mogilnie i Janowie.

Zaledwie św. Andrzej dojechał do Mogilna, wsi sąsiadującej z Pierediłem, ukazali się kozacy, a na ich czele przewodnik janowski Czetwerynka. Dalsza ucieczka była niemożliwa. Kozacy otoczyli wóz, zatrzymali konie i ściągnęli na ziemię św. Andrzeja. Sługa Boży widząc, że żadnego nie ma ratunku i może już ostatnia dla niego wybiła godzina, spokojnie odezwał się do woźnicy, Jana Domanowskiego: „Niech się dzieje wola Boża". Domanowski w obawie, że także jego mogą kozacy uwięzić, a nawet zabić, porzucił lejce, zeskoczył z wozu i uciekł do pobliskiego lasu. Jan Domanowski wstąpił później do posług domowych w zakonie Towarzystwa Jezusowego, i często o tym zdarzeniu opowiadał.

Tymczasem Kozacy z początku w sposób życzliwy zaczęli namawiać św. Andrzeja, ażeby przyjął ich wiarę. Gdy jednak sługa Boży stanowczo i odważnie sprzeciwiał się ich naleganiom i odezwał się: „raczej wy nawróćcie się, bo w tych błędach waszych nie zbawicie się; czyńcie pokutę", zmienili swój sposób postępowania i gwałtem postanowili go zmusić do odstępstwa. Zdarli więc z niego suknię kapłańską i na wpół obnażonego zaprowadzili pod płot, gdzie przywiązawszy do pala, zaczęli go bić...

W owej wiosennej porze roku wielu ludzi pracowało w polu, zbiegli się więc zdjęci ciekawością, co się dzieje. Łoskot uderzeń i widok krwi przejął ich strachem; dlatego jedni zaczęli uciekać, inni odsunąwszy się nieco na bok, oczekiwali co się stanie dalej,

Gdy biczowanie tak samo nie odniosło skutku, jak poprzednio kuszenie łagodnymi słowami, kozacy przystąpili do użycia tortury. Nacięli świeżych gałęzi dębowych, okręcili niemi głowę św. Andrzeja w kształcie korony, a splatając ich końce ze sobą na węzeł, zaczęli ściskać, jakby kleszczami.

Pan Jezus po krwawym biczowaniu miał głowę ściśniętą cierniową koroną. W koronie św. Andrzeja brakowało cierni, lecz zastąpili je kozacy skręcaniem od czasu do czasu jej końców, gdy się rozluźniała; tylko na to uważali, ażeby czaszka nie pękła i to nie spowodowało wcześniejszej śmierci męczennika. Nie oszczędzali go jednak. Tak silnie bili go w twarz, że słudze Bożemu kilka zębów wypadło; z palców wyrywali paznokcie, z wyższej części ręki zdarli mu skórę, krew sącząc się z ran oblewała mu całe ciało.

Gdy mimo tych znęcań męczennik stał silnie w swoich przekonaniach i jeszcze nawracać usiłował swych katów, kozacy postanowili dostawić go do Janowa i tam oddać w ręce swej starszyzny. Odwiązali więc swoją ofiarę od pala, a następnie okręciwszy ją sznurem, przymocowali jego dwa końce do siodeł. Stosownie do tego, czy konie szły stępa, czy biegły kłusem, męczennik między nimi idący pieszo, musiał dotrzymywać im kroku. Gdy upadał na siłach z bólu i zmęczenia, inni kozacy jadący za nim, toporami i lancami naglili go do pośpiechu, przy czym zadali dwie głębokie rany w lewe ramię od strony łopatki, prócz tego jedno cięcie w lewe ramię.

W koronie uwitej ze świeżych dębowych gałęzi, boso, obnażony, cały krwią oblany, zsiniały od uderzeń, z otwartymi ranami, wleczony przez Kozaków między końmi, po czterokilometrowej drodze z Mogilna, odbywał św. Andrzej swój wjazd do Janowa. W mieście odbywał się targ, zbiegło się więc wielu przypatrywać się temu dziwnemu widowisku. Na razie nikt nie wiedział co to za człowiek, jaka jego wina, że tak surowo został ukarany, a kozacy coraz straszniejsze wypowiadali doń groźby. Z początku Święty milczał na te wszystkie obelgi i tylko się modlił. Gdy jednak innym kozakom dano znać, że przyprowadzono łacińskiego kapłana, zbliżył się starszy z ich grona i zawołał do Męczennika: „Toś ty jest księdzem łacińskim?" Wówczas Sługa Boży stanowczo i z pewnym akcentem radości wypowiedział otwarcie: „Jestem kapłanem katolickim, urodziłem się w tej wierze i chcę w tej wierze umierać. Moja wiara jest prawdziwą i dobrą wiarą; jest tą, która prowadzi do zbawienia nie mogę zaprzeć się mojej świętej wiary. Raczej wy się nawróćcie i czyńcie pokutę, bo nie zbawicie się w waszych błędach... Jeżeli wytrwale będziecie gardzić waszymi błędami schizmatyckimi i przyjmiecie tę samą wiarę, którą ja wyznaję, rozpoczniecie poznawać Boga i zbawicie swe dusze".

Tak niespodziewana zachęta wywołała oburzenie starszego z kozaków. Nagle wyciągnął z pochwy szablę i ciął nią w głowę męczennika. Byłby ją niezawodnie na dwoje rozpłatał, gdyby św. Andrzej, mimowolnym ruchem, nie zasłonił jej swą ręką i całym swym ciałem przechylając się na bok, nie udaremnił śmiertelnego ciosu.

Był jednak skutek tego uderzenia, a mianowicie rana na pierwszych trzech palcach prawej ręki, którą podnosił do obrony głowy. Sługa Boży, otrzymawszy to uderzenie, nie odezwał się ani jednym słowem. Wówczas kozak ów ponowił cios, lecz trafił tylko w stopę lewej nogi, przecinając żyłę i szczerbiąc kość. Wskutek tego uderzenia Święty upadł na ziemię.

Prawdopodobnie już wtedy, po otrzymaniu ran opisanych, św. Andrzej złożył wyznanie wiary św. tak, jak nam je przekazał ks. Jan Łukaszewicz:

Wierzę i wyznaję, mówił męczennik, że jest jeden Bóg prawdziwy, tak, jak jeden jest prawdziwy Kościół, jedna prawdziwa wiara katolicka, objawiona przez Chrystusa, ogłoszona przez apostołów, za nią tak, jak Apostołowie i wielu Męczenników, – także ja chętnie cierpię i umieram. Męczennik wypowiadał te słowa łagodnie, z dobrocią serca, o czym świadkowie mówią z prawdziwym podziwem.

Podczas, gdy św. Andrzej leżał na ziemi, jeden z kozaków końcem swej szabli wyłupał mu prawe oko i szydząc rzekł: „Spoglądasz na polskich (t. j. katolickich) Lachów!".

Stary rękopis, opisując to zdarzenie, mówi nam, że

Św. Andrzej zachował się wówczas tak spokojnie, cicho, jakby nie on, lecz kto inny cierpiał. Żadnego oporu katom swym nie czynił, zdawało się, że cierpi z radością, tak wielką cierpliwość w owej chwili okazał.

Na publicznym placu w Janowie, w pobliżu głównej drogi prowadzącej do Ohowa, stał mały drewniany budynek, Grzegorza Hobowejczyka, który służył mieszkańcom na rzeźnię i jatkę. Tam miał się zakończyć ostatni akt tragedii, rozpoczętej w Pieredile i Mogilnie.

Po ostatnim odważnym wyznaniu wiary, o którym wyżej powiedzieliśmy, rozgniewani fanatyczni kozacy, postanowili użyć chociażby najstraszniejszych katuszy, aby św. Andrzeja zmusić do odstępstwa od wiary katolickiej. Gdyby to uzyskali, chociażby jakim małym znakiem z jego strony danym, że przystaje do wiary przez nich wyznawanej, jakiż zdobyliby tryumf dla schizmy, jakie zawstydzenie dla katolików, że im się udało na swoją stronę przeciągnąć kapłana katolickiego, i to tak znakomitego misjonarza, znanego w całej okolicy! Najwygodniejszym miejscem do odbycia tej ostatniej próby, wydawała im się właśnie owa rzeźnia, gdzie zasłonięci przed palącymi promieniami słońca (była to już bowiem druga połowa pogodnego miesiąca maja) i natłokiem ciekawej gawiedzi, mogli oddawać się szatańskiej, kusicielskiej robocie.

Zamiar swój w czyn wprowadzili. Nie zadając sobie trudu przenoszenie św. Andrzeja na rękach, sam bowiem po zadanych ranach już nie mógł chodzić, zawleczono go, zdaje się za lewą nogę, na miejsce nowych katuszy. Przypuszczenie nasze potwierdzają późniejsze oględziny zwłok, które wykazały zmianę położenia kości udowej w lewej nodze wszystkich kości kręgosłupa.

Św. Andrzeja rzucono na ławę czy stół rzeźniczy i rozpoczęto na żywym ciele przygotowania do czynności, zwykle wykonywanych już na zabitych zwierzętach. Kozaków-katów było czterech. Jakub Czetwertynka, wyżej wymieniony, stał na straży ich koni. Chociaż bramę od tej rzeźni kozacy zamknęli za sobą, dość jednak było w niej okien otworów i szpar, przez które można było łatwo zobaczyć co się działo wewnątrz. Pan Bóg chcąc zachować dla Swego sługi niezwykłą chwałę, tak złożył okoliczności, że nie brakowało świadków jego wytrwałości. Wielu bowiem było takich, zwłaszcza między młodzieżą, ciekawą wrażeń, którzy otoczyli rzeźnię i jużto przez okna, jużto przez szpary znajdujące się w budynku, patrzyli do wnętrza i podsłuchiwali słowa męczennika i jego oprawców Między innymi naocznymi świadkami był Samuel Szalka, Rusin-Unita, który później otrzymał święcenia kapłańskie i został proboszczem w Janowie. Ten schował się ze swym sługą w sąsiedniej wieży cerkiewnej, z której mógł wszystko widzieć i wiele słyszeć, co potem uroczyście pod przysięgą zeznał.

Również i my miejmy odwagę zbliżyć się myślą do tej okropnej sceny, aby się zbudować nieustraszonym męstwem cierpiącego wyznawcy naszej wiary świętej.

Skoro tylko rozłożono i przywiązano na stole św. Andrzeja, kozacy zaczęli naradzać się nad rodzajem mąk, które by mogły zwyciężyć okazywaną dotąd stałość we wierze. Postanowiono naprzód użyć ognia. W tym celu pozbierano porozrzucane tu i ówdzie trzaski i smolne patyki; kozacy rozpalili je i przykładali do boków, przypiekając ciało a zarazem wołając, aby porzucił wiarę Lachów, a przystąpił do ich wiary, a w takim razie zaprzestaną go męczyć. Na to odpowiedział im łagodnie św. Andrzej, że wiara katolicka rzymska jest niezbędnie potrzebna do zbawienia i dodał: „dlatego raczej wy się nawróćcie, bo w tych waszych błędach nie zbawicie się; czyńcie pokutę".

Pobudziło to ich do większej zaciekłości. Widok jego tonsury poddał im myśl nowych męczarni. Rzekli więc do niego „Zaraz ci wytłumaczymy, co ty robisz w rzymskim kościele" i jeden kozak odezwał się do drugiego: „daj mi noża", zrobił z drzewa drzazgi, chwycił go za rękę i przemówił tymi słowy: „Tymi rękoma mszę odprawiasz, my ci lepiej zrobimy" i wbili mu te drzazgi za paznokcie. Następnie wypowiadając słowa: „Ty rękoma swoimi odwracasz kartki ksiąg w kościele, my ci skórę odwrócimy", i to mówiąc zdzierali mu skórę z rąk. – „Tak, jak się ubierasz w ornat, my cię lepiej ubierzemy", i to powiedziawszy zdzierali na długość zeń skórę; a gdy tego dokonali, powiedzieli „masz małą tonsurę na głowie, my ci większą zrobimy", i naciąwszy skórę na karku, zdzierali ją aż po oczy i znowu ją na powrót odwrócili.

W złości swojej schizmatycy wynaleźli dla kapłana łacińskiego tortury łączące świętokradztwo z barbarzyństwem. Te ręce, które otrzymały namaszczenia olejem św. i tylu schizmatyków pojednały z Bogiem, pomimo, że w części wierzchniej były już w Mogilnie odarte ze skóry, teraz uległy nowej świętokradzkiej przemianie. Barbarzyńcy odcięli palec wskazujący lewej ręki i pierwszą część obydwu pierwszych palców; ściągnęli skórę z dłoni prawej ręki, lecz lewą jeszcze bardziej męczono, bo wyrywano z niej mięśnie i zdzierano razem ze skórą.

Następnie odwrócono ciało Świętego twarzą do spodu i znowu przymocowano do rzeźnickiego stołu. Poczem zrobiono cięcia na skórze około łopatki i zdzierano ją kawałkami z całych pleców i z części ramion i zasypywano te nowe rany – jak zeznał jeden z świadków – plewą z orkiszu.

Czy rzeczywiście wszystko to robili kaci w tym celu, aby wykrawywać na ciele męczennika podobieństwo krwawego ornatu – jak jeden ze świadków zeznał – trudno osądzić myśli, kryjące się w duszach tych potwornych oprawców. Zresztą jakikolwiek mieli zamiar, faktem jest, że dopuścili się tych tortur, co i zeznania świadków i rany na martwym już ciele później okazały, a ich intencja, chociażby była inną, nie zmniejszyła boleści szlachetnego męczennika.

Nie budziły one nie tylko w kozakach żadnego zawstydzenia, że celu swego nie osiągnęli, jakby oszołomieni zapachem krwi widząc do jakiego stanu doprowadzili męczennika, wydawali okrzyki radości. Każdy sposób męczenia wywoływał nowy śmiech, nowe obelgi i drwiny. Wśród tych tortur zdawało się, że św. Andrzej podnosił kilka razy ku niebu swe ręce, odarte ze skóry i broczące krwią. Powiedział także kilka słów, które utrwaliły się w pamięci świadków i zeznali je pod przysięgą w informacyjnym procesie. „Moje drogie dzieci – odezwał się św. Andrzej do swych katów – co wy robicie? Oby Pan Bóg był z wami i z waszej złości dał wam wejść w samych siebie! Jezus! Maryja! bądźcie przy mnie! Oświećcie tych ciemnych Waszym światłem!... Jezus! Maryja! Panie, w ręce Twoje oddaję duszę moją!". Prócz tych słów wypowiadał akty wiary, nadziei i miłości, i wyznawał, że chce żyć i umierać w jedności ze świętym Kościołem Bożym.

Proboszcz z Janowa, wezwany do złożenia świadectwa, zeznał pod przysięgą:

Gdy tam przybyłem i zająłem dom proboszczowski przed 26 laty, nie tylko ks. Szalka, kapłan z Janowa i ks. Tokarzewski, którzy już zmarli, lecz wielu innych, którzy z ukrycia przypatrywali się jego męczeństwu, opowiadali mi czasami, że podczas męczeństwa ciągle wołał do Boga, wyznanie składał wiary św., wzdychał, oddając się Bogu, i inne rozmaite afekty ku Bogu kierował i prawdziwie w wyznawaniu św. wiary ducha wyzionął... Od wielu słyszałem i cała ludność, z tego co widziała i słyszała o słudze Bożym, stale i wielokrotnie mi opowiadała, że przez cały czas swego męczeństwa wzywał imion Jezusa i Maryi.

Skoro jednak zdarzyła się sposobność, nawet teraz opanowywał św. Andrzeja zapał misjonarski, bo nie tylko przemawiał do swych katów, lecz i do innych świadków swych cierpień. Tak do jednego żyda, który z podziwem i przerażeniem patrzył na te katusze (jak to zeznał w r. 1711), odezwał się św. Andrzej: „Widzisz, że w sprawie mej wiary nic nie czuję! Dlaczegóż nie poznajesz swoich błędów i nie przyjmujesz tej prawdy, którą stwierdzam moim życiem?". Jeżeli możemy wierzyć słowom tego świadka, mielibyśmy dowód, że nawet wśród mąk mężnie znoszonych nie zaprzestał okazywać swej apostolskiej gorliwości o dusz zbawienie.

Starzec Jakub Czetwertynka zapytany, co słyszał, z prostotą odpowiedział: „Słyszałem jego głos, gdy go męczyli kozacy w jednym domu w Janowie. On krzyczał: «Jezus! Maryja!»". Zresztą inni świadkowie zeznali, że nie słyszeli innego wołania wychodzącego z jego ust, jak tylko modlitwy zwrócone do Pana Boga i do Świętych o pomoc dla siebie i nawrócenie dla swoich katów. Dodali, że jego modlitwy tym były żarliwsze, im okrutniejsze były męczarnie.

Ubrany w szkarłatny ornat ran – mówi stary rękopis – w którym każde źdźbło plewy, którą go obsypano, błyszczało jak brylant, kapłan ten byt gotów do złożenia ofiary. Podwajał gorące modlitwy za swych katów, podczas gdy oni podwajali uderzenia i męki. Po odcięciu mu nosa i uszu, odkroili mu wargi i zaczęli się naradzać, jak wyrwać mu język. Chodziło o to, jak zniszczyć najskuteczniejsze narzędzie katolickiego apostoła, organ, którym sługa Boży posługiwał się w głoszeniu prawdy i nawracaniu tylu dusz do wiary prawdziwej. Po długich naradach postanowiono użyć sposobu najokrutniejszego. Zadano mu szerokie cięcie w szyję i przez ten otwór wyrwano mu z gardła cały język z jego nasadą.

Prawdopodobnie już przedtem dokonano innej amputacji, która była dowodem bezwstydu schizmatyckich katów. Co więcej, wbito w lewy bok, w pobliżu serca, grube szydło rzeźnickie, które zrobiło okrągłą, głęboką ranę. Sprawozdanie ekspertów starannie opisuje tę nową ranę.

Barbarzyństwo kozaków, mimo tych znęcań się nad niewinną ofiarą, jeszcze się nie nasyciło. Zawieszono męczennika za nogi, a gdy wskutek skurczeń nerwowych ciało zaczęło się poruszać, szydzili zeń, mówiąc: „Patrzcie, jak Lach tańczy".

Powolne morderstwo trwało długo, skoro jedni świadkowie mówili, że przeszło godzinę, a jeden ze świadków zeznawał, że trwało około dwu godzin. W każdym razie barbarzyńcy zostali zwyciężeni niewzruszoną stałością męczennika, bo ostatecznie porzucili swoją ofiarę i wyszli z rzeźni.

Kilka osób, zdjętych ciekawością, przyszło przypatrzeć się słudze Bożemu, walczącemu jeszcze ze śmiercią. Między nimi był Jan Klimczyk. Ten, gdy miał już lat 90, złożył zeznanie o stanie okropnym, w jakim widział świętego męczennika. Nie można dokładniej opisać tego stanu, jak grubymi słowami tego świadka: „Widziałem go, krew sączyła się z głowy, z jego rąk, z jego nóg, z całego ciała, jakby z wołu zabitego".

Antoni, pułkownik kozaków, wizytując Janów i trupy leżące tu i ówdzie pomordowanych katolików, wszedł też do rzeźni. Zbadał ciało św. Andrzeja, a widząc, że jeszcze daje oznaki życia, rozkazał go dobić. Zadano mu wówczas dwa cięcia szablą w szyje, które położyły koniec jego cierpieniom. Dusza Świętego Apostoła pińszczyzny pragnęła niezawodnie od dawna zwinąć swój namiot ziemskiego pielgrzymowania i być z Jezusem. Teraz spełniły się te pragnienia, bo odłączyła się od ciała i uleciała ku niebu. Śmierć nastąpiła około godziny trzeciej popołudniu, dnia 16 maja 1657 r. w wigilię Wniebowstąpienia Pańskiego. W ten sposób dokonało się męczeństwo, być może najokrutniejsze, jakie kiedykolwiek ponieśli wyznawcy wiary, skoro św. Kongregacja Obrzędów nie wahała się powiedzieć: „Tam crudele vix, aut ne vix quidem in hac Sacra Congregatione propositum fuit simile martyrium".

Po męczeństwie św. Andrzeja

Naoczni świadkowie zeznali, że zaraz po tej męczeńskiej śmierci św. Andrzeja okazała się na niebie jakaś dziwna światłość. Kozacy, być może sądząc, że to łuna jakiegoś ognia, wzniEcônego przez nadchodzące wojsko polskie, w popłochu opuścili Janów i jego okolice. Ciało męczennika, które esauł kozacki kazał wyrzucić na pole, leżało tam czas krótki, bo proboszcz janowski, Jan Zaleski zaraz po odejściu kozaków, przeniósł je z uszanowaniem do kościoła miejscowego, gdzie przybrane w kapłańskie szaty, spoczywało na katafalku całe dwa tygodnie, wystawione dla uczczenia przez lud pobożny, który ze wszystkich stron zaczął nadciągać. Pomimo tylu zadanych ran i letniej pory, święte zwłoki nie psuły się wcale, lecz przeciwnie, woń przyjemna od nich się rozchodziła. Rany wydawały się jakby świeże, całe ciało było giętkie, jakby żywe, Pan Bóg tymi cudownymi znakami świadczył o świętości umęczonego kapłana.

Z Pińska przybyli po drogocenne zwłoki dwaj kapłani Jezuici, którzy też je przeprowadzili z Janowa do grobów zakonnych w Pińsku. Cały ten pochód był jednym tryumfem świętego przy wejściu do miasta, ludność witała z zapałem relikwie „Apostoła Pińska". Umieszczono je pod kościołem Towarzystwa Jezusowego wśród braci zakonnych.

Przeszło 40 lat spoczywały święte relikwie w zapomnieniu w podziemiach kościelnych. Dom XX. Jezuitów parę razy był spustoszony przez ogień i wojnę. Nikt nie myślał o jakimś wyszczególnieniu św. Andrzeja spomiędzy innych kapłanów, umęczonych za wiarę. Lecz samemu Bogu spodobało się rozsławić wiernego sługę pomiędzy ludźmi.

Roku 1702 w pińskim kolegium przełożonym był o. Marcin Godebski. Ten, pewnego wieczora zafrasowany troską o podtrzymanie podupadłego kolegium, położywszy się na spoczynek, w dalszym ciągu myślał, skądby jakąś pomoc znaleźć. Wtem staje przed nim jakiś nieznajomy jezuita, i zapytany, kto jest, odpowiada: „Ja jestem Andrzej Bobola, wasz brat, umęczony przez kozaków za wiarę. Szukajcie mojego ciała i odłączcie je od innych. Ja będę opiekunem waszego kolegium". Dwa dni bracia zakonni napróżno szukali trumny św. Andrzeja, dopiero na trzecią noc objawił się znowu sam Święty jednemu z braci i dokładnie opisał, w którym miejscu jego ciało pod ziemią się znajduje. Według tej wskazówki rzeczywiście znaleziono ciało. Zwłoki były doskonale zachowane, chociaż ubranie na nich zbutwiało. Ubrano je na nowo i pochowano w widocznym miejscu.

Niejednokrotnie potem rewidowano ciało, aby zdać sprawę Ojcu Świętemu w Rzymie. Tak na przykład r. 1730 badała relikwie cała komisja, złożona z uczonych księży i zaprzysiężonych lekarzy. Okazało się, że ciało męczennika było zachowane w całości, rozumie się oprócz części poobcinanych podczas męczeństwa; że było ono miękkie i giętkie, prawie jak u żywego człowieka; krew zakrzepła, ale się nie zepsuła. Uznano zatem, że tylko cudem Bożym mogło się to ciało w takim stanie dochować przez 70 z górą lat.

Beatyfikacja

Cała Polska rozpoczęła starania o to, aby Ojciec Święty ogłosił męczennika błogosławionym. Pisali o to do Rzymu i królowie, i biskupi, i wielcy panowie, i sami jezuici. Z tego powodu zjeżdżały na miejsce kilka razy komisje i wzywały starych ludzi, którzy albo sami byli świadkami męczeństwa św. Andrzeja, jak np. ów Jakub Czetwertynka, który służył kozakom za przewodnika, albo też słyszeli opowiadania od naocznych świadków. Wszyscy ci świadkowie pod przysięgą składali swoje zeznania o wszystkim, co wiedzieli o świątobliwym życiu i śmierci męczeńskiej św. Boboli. Spisywano też cuda, które przy jego ciele lub za jego przyczyn się dokonywały.

Badania i dyskusje trwały tak aż do decydującego posiedzenia generalnego z udziałem samego papieża (26 XI 1754 r.). W wyniku obrad wydał Benedykt XIV dekret orzekający, że „męczeństwo i przyczyny męczeństwa Wiel. Sługi Bożego Andrzeja Boboli, kapłana i profesa Towarzystwa Jezusowego, są udowodnione" (9 II 1755 r.). W lipcu 1757 r. na prywatnym posiedzeniu Kongregacji Obrzędów zapadła jednak decyzja odłożenia sprawy cudów na 6 lat. Niestety, po śmierci Benedykta XIV (3 V 1758 r.) nastały czasy Klemensa XIII i Klemensa XIV, ciężkie dla Kościoła i Polski, a zwłaszcza Towarzystwa Jezusowego (kasata w 1773 r.). Dopiero po przywróceniu zakonu w r. 1820, na prośbę postulatora R. Brzozowskiego, występującego w Rzymie z ramienia Towarzystwa Jezusowego, Leon XII polecił Kongregacja Obrzędów wznowić proces beatyfikacyjny (dekret z 31 V 1826 r.). Pierwsze prace badawcze, ponownie przerwane śmiercią Leona XII (1829 r.) i Piusa VIII (30 XI 1830 r.), zostały uwieńczone uznaniem przez Grzegorza XVI za fakt cudowny zachowanie ciała Andrzeja (25 I 1835 r.). Pius IX po zapoznaniu się z całością sprawy i po ponownym zasięgnięciu opinii Kongregacji w sprawie cudów wydał 5 V 1853 r. dekret stwierdzający trzy uzdrowienia jako cudowne (nagłe i całkowite uleczenie z krwawej dyzenterii trzyletniej Katarzyny Brzozowskiej w r. 1724; uzdrowienie Marii Florkowskiej w r. 1730 z krwawej dyzenterii, połączonej z rozkładem jelit i puchliną wodną; uzdrowienie syna Jana Chmielnickiego ze szkorbutu i kołtuna). Na wniosek promotora wiary, A. Frattiniego, ojciec święty Pius IX wyraził zgodę na przyznanie Andrzejowi tytułu błogosławionego. Uroczysta beatyfikacja odbyła się dnia 30 X 1853 r.

Imponujące uroczystości beatyfikacyjne wzmogły kult Męczennika zarówno w Polsce, jak i na terenie Rzymu. W dużej mierze przyczyniły się do tego liczne życiorysy wydane z okazji beatyfikacji i ponadto nad wyraz okazałe przeniesienie ciała bł. Męczennika z Watykanu do kościoła al Gesu w maju 1924 r.

W Polsce, na terenie byłej Galicji, gdzie skupiali się jezuici, do ożywienia kultu w nowszych czasach przyczyniły się przede wszystkim uroczystości w r. 1907 związane z obchodami 250-lecia śmierci bł. Andrzeja. Wydarzeniem dużej miary dla Krakowa stało się uroczyste umieszczenie w r. 1920 w kościele Św. Barbary znacznej relikwii przywiezionej z Połocka przez ks. J. Rostworowskiego SI. W tym samym roku w Warszawie zarządzona (31 VII) przez A. kard. Kakowskiego nowenna modłów zakończyła się dnia 8 sierpnia olbrzymią procesją z relikwiami bł. Andrzeja Boboli i bł. Władysława z Gielniowa.

Kanonizacja św. Andrzeja Boboli

Równocześnie zaczęto myśleć o kanonizacji nowego Błogosławionego. Na skutek jednak niesprzyjających warunków historycznych sprawa ta przez blisko 70 lat nie mogła dojść do głosu. Dopiero po wielkich zmianach wywołanych pierwszą wojną światową, a zwłaszcza od chwili, kiedy Achilles Ratti, były nuncjusz w Polsce, został papieżem, nadzieje i starania zaczęły stawać się realne. Pierwszym aktem był list biskupów polskich z dnia 28 VII 1920 r. do Benedykta XV z gorącą prośbą o kanonizację bł. Andrzeja Boboli. Wnet popłynęły do Stolicy Apostolskiej petycje innych dostojników duchownych i świeckich. Intensywna akcja rozszerzania kultu Błogosławionego z ośrodkiem w Krakowie przy Wydawnictwie Księży Jezuitów zmierzała do tego, by przez ożywienie czci błogosławionego Męczennika wyprosić dwa choćby cuda konieczne do kanonizacji. W krótkim stosunkowo czasie prace i zabiegi wydały pożądane owoce. W lipcu 1924 r. Pius XI podpisał dekret powołujący specjalną komisję w Rzymie dla sprawy bł. Andrzeja. W wielkiej liczbie (ok. 2000) nadzwyczajnych łask, przypisywanych pośrednictwu Błogosławionego, znalazły się dwa szczególne uzdrowienia, które po bardzo wnikliwych badaniach rzeczoznawców i po dyskusjach w Kongregacji Obrzędów zostały uznane za cudowne i jako takie zatwierdzone przez papieża (25 IV 1937 r.). (Nagłe i całkowite uzdrowienie Idy Kopeckiej z głębokich oparzelin spowodowanych promieniami Roentgena – 3 IX 1922 r. oraz uzdrowienie zakonnicy Alojzy Dobrzańskiej w Rzymie z rakowatego owrzodzenia trzustki – 30 XII 1933 r.). Na posiedzeniu generalnym (11 V 1937 r.) roztrząsano w obecności papieża pytanie, czy w takich warunkach można już przystąpić do kanonizacji. Odpowiedź była jednomyślna i twierdząca. Podobnie, lecz w formie już uroczystej wypowiedział się ojciec św. w kilka dni później (16 V). Następnego dnia zarządził papież tajne posiedzenie konsystorza, na którym wszyscy kardynałowie, po zapoznaniu się z przebiegiem sprawy, wypowiedzieli swe zdanie. Pozostało jeszcze posiedzenie konsystorza ostatnie, półpubliczne, na którym mieli się wypowiedzieć, oprócz kardynałów, wszyscy obecni w Rzymie patriarchowie, arcybiskupi, biskupa i prałaci niezależni. W tym celu zostały im przekazane akta sprawy kanonizacyjnej bł. Andrzeja. Papieski konsystorz półpubliczny odbył się prawie w rok później, dnia 31 III 1938 r. Po przemówieniu wstępnym i wysłuchaniu zgodnej opinii zgromadzonych dostojników Pius XI wyznaczył uroczystość kanonizacyjną na dzień 17 kwietnia 1938 r., w święto Zmartwychwstania Pańskiego. Kanonizacja, która odbyła się w oznaczonym dniu i według przepisanego ceremoniału, niebywałą swą okazałością zadziwiła samych nawet rzymian. Równocześnie ze św. Andrzejem Bobolą chwały świętych na ziemi dostąpili dwaj inni błogosławieni: Jan Leonardi (Włoch) i Salwator da Horta (Hiszpan).

Zakrojona na szeroką skalę akcja kultu w celu uproszenia za przyczyną bł. Andrzeja cudów koniecznych do kanonizacji osiągnęła swój wynik szczytowy w obchodach kanonizacyjnych (1938 r.), a w wyższym jeszcze stopniu w czasie (niezwykle uroczystego przewiezienia ciała Świętego z Rzymu do Polski. Wydane w związku z kanonizacją liczne życiorysy tak w Polsce, jak i w szeregu innych krajów rozsławiły imię naszego Świętego po całym świecie. Z okazji trzechsetnej rocznicy śmierci św. Andrzeja przypomniał go znów światu Pius XII osobną encykliką, skierowaną do biskupów całego Kościoła (16 V 1957 r.). Uroczyście uczczono tę rocznicę w Warszawie przy ul. Rakowieckiej, gdzie w kaplicy księży jezuitów spoczywa ciało Świętego, nowenną, w czasie której nabożeństwa, po większej części, odprawiali księża biskupi różnych diecezji, a kazania głosili przedstawiciele różnych zakonów.

W chwili obecnej istnieje w Polsce kilkadziesiąt kościołów i kaplic pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli. Dość liczne były również w ostatnich latach prośby, kierowane do prowincjała jezuitów w Warszawie o relikwie św. Patrona.

Dzieje relikwii

Odnalezione, jak już wspomniano, w nadzwyczajnych okolicznościach w Pińsku ciało św. Andrzeja dnia 19 IV 1702 r., oczyszczone z pyłu, przebrane w nowe szaty i przełożone do nowej trumny, spoczęło z powrotem w krypcie grobowej pod ołtarzem głównym kościoła Św. Stanisława na podwyższeniu w środku krypty. Na usilne prośby księżnej Katarzyny Wiśniowieckiej dnia 14 IX 1710 r. trumna została umieszczona w przyległym do kościoła składzie jako miejscu bardziej odpowiednim. Wkrótce potem jednak, w czasie pierwszego procesu informacyjnego, po stwierdzeniu przez komisję całkowitego zachowania ciała oraz po zmianie trumny, zniesiono relikwie do krypty pod zakrystią, sąsiadującej z kryptą wspólną (1712 r.). Nowej rewizji ciała oraz zmiany szat dokonał w r. 1719 bp Przebendowski z okazji nowego procesu. Bardzo dokładnemu badaniu poddali ciało Świętego lekarze-rzeczoznawcy, uczestniczący w komisji bpa Rupniewskiego (1730 r.). Szczegółowy opis raz jeszcze stwierdza doskonałe zachowanie ciała. Przy tej okazji ponownie zmieniono szaty. W celu ułatwienia dostępu licznie napływającym pielgrzymom otwarto w r. 1731 dojście z dziedzińca do krypty Męczennika, a w roku następnym wzniesiono nad nim dach. W okresie dalszych kilkudziesięciu lat, poza wzrostem kultu, źródła nie notują żadnych zmian. Po kasacie zakonu jezuitów w r. 1773 przez pierwsze dziesięciolecie na straży grobu św. Andrzeja pozostawali jeszcze nieliczni eks-jezuici. Od r. 1784 opiekę nad relikwiami wraz z kościołem Św. Stanisława przejęło duchowieństwo unickie. Korzystając z tej zmiany, unicki biskup piński J. Horbacki zarządził przełożenie ciała Męczennika do nowej trumny. Ani cześć Świętego, ani opieka nad jego ciałem nie uległy zmianie nawet wówczas, kiedy po drugim rozbiorze Polski (1793 r.) Katarzyna II zniosła unicką diecezję w Pińsku ti oddała kościół pojezuicki prawosławnym bazylianom. Kiedy jednak pokazało się, że nawet ludność prawosławna otwarcie oddaje cześć Słudze Bożemu, synod prawosławny polecił kryptę zamknąć, a ciało potajemnie zakopać. Krypta została wprawdzie zamknięta, ale ciało, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, pozostało nietknięte. Jezuici, zachowani przez Katarzynę II na Białej Rusi, na wieść o grożącym niebezpieczeństwie zdołali w grudniu 1807 r. uzyskać od cara Aleksandra I zgodę na przewiezienie relikwii z Pińska do Połocka. Generał zakonu, T. Brzozowski, wysłał w tym celu do Pińska ks. L. Rzewuskiego, który, po stwierdzeniu przez świadków tożsamości ciała, przewiózł je do Połocka dnia 29 I 1808 r. Następnego dnia biskup sufragan C. Odyniec, gorliwy czciciel Męczennika, sprawdził przywiezione dokumenty i dokonał kanonicznej rewizji ciała. Odtąd aż do r. 1830 święte szczątki pozostały bez zmian w krypcie jezuickiego kościoła pod ołtarzem Matki Boskiej Studenckiej. Po wydaleniu jezuitów z Rosji w r. 1820 opiekę nad relikwiami objęli księża pijarzy (1822–1830 r.), a kiedy i oni zostali usunięci z Połocka, ciało Męczennika przeniesiono (8 VI 1830 r.) do osobnej kaplicy dominikańskiego kościoła Św. Katarzyny. Tutaj, na żądanie Kongregacji Obrzędów, dominikanie połoccy sporządzili i wysłali do Rzymu dokument, stwierdzający, że ciało Męczennika w dalszym ciągu zachowuje się w dobrym stanie (23 X 1851 r.). W kilka lat później, dnia 26 VII 1857 r. arcybiskup mohylewski W. Żyliński odbył nową inspekcję kanoniczną, przy czym od ciała Błogosławionego odjął, w darze dla Piusa IX, część lewego ramienia. Dalszej rewizji kanonicznej, już po wydaleniu dominikanów z Połocka (1864 r.) i po przejęciu ich kościoła przez księży diecezjalnych, dokonał w r. 1895 bp sufragan mohylewski, P. A. Symon. Również i on wyjął do podziału na drobniejsze relikwie część kości kręgosłupa. Setną rocznicę przywiezienia ciała Błogosławionego z Pińska, staraniem, dziekana ks. L. Baranowskiego, obchodzono w Połocku bardzo uroczyście. Uzyskano przy tej okazji pozwolenie od Stolicy Apostolskiej dla diecezji mohylewskiej na odpust zupełny, mszę św. i pacierze kapłańskie w dniu 23 maja. Na skutek nieobecności arcybiskupa Cieplaka, następnie pożaru kościoła w r. 1912 i wreszcie wojny światowej projektowane wówczas na rok następny przełożenie relikwii do nowej metalowej trumny nie doszło do skutku. Tymczasem ciało Świętego zostało złożone na dębowym ołtarzu w nowo urządzonej kaplicy (1913 r.). Uroczyste przełożenie nastąpiło dopiero dnia 17 IX 1917 r. przy udziale abp. mohylewskiego, E. Roppa. Podczas oglądu ciała wyjęto trzy żebra na relikwie. Jedno z nich otrzymał dla kościoła Św. Barbary w Krakowie obecny na uroczystościach jako kaznodzieja ks. Jan Rostworowski SI 2 XI 1923 r. relikwie bł. Andrzeja spoczęły w kaplicy Św. Matyldy na Watykanie. Dnia 4 XII 1923 r. na polecenie papieża zebrała się komisja celem ustalenia tożsamości ciała. Wezwany został na ten dzień z Polski ks. Jan Rostworowski SI jako jedyny świadek, „który to ciało w Połocku nie tylko widział, ale przed włożeniem do nowej trumny dokładnie watą oczyścił". Ks. Rostworowski opisał najpierw wygląd ciała, następnie trumna została otwarta i ciało zbadane. Ponieważ wszystkie dane były zgodne, a ponadto i część ramienia, przysłana w r. 1857 do Rzymu, pasowała jak najdokładniej do części pozostałej, nie ulegało wątpliwości, że ciało jest autentyczne. W kilka miesięcy później (18 V 1924 r.) Pius XI przekazał je kościołowi jezuitów al Gesu, gdzie pozostały, otoczone czcią rzymian, aż do r. 1938, w którym wróciły do Polski. W Polsce święte szczątki chciał posiadać zarówno Pińsk, jak i Wilno. Lecz ojciec św. Pius XI zadecydował, że mają spocząć w Warszawie, jako stolicy kraju, przy domu pisarzy księży jezuitów, którego tenże papież był fundatorem. Relikwie św. Andrzeja, umieszczone w srebrnym sarkofagu artystycznie wykonanym przez firmę Gontarczyka, opuściły uroczyście Rzym dnia 8 VI 1938 r. Następnie przez Jugosławię, Węgry, Czechosłowację, witane wszędzie przez tłumy wiernych, przybyły do Polski (11 VI) i, wędrując dalej przez Kraków, Katowice, Poznań, Łódź, zatrzymały się ostatecznie w Warszawie. Powitanie, jakie w tych pamiętnych dniach zgotowano Świętemu, przewyższyło chyba swą wielkością wszystkie inne manifestacje religijne w dotychczasowych dziejach Kościoła w Polsce.

W czasie oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 r., kiedy pociski bijące w dom i kaplicę przy ul. Rakowieckiej groziły całkowicie zniszczeniem, ks. A. Chrobak SI zorganizował 25 IX przeniesienie relikwii św. Andrzeja w bezpieczniejsze miejsce. Grupa złożona z 4 polskich lotników i ks. Chrobaka wyniosła drogie relikwie i nie zważając na Niemców już obecnych w najbliższym sąsiedztwie, nawołujących do zatrzymania się, zdołała dotrzeć do ul. Puławskiej, skąd już konnym wozem odbyła dalszą drogę na Stare Miasto. Ciało św. Andrzeja zostało złożone w jezuickim kościele Matki Boskiej Łaskawej przy ul. Świętojańskiej. W czasie tragicznych walk powstańczych na Starym Mieście odbył św. Andrzej nową wędrówkę. Wyniesiony dnia 17 VIII 1944 r. na ramionach żołnierskich z płonącego kościoła Matki Boskiej Łaskawej przybył do kościoła Św. Jacka. Umieszczono go najpierw w kościele górnym, a następnie w podziemiach, gdzie został później pogrzebany w ruinach zniszczonej przez Niemców świątyni.

Po wyparciu wojsk niemieckich ze stolicy wrócił św. Andrzej na Mokotów. Dnia 7 II 1945 r. księża A. Kisiel SI i S. Matyjasik, kapelan wojskowy, przy pomocy żołnierzy polskich 8 Dywizji Piechoty pod dowództwem kpt. H. Holska, prokuratora wojskowego, odnaleźli relikwie wraz z cudownym Chrystusem katedry warszawskiej i przenieśli je do kościoła Matki Boskiej przy ul. Długiej 15, skąd w godzinach wieczornych tego dnia został św. Andrzej przewieziony wojskowym wozem do domu księży jezuitów przy ul. Rakowieckiej 61 i złożony tymczasowo w jednym z pokoi na I piętrze. Przeniesienie do kaplicy publicznej nastąpiło po koniecznych remontach w maju tr. Ponieważ w czasie działań wojennych części szklane sarkofagu uległy uszkodzeniu, 25 III 1950 r., w obecności S. kard. Wyszyńskiego, prymasa Polski, oczyszczone ciało św. Męczennika przełożono do trumny dębowej, aby następnie po odnowieniu właściwego sarkofagu i przebraniu ciała w nowe szaty złożyć je z powrotem do trumny srebrnej. Przez cały ostatni okres (od 1945 r.) relikwie Świętego spoczywały nad ołtarzem głównym kaplicy. Od 31 VII 1952 r. odbierają należną sobie cześć pod mensą nowego marmurowego ołtarza, którego konsekracji dokonał w wymienionym dniu ks. kardynał prymas. Ω

Na artykuł o św. Andrzeju Boboli złożyły się fragmenty broszurki ks. Teofila Bzowskiego SI Bł. Andrzej Bobola męczennik Towarzystwa Jezusowego, wyd. Chyrów 1927, oraz artykułu ks. Jana Rosiaka SI, zamieszczonego w Hagiografii polskiej pod redakcją o. Romualda Gustawa OFM, Księgarnia Św. Wojciecha, Poznań.