wtorek, 12 lutego 2008

Prezydent o moście energetycznym

2008-02-12 17:20
Sprawa mostu energetycznego, łączącego systemy energetyczne Polski i Litwy, ma wiele wymiarów. Zarówno wymiar współpracy między Polską a Litwą, współpracy krajów nadbałtyckich, jak i współpracy w ramach UE - powiedział prezydent Lech Kaczyński.

W Warszawie odbywa się ceremonia podpisania porozumienia o powołaniu przedsiębiorstwa, które zajmie się budową mostu energetycznego. Uczestniczą w niej m.in. prezydent Lech Kaczyński oraz prezydent Litwy Valdas Adamkus.

"To co dziś zostanie podpisanie ma wiele wymiarów" - powiedział prezydent Kaczyński podczas ceremonii. "Unia Europejska, żeby funkcjonować sprawie, musi sobie wzajemnie zapewnić bezpieczeństwo energetyczne" - dodał.

Budowa połączenia systemów energetycznych polskiego i litewskiego, czyli tzw. most energetyczny, ma połączyć litewskie miasto Alitus (Olita) i polski Ełk. Zakończenie wartej około 250 mln euro inwestycji przewidziane jest do 2012 roku.

ab, pap

Szwecja może zastopować Gazociąg Północny?

2008-02-12 18:18
Szwecja ma nie tylko prawo, ale także możliwość przeciwstawienia się rosyjsko-niemieckiemu Gazociągowi Północnemu po dnie Bałtyku i powinna to zrobić, bo leży to w jej interesie - napisał dziennik "Dagens Nyheter".

Autorem artykułu jest prof. Krister Wahlbaeck, wieloletni ekspert szwedzkiego MSZ w dziedzinie bezpieczeństwa, profesor politologii związany m.in. z Uniwersytetem Harvarda w USA.

W dziedzinie prawa Wahlbaeck powołuje się na artykuły 79-80 ONZ- owskiej Konwencji Morskiej, która głosi, że państwa na obszarze swych stref ekonomicznych mają prawo podejmować działania zapobiegające zanieczyszczeniom mórz. Takie niebezpieczeństwo niesie koncepcja budowy Gazociągu Północnego. Dlatego Szwecja ma pełne prawo domagania się od inwestora, by udowodnił, że nie istnieje alternatywa lądowa, która takich zagrożeń nie powoduje.

Jednak inwestor - Nord Stream (NS) - jest spółką nietypową - uważa autor. Czując poparcie Kremla pozwala sobie na nonszalancję. Jest nią np. zbycie milczeniem postawionego jeszcze w lutym 2007 roku pytania w tej sprawie przez rząd fiński. Helsinki dwa tygodnie temu musiały to pytanie ponowić.

Podobną nonszalancję NS widać w stosunku do Polski, która jest w tym wypadku naturalnym krajem tranzytowym. Odpowiedź NS na pytania Szwecji o trasę m.in. przez Polskę jest nie do zaakceptowania. Sprowadza się do stwierdzenia, że nie jest zgodna z "koncepcją biznesową". Jeśli tak, to "panowie powinni zmienić koncepcję, albo Gazprom poszukać nowych współpracowników" - napisał Krister Wahlbaeck.

Już samo zagrożenie środowiska przez naruszenie na wielką skalę osadów dennych i uwolnienie do wód Bałtyku zgromadzonych przez stulecia trucizn i metali ciężkich dowodzi, że ta inwestycja nie leży w interesie Szwecji - podkreślił Wahlbaeck. Jego zdaniem Sztokholm nie może też zaakceptować opinii, że planowany Gazociąg Północny ma "status inwestycji UE"; taki sam status inwestycji unijnej powinna mieć też opcja lądowa.

Wytaczane są argumenty o solidarności wobec Niemiec i innych potrzebujących gazu państw unijnych. "Zapomina się, że solidarność taka powinna obowiązywać także wobec nowych państw UE, w tym np. Polski" - zauważa Wahlbaeck i dodaje: "Obiekcje Polski winny liczyć się tym bardziej, że Niemcy okazały jaskrawy brak solidarności z nami (Szwecją), gdy w 2003 roku (ówczesny kanclerz Niemiec Gerhard) Schroeder i (prezydent Rosji Władimir) Putin ogłaszali plan bałtyckiego gazociągu. Robili to bez prób najprostszych konsultacji z państwami, których strefy ekonomiczne zamierzali wykorzystywać".

Zdaniem Wahlbaecka trzeba brać pod uwagę obawy, że stawianie przeszkód przez Sztokholm może grozić szwedzkim inwestycjom w Rosji. Należy więc wyważać plusy i minusy działań. Starając się uniknąć ewentualnych represji ze strony potężnych sąsiadów nie można rezygnować z przestrzegania praw i konwencji międzynarodowych.

Do rachunku zysków i strat trzeba jednak wprowadzić możliwość naruszenia poziomu bezpieczeństwa w regionie Bałtyku. "Byłoby co najmniej nierozsądne, gdyby Szwecja ułatwiła Rosji uzyskanie - jak oni (Rosjanie) to nazywają - +strategicznego obiektu+ w centrum Bałtyku, w korytarzu biegnącym przez morze od północy na południe. (...) Linia (gazociągu) na mapie mająca oddzielić państwa bałtyckie od Zachodu w przyszłości może skusić Rosjan, by przyjąć ją za linię wyznaczającą ich strefę wpływów" - ostrzega autor.

W polityce Rosji zauważa się niepokojące tendencje, np. "mało wyrafinowane próby" nacisków na Estonię czy Polskę. Nadzieją są tu przyszłe zmiany w sferze polityki, do tego jednak "potrzeba czegoś więcej niż sympatycznej powierzchowności Miedwiediewa" (kandydata w wyborach prezydenckich, który najprawdopodobniej zastąpi Putina) - konkluduje Krister Wahlbaeck.

ab, pap

GPW: Szturm inwestorów na polskie akcje

ISI
2008-02-12, ostatnia aktualizacja 2008-02-12 17:36

Wtorkowa sesja zakończyła się na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych (GPW) dużymi wzrostami głównych indeksów.

Zobacz powiekszenie
Fot. Igor Morye / AG
GPW w górę
SERWISY
Analitycy podkreślają, że Warszawa była dziś liderem wzrostów wśród europejskich parkietów.

"Indeks WIG20 rozpoczął notowania luką hossy na poziomie 2994.85 pkt. co oznacza wzrost o 1,4%. Bezpośrednio po otwarciu wykonał ruch w kierunku poziomu 3 tys. pkt. Psychologiczna bariera okazała się tym razem nie do przebicia. Po nieudanej próbie indeks zszedł do poziomu 2977,01 pkt" - informuje analityk Beskidzkiego Domu Maklerskiego Marcin Kolmas.

WIG 20 kolejny raz przekroczył barierę 3 tys. pkt dopiero ok. godz. 13:00, ale tym razem już skutecznie. Warszawskiej giełdzie pomagały dobre nastroje w całej Europie. Analityków bardzo pozytywnie zaskoczył odczyt indeksu ZEW, który wskazał, że niemieccy analitycy i inwestorzy instytucjonalni oceniają stan gospodarki lepiej niż spodziewał się rynek.

Analitycy zwracają uwagę na to, że we wtorek rosły notowania wszystkich spółek z indeksu WIG 20. Wśród wszystkich spółek notowanych na rynku regulowanym traciła zaledwie co piąta. Wzrosty zanotowały indeksy małych i średnich spółek, choć rosły znacznie wolniej niż WIG 20 (sWIG zyskał 1.57%, a mWIG 1.89%). Obroty nie były imponujące, ale zdecydowanie wyższe niż w poniedziałek.

"Lokomotywami wzrostów wśród 20 największych spółek były walory Cersanitu, które wzrosły o 9,25%, Pekao zwyżkujące o 5,19%, PBG po wzroście o 5,3%. Najmniej urósł kurs akcji Agory, zaledwie o 1,29%" - poinformował Kolmas.

Na plusie rozpoczęła się również sesja na Wall Street, co znacząco wspomogło europejskie indeksy pod koniec notowań.

"Na sesji od początku do końca przeważał popyt, a skala wzrostów jest miłym zaskoczeniem dla posiadaczy akcji" - podsumował sesję analityk BDM.

We wtorek indeks WIG 20 wzrósł o 3,84% do 3 066,94 pkt, a WIG o 2,97% do 49 364,33 pkt. Obroty wyniosły 1,83 mld zł. (ISB)

mtd/lk

Źródło: ISB

Co już wiemy o Nangar Khel?

ZOBACZ WIZUALIZACJĘ OSTRZAŁU AFGAŃSKIEJ WIOSKI
TVN24
Było 25 strzałów, jeden pocisk spada na dom cywilów. Ginie sześć osób. Sześciu żołnierzom grozi dożywocie. Oskarżają swojego dowódcę - miał im kazać "Nap... w wioskę". Podsumowujemy, co wiemy do tej pory o afgańskiej tragedii.
Historię tragicznego ostrzału układamy często jedynie ze strzępów informacji. Telewizja TVN24 m.in. komputerowo odtworzyła wydarzenia z Nangar Khel - o wszystkim co wiadomo na temat przebiegu wydarzeń opowiedział Marcin Firlej.

CO DO TEJ PORY WIEMY O NANGAR KHEL?:

- Ostrzał wioski Nangar Khel miał miejsce 16 sierpnia 2007 r..

- Ostrzału dokonano przy użyciu moździerzy (żołnierze dysponowali dwoma – użyli tylko jeden mniejszy)

- Wystrzelono 25 pocisków (pięć serii po pięć granatów)

- Jeden z pocisków spadł na dom, w którym przebywali cywile - zginęło sześć osób, wśród nich kobiety i dzieci. Trzy kobiety zostały ranne.

- Oskarżeni żołnierze z grupy „Delta” wyjechali z bazy Wazi Khwa na pomoc patrolowi, który wpadł na minę w pobliżu wioski.

- Utrzymują, że rozkaz ostrzelania wioski zapadł jeszcze przed ich wyjazdem, a wydał go mjr Olgierd C., dowódca bazy. Po przybyciu na miejsce żołnierze mieli też dzwonić do Olgierda C. żeby upewnić się, czy rozkaz jest aktualny. Usłyszeli ponoć, że mają otworzyć ogień. Bali się konsekwencji takiej odmowy.

Po powrocie do bazy sprawą ostrzału wioski mieli zająć się przełożeni. Według informatora "Superwizjera" jeden z wysoko postawionych oficerów miał powiedzieć: - Teraz musimy wymyślić dobrą wersję, pewnie do was strzelali.

- Żołnierze mieli zeznać, że dokładny rozkaz majora Olgierda C. brzmiał: "napie… w wioski". Potem mieli jeszcze słyszeć z jego ust: "Niech gniew Boży spadnie na nie".

- Olgierd C. odpiera zarzuty. - Nigdy z moich ust nie padły słowa o "napie... w wioski", ani nic w tym stylu - utrzymuje major. I dodaje: - Oddział miał strzelać na zachód, chcą zrzucić na mnie odpowiedzialność.

- Według informatora „Superwizjera”, żołnierze z plutonu, który ostrzelał wioskę, mieli potwierdzić w prokuraturze, że nazywali siebie plutonem Delta ("Dynamiczny Element Likwidacji Terrorystów Afgańskich" bądź "Arabskich"), a do mundurów przyczepiali emblematy trupich czaszek. Chcieli się w ten sposób upodobnić do amerykańskich komandosów znanych z profesjonalizmu, skuteczności, ale przede wszystkim z bezwzględności.

- Według oskarżonych żołnierzy z oddziału "Delta" dowódca zaczął twierdzić, że nie wydawał rozkazu kiedy atmosfera w bazie "zaczęła gęstnieć".

- Major C. twierdzi, że między innymi płk. Adam Stręk, dowódca Grupy Bojowej i generał Marek Tomaszycki – dowódca kontyngentu, nakazali wprowadzać w błąd Afgańczyków. - To płk Stręk wymyślił wersję o ataku terrorystów na polski oddział. Kazał mi tak mówić do mieszkańców wioski - utrzymuje Olgierd C.

- Tomaszycki przyjeżdża kilka dni po wydarzeniach w Nangar Khel do bazy Wazi Khwa (stacjonują polscy żołnierze). I – według zeznań żołnierzy – obiecuje im przeniesienie do innej bazy (w Bagram). Apeluje też, żeby żołnierze "trzymali się razem, bo jak któryś popełni samobójstwo to sprawy się już nie da odkręcić".- Generał Marek Tomaszycki nie chce komentować sprawy.

- Żołnierze, na poparcie swoich zeznań, wskazują fakt przylotu do bazy Wazi Khwa ówczesnego szefa MON Aleksandra Szczygły. Miało to miejsce niecały miesiąc po ostrzale wioski – 13 września 2007 roku.

- Razem z ministrem do bazy Bagram wracają wtedy dwaj żołnierze, którzy brali udział w ostrzelaniu wioski.

- Dwa miesiące później, dokładnie 13 listopada, siedmioro żołnierzy zostaje zatrzymanych przez Żandarmerię Wojskową. Trafiają do aresztu.

- Prokuratura decyduje o postawieniu sześciu z nich zarzutu ludobójstwa (siódmemu „ataku na niebroniony obiekt cywilny)

- Za ten czyn – zbrodnię wojenną – sześciu pierwszym żołnierzom grozi dożywocie, siódmemu 25 lat więzienia.

bas

Poczta Powstańcza, czyli historia na sprzedaż

Kamil Zeidler 12-02-2008, ostatnia aktualizacja 12-02-2008 07:35

Zakupiona na aukcji kolekcja powstańczej poczty mogła być wywieziona z Polski nielegalnie – uważa Kamil Zeidler, doktor prawa na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego

Zakup około 120 obiektów pochodzących z Poczty Powstańczej na aukcji w Niemczech przedstawia się jako wielki sukces polskiej dyplomacji kulturalnej. Nie ma chyba żadnych wątpliwości co do wartości historycznej tych przedmiotów i miejsca, gdzie powinny się znaleźć, czyli Muzeum Powstania Warszawskiego. To, czyli cel, nie podlega dyskusji. Istotne wątpliwości budzi natomiast metoda, czyli jak do tego celu doprowadzono. I są to wątpliwości nie tylko prawne.

Jak to wywieźli

Przede wszystkim jest niemożliwe, by poszczególne obiekty składające się na zakupioną w Niemczech kolekcję zostały z terytorium Polski wywiezione legalnie. Niezależnie od chwili, w której wywóz nastąpił. Jeśli bowiem zostały przejęte przez okupanta i on dokonał ich wywozu, to podlegają restytucji na takiej zasadzie jak inne archiwalia po drugiej wojnie światowej, zwłaszcza że wówczas sporne mogło być uznanie tych dokumentów za zabytki. Jeśli natomiast wywóz nastąpił po zakończeniu wojny, to musiał zostać dokonany z naruszeniem obowiązującego prawa: zarówno regulacji przedwojennych (właściwych przepisów dekretu Rady Regencyjnej z 31 października 1918 r. o opiece nad zabytkami przeszłości, rozporządzenia prezydenta Rzeczypospolitej z 6 marca 1928 r. o opiece nad zabytkami), jak i przede wszystkim obowiązujących kolejno restrykcji wywozowych z dekretu z 1 marca 1946 r. o rejestracji i zakazie wywozu dzieł sztuki plastycznej oraz przedmiotów o wartości artystycznej, historycznej lub kulturalnej, ustawy z 15 lutego 1962 r. o ochronie zabytków i o muzeach, oraz ustawy z 23 lipca 2003 r. o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami. Nie dokonując szczegółowej analizy wskazanych aktów, jedno należy podkreślić: nie można było bez uzyskania stosownej zgody właściwego organu legalnie wywieźć tych obiektów z Polski.

Co więc w sytuacji, gdy wywiezione zostały bezprawnie? Należałoby podjąć działania na płaszczyźnie karnoprawnej i za pośrednictwem niemieckiej policji i prokuratury doprowadzić do zablokowania sprzedaży przez zabezpieczenie tych przedmiotów. I nawet jeśli na tej drodze nie udałoby się odzyskać całej kolekcji, to powyższe działania byłyby niewątpliwie argumentem w negocjacjach w sprawie jej ceny.

Co na to kolekcjoner

Oczywiście przy takim obrocie sprawy sytuacja prawna i faktyczna osoby oferującej obiekty do sprzedaży znacznie się komplikuje, a tym samym jej pozycja negocjacyjna się osłabia. Jeśli chodzi o dom aukcyjny, to traci jedynie prowizję ze sprzedaży, natomiast odpowiedzialności nie ponosi praktycznie żadnej. Kolekcjoner zaś, który wystawił przedmioty na sprzedaż, musi się liczyć z tym, że taka kolekcja będzie rodzić kontrowersje. Każdy, kto decyduje się na tworzenie kolekcji dzieł sztuki lub zabytków danego rodzaju, musi z właściwą powagą podchodzić do zbieranych przez siebie przedmiotów. Zwłaszcza gdy stanowią ważną pamiątkę dla jakiegoś narodu. Jeśli chodzi o tego typu zbiory muzealne, to sprawa jest uregulowana w kodeksie etyki muzealnej ICOM. Brak jednak spisanych norm etycznych adresowanych do kolekcjonerów prywatnych.

Cóż więc powinien zrobić kolekcjoner zachowujący szacunek dla wartości, które przedmioty z jego kolekcji uosabiają, gdy postanowi ją sprzedać? A przecież to mu wolno. W pierwszej kolejności powinien złożyć ofertę podmiotom, które – jak można sądzić – będą zainteresowane jej zakupem. Dotyczy to zapewne zarówno władz niemieckich, które może byłyby zainteresowane jej odkupieniem w celu przekazania Polsce, władz polskich, które z pewnością byłyby zainteresowane jej nabyciem, jak i bezpośrednio samych muzeów. Takie działanie powinno poprzedzić wystawienie tego typu przedmiotów na wolnym rynku sztuki.

Teoria spiskowa

Kolekcjoner X z Polski zbierał pamiątki historyczne. Znużony i niedoceniany, postanowił część swej kolekcji spieniężyć. W tej sprawie skontaktował się ze znajomym kolekcjonerem Y z Niemiec, który miał podobne zbiory i z którym wcześniej wymieniał poszczególne obiekty. Oczywiście obaj mieli świadomość, kto będzie najbardziej zainteresowany zakupem pamiątek z powstania. Trzeba było jednak zrobić tak, by maksymalnie na transakcji skorzystać. Postanowili, że kolekcjoner Y wystawi część przedmiotów ze swej kolekcji wzbogaconych o przedmioty z kolekcji X na aukcji w Niemczech. Wybrali przeszło 100 obiektów zarówno najwyższej klasy, jak i takich, które rodzą wątpliwości co do oryginalności, ale w kontekście całości nie będą raziły. Kolejnym etapem było przedstawienie oferty sprzedaży jednemu z domów aukcyjnych, ale nie najlepszemu, takiemu jak Sotheby’s czy Christie’s, gdyż te mają zbyt szczegółowe procedury badania proweniencji wystawianych na sprzedaż prac. Cena została ustalona tak, żeby w razie konieczności sprzedaży po cenie wywoławczej kolekcjonerzy byli usatysfakcjonowani. Prowizję domu aukcyjnego tak czy inaczej gwarantowała umowa o sprzedaż aukcyjną oraz regulamin aukcji. On sam zaś zyskał dodatkowo świetny i bardzo szeroki przekaz marketingowy. Dalej historię znamy, a kończy się ona tak, że wszyscy są zadowoleni. Czy może być lepiej?

Za kolekcję zapłacono 190 tys. euro, czyli znacznie powyżej 700 tys. zł. Była to cena wywoławcza, czyli nie zostało dokonane żadne przebicie. Nie chodzi tu o to, by kogokolwiek obrazić. Bo może być i tak, że kolekcjoner wystawiający obiekty na sprzedaż sam zapłacił za każdy z nich po ok. 1500 euro i sprzedawał je po cenie zakupu podwyższonej jedynie o nieznaczne koszty manipulacyjne wynikające z faktu, że przez lata kolekcję gromadził i przechowywał.

Międzynarodowy rynek sztuki

Ile na rynku sztuki wart jest dany obiekt? Tyle, ile nabywca będzie chciał za niego zapłacić. Jednak jest wielu specjalistów, którzy dbają, by ów nabywca dał za obiekt jak najwięcej. Zwłaszcza gdy ma on walor unikatowości i przez to nie sposób porównać wcześniejszych cen sprzedaży tego typu przedmiotów. O ile ceny kształtują notowania z wcześniejszych sprzedaży porównywalnych dzieł sztuki i zabytków, o tyle – jeżeli obiekt jest jedyny w swoim rodzaju, – nie sposób obiektywnie ustalić jego ceny. I wtedy w pełni znajduje zastosowanie zarówno sformułowanie „bezcenne dzieło sztuki”, jak i to, że warte jest tyle, ile ktoś za nie zapłaci.

Jakże nieprofesjonalne są komentarze, że Polska była gotowa zapłacić za kolekcję dużo więcej. Nie myśli ten, kto się do tego przyznaje, gdyż jeśli znów na międzynarodowym rynku sztuki trzeba będzie walczyć o ważne dla nas pamiątki historii, to sprzedawca już będzie wiedział, że może cenę windować, bo jest ktoś, kto da dużo więcej. Zachowanie takie nie jest kształtowaniem polityki odzyskiwania pamiątek narodowych.

Międzynarodowy rynek sztuki rządzi się swymi prawami. Zazwyczaj wiele lat potrzeba, aby poznać jego mechanizmy i specyfikę. I tu objawił się chyba brak jego znajomości. To po pierwsze. Po drugie zaś, gdy się na czymś nie znamy, to korzystajmy z pomocy ekspertów. A w kraju są osoby, które międzynarodowy rynek sztuki doskonale znają i świetnie czują. Tymczasem dotarły do mnie opinie profesjonalistów, że zakup obiektów z Poczty Powstańczej jest popisem niekompetencji funkcjonowania na międzynarodowym rynku antykwarycznym. Nie jest miło słuchać takich komentarzy. W takich sprawach trzeba korzystać z wiedzy ekspertów, zwłaszcza że podejmuje się ważne decyzje zarówno co do pamiątek naszej historii, jak i środków publicznych. Miejmy przy tym nadzieję, że kolekcja została wcześniej zbadana co najmniej w takim stopniu, by stwierdzić jej autentyczność. A jak wiemy, na to również zbyt dużo czasu nie było.

Zamiast zakończenia

W całej tej historii cieszy znamienny fakt, że kolekcja została zakupiona ze środków, które wyasygnowali sponsorzy. Nie tylko ze względu na odciążenie chronicznie niskiego budżetu na kulturę i ochronę dziedzictwa narodowego. Przede wszystkim jest to kolejny dowód na to, że coraz częściej przedsiębiorcy i osoby prywatne zaczynają się poczuwać do odpowiedzialności za nasze wspólne dziedzictwo.

Docenić trzeba fakt, iż obiekty wrócą do Polski. Od ich eksponowania ważniejsze jest ich naukowe zbadanie i opracowanie, jak też wykluczenie z kolekcji ewentualnych falsyfikatów, by nie przekłamywały historii. I oczywiście w takim zakresie, w jakim poszczególne obiekty będą sfałszowane, należy wszcząć procedury reklamacyjne.

Pewne rzeczy są bezcenne. Nie wypada nimi handlować. Stanowią ważny składnik historii narodu i tym samym jego dziedzictwa. Dlatego w niektórych sytuacjach powinny uzyskać status res extra commercium.

Należy docenić gest niemieckich władz, które wsparły działania w celu odzyskania kolekcji, a nawet zdeklarowały pomoc finansową. Jednak na obowiązującej w prawie międzynarodowym zasadzie wzajemności proponuję wystawić na aukcję Bibliotekę Pruską. Wcześniej, mimo wiary w koncepcję restytucji zastępczych, uważałem, że należy ją zwrócić, dzisiaj zmieniam zdanie. Bo cóż z tego, że to ważny fragment dziedzictwa niemieckiego? Trzeba wspierać wolny rynek sztuki. I kiedy po kawałku będziemy sprzedawać zabytki Berlinki, jednocześnie na poziomie rządowym będziemy deklarować wsparcie dla władz niemieckich w ich staraniach o zakup. Skoro nie można inaczej, to niech rynek zadecyduje, gdzie poszczególne składniki dziedzictwa narodów się znajdą.

Źródło : Rzeczpospolita

Kurs podrywu, czyli jak uwodzić dziewczyny

Izabela Szymańska, Grzegorz Lisicki
2008-02-08, ostatnia aktualizacja 2008-02-12 12:02

Trenerzy dają mi do wyboru technikę "mega-direct" ze złapaniem tańczącej kobiety za biodra albo spokojniejszą - "zarzucanie obręczy"

Zobacz powiekszenie
Fot. Aleksander Prugar / AG
Grzegorz Lisicki, współautor tekstu, testuje zdobytą na kursie podrywania wiedzę w klubie Park
ZOBACZ TAKŻE
Zaczynam w klubie Muza na Chmielnej. W urządzonej na czerwono piwnicy pusto, bo to wczesne popołudnie. Trenerzy rozpierają się na kanapie. Czterech kursantów rozgląda się niepewnie, przyglądają się sobie nawzajem.

Wstydzą się.

Ten na lewo ode mnie ma 30 lat, dżinsy, czarne buty, koszulę w kratkę wpuszczoną w spodnie, brązowy pasek ze srebrną sprzączką. Nazywam go Marzyciel.

Drugi - wygląda jak Johnny Depp w filmie "Las Vegas Parano". Ma 31 lat, ogolił się na łyso i mówi dyszkantem. Czasem strzeli jakąś łóżkową aluzję. Głównie jednak wypowiada refleksje i złote myśli. Ubrany jak Marzyciel.

Dalej Informatyk, 27 lat. Poważne spojrzenie, skupiony, dużo zapisuje, konkretny. Ma bojówki, luźną koszulkę i powycinane na włosach wzorki.

Jest jeszcze Inwestor, blondyn z niebieskimi oczami. Mówi z silnym śląskim akcentem. Chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Ważniejsze niż uwodzenie jest inwestowanie pieniędzy, ale mało kto chce mu je powierzyć. To ma zmienić się po kursie: trzy dni po pięć godzin dziennie teorii, praktyki w klubach i centrach handlowych.



Don Juani do zadań specjalnych

Grzegorz bierze udział w kursie tylko jednej z kilku warszawskich szkół uwodzenia dla mężczyzn. Ja, Izabela, spotykam się z trenerami. Na początek z tymi z kursu Grzegorza. W biznesie uwodzenia są od dwóch lat.

Adept, wysoki, postawny, łysy 34-latek pierwszy wyciąga rękę na powitanie. Na co dzień informatyk, nie każdemu przyznaje się do swojej dodatkowej pracy: - Mówię, że zajmuję się treningiem interpersonalnym.

- Uczę mężczyzn, jak być duszą towarzystwa. Nie mam obowiązku mówienia całej prawdy o sobie i słuchania krytyki - to 25-letni Solid, pracownik marketingu. Opalenizna z solarium podkreśla duże, niebieskie oczy i farbowane blond włosy.

23-letni Adventurer, drobny, ruchliwy brunet ze srebrnymi łańcuchami na szyi, jest najbardziej bezpośredni: - Moi przyjaciele wiedzą, dziewczyna też. Trochę się oburza, jest zazdrosna, ale to świetny motywator w związku - twierdzi i prezentuje teorię: - Jeżeli kobieta widzi, że inna też jest zainteresowana, to zaczynają ze sobą walczyć. Uświadamia sobie wtedy, że facet naprawdę stanowi dla niej wartość.

Rozparty w fotelu Solid przekrzykuje taneczną muzykę: - Uczymy facetów, co powinni zrobić, żeby od pierwszej chwili twój umysł, umysł kobiety, kwalifikował ich do grona osób, którym ufasz. Otwierasz bramy swojego zamku i mówisz: OK! Chodź, stań na murach i broń mnie!

Zasady, których uczą, wykorzystują tylko wtedy, kiedy w zasięgu ręki mają "cel". Żaden nie zrywa się niczym Don Juan (o którym chętnie wspominają), żeby pomóc mi odsunąć od stolika ciężki fotel ani żeby podać płaszcz, kiedy spada na ziemię.



Punkt pierwszy: dowartościowanie

Druga godzina kursu. Adept pyta: - Znacie jakieś swoje dobre cechy, chłopaki?

Marzyciel wylicza: dobry, miły, uczciwy, opiekuńczy, i na dodatek w pracy same sukcesy. Ale osiada przy dziewczynach. Robi się nieśmiały, wycofany.

Depp? Miał żonę. Tylko że ona od niego odeszła. Powiedziała, że nie czuła się przy nim bezpiecznie. Dwa lata zastanawiał się, co to znaczy.

- Oj, chłopaku... nie znasz zasad - przerywa mu luzacko Solid i unosi palec. - Pierwsza jest taka, że to mężczyzna zaczyna i kończy związek. A kobieta dobrze rzucona wraca jak bumerang! Ha, ha ha... Wszyscy się śmieją. Tylko Inwestora coś jakby gryzie. - A wyrzuty sumienia? - pyta w końcu.

- Jakie wyrzuty, chłopaku! Dziewczyna ma cię szanować! - słyszymy w odpowiedzi.



Konkurencja: artyści uwodzenia

W konkurencyjnej szkole PUA Polska szef trenerów utrzymuje się tylko z kursów. Domin jest po psychologii, ale nie uważa, żeby było to konieczne do prowadzenia zajęć z uwodzenia. - Czy ukończenie medycyny uprawnia do robienia operacji na otwartym sercu? - pyta retorycznie spokojnym głosem i rzuca powłóczyste spojrzenie. Widać, że prowadził treningi z autoprezentacji: kiedy chce podkreślić słowo - robi pauzę albo nachyla się nad stolikiem. Wie, co chce powiedzieć i jaki efekt osiągnąć. Spojrzeniem - bada moje reakcje. Jest drobny, rude włosy chowa pod czarnym kapeluszem w prążki, nosi brązowy golf i srebrny łańcuch z wisiorkiem. Ma 28 lat, wygląda na 24.

Robi zupełnie inne wrażenie niż trenerzy z kursu Grzegorza.

- Absolwenci naszych szkoleń nie są podrywaczami tylko Pick Up Artist, artystami uwodzenia - zdradza skrót nazwy kursu: PUA. - Uczymy mężczyzn obserwować kobiety, wyczuwać ich potrzeby, po to, by mogli dać to, czego dziewczyna potrzebuje. Nie uznajemy rozbijania małżeństw, chcemy być lojalni wobec innych mężczyzn - deklaruje. - Po nocy z nami kobieta ma być lepsza, ma to ją podnieść, rozwinąć, a nie powodować wyrzuty sumienia.

Wylicza, że uczą facetów, jak się ubierać, podpowiadają, jaka fryzura im pasuje, zachęcają do chodzenia na siłownię albo basen.



Punkt drugi: diagnoza

W trzeciej godzinie kursanci odpowiadają, jakiej szukają kobiety.

- Inteligentnej, z życiem wewnętrznym, czułej, opiekuńczej, samodzielnej - mówi Marzyciel. Reszta potakuje.

- To wypiszcie, jakie są kobiety - poleca Solid. Chłopcy zastygają nad pustymi kartkami. Mija minuta, dwie, trzy. Odczytują: niezbyt mądre, roztrzepane, manipulują, nielogiczne, uparte, wymagają czasu i zachodu. Coś więcej wykrzesał tylko Marzyciel: emocjonalne, silne, wytrwałe.

- Tu jest problem! W kobietach widzisz prawie same negatywy - Adept niby gani jednego z nas, ale tak naprawdę zwraca się do wszystkich. - Stereotypy, kalki i opinie kumpli. Do tego twoja nieśmiałość i kilogramy kompleksów. Od dziś masz zacząć myśleć inaczej! Jesteś dla niej najlepszym wyborem. Kobiety tak samo pragną mężczyzn, jak my ich. Kobiety kochają seks i uwielbiają być uwodzone.



Warzywo dla każdej dziewczyny

- W kursach wykorzystujemy NLP, czyli neuro-lingwistyczne programowanie (NLP) - mówi Adept - ale głównie opieramy się na własnych doświadczeniach. Na początku testowaliśmy na naszych znajomych. Dawaliśmy rady kolegom, jak powinni podrywać dziewczyny, i to działało.

Konrad Maj, psycholog społeczny ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej: - Techniki NLP to szerokie pojęcie. Wykorzystują metody autoprezentacji, wywierania wpływu na innych ludzi. Nie ma naukowych metod weryfikacji skuteczności technik czy całych kursów.

Ale Adventurer podaje przykłady rozmów, które mają zaciekawić każdą dziewczynę: - Można zapytać: "Hej, gdybyśmy byli razem, a ja byłbym chory, to przyniosłabyś mi zupę?". Jeżeli ona mówi: "Tak przyniosłabym", to ja mówię: "O mój Boże, jesteś cudowna!". Możemy też zainteresować dziewczyny, rozmawiając o tym, co je ciekawi, np. związki, zdrady, tajemnice, ezoteryka, czytanie z dłoni, testy na osobowość. Są też gry. Dziewczyny odpowiadają na pytania tak samo. Spróbujmy! Pomyśl numer od 1 do 10.

- Dziewięć - mówię.

- Hmm... - Adventurer marszczy czoło.

- Co najczęściej mówią dziewczyny? - dopytuję.

- Siedem - przyznaje Adventurer, ale się nie poddaje. - No to coś innego: pomyśl narzędzie i kolor.

- Zielony młotek - odpowiadam.

- Czerwony młotek, czerwony, blisko... A teraz - warzywo! - komenderuje.

- Ogórek.

- Oj, marchewka...



Punkt trzeci: praktyka

Hula Kula, trzeci wieczór praktycznych zajęć w klubie. Schodzimy się ok. godz. 23, bo dopiero o północy do klubów przychodzą ponoć najatrakcyjniejsze dziewczyny. Na parkiecie kilka "wolnych" dziewczyn tańczy do dyskotekowych hitów. Średnia wieku - liceum.

Kursanci trzymają się razem, spoglądają niepewnie na wyżelowanych konkurentów w adidasach, podrygują do muzyki.

Pierwszego dnia Adept wskazywał samotne dziewczyny, dawał kilka minut na rozmowę i dawał znaki do odwrotu. Nie chodziło o podryw, a o przełamanie wstydu. Drugiego dnia to samo, ale wychodzi już lepiej.

Teraz dostajemy kolejne zadanie: zastosować "mega-direct ze złamaniem stanu emocjonalnego". To według Adepta jedyna skuteczna metoda na wyciągnięcie tańczącej dziewczyny z parkietu. Do akcji wkracza Inwestor. Wybiera brunetkę w spódniczce przed kolana. Typowe "mięso", jak określił dziewczynę wcześniej. Zaczyna tańczyć obok, po chwili kładzie jej ręce na ramionach i zdecydowanie, ale delikatnie odwraca ją od koleżanek. To "izolacja". Do końca kawałka tańczą razem, po czym bierze ją za rękę i zabiera na sofę.



"Świnia ćwiczebna" nie na trwały związek

Kursy nie są tanie. Cena różni się zależności od firmy i opcji: mogą być zbiorowe, indywidualne, z jednej techniki, tylko teoria lub teoria z praktyką. Przedział cenowy: od 500 zł do 3 tys. zł.

- Ludzie do nas przychodzą, bo podrywanie na "bycie sobą" się nie sprawdza. Musisz być najlepszą wersją siebie - mówi Solid.

- Nasz e-book o podrywaniu na parkiecie tanecznym ściągnęło ze strony wiele osób - dodaje Adept. - Skąd wiemy, że to działa? - Solid ogląda się za przechodząca obok stolika blondynką i uśmiecha szelmowsko. - Wystarczy poczytać opinie na forum internetowym.

No to czytam: "Siedzi koło mnie laseczka, brzydka, ale ch*j - świnia ćwiczebna" - zaczyna bez ogródek Shadow, eks-kursant. Zanim zacznie się przechwalać, jak dziewczyna, która go wcale nie interesuje, sama zaczyna go uwodzić, dostrzega też jej pozytywne cechy: "Ma fajne cycki".

Psycholog społeczny Konrad Maj przyznaje, że kursy pokazują, jak zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, ale najczęściej nie uczą, jak budować długotrwałe związki. - Jeśli zwracasz na siebie uwagę, budując fałszywy obraz siebie, to musi się to kiedyś wydać. Partner ma nadzieję, że się zmienisz i dostosujesz do obrazu z pierwszego wrażenia, ale często jest to w ogóle niemożliwe. Wtedy związek się rozpada.

Generalnie kursów nie poleca: - Zbiorowe kursy są zwodnicze, bo nie ma tam indywidualnej pracy z kursantem, nie poznaje się historii jego problemu, nie bada złożoności: może wpływa to też na inne dziedziny życia, może taka osoba w ogóle boi się podejmować nowe wyzwania?

Tym, którzy mają problemy ze znalezieniem drugiej połowy, radzi zastanowić się, w czym tkwi problem, a jeśli potrzebują pomocy z zewnątrz - zwrócić się do psychologa.



Punkt nadprogramowy: prawda o kursie

Choć to koniec kursu, nie mam ochoty na "łamanie stanu emocjonalnego" w stylu Inwestora. Decyduję się na "openera" - zagajenie.

Dobrze się składa, poznaję "znajomą znajomej". Gośka nie wie, że jest królikiem doświadczalnym.

- I co, znowu chcesz fajkę? - mówię, kiedy Gośka sięga po papierosa. - Dużo palisz...

- Zwariowałeś, tylko w klubie - odpowiada i poprawia włosy - według trenerów znak, że się mną interesuje. Mówili, że nie warto tracić czasu na dziewczynę, która nie okazuje odrobiny zainteresowania.

- A w pracy? Nie wychodzisz na fajkę? - i zarzucam "obręcze": pytam o pracę, o gotowanie, czy jest opiekuńcza.

Pora wprowadzić "fałszywy ogranicznik czasu" - zmyśloną wymówkę, że nie mam dla niej ani chwili dłużej, bo coś mnie ogranicza. Mówię, że muszę wrócić, do przyjaciół, z którymi przyszedłem. Wracam po kwadransie. Gośka się cieszy, ja też, bo widzę, że sztuczki działają. Rozzuchwalam się jeszcze bardziej: żegnam się i na jej oczach idę pogadać do dwóch znajomych dziewczyn. Kątem oka widzę, że Gośka szybko kończy papierosa, co chwilę upija łyka ze szklanki.

Zdenerwowana.

Wracam i mówię jej wszystko o kursie. Trenerzy i tak powiedzieli, że jestem "naturalnie spolaryzowany" - podczas rozmowy zawsze ustawiam się na drugim biegunie rozmowy, co sprawia, że rozmowa robi się interesująca. No i "mam luz".

Gośka się śmieje: - Najlepszy numer to ten z odchodzeniem i rozmową z innymi. Szlag mnie normalnie trafił.

Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna

Transakcje na rynku pierwotnym bardziej przejrzyste

Dorota Kaczyńska 10-02-2008, ostatnia aktualizacja 11-02-2008 11:00

Zasady umowy deweloperskiej przyjęte przez Polski Związek Firm Deweloperskich zaczną obowiązywać od marca. Zgodnie z nimi kupujący mieszkanie ma prawo żądać m.in. potwierdzenia, że inwestor ma pozwolenie na budowę

Zasad mają przestrzegać wszystkie firmy należące do Związku, których jest 120. W przeciwnym razie grozi im wykluczenie z organizacji.

Klienci, którzy zauważą, że proponowane przez dewelopera zapisy w umowie, odbiegają od przyjętych zasad mają prawo zgłosić ten fakt do przedstawicieli PZFD (www.pzfd.pl).

– Zasady umów deweloperskich to efekt wieloletnich prac przedstawicieli PZFD przy wsparciu Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK). Zasady przekazaliśmy do Ministerstwa Infrastruktury. Liczymy, że zostaną opublikowane w formie ustawy – mówi Paweł Bugajny, prezes spółki Trust i członek PZDF.

Niedozwolone zapisy

Przyjęcie tych reguł ma być kolejnym krokiem w stronę regulacji rynku budowlanego. Umów z niedozwolonymi klauzulami jest bowiem bez liku. W ubiegłym roku kwestię tę nagłośnił (UOKiK), publikując raport z wynikami analizy ponad 500 wzorów umów stosowanych przez 200 firm deweloperskich, spółdzielnie mieszkaniowe i towarzystwa budownictwa społecznego.

Wnioski były zatrważające – deweloperzy nagminnie zmieniali ceny mieszkań po podpisaniu umowy, ograniczali wysokość kar umownych, jakie musieliby zapłacić w przypadku niedotrzymania warunków transakcji. Często też ograniczali prawo do reklamowania wad mieszkania. Klauzule niedozwolone we wzorcach umownych zaczęły się pojawiać coraz częściej w ciągu ostatnich lat – hossa na rynku sprawiła, że to nie klient, lecz deweloper mógł swobodnie dyktować warunki gry, w końcu mieszkania sprzedawały się nawet i przed wbiciem łopaty w ziemię czy też przed uzyskaniem pozwolenia na budowę.

Obowiązki sprzedawcy i nabywcy

Przyjęte przez PZFD zasady dotyczą m.in. podstawowych zobowiązań klienta i dewelopera, określenia ceny czy realizacji umowy. Co powinno znaleźć się w umowie?

- Szczegółowe dane sprzedawcy i nabywcy

- Potwierdzenie przez dewelopera tytułu prawnego do nieruchomości oraz opis jej stanu prawnego

- Potwierdzenie, że deweloper ma niezbędną dokumentację oraz pozwolenie na budowę

- Opis projektowanego obiektu wraz z załącznikami graficznymi wskazującymi usytuowanie lokali w budynkach, a także plan zagospodarowania terenu z opisem

- Zobowiązanie dewelopera do tego, że:

– powierzchnia wybudowanego lokalu wyliczona metodą zapisaną w umowie nie będzie się różnić od przyobiecanej o więcej niż 2 proc.

– będzie terminowo realizował inwestycję

– przygotuje na wniosek kupującego wszystkie dokumenty niezbędne do uzyskania kredytu na zakup nieruchomości

– będzie zarządzał wspólnotą i zapewni usługi administracyjne po zakończeniu inwestycji z zachowaniem praw wspólnoty wynikających z ustawy o własności lokali

- Informacja, kto pokrywa koszty sądowe, notarialne i podatek od czynności cywilnoprawnych z tytułu umów dotyczących sprzedaży lokalu

- Terminy rozpoczęcia i ukończenia budowy, przeniesienia praw czy dokonywania zapłat oraz sposób rozstrzygania sporów

- Harmonogram płatności

- Okoliczności, w których każda ze stron może odstąpić od umowy z winy drugiej strony. Strona, z której winy doszło do odstąpienia, zapłaci w takim przypadku karę umowną. Kary dla obu stron będą określane w jednakowej wysokości

- Prawa kupującego do cesji praw z umowy na osobę trzecią za powiadomieniem dewelopera, pod warunkiem że cesjonariusz przejmuje wszystkie zobowiązania kupującego

- Prawa dewelopera do odmowy uznania cesji, pod warunkiem że nie obciąży kupującego karami umownymi za rozwiązanie umowy, zwróci wszystkie wpłacone zaliczki w terminie zapisanym w umowie

- Określenia ceny całkowitej lokalu lub domu brutto i ceny wszystkich innych praw przynależnych do niego oraz stawki i wszystkich jej składowych w rozbiciu na cenę netto i podatek VAT.

- Określenia przypadków, gdy cena planowana może różnić się od ostatecznej, przy czym kupującemu przysługuje prawo odstąpienia od umowy, jeśli łączny wzrost ceny przekroczy 10 proc. ceny całkowitej

- Określenia konsekwencji opóźnień wpłat kupującego

- Sposób i termin odbioru mieszkania

- Sposób i termin usuwania ewentualnych usterek stwierdzonych w trakcie odbioru.

- Zasady udzielania gwarancji oraz informacja o przysługującej rękojmi oraz sposób zgłaszania i usuwania usterek

- Deweloper powinien wskazać rachunek bankowy, na który kupujący będzie dokonywał wpłat

- Umowa powinna opisać konsekwencje niewykonania przedmiotu umowy w założonym terminie w postaci odsetek za zwłokę równych odsetkom, jakie płaci klient za nieterminową płatność, oraz określić wysokość maksymalnej kary umownej nie wyższej niż 10 proc., równej dla obu stron.

Źródło : Rzeczpospolita

Grunt pod drogi publiczne wyceniany krzywdząco

Danuta Frey 11-02-2008, ostatnia aktualizacja 11-02-2008 07:35

Trzeba zweryfikować zasady określania wartości rynkowej gruntu pod drogę publiczną – uważa rzecznik praw obywatelskich

Chce, ażeby zajął się tym minister infrastruktury. Obecne przepisy są bowiem krzywdzące dla właścicieli takich gruntów.

Nie chronią należycie ich praw, pozwalają nabywać nieruchomości po cenach odbiegających od ich wartości. Widać to zwłaszcza wtedy, kiedy właściciel nie jest w stanie kupić ekwiwalentnej nieruchomości za kwotę, którą otrzymał za przejęty grunt.

Szczegółowe zasady określania wartości rynkowej nieruchomości przewiduje rozporządzenie Rady Ministrów z 21 września 2004 r. w sprawie wyceny nieruchomości i sporządzenia operatu szacunkowego. Zgodnie z § 36 ust. 1 przy określaniu wartości rynkowej gruntów przeznaczonych lub zajętych pod drogi publiczne porównuje się ceny transakcyjne uzyskiwane przy sprzedaży innych gruntów z takim przeznaczeniem. Rzecznik uważa to za sprzeczne z zasadą ustalania wysokości odszkodowań określoną w art. 21 konstytucji, który formułuje wymóg słusznego odszkodowania.

Zgodnie z orzeczeniami Trybunału Konstytucyjnego takie odszkodowanie musi być ekwiwalentne do wartości wywłaszczonego dobra i dawać możliwość odtworzenia sytuacji majątkowej sprzed wywłaszczenia. Nie może być ono w żaden sposób uszczuplone, i to nie tylko poprzez sposób obliczania jego wysokości, ale również przez tryb wypłacania. Podobne jest orzecznictwo Trybunału w Strasburgu.

W ocenie rzecznika przyjęta w § 36 rozporządzenia metoda określania wartości nieruchomości nie mieści się w pojęciu „słuszne odszkodowanie”. Dotyczy to zwłaszcza przyjęcia za punkt odniesienia cen transakcyjnych uzyskiwanych podczas sprzedaży innych gruntów przeznaczonych lub zajętych pod drogi publiczne. Nie ma bowiem podstaw, by wartość nieruchomości określać w oderwaniu od jej aktualnego wykorzystywania wyłącznie z tego powodu, że jest nabywana pod drogę publiczną.

Nie zabezpiecza to też praw obywateli, zarówno w trakcie negocjacji o nabycie nieruchomości w drodze cywilnoprawnej, jak też na etapie wywłaszczenia. Rzeczoznawca majątkowy dokonujący wyceny musi się bowiem stosować do § 36 ust. 1 rozporządzenia. Tymczasem ceny z transakcji gruntów pod drogi mogą być niższe od cen nieruchomości o innym przeznaczeniu, Powoduje to, że właściciel nie tylko nie otrzymuje w zamian należytego ekwiwalentu, lecz także ponosi straty z powodu niskiej wyceny. Ludzie godzą się często na to, gdyż wiedzą, że gdy negocjacje się nie powiodą, i tak zostaną wywłaszczeni.

Źródło : Rzeczpospolita

Szef prokuratury, zmieniając decyzję podwładnego, będzie musiał to zrobić na piśmie

zmiana prawa - Prokurator generalny będzie powoływany przez prezydenta spośród dwóch kandydatów przedstawionych przez środowisko prokuratorów i sędziów. Zlikwidowana zostanie Prokuratura Krajowa oraz prokuratury apelacyjne.

Ministerstwo Sprawiedliwości przygotowało projekt zmian w ustawie o prokuraturze, który wprowadza rozdzielenie funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości. Projekt ustawy został skierowany do uzgodnień ze środowiskami prawniczymi.

Wybierze prezydent

Zgodnie z projektem prokurator generalny będzie powoływany przez prezydenta spośród dwóch kandydatów - jednego przedstawiałaby Krajowa Rada Sądownictwa, a drugiego Krajowa Rada Prokuratorów. Prokuratorem generalnym mógłby zostać jedynie sędzia lub prokurator z dziesięcioletnim stażem pracy.

- Taka procedura powoływania prokuratora generalnego daje gwarancję, że będzie on niezależny i apolityczny, a do tego będzie na tyle doświadczonym prawnikiem, że będzie dawał gwarancję prawidłowego kierowania prokuraturą - twierdzi Krzysztof Parulski, prezes Stowarzyszenia Prokuratorów RP.

Kadencja prokuratora generalnego będzie trwała siedem lat. W tym okresie będzie on mógł być odwołany jedynie w określonych przez ustawę przypadkach, jak np. choroba lub trwała niezdolność do pełnienia obowiązków, skazanie prawomocnym wyrokiem za przestępstwo czy sprzeniewierzenie się złożonemu ślubowaniu. Ponowne pełnienie funkcji prokuratora generalnego będzie niedopuszczalne. Z tego względu po zakończeniu swojej kadencji niezależnie od wieku będzie on mógł przejść w stan spoczynku.

- Prokurator generalny będzie miał przez to pełną gwarancję co do swojej przyszłości i w związku z tym zagwarantowaną niezależność w trakcie pełnienia funkcji - mówi prof. Andrzej Zoll, przewodniczący komisji odpowiedzialnej za reformę prokuratury.

Kadencyjność szefów

Projekt nowelizacji ustawy o prokuraturze przewiduje także wprowadzenie kadencyjności prokuratorów funkcyjnych. Kadencja prokuratora rejonowego będzie trwała cztery lata i funkcji tej nie będzie można pełnić przez dwie kolejne kadencje. Kadencja prokuratora okręgowego będzie natomiast trwała sześć lat. W tym jednak przypadku niedopuszczalne będzie ponowne pełnienie tej funkcji przez tego samego prokuratora. Szef prokuratury będzie mógł zmienić decyzje swojego podwładnego jednie w formie pisemnej. Polecenia wydawane przez prokuratora przełożonego nie będą mogły dotyczyć jednak treści czynności procesowej, czyli np. umorzenia postępowania, przedstawienia zarzutów, wniesienia aktu oskarżenia.

- Zwykli prokuratorzy odpowiedzialni za prowadzenie własnych śledztw będą przez to mieli gwarancję niezależności w podejmowanych przez siebie decyzjach procesowych - wyjaśnia prof. Andrzej Zoll.

Apelacyjne do likwidacji

Zmieniona ma zostać także struktura organizacyjna prokuratury. Zlikwidowana ma zostać Prokuratura Krajowa oraz prokuratury apelacyjne. Pozostawione zostaną prokuratury rejonowe i okręgowe. Utworzona będzie Prokuratura Generalna. Prokuratorzy uważają jednak, że nie należy dokonywać zmian organizacyjnych już teraz.

- Powinniśmy skupić się w przede wszystkim nad zagwarantowaniem w przepisach niezależności prokuratorom. Najpilniejsze jest rozdzielenie funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości - uważa Krzysztof Parulski.

- W przyszłości będziemy musieli natomiast pomyśleć nad kompleksową reformą prokuratury i postępowania przygotowawczego - dodaje.

Ministerstwo Sprawiedliwości chce, żeby rozdzielenie funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości nastąpiło już od początku przyszłego roku.

5,5 tys. prokuratorów jest w Polsce

313 etatów według Ministerstwa Sprawiedliwości ma zostać zlikwidowanych w Prokuraturze Krajowej i prokuraturach apelacyjnych

"Banda durniów strzelała do cywilów"

Aleksander Szczygło
AFP

"Rzeczpospolita": W Nangar Khel byli talibowie. Poszukiwany za morderstwa i organizowanie zamachów przed kamerą mówił o tragedii wioski ostrzelanej przez polskich żołnierzy. - Banda durniów strzelała do cywilów. Nie jestem za to odpowiedzialny - mówi o polskich żołnierzach oskarżonych o ludobójstwo Aleksander Szczygło, były minister obrony.
Dziwny jest udział w tej sprawie ówczesnego ministra obrony. "Superwizjer TVN" stwierdził, że miał on zabrać samolotem dwóch żołnierzy, którzy uczestniczyli w masakrze w Nangar Khel. - Od ustalania prawdy jest prokuratura. Proszę się zwrócić do osób zarządzających transportem - mówi Szczygło.

Zobacz relację TV "Rz" dotarła do listy poszukiwanych przez wywiad sił koalicyjnych (ISAF) terrorystów afgańskich. Wśród nich pojawia się nazwisko Bismelaha, syna Sarwara Khana, urodzonego w 1973 roku. - W czerwcu został namierzony przez polskie służby jako osoba blisko współpracująca z talibami - mówi oficer rozpoznania wojskowego z pierwszej zmiany polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie. - Wcześniej informacje na jego temat przekazali nam Amerykanie, gdy obejmowaliśmy strefę.

Bismelah był zamieszany w przygotowywanie zasadzek, m.in. na polskie konwoje. Według relacji żołnierzy ma też na sumieniu kradzieże, napady, morderstwa. - Był lokalnym watażką. Grabił ludność cywilną i w ten sposób pozyskiwał środki na działalność oddziału talibów, z którym współpracował - dodaje inny polski żołnierz.

Kilka tygodni po zatrzymaniu wojskowych podejrzanych o zabicie cywilów w Nangar Khel telewizja TVN w programie "Superwizjer" pokazała reportaż z wioski. Wśród osób, które rozpaczały po stracie bliskich, był... Bismelah. - Polacy są najeźdźcami, nawet gubernator może to potwierdzić. Najechali na nas bez powodu - mówił przed kamerami. Oburzał się, że polscy żołnierze przesłuchali afgańskie kobiety, choć miejscowe prawo tego zabrania. - Chcę jedynie, by przestrzegano praw człowieka - zakończył.

- To bez wątpienia Bismelah - mówi oficer rozpoznania. Dlaczego nie został zatrzymany, choć polski wywiad miał informacje na temat jego działalności?

Polscy żołnierze, z którymi rozmawiała "Rz", twierdzą, że wiedzieli doskonale, iż mieszkańcy wioski Nangar Khel współpracowali z talibami.

Potwierdzają to informacje amerykańskiego wywiadu. Według armii USA mieszkańcy wioski pomagali terrorystom organizować zasadzki na żołnierzy sił sojuszniczych, w tym także na Polaków. Amerykański meldunek został dołączony do stenogramu z posiedzenia tzw. shury, czyli spotkania, które zwołano w sierpniu po śmierci cywilów. W dokumencie czytamy, że w tym samym dniu, w którym doszło do ostrzału wioski przez Polaków, siły koalicyjne schwytały w Nangar Khel dwóch talibów.

Znaleziono przy nich taśmę wideo z nagraniem egzekucji jednego z wysokich urzędników afgańskich współpracujących z siłami NATO. Egzekucji dokonali talibowie schwytani w wiosce. 16 sierpnia 2007 r. w wyniku ostrzału zginęło sześciu afgańskich cywilów. W listopadzie do aresztu trafiło siedmiu weteranów misji. Dziś sąd wojskowy w Warszawie będzie rozpatrywał wniosek prokuratury o przedłużenie aresztu.

Współpracownik talibów z Nanger Khel nagrany przez "Superwizjer"

awe, rik, PAP, IAR
2008-02-12, ostatnia aktualizacja 12 minut temu

Zobacz powiększenie
Patrol z bazy Wazi-Kwa w prowincji Paktika dwadzieścia kilometrów od granicy z Afganistanem
Fot. Damian Kramski / AG

W Nangar Khel byli Talibowie. Poszukiwany za morderstwa i organizowanie zamachów przed kamerą mówił o tragedii wioski ostrzelanej przez polskich żołnierzy - pisze "Rzeczpospolita". We wczorajszym "Superwizjerze" TVN sugerowano, że wysoko postawieni oficerowie tuszowali sprawę zabójstwa sześciorga cywili. - Banda durniów strzelała do cywili. Nie jestem za to odpowiedzialny - odpowiedział były minister obrony Aleksander Szczygło.

Bismelah, syna Sarwara

Rzeczpospolita dotarła do listy poszukiwanych przez wywiad sił koalicyjnych (ISAF) terrorystów afgańskich. Wśród nich pojawia się nazwisko Bismelaha, syna Sarwara Khana, urodzonego w 1973 roku. - W czerwcu został namierzony przez polskie służby jako osoba blisko współpracująca z talibami - mówi oficer rozpoznania wojskowego z pierwszej zmiany polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie. - Wcześniej informacje na jego temat przekazali nam Amerykanie, gdy obejmowaliśmy strefę.

Bismelah był zamieszany w przygotowywanie zasadzek, m.in. na polskie konwoje. Według relacji żołnierzy ma też na sumieniu kradzieże, napady, morderstwa. - Był lokalnym watażką. Grabił ludność cywilną i w ten sposób pozyskiwał środki na działalność oddziału talibów, z którym współpracował - dodaje inny polski żołnierz.

Współpracownik talibów w "Superwizjerze"

Kilka tygodni po zatrzymaniu wojskowych podejrzanych o zabicie cywilów w Nangar Khel telewizja TVN w programie "Superwizjer" pokazała reportaż z wioski. Wśród osób, które rozpaczały po stracie bliskich, był... Bismelah. - Polacy są najeźdźcami, nawet gubernator może to potwierdzić. Najechali na nas bez powodu ś mówił przed kamerami. Oburzał się, że polscy żołnierze przesłuchali afgańskie kobiety, choć miejscowe prawo tego zabrania. - Chcę jedynie, by przestrzegano praw człowieka - zakończył.

- To bez wątpienia Bismelah - mówi oficer rozpoznania. Dlaczego nie został zatrzymany, choć polski wywiad miał informacje na temat jego działalności? Polscy żołnierze, z którymi rozmawiała "Rz", twierdzą, że wiedzieli doskonale, iż mieszkańcy wioski Nangar Khel współpracowali z talibami.

Amerykański wywiad: Mieszkańcy pomagali terrorystom

Potwierdzają to informacje amerykańskiego wywiadu. Według armii USA mieszkańcy wioski pomagali terrorystom organizować zasadzki na żołnierzy sił sojuszniczych, w tym także na Polaków. Amerykański meldunek został dołączony do stenogramu z posiedzenia tzw. shury, czyli spotkania, które zwołano w sierpniu po śmierci cywilów. W dokumencie czytamy, że w tym samym dniu, w którym doszło do ostrzału wioski przez Polaków, siły koalicyjne schwytały w Nangar Khel dwóch talibów.

Znaleziono przy nich taśmę wideo z nagraniem egzekucji jednego z wysokich urzędników afgańskich współpracujących z siłami NATO. Egzekucji dokonali talibowie schwytani w wiosce. 16 sierpnia 2007 r. w wyniku ostrzału zginęło sześciu afgańskich cywilów. W listopadzie do aresztu trafiło siedmiu weteranów misji. Dziś sąd wojskowy w Warszawie będzie rozpatrywał wniosek prokuratury o przedłużenie aresztu.

"Niech gniew Boży spadnie na te wioski"

Wczoraj "Superwizjer" wrócił do tematu ostrzału Nangar Khel. Informator autorów programu opowiadał, jak po przybyciu na miejsce tragedii zobaczył 6 ciał. Jeden chłopiec jeszcze żył. Żołnierz próbował wezwać sanitariuszy i śmigłowce, jednak dotarły one na miejsce dopiero po dwóch godzinach. Od rana w bazie mówiło się, że major chce strzelać do ludzi - powiedział. - Nie widziałem żadnych terrorystów - kontynuuje. - Byliśmy przekonani o zasadności tego rozkazu, podjęliśmy decyzję, że będziemy strzelać - dodaje.

Żołnierze mieli zeznać, że rozkaz ostrzału wydał im dowódca bazy. Według nich, rozkaz brzmiał: "napie... w wioski". Potem mieli jeszcze słyszeć z jego ust: "Niech gniew Boży spadnie na te wioski". Żaden z nich nie odmówił wykonania rozkazu, bo - jak twierdzą - bali się konsekwencji. Przypominali o wcześniejszym buncie w oddziale. Doszło do niego, gdy żołnierze odmówili wyjazdu na patrol w za słabo - ich zdaniem - opancerzonych samochodach.

Kilkanaście osób złożyło wówczas wnioski o przeniesienie ich do innego miejsca. Część z nich wróciła do Polski. Wszczęto śledztwo w sprawie odmowy wykonania rozkazu. Pozostałych nakłoniono do wycofania wniosków. W tuszowaniu sprawy mieli zdaniem informatora "Superwizjera" uczestniczyć płk. Adam Stręk i gen. Marek Tomaszycki. Jak powiedział dowódca Olgierd C., płk. Stręk wymyślił wersję o ataku terrorystów na polski oddział. - To pułkownik Stręk kazał mi tak mówić do mieszkańców wioski - powiedział.

"Banda durniów strzela do cywili".

Według zeznań informatora "Superwizjera", ówczesny minister obrony narodowej Aleksander Szczygło miał zabrać samolotem dwóch żołnierzy, którzy uczestniczyli w masakrze w Nangar Khel. - Od ustalania prawdy jest prokuratura. Proszę się zwrócić do osób zarządzających transportem - uciął Szczygło. Były minister nie czuje się odpowiedzialny, że - jak to określił - "jakaś banda durniów strzela do cywili".

Autorzy w ogóle nie byli w Afganistanie?

Tymczasem Informacyjna Agencja Radiowa twierdzi, że reporterzy "Superwizjera" w ogóle nie byli w Afganistanie, a do reportażu wynajęli ekipę afgańskiej telewizji. Nieoficjalnie potwierdziła IAR to jedna z autorek reportażu.

Sam fakt, że wioska współpracowała z talibami, dawała im nocleg i żywność jest wśród żołnierzy w Afganistanie sprawą powszechnie znaną. Polskie Radio informowało o tym już dwa miesiące temu - donosi IAR. W kilka dni po zatrzymaniu komandosów z Bielska-Białej potwierdzał to dowódca pierwszej zmiany Polskiej Grupy Bojowej w Afganistanie płk Adam Stręk. "Sama wioska leży na uboczu drogi Viper. Wzdłuż tej drogi wielokrotnie dochodziło do ataków na siły koalicyjne. To miejsce jest tak niebezpieczne, że czasami pododdziały amerykańskie bały się w ten teren w ogóle wjeżdżać" - stwierdził oficer. "Myślę, że to jest pewność, że talibowie tam byli" - dodał.

Bierzesz zadatek, licz się z tym, że zwrócisz dwa

Izabela Lewandowska 12-02-2008, ostatnia aktualizacja 12-02-2008 09:45

W umowie przedwstępnej kontrahenci mogą nadać zadatkowi dowolne znaczenie. Jeśli tego nie zrobią, to gdy nie dojdzie do sprzedaży z przyczyn leżących po stronie sprzedającego, musi on go zwrócić w podwójnej wysokości

Potwierdził to Sąd Najwyższy w wyroku z 8 lutego 2008 r. (sygn. I CSK 328/07).

Kończy on sprawę wniesioną przez spółkę z o.o. Immowidzew, należącą do francuskiego właściciela sieci hipermarketów E. Leclerc przeciwko Grażynie M. i Markowi M., właścicielom firmy Marc-Pol.

Miał powstać kolejny hipermarket

Początek tej sprawie dała umowa przedwstępna między późniejszymi adwersarzami zawarta w formie notarialnej w grudniu 1998 r. Małżonkowie M. zobowiązali się w niej sprzedać spółce Immowidzew prawo użytkowania wieczystego czterech dużych działek w Bytomiu. Miał tam powstać kolejny hipermarket E. Leclerc. W umowie tej małżonkowie M. zobowiązali się dostarczyć do końca stycznia 1999 r. wypisy z ksiąg wieczystych nieruchomości potwierdzające ich prawo do działek. Były potrzebne do wystąpienia o pozwolenie na budowę obiektu.

Umowa definitywna przeniesienia prawa użytkowania wieczystego miała być zawarta do końca maja 1999 r. W umowie przedwstępnej dopuszczono jednak, że dostarczenie wypisów z ksiąg wieczystych może się przedłużyć o 90 dni. Ostateczny termin zawarcia umowy definitywnej został więc ustalony na 28 sierpnia 1999 r.

Kontrahent miał wybór

W umowie przedwstępnej znalazło się zastrzeżenie, iż większe opóźnienie w przedstawieniu wypisów z ksiąg potwierdzających, że prawo do działek należy do małżonków M., będzie uważane za zawinione przez nich. Wówczas ich kontrahent mieć będzie – zgodnie z umową – wybór: może się domagać zwrotu zadatku w podwójnej wysokości albo żądać zawarcia umowy przyrzeczonej. Zadatek w kwocie, która w euro stanowiła równowartość prawie 6 mln zł, Immowidzew wpłaciła zgodnie z umową przedwstępną w ciągu trzech dni od jej zawarcia. Na koncie małżonków M. znalazła się ona trzy dni później.

Do umowy sprzedaży nie doszło. Sąd rejestrowy 11 lipca 1999 r. odmówił wpisu małżonków M. jako użytkowników wieczystych działek, które miały być przedmiotem transakcji, a SA uznał ten werdykt za prawidłowy. Nieważna była bowiem umowa sprzedaży użytkowania wieczystego zawarta przez małżonków M. z Polską Korporacją Handlową M&M.

Korporacja z inicjatywy małżonków M. zgodziła się przejąć ich zobowiązania wynikające z umowy przedwstępnej i przenieść na spółkę Immowidzew użytkowanie wieczyste za cenę i na warunkach uzgodnionych w umowie przedwstępnej i we wskazanym w niej ostatecznym terminie.

Spółka z propozycji tej nie skorzystała. Wystąpiła natomiast do sądu przeciwko małżonkom M. o zwrot zadatku w podwójnej wysokości. Sąd I instancji nakazem zapłaty z kwietnia 2002 r. uwzględnił to żądanie. Wyrok ten został zaakceptowany także w II instancji, a Sąd Najwyższy oddalił skargę kasacyjną małżonków M.

Inny nieodległy termin

W skardze kasacyjnej małżonkowie M. przekonywali, że kwota, którą otrzymali od spółki, nie była zadatkiem, bo zadatek musi być wręczony przy zawarciu umowy, a nie później, i że spółka może żądać jego zwrotu tylko na podstawie przepisów o bezpodstawnym wzbogaceniu.

SN był innego zdania. O tym, że był to zadatek – tłumaczył sędzia Józef Frąckowiak – świadczy treść umowy przedwstępnej. Istotnie, SN w jednym z orzeczeń uznał, że kwota wręczona po zawarciu umowy przedwstępnej nie może być uznana za zadatek. Strony mogą jednak ustalić późniejszy, nieodległy termin jego wpłaty. Inaczej – mówił sędzia – gdy przedsiębiorcy są zobowiązani do transakcji bezgotówkowych, nie można by go wpłacić.

W kasacji małżonkowie M. kwestionowali swoją winę w niedojściu transakcji do skutku i przekonywali, powołując się na art. 356 kodeksu cywilnego, że spółka była zobowiązana do kupienia nieruchomości od korporacji. W myśl tego przepisu wierzyciel może żądać osobistego świadczenia dłużnika tylko wtedy, gdy to wynika z treści czynności prawnej, z ustawy albo z właściwości świadczenia.

Odnosząc się do tego argumentu, sędzia Frąckowiak stwierdził, że zgodnie z zasadą swobody umów strony mogły też ustalić w umowie zakres odpowiedzialności. Odwołanie się do art. 356 k.c. mogłoby mieć znaczenie, gdyby spółka domagała się zawarcia umowy sprzedaży. Wtedy trzeba by się zastanowić, czy mogła odmówić zawarcia umowy z korporacją. Spółka jednak zażądała zwrotu zadatku w podwójnej wysokości, a umowa jej na to pozwalała.

masz pytanie, wyślij e-mail do autorki: i.lewandowska@rp.pl

Na poczet ceny albo do zwrotu

Art. 394 kodeksu cywilnego – z braku odmiennego zastrzeżenia umownego lub zwyczaju – normuje zadatek następująco:

- w razie wycofania się z transakcji dający zadatek go traci,

- jeśli transakcję zerwał ten, kto otrzymał zadatek, jego kontrahent może

– bez wyznaczania mu dodatkowego terminu do zawarcia umowy – żądać jego zwrotu w podwójnej wysokości,

- jeśli do umowy dojdzie, zadatek jest zaliczany na poczet ceny,

- w razie rozwiązania umowy zadatek powinien być zwrócony, a obowiązek zapłaty sumy dwukrotnie od niego wyższej odpada,

- zadatek musi być zwrócony w wysokości, w jakiej został wręczony, także wówczas, gdy do umowy nie doszło wskutek okoliczności, za które żadna ze stron nie ponosi odpowiedzialności albo za które odpowiadają obie strony.

Źródło : Rzeczpospolita

Niezawiadomienie w terminie o spadku pozbawia ulgi

■ Rodzina, która otrzymała spadek, nie zapłaci podatku, gdy zgłosi go w urzędzie

ANALIZA

Mimo że w ubiegłym roku zniesiono podatek od spadków wśród najbliższej rodziny, niektórzy spadkobiercy wciąż go płacą. Dotyczy to aż 90 proc. podatników, którzy ze zwolnienia mogliby skorzystać. Wszystkiemu winny jest brak zgłoszenia nabycia spadku w urzędzie skarbowym, co jest warunkiem skorzystania z ulgi. Spadkobierca ma na to miesiąc od powstania obowiązku podatkowego lub od dnia uprawomocnienia się postanowienia sądu stwierdzającego nabycie spadku. Po tym terminie trzeba zapłacić podatek.

Z danych fiskusa wynika, że aż 90 proc. podatników nie dotrzymuje tego terminu, a tym samym traci ulgę. Fakt, że podatnicy nie składają oświadczenia w ustawowym terminie, wynika albo z niewiedzy, albo z niedopatrzenia. Terminu na złożenie oświadczenia po jego upływie nie można przywrócić.

Szkodliwa niewiedza

Skorzystanie ze zwolnienia w podatku od spadków i darowizn obwarowane zostało obowiązkiem dokonania zgłoszenia nabycia własności rzeczy lub praw majątkowych urzędowi skarbowemu w terminie jednego miesiąca od dnia powstania obowiązku podatkowego na formularzu SD-Z1. Przypomina o tym Krzysztof Ścipień, starszy asystent podatkowy w BDO Numerica, który podkreśla, że zgodnie z art. 217 konstytucji zasady przyznawania ulg i umorzeń oraz kategorii podmiotów zwolnionych od podatków powinny być regulowane ustawą.

- A zatem miesięczny termin na złożenie SD-Z1 nie narusza zasad konstytucyjnych. Dlatego też podatnicy nie mogą tłumaczyć się, że jest to termin zbyt krótki, skoro został on określony w ustawie. W takim przypadku znajduje zastosowanie ogólna zasada: nieznajomość prawa szkodzi - tłumaczy Krzysztof Ścipień.

Zwraca też uwagę, że krąg osób uprawnionych do skorzystania ze zwolnienia został zawężony w stosunku do definicji I grupy podatkowej uregulowanej w ustawie o podatku od spadków i darowizn. Nie obejmuje bowiem zięcia, synowej i teściów.

Ustawowe warunki

Wprowadzona 1 stycznia 2007 r. nowelizacja ustawy o podatku od spadków i darowizn wprowadziła tzw. zerową grupę podatkową.

Michał Grzybowski, starszy menedżer, doradca podatkowy w Ernst & Young uważa, że z punktu widzenia teorii prawa podatkowego nowelizacja ta uzupełniła dotychczasowe zwolnienia przewidziane w ustawie o generalne zwolnienie z opodatkowania określonej grupy podatników, pod warunkiem spełnienia pewnych warunków.

- W praktyce warunkiem tym jest zgłoszenie nabycia środków urzędowi skarbowemu oraz (w przypadku środków pieniężnych) udokumentowanie ich otrzymania m.in. na rachunek bankowy. Gdy nabycie następuje na podstawie umowy zawartej w formie aktu notarialnego lub wartość majątku otrzymanego nie przekracza określonej kwoty, nie ma obowiązku dokonania zgłoszenia - podkreśla Michał Grzybowski.

Zaznacza jednocześnie, że większość zwolnień podatkowych, w tym również tych przewidzianych przez ustawę o podatku od spadków i darowizn, jest uzależniona od spełnienia ustalonych warunków.

- W przypadku omawianego zwolnienia ustanowiono warunki o charakterze formalnym, w postaci obowiązku składania zgłoszenia. Dlatego też nie wydaje się, aby taki warunek w jakikolwiek sposób naruszał zasady konstytucyjne - argumentuje Michał Grzybowski.

Dotkliwe konsekwencje

Wprowadzenie obowiązku zawiadamiania organów podatkowych o nabyciu prawa majątkowego uznawane przez krytyków za uregulowanie zbędne, a wręcz niekorzystne dla podatnika, ma swoje uzasadnienie na gruncie prawa podatkowego. Takiego zdania jest Mateusz Bażyński, konsultant w HLB Frąckowiak i Wspólnicy, który twierdzi, że jeśli ustawodawca przyznaje znaczące zwolnienia podatkowe, odbierając tym samym państwu część przypadających mu wcześniej należności, to swego rodzaju kosztem takiej zmiany jest wprowadzenie pewnego obowiązku. W ten sposób organy podatkowe zachowują kontrolę nad szczelnością systemu podatkowego.

- Mimo że zasadność wprowadzenia takiego uregulowania budzi kontrowersje, jego zgodność z prawem nie powinna być przedmiotem sporu. Można natomiast mieć wątpliwości, czy konsekwencje niedopełnienia omawianego obowiązku w postaci konieczności zapłaty podatku nie są zbyt dotkliwe - zastanawia się Mateusz Bażyński.

Inicjatywa notariusza

Obowiązek zgłoszenia spadku, który warunkuje uzyskanie przez najbliższą rodzinę zwolnienia od podatku, nie podważa konstytucyjnej zasady prawa do dziedziczenia. Na ten aspekt zwraca uwagę Halina Kwiatkowska, radca prawny, partner w krakowskim oddziale Kancelarii Prawnej Chałas i Wspólnicy.

- Brak zgłoszenia organom podatkowym faktu przyjęcia spadku nie naraża podatnika na pozbawienie go majątku. Konsekwencją zaniedbania obowiązku jest wówczas podleganie opodatkowaniu na zasadach określonych dla nabywców z I grupy podatkowej - argumentuje Halina Kwiatkowska.

Według naszej rozmówczyni, zważywszy na częste zaniedbywanie przed podatników obowiązku zgłoszenia otrzymanego spadku oraz przyjęte zmiany m.in. w prawie o notariacie zwiększające rolę notariusza w postępowaniu o stwierdzenie nabycia spadku, można by rozważyć przeniesienie obowiązku zgłoszenia na notariuszy.

POSTULUJEMY

Ministerstwo Finansów powinno zgłosić nowelizację ustawy o podatku od spadków i darowizn która przedłuży termin na złożenie oświadczenia o nabyciu spadku.

Ważne!

Termin do złożenia zgłoszenia o nabyciu rzeczy i praw nie może być przywrócony. Oznacza to, że podatnik po upływie tego terminu nigdy nie nabędzie prawa do zwolnienia

Załóż firmę w Nadrenii Północnej-Westfalii, to uda ci się teraz wyprzedzić konkurencję

Anna Grabowska 12-02-2008, ostatnia aktualizacja 12-02-2008 12:24

Polskie przedsiębiorstwa jako miejsce aktywności gospodarczej w Niemczech najczęściej wybierają Nadrenię Północną-Westfalię. Sprzyjają temu korzystne przepisy dotyczące zakładania firm i udzielania kredytów, a także przychylność władz

Obecnie działa tam ok. 200 firm z udziałem polskiego kapitału, ok. 40 proc. założono w ciągu ostatnich dwóch lat. Zatrudniają ponad 3000 osób.

Polskie przedsiębiorstwa w Nadrenii Północnej-Westfalii działają głównie w branżach: handlowej, usługowej i budowlanej. W handlu dominuje hurt. Nasi przedsiębiorcy sprzedają przede wszystkim produkty swoich polskich spółek matek (części budowlane, surowce, meble i obicia, produkty żywnościowe, urządzenia elektryczne, wyroby metalurgiczne).

Wartość inwestycji polskich w Niemczech to w ostatnich latach ponad 100 mln euro rocznie, z czego ok. 50 proc. przypada właśnie na Nadrenię Północną-Westfalię. Jest tu wyjątkowo silna Polonia – ponad jedna czwarta wszystkich Polaków przebywających na terenie Niemiec.

Mimo sprzyjających Polakom warunków inwestowania w Nadrenii Północnej-Westfalii, nie można jednak zapomnieć o różnicach w mentalności i sposobach prowadzenia biznesu u nas i w Niemczech. Często też polskie przedsiębiorstwa nadal kojarzone są z niewystarczającą siłą finansową. Niemiecki rynek przyzwyczaił się przez lata do napływu pieniędzy francuskich, amerykańskich czy angielskich, do przepływu inwestycji z zachodu na wschód. Trzeba więc udowadniać, że tendencja ta się zmienia, co nie oznacza obniżenia standardów prowadzenia biznesu.

Korzystne przejęcia spółek rodzinnych

Decydując się na inwestycję w Nadrenii Północnej-Westfalii, nasi przedsiębiorcy na początek powinni wykonać poprawną analizę rynku, na który wchodzą, sprawdzić finanse swoich partnerów czy przejmowanych spółek. Szczególnie trzeba się mieć na baczności w tej drugiej sytuacji, która w praktyce zdarza się często. Polscy przedsiębiorcy rzadko tworzą w Niemczech zupełnie nowe firmy. Przede wszystkim przejmują spółki działające już od lat, których właściciele nie mają następców albo ci nie chcą już zajmować się działalnością gospodarczą. Są to zazwyczaj niewielkie rodzinne spółki produkcyjne, które można przejąć stosunkowo tanio.

Forma prawna, w jakiej najczęściej prowadzą je później Polacy, to spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Zasady funkcjonowania w Nadrenii Północnej-Westfalii spółki z ograniczoną odpowiedzialnością wynikają z regulacji zawartych w niemieckim kodeksie handlowym (Handelsgesetzbuch).

Założyć spółkę z o.o. może nawet jedna osoba. Minimalny kapitał zakładowy wynosi obecnie 25 tys. euro. W momencie złożenia wniosku o rejestrację każdy udział musi być opłacony co najmniej w jednej czwartej, a kapitał musi wynosić łącznie co najmniej 12,5 tys. euro. Możliwe jest też wniesienie wkładów rzeczowych (np. praw, maszyn).

W najbliższych latach planowana jest w Niemczech reforma podatkowa, która ma m.in. doprowadzić do obniżenia bariery kapitału zakładowego niezbędnego do utworzenia w tym kraju przedsiębiorstwa. Po zmianach ma to być 10 tys. euro, co pozwoli także mniejszym polskim firmom zakładać spółki.

Niektórych rodzajów działalności (np. apteki) nie można prowadzić w takiej formie.

Do założenia spółki z o.o. konieczna jest umowa pisemna potwierdzona przez notariusza.

Nazwa spółki z o.o. może być różna, nawet wymyślna, byleby nie wprowadzała odbiorców w błąd. Może być także w języku polskim, ale zawsze z niemieckim dopiskiem – GmbH (spółka z o.o.) lub w pełnej formie Gesselschaft mit beschränkter Haftung.

Przy zakładaniu spółki szczególnie ważne jest precyzyjne określenie działalności, jaka ma być prowadzona. Specjalnego zezwolenia, które należy okazać przy rejestracji, wymagają np.: obrót nieruchomościami, działalność ubezpieczeniowa czy deweloperska, przewóz osób i towaru, prowadzenie biura podróży, usługi hotelarskie i gastronomiczne, agencje ochrony, handel używanymi towarami.

Łączny koszt założenia spółki z o.o. to ok. 1500 euro.

Rozliczenia podatkowe

Po przystąpieniu Polski do UE rozliczenia podatkowe międzynarodowych inwestycji zostały znacznie uproszczone. Stawka VAT (Mehrwertsteuer) w Nadrenii Północnej-Westfalii, tak jak w innych landach, wynosi obecnie 16 proc. Obniżona stawka 7 proc. obejmuje m.in. artykuły spożywcze (z wyjątkiem gastronomii i napojów), książki, czasopisma.

25 tys. euro - tyle wynosi minimalny kapitał zakładowy spółki z o.o. w Niemczech

Firmy, których obrót nie przekracza 17,5 tys. euro brutto w danym roku, a w następnym 50 tys. euro, mogą wybrać zwolnienie. Nie wykazują wówczas VAT przy sprzedaży, ale tracą prawo do odliczenia tego, który same zapłaciły przy zakupach. Wybór takiej opcji wiąże na minimum pięć lat. Jeżeli jednak w tym czasie przekroczą limit obrotów, urząd skarbowy sam nakaże firmie płacić podatek.

Szczególne rozwiązania dotyczą firm świadczących usługi budowlane jako podwykonawcy innego przedsiębiorstwa. Jeśli uzyskają w urzędzie skarbowym zwolnienie od płacenia podatku budowlanego (Bauesteuer), to VAT musi odprowadzać odbiorca usługi, czyli główny wykonawca.

Firmy sprzedające towary używane mogą natomiast, tak jak w Polsce, płacić VAT od marży.

Przedsiębiorcy handlujący z państwami UE są zwolnieni z VAT, ale przysługuje im prawo do odliczenia podatku naliczonego, jeżeli posiadają unijny numer identyfikacyjny swojego odbiorcy. Oczywiście same też muszą mieć unijny NIP (rozpoczynający się od liter DE).

Rozliczenie z VAT dokonywane jest raz na miesiąc, raz na kwartał lub raz na rok, w zależności od kwoty podatku zapłaconego w poprzednim roku. Zeznanie musi być złożone do 10. dnia, odpowiednio miesiąca, kwartału lub roku, po upływie obowiązującego okresu. W tym samym terminie trzeba zapłacić podatek. Trzeba pamiętać, że firmy dopiero rozpoczynające działalność muszą przez dwa lata składać zeznania w cyklu miesięcznym.

Dochody zagranicznej firmy działającej w Niemczech są opodatkowane tak samo jak dochody firm niemieckich. To, jaki podatek trzeba odprowadzać, zależy od formy prawnej firmy. Może to być:

- podatek dochodowy od osób fizycznych, który wynosi 15 – 42 proc.,

- podatek dochodowy od osób prawnych ze stawką 25 proc.,

- podatek handlowy płacony od zysków uzyskanych przez firmę zagraniczną (płacony w gminie, w której działa firma; różny w różnych gminach).

W wypadku polskich przedsiębiorców prowadzących firmy w Niemczech istotne są też zasady unikania podwójnego opodatkowania. Te zaś określone są w umowie zawartej między Polską a Republiką Federalną Niemiec w sprawie unikania podwójnego opodatkowania w zakresie podatku od dochodu i od majątku, podpisanej w Berlinie 14 maja 2003 r. (DzU z 2005 r. nr 12, poz. 90). Wynika z niej, że przedsiębiorcy działający w Niemczech muszą płacić podatek dochodowy w Niemczech. Nie mają już później obowiązku rozliczania dochodów uzyskanych za granicą z polskim fiskusem.

Łatwo o dobry kredyt

W celu promowania inwestycji władze landu Nadrenii Północnej-Westfalii powołały wiele instytucji mających przyciągać zagranicznych inwestorów. Szczególne miejsce wśród nich zajmuje firma NRW.Invest, której główną misją jest promocja landu jako miejsca lokalizacji inwestycji. Drugą ważną instytucją jest NRW.Bank – wyspecjalizowana instytucja finansowa zajmująca się obsługą zagranicznych inwestorów. Bank ten nie prowadzi działalności obliczonej na zysk. Oferuje pełną gamę stosunkowo tanich kredytów. Mogą na nie liczyć zarówno nowo powstające, jak i już działające na terenie Nadrenii Północnej-Westfalii podmioty gospodarcze.

NRW.Bank chętnie udziela kredytów także Polakom, jeśli tworzą oni w Niemczech nowe miejsca pracy oraz inwestują w rejonach o strukturalnym bezrobociu. Ich oprocentowanie, choć uzależnione od indywidualnych warunków, przeciętnie wynosi 4 – 7 proc. Wniosek kredytowy składany jest w banku, w którym ma swoje konto przedsiębiorca. Ten sprawdza firmę i rentowność projektu. Po zaakceptowaniu przekazuje wniosek do NRW.Banku, który ma trzy dni robocze na jego rozpatrzenie.

Kraj związkowy prowadzi również urozmaicony program bezzwrotnych dotacji dla firm, w szczególności małych i średnich. Mogą one wynosić nawet 25 proc. wartości inwestycji, ale tylko w rejonach zagrożonych strukturalnym bezrobociem. Żeby je dostać, trzeba inwestować w środki trwałe i tworzenie nowych miejsc pracy. Wniosek o dotację rozpatrywany jest w ciągu trzech miesięcy.

Prawo korzystne dla przedsiębiorstw unijnych

Bundestag pracuje obecnie nad zmianami w prawie, które mają utrudnić inwestowanie krajom spoza Unii Europejskiej. Konsekwencją wprowadzenia stosownych ustaw będzie stworzenie przewagi konkurencyjnej dla firm unijnych, w tym polskich. Przyczyną takich działań ustawodawczych jest to, że Niemcy bardzo obawiają się inwestorów z Rosji, Chin i krajów arabskich. Widzą realne zagrożenie szybkim transferem know-how z Niemiec oraz wykorzystywaniem inwestycji do celów politycznych. Dlatego dążą do stworzenia barier administracyjnych, utrudniających inwestowanie firmom z tzw. państw trzecich.

Komentarz

Marcin Diakonowicz, starszy menedżer w spółce Deloitte

Nadrenia Północna-Westfalia to ważne miejsce lokowania polskich inwestycji. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach należy się spodziewać coraz większego zaangażowania naszych firm w tym regionie. Na jego popularność wpływa wiele czynników, ale najistotniejszym z nich jest niezwykła chłonność tamtejszego rynku. Warto, aby jeszcze więcej niż obecnie polskich firm uświadomiło sobie, jak duży rynek zbytu dla swoich towarów mogą znaleźć właśnie w Nadrenii Północnej-Westfalii. Nie mniej istotne jest aktywne wsparcie udzielane inwestorom przez władze kraju związkowego. Polega ono na tworzeniu preferencyjnych warunków finansowania inwestycji, doradztwie w zakresie wyboru lokalizacji czy formy prawnej, a także na bezpośredniej pomocy przy tworzeniu firmy.Przy okazji warto podkreślić, że z regionu Europy Środkowo-Wschodniej w zasadzie tylko polskie przedsiębiorstwa dysponują wystarczającą siłą finansową, aby skutecznie inwestować w Nadrenii Północnej-Westfalii, przejmować działające tam niemieckie spółki, zdobywać ich klientów.

Dopóki taka sytuacja ma miejsce, dopóty warto z niej korzystać, wypracowując sobie przewagę konkurencyjną nad innymi przedsiębiorcami z naszego regionu, którzy z pewnością będą się coraz bardziej uaktywniać na tamtejszym rynku.

Źródło : Rzeczpospolita

Nie tylko firmy groszowe są pod lupą


(Parkiet/12.02.2008, godz. 08:01)
Giełda podejmie działania wobec firm, których akcje stanowią wysokie ryzyko inwestycyjne. Oprócz spółek groszowych to m.in. takie, które nie stosują zasad ładu korporacyjnego.

Zgodnie z zapowiedziami, zarząd Giełdy Papierów Wartościowych poinformował wczoraj o działaniach, jakie podejmie wobec tzw. spółek groszowych. Przed weekendem oficjalne pytanie w tej sprawie skierowała do GPW Komisja Nadzoru Finansowego.

Giełda nie jest kasynem

"Parkiet" poruszył problem spółek groszowych trzy tygodnie temu. Przypomnijmy pokrótce, że chodzi o firmy, których akcje kosztują poniżej 1 zł. Wskutek splitów zaczyna ich być na GPW coraz więcej. Tymczasem, gdy wartość rynkowa walorów jest zbliżona do najniższej możliwej wartości nominalnej (1 grosz), dochodzi do niepokojących - zdaniem analityków i obserwatorów rynku - zjawisk. Zmiana ceny o 1 gr skutkuje znaczną zmianą procentową kursu (nawet o kilkadziesiąt procent).

"Funkcjonowanie w obrocie akcji o jednostkowej bardzo niskiej wartości oceniamy jako zjawisko niekorzystne dla ogólnej oceny jakości rynku regulowanego. Przypadki tego rodzaju rodzą zagrożenie dla prawidłowości i wiarygodności wyceny spółki notowanej na giełdzie. W interesie wszystkich uczestników obrotu leży podejmowanie działań, które zredukują, wyeliminują lub zapobiegną kwestii funkcjonowania akcji groszowych w obrocie" - czytamy w oświadczeniu GPW.

- Chociaż to zjawisko ilościowo marginalne, jest niebezpieczne i zamierzamy zapobiec jego rozprzestrzenianiu - podkreśla Ludwik Sobolewski, prezes GPW. - Giełda nie jest kasynem, tylko instrumentem wyceny przedsiębiorstw. Nie możemy tolerować operacji, które rzetelną wycenę stawiają pod znakiem zapytania - dodaje.

Cały wachlarz możliwości

Jakie działania może podjąć giełda wobec spółek groszowych? W oświadczeniu GPW czytamy, że akcje takich firm będą mogły być przenoszone z systemu notowań ciągłych do notowań w systemie kursu jednolitego (fixingi).

- Otwarcie i uczciwie stawiamy sprawę wobec spółek. To jeden ze sposobów ograniczenia zjawiska, którego nie będziemy dłużej tolerować w systemie notować ciągłych - mówi Sobolewski. Pierwsze decyzje w tej sprawie mogą zapaść już w najbliższych tygodniach.

Ponadto, jeśli do obniżenia wartości walorów doszło w wyniku celowych działań (choćby wspomnianych wcześniej splitów), notowania takich papierów będą mogły być zawieszone. Tutaj każdy przypadek będzie oceniany przez GPW indywidualnie. Decyzje mają zapaść najpóźniej do końca maja. Kiedy można się spodziewać pierwszej?

- Nie będziemy się spieszyć. Nie wiem, czy takie decyzje w ogóle zapadną. W komunikacie staraliśmy się powiedzieć, czego emitenci mogą się spodziewać. Dajemy im czas na odstąpienie od planów lub zlikwidowanie sytuacji. Dlatego nie można nam zarzucać, że zmieniamy zasady w trakcie gry - mówi Sobolewski.

GPW "ostrzega" również firmy, które dopiero chciałyby dokonać głębokiego splitu lub emisji akcji po bardzo niskiej groszowej cenie emisyjnej. Będzie mogła odmówić dopuszczenia takich papierów do obrotu. Tymczasem obniżanie wartości nominalnej akcji do 1 gr, splity i emisje są dopuszczone przez prawo. - To prawda, ale czasem coś, co jest zgodne z prawem, ale nie odpowiada potrzebom obrotu, nie leży w interesie rynku i kreuje zagrożenia. Tę przestrzeń często organizują zasady ładu korporacyjnego - komentuje Sobolewski.

Motywacja i odstraszanie

GPW pracuje również nad utworzeniem segmentu klasyfikacyjnego, do którego będą przenoszone spółki groszowe. - Nie nazwaliśmy tego w komunikacie, ale chodzi o segment akcji, które wiążą się z podwyższonym ryzykiem - mówi Sobolewski. - To nie ma być "kolonia karna". Jego istnienie ma mobilizować przedsiębiorstwa do podjęcia działań naprawczych - dodaje.

W segmencie miałyby się znaleźć nie tylko spółki groszowe. Także inne, których walory mogą być uznane za wyższe ryzyko inwestycyjne. GPW wymienia w komunikacie niski poziom przestrzegania dobrych praktyk, niską kapitalizację, niską płynność obrotu, ogłoszenie czy otwarcie postępowania upadłościowego lub likwidacyjnego. Kiedy powstanie segment?

- Naszym celem jest, żeby powstał do połowy roku - mówi prezes Sobolewski. - Pracujemy nad koncepcją z Komisją Nadzoru Finansowego. Musimy stworzyć kryteria, które powodowałyby umieszczenie danej spółki w segmencie. Myślę, że będzie chodziło o kombinację przesłanek, a nie tylko o to, że firma rażąco nie przestrzega zasad ładu - tłumaczy Sobolewski.

Mało atrakcyjnie

Jak twierdził zarząd bydgoskiego FON-u, split "zbijający" wartość nominalną waloru do 1 grosza miał na celu uatrakcyjnić notowania. W ciągu miesiąca od podziału papierów oczekiwa- nych spektakularnych wzrostów kursu nie było. Czy publikacja sprawozdania finansowego za IV kwartał 2007 roku sprawi, że kurs w końcu drgnie?

Konrad Smok
ANALITYK STOWARZYSZENIA INWESTORÓW INDYWIDUALNYCH

Nie jest łatwo o złoty środek będący sankcją dla emitenta, a nie drobnych inwestorów

Trudno znaleźć proste, jednorazowe i automatyczne rozwiązanie problemu akcji groszowych. Oczywiście, trzeba w jakiś sposób sankcjonować emitentów, którzy w mało zasadny i mało poważny sposób doprowadzają do takich sytuacji. Z drugiej strony nie powinni na tym cierpieć akcjonariusze.

Utworzenie specjalnego segmentu oceniam pozytywnie. Dla spółek, które do niego trafią, to już będzie swego rodzaju napiętnowanie i motywacja do działania. Poza tym inwestorzy będą mieli świadomość, że kupują walory związane z wyższym ryzykiem, o bardzo spekulacyjnym charakterze.

Z drugiej strony, nie we wszystkich przypadkach rynkowa wartość akcji poniżej 1 zł wynika z celowych działań. Dlaczego wtedy taka firma ma być notowana razem z "podejrzanym" towarzystwem. Wygląda na to, że giełda będzie rozpatrywać wiele kwestii w uznaniowy sposób.

Dariusz Grześkowiak
PREZES PC GUARD

Nie można wkładać wszystkich spółek groszowych do jednego worka

Jeśli chodzi o stworzenie specjalnego segmentu, nie godziłbym się, by PC Guard w nim się znalazł. Każdy, kto rozsądnie spojrzy na naszą działalność czy aktywa, stwierdzi, że nie powinniśmy być wkładani do jednego worka z firmami, które nie prowadzą działalności operacyjnej. Dobrze więc, że zarząd giełdy zamierza podchodzić do każdego z przedsiębiorstw indywidualnie, ponieważ wierzę w rozsądek i sprawiedliwość.

Nie rozumiem jednak, dlaczego przedsiębiorstwa miałyby być przenoszone na fixingi tylko dlatego, że ich akcje kosztują na giełdzie poniżej 1 zł. Zwłaszcza, kiedy nie ma problemu z płynnością obrotu, a inwestorzy zawierają transakcje.

Artur Kluczny
ZASTĘPCA PRZEWODNICZĄCEGO KOMISJI NADZORU FINANSOWEGO

Eliminować, ale bez szkodzenia

Komisji zależy na eliminacji zjawiska nieadekwatnej wyceny akcji groszowych. Splity oraz emisje groszowe nie sprzyjają racjonalności podejmowanych decyzji inwestycyjnych. Doceniamy, że GPW wzięła na siebie ciężar uregulowania zjawiska.

Oczywiście, nie chcemy, żeby planowane zmiany uderzyły w inwestorów, którzy mają "nerw spekulacyjny" oraz przyczyniają się do utrzymania płynności na rynku. Warto również w tym kontekście wspomnieć o prywatyzacji GPW i zwiększeniu roli instytucji finansowych w jej zarządzaniu. Aktywna postawa giełdy pozwoliłaby na wzmocnienie jej regulacyjnej roli wobec spółek.

Adam Roguski