Chiński astronauta Zhai Zhigang opuścił w sobotę pojazd kosmiczny Shenzhou VII i rozpoczął pierwszy w historii Chin spacer kosmiczny - podały chińskie media.
Fot. STR REUTERS
Chiński astronauta Zhai Zhigang na kosmicznym spacerze
Fot. STR REUTERS
Chiński astronauta Zhai Zhigang na kosmicznym spacerze
"Czuję się dość dobrze. Pozdrawiam chiński naród i ludzi na całym świecie" - powiedział 42-letni astronauta. Zhai pomachał przed kamerą chińską flagą, którą podał mu drugi z astronautów, Liu Boming.
Misja trwała ok. 15 minut, czyli nieco krócej niż zapowiadano. Zhai podczas spaceru miał na sobie ważący 120 kg skafander w całości chińskiej produkcji, który kosztował ok. 3 mln euro.
W czasie spaceru Zhai Zhigang pomógł w odblokowaniu satelity, który wykonuje i przesyła zdjęcia na Ziemię. Władze Chin podkreślały wcześniej, że jeśli misja się powiedzie, będzie to ważny skok technologiczny dla kraju; tamtejsi eksperci chcą bowiem niedługo zbudować na orbicie własną stację kosmiczną oraz wysłać astronautów na księżyc.
Pięć lat temu Chiny stały się trzecim po USA i Rosji państwem, które prowadzi program załogowych lotów kosmicznych.
W 2005 r. w kosmosie przebywała druga, dwuosobowa chińska misja. W ubiegłym roku Chiny wystrzeliły też własną sondę księżycową. Kolejnym krokiem, do jakiego przygotowuje się Pekin, ma być budowa na orbicie własnej stacji kosmicznej.
39 lat temu człowiek postawił pierwszy raz stopę na Księżycu. Co prawda to 20 lipca 1969 roku ludzie wylądowali na Księżycu, ale dopiero 21 lipca padły słynne słowa Neila Armstronga: "To mały krok człowieka, ale wielki krok dla ludzkości". Okazuje się, że to nie jedyny mało znany fakt. Wielu ludzi ma wątpliwości, czy amerykańscy astronauci w ogóle byli na Księżycu.
Rosjanie byli pierwsi w podboju kosmosu (pierwszy sztuczny satelita Ziemi, pierwszy człowiek na orbicie okołoziemskiej). Amerykanie postanowili więc za wszelką cenę przegonić ich w wyścigu na Księżyc. Tylko czy grali fair-play? Od lat pojawiają się plotki, iż wyprawy na Księżyc w ogóle nie było. Teoretycy konspiracji twierdzą, że lądowanie zostało zainscenizowane w Hollywood.
Oto najciekawsze i najczęściej padające argumenty zwolenników teorii, że wyprawa na Księżyc w 1969 roku była wielką mistyfikacją. Do każdej z nich dodane zostały kontrargumenty przeciwników teorii spiskowej. To tylko najciekawszy wycinek dyskusji. Pełną gamę argumentów znajdziecie na stronie zwolenników teorii spiskowej Człowiek na Księżycu oraz na stronie jej przeciwników Czy Człowiek był na Księżycu?
1. Galeria cieni
- Na zdjęciach cienie padają nierównolegle - zarzucają zwolennicy spisku.
- Nie zauważyli jednak, że cienie są nierównoległe, gdyż powierzchnia Księżyca też nie jest równa.
2. Na zdjęciach nie ma gwiazd!
- Dlaczego na wszystkich zdjęciach księżycowych nie widać gwiazd? Przecież na Księżycu brak atmosfery, więc gwiazdy powinny być bardzo dobrze widoczne!" - krzyczą dekonspiratorzy. W tamtych czasach NASA nie posiadała możliwości podrobić widoku nieba nad Księżycem - postanowiono tego nie robić, bo każdy astronom zauważyłby fałsz - konkludują.
- I od razu można wychwycić w tym rozumowaniu błąd logiczny. Fałsz z gwiazdami zauważyłby każdy astronom, a brak gwiazd już nie? Jest też racjonalne wytłumaczenie dlaczego gwiazd nie widać - to zasady fotografii. Na Księżycu jest bardzo jasno. Film musiał mieć krótki czas naświetlania, aby statek, powierzchnia Księżyca i astronauci nie byli tylko wielkimi białymi plamami. Trudno powiedzieć czy gwiazdy w ogóle były widoczne na Księżycu, ale nawet gdyby były, to oczywiste jest, że nie zostały uwiecznione na zdjęciu przy krótkim czasie naświetlania. Sam Neil Armstrong twierdził, że gwiazd nie widział.
Żeby to sprawdzić, warto zrobić eksperyment. Zapalcie sobie w nocy mocną lampę i zobaczcie czy stojąc w takim świetle dostrzeżecie jakieś gwiazdy. A warto dodać, że światło Słońca i odbitego światła od powierzchni Księżyca jest nieporównywalnie mocniejsze.
3. Powiewająca flaga?
- Flaga USA na zdjęciach dumnie powiewa na Księżycu. Ale przecież tam nie ma żadnej atmosfery - dziwią się zwolennicy spisku
- Przede wszystkim tkanina, zawieszona luźno w dół, tworzy swego rodzaju wahadło. Na Ziemi jej drgania są szybko tłumione przez otaczające powietrze - oczywiście, gdy nie wieje wiatr. Na Księżycu, raz wprawiona w ruch, będzie kołysać się bardzo długo.
4. Różnica w jakości zdjęć
- A dlaczego wideo materiały ze wczesnych misji Apollo są złej jakości - z późniejszych zaś o wiele lepszej? Co NASA ukrywa za złą jakością? - pytają się dociekliwi.
- To pytanie z gatunku tych naprawdę głupich. Po prostu dlatego, że sprzęt był w tamtych latach o wiele słabszy niż później. Po prostu - technika się rozwija. Jak widać nie wszyscy to rozumieją.
5. A gdzie krater?
- Logiczną rzeczą jest aby przy lądowaniu, pod silnikiem rakietowym modułu lądowania powstał krater. Tymczasem takiego krateru nie ma...
- Sądząc po filmach ukazujących lądowanie, ciąg silnika był o wiele za słaby, aby wykopać dziurę w gruncie. Z maksymalnym ciągiem silnik Apollo pracuje tylko w jednym momencie lotu - przy zejściu lądownika z orbity księżycowej.
6. A gdzie są wielkie kule ognia?
- Dlaczego nie widać płomienia, wydobywającego się z dyszy silnika?
- Siła i jasność płomienia zależy od tego, jakie paliwo się spala. Proste. Wielkie płomienie pojawiają się zazwyczaj jedynie w filmach, które wyolbrzymiają to dla lepszego efektu.
7. Kamera kierowana przez ducha?
- A kto kierował kamerą filmującą start Apolla 11? Przecież na Księżycu nikt nie pozostał!
- Kamera zostawiona przez astronautów na Księżycu była kierowana zdalnie z Houston. Moment startu był dokładnie ustalony, tak jak i kierunek lotu. Można więc było zsynchronizować 3-sekundowe wyprzedzenie czasowe spowodowane odległością do Księżyca.
8. Czy skafandry mogą dać właściwą ochronę?
- Jak można było ochronić się od próżni i zimna za pomocą gumowej tkaniny?
- Nie należy sądzić po pozorach. Te skafandry były wielowarstwowe (aż 25 warstw!). Skafander do podróży kosmicznej razem z plecakiem ważył na Ziemi 80 kg, co odpowiada 13 kg na Księżycu.
9. Zabójcze promieniowanie kosmiczne
- A co z rozbłyskami Słońca? Przecież astronauci na pewno otrzymaliby śmiertelną dawkę promieniowania! - dowodzą teoretycy spisku.
- Rozbłyski Słońca są bez wątpienia śmiertelnym niebezpieczeństwem dla ludzi znajdujących się poza ochroną pola magnetycznego Ziemi. Ale takie zjawiska nie zachodzą codziennie. Obserwacje Słońca pozwalają z dostateczną dokładnością stwierdzić prawdopodobieństwo wystąpienia takiego rozbłysku w najbliższym czasie. W czasie trwania programu Apollo (grudzień 1968 - grudzień 1972) miały miejsca jedynie 3 realnie groźne rozbłyski słoneczne.
- Gdzie te wszystkie aparaty teraz są? Taki aparat na pewno dzisiaj spowodowałby powstanie masy podejrzeń u każdego specjalisty od fotografii.
- Po prostu wszystkie aparaty pozostały na Księżycu. Przed startem z Księżyca astronauci wyrzucili z modułu wszystko, co było niepotrzebne - aparaty także. Uważano, że zamiast nich lepiej jest zabrać więcej skał księżycowych.
11. Komputery - dinozaury
- W czasach wypraw Apollo, w USA nie było komputerów, które są niezbędne do prawidłowych obliczeń i nawigacji podczas lotu na Księżyc. A ręczne wykonanie całego lotu z pewnością nie było możliwe.
- Oczywiście komputer montowany w statku Apollo był o wiele razy mniej wydajny od tego, który stoi teraz w domu przeciętnego użytkownika, ale to nie oznacza, że nie spełniał swoich zadań. Komputer montowany w lądowniku posiadał pamięć operacyjną 4kB, ferrytowe 15-bitowe CPU, 5000 tranzystorów - ważył 30 kg i kosztował 150 tys. dolarów. W latach 60 była to jedna z najnowocześniejszych jednostek. Ale nawet słaby komputer potrafi wykonać wiele obliczeń, jeżeli nie obciążać go niepotrzebnymi funkcjami. Zresztą nie wszystko wykonywano na komputerze. Skomplikowane obliczenia trajektorii były wykonywane na Ziemi, a potem były jedynie realizowane w statku na podstawie gotowych danych.
12. Jak lądownik mógł wystartować?
- Jak Amerykanie w ogóle wystartowali z Księżyca? Z Ziemi w kosmos startuje ogromna rakieta o setkach ton wagi. Jak dwóch ludzi wystartowało z Księżyca w małym lądowniku i bez żadnej pomocy? - nie dowierzają teoretycy spisku.
- Wystartować z Księżyca jest o wiele prościej, niż z Ziemi. Siła ciężkości na jego powierzchni jest około 6 razy mniejsza niż na naszej planecie. Pojazd dla startu z Księżyca i wejścia na orbitę powinien nadać sobie prędkość około 5 razy mniejszą niż na Ziemi. Ale to, że rakieta powinna rozpędzić się do 5 razy mniejszej prędkości nie oznacza, że może być 5 razy lżejsza. W rzeczywistości będzie lżejsza setki razy. Kolejną rzeczą jest brak atmosfery na Księżycu. Na Ziemi rakieta powinna posiadać zapas mocy, aby przezwyciężyć opór aerodynamiczny. Na Srebrnym Globie jest to niepotrzebne.
13. Grunt księżycowy to podróbka?
- Podstawowym dowodem na lądowanie człowieka na Księżycu jest grunt księżycowy. A gdzie dowody, że to rzeczywiście kamienie z Księżyca, a nie pochodzą z jakiegoś ziemskiego poligonu jądrowego? Albo zrobiony w laboratorium NASA na przykład?
- To przykład absolutnego braku wiedzy. Amerykanie przywieźli z Księżyca 380 kg gruntu księżycowego. Wypożyczało i badało grunt wielu zasłużonych naukowców z całego świata. ZSRR próbki też dostało. I ci wszyscy specjaliści nigdy nie doszli do wniosku, że grunt zebrano na jakimś poligonie. Przebywające przez miliardy lat w warunkach próżni, promieniowania kosmicznego i wysokiej temperatury, kamienie i pył uzyskały takie właściwości, że na Ziemi podobnych sfabrykować po prostu się nie da.
14. Dlaczego dzisiaj nie latamy na Księżyc?
- Dlaczego Amerykanie już nie latają na Księżyc? Kiedyś potrafili, a dzisiaj już nie potrafią? Ani razu na Księżycu nie byli po czasach Apollo - słusznie zauważają teoretycy mistyfikacji.
- Cel wysłania człowieka na Księżyc był specyficzny - była to demonstracja potęgi demokracji kapitalizmu w konfrontacji z komunizmem. Na ten cel prezydent Kennedy otrzymał od Kongresu USA aż 25 miliardów dolarów. Po osiągnięciu sukcesu, finansowanie obcięto w znaczącym stopniu. Obecnie nie jest łatwo powrócić do projektu podobnego do Apollo. Dokumentacja została zachowana, ale wszystko było projektowane na podstawie materiałów i wyrobów ówczesnego przemysłu. Elementy elektroniczne, na podstawie których budowano wszelkie systemy dawno wycofano z produkcji. Więc prawie wszystko trzeba byłoby od podstaw zaprojektować, zbudować i przetestować. Technologia rakietowa w ciągu lat prawie się nie zmieniła. Bardziej wydajnego paliwa, nadal nie znamy. Dlatego nie ma co liczyć na znaczące obniżenie kosztów. Póki co, brakuje też celu i mocnej motywacji.
15. Dlaczego nikt nie sfotografuje pozostałości na Księżycu?
- To dlaczego Amerykanie nie sfotografują modułów na Księżycu np. teleskopem Hubble'a? Wszyscy uwierzyliby wtedy w lądowanie.
- I gdzie tu logika? Masa zdjęć z Księżyca, setki minut rozmów i filmów, setki kilogramów gruntu księżycowego nie są dowodami, a jedno zdjęcie z teleskopu miałoby być koronnym dowodem? Nawet gdyby tak było, nie da się tego zrobić. Lądownik jest za mały, by mógł być dostrzeżony przez teleskopy. Poza tym Hubble należy przecież do NASA! Więc skoro NASA niby podrobiła tysiące zdjęć z lądowań, to co zmieni dziś to jedno zdjęcie? Zresztą Chińczycy planują za kilka lat lądowanie na Księżycu. Ale szybko w opinii amatorów spisków może się okazać, że oni też należą do spisku...
Najpoważniejszym argumentem, przemawiającym przeciwko teoretykom konspiracji są Rosjanie. Przede wszystkim gdyby to było kłamstwo, Rosjanie szybko by się o tym dowiedzieli - jako, że był to prestiżowy wyścig mocarstw, Amerykanie nie mogli ryzykować wpadki. W przypadku wykrycia oszustwa, staliby się pośmiewiskiem świata i okazaliby swoją technologiczną słabość. A tego właśnie chcieli przecież uniknąć ruszając na podbój Księżyca.
Amerykański prom kosmiczny Endeavour wystartował we wtorek rano czasu polskiego z centrum kosmicznego na Przylądku Canaveral (Floryda) w kierunku Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS).
Fot. Jeff Roberson AP
Na pokładzie Endeavoura znajduje się siedmiu astronautów, w tym jeden Japończyk
Start promu - po raz pierwszy od 2006 roku odbywający się nocą miejscowego czasu - przebiegł zgodnie z planem.
Na pokładzie Endeavoura znajduje się siedmiu astronautów, w tym jeden Japończyk. Załoga promu dostarczy na ISS pierwszą część japońskiego kompleksu naukowo-badawczego a także kanadyjskiego robota, mającego pracować w przestrzeni kosmicznej.
Będzie to jak do tej pory najdłuższa misja amerykańskiego wahadłowca - potrwa 16 dni. W tym czasie załoga promu pięciokrotnie wyjdzie w otwartą przestrzeń kosmiczną.
Astronauci przetransportują na stację ISS pierwszy z trzech modułów japońskiego laboratorium nazwanego "Kibo" (Nadzieja). Pozostałe dwa moduły przylecą na ISS następnymi dwoma promami.
Lot Endeavoura to drugi z planowanych w tym roku aż sześciu rejsów amerykańskich wahadłowców, w tym pięciu w kierunku ISS.
Obecnie NASA ma do dyspozycji trzy wahadłowce: Atlantis, Endeavour i Discovery, jednak w 2010 roku wszystkie mają zostać wycofane z eksploatacji. Firma Lockheed Martin pracuje nad nowym promem kosmicznym Orion, jednak będzie on gotowy do lotów najwcześniej w 2014 roku.
Pocisk antybalistyczny Standard Missile-3 jest właśnie wystrzeliwany z pokładu krążownika rakietowego USS Lake Erie. Niedługo później trafi w wadliwego satelitę USA
Fot. AP
Marynarka wojenna USA wystrzeloną z pokładu krążownika antyrakietą zestrzeliła wadliwego amerykańskiego satelitę szpiegowskiego. Pocisk Amerykanów trafił precyzyjnie w obiekt w trakcie "10-sekundowego okienka" - gdyby coś poszło nie tak, kolejna szansa pojawiłaby się dopiero jutro. Amerykanie są "pewni na 90 proc." ze zniszczony został także zbiornik z paliwem toksycznym.
Fot. AP
Pocisk musiał wystrzelić w trakcie "10- sekundowego okienka", w którym położenie obiektu względem Ziemi było odpowiednie
(materiał dzięki Analytical Graphics, Inc. and Applied Defense Solutions, Inc.)
Pocisk antybalistyczny typu SM-3 został wystrzelony o godzinie 22.26 czasu lokalnego (w czwartek o godz. 4.26 czasu polskiego) z krążownika rakietowego USS Lake Erie pływającego po wodach północnego Pacyfiku. Na wysokości 247 km nad poziomem morza rakieta trafiła niesprawnego wojskowego satelitę szpiegowskiego US193.
- Zespół czujników na ziemi, w powietrzu, na morzu i w przestrzeni kosmicznej potwierdza, że amerykańska armia przechwyciła niedziałającego satelitę Narodowego Biura Rozpoznania, który znajdował się na ostatnich orbitach przed wejściem w atmosferę ziemską - informuje Pentagon w swym oświadczeniu.
Nie wiadomo, co z paliwem
Eksperymentalny satelita rozpoznania radarowego NROL-21 krążył wokół Ziemi od 14 grudnia 2006 roku, ale łączność z nim całkowicie utracono w kilka tygodni po starcie.
Istnieje "wysoki stopień pewności", że w trakcie dokonanego w czwartek zestrzelenia wadliwego amerykańskiego satelity szpiegowskiego antyrakieta trafiła w zbiornik z toksycznym paliwem - oświadczył Pentagon.
- Sieć czynników : ziemi, morza, powietrza, I zlokalizowanych na ziemi czujników potwierdziła, że marynarce wojennej USA udało się pomyślnie zestrzelić niedziałającego satelitę, który znajdował się na swojej końcowej orbicie, tuż przed wejściem w atmosferę ziemską - napisał w oświadczeniu Departament Stanu.
"Lepsze niepomyślne niż żadne"
Jednak jak zaznaczył wiceprzewodniczący Kolegium Szefów Sztabów, generał piechoty morskiej James Cartwright, potrzeba od jednej do dwóch dób, by uzyskać pewność, że zawierający hydrazynę zbiornik uległ zniszczeniu.
Jeśli jednak pocisk nie trafił prosto w wyznaczony cel, to według szefa Połączonych Sztabów Marynarki Wojennej admirała Mike'a Mullena "każda, nawet niepomyślna próba jego zestrzelenia jest lepsza niż nie zrobienie niczego".
Wystrzelony pocisk nie przenosił głowicy, jednak zdaniem specjalistów siła uderzenia wystarczyła do zniszczenia zbiornika z paliwem.
10 - sekundowe okienko
Skuteczne zestrzelenie wymagało ogromnej precyzji. Pocisk musiał wystrzelić w trakcie "10- sekundowego okienka". Przedstawiciele marynarki przyznali, że za pierwszym razem może im się nie udać trafić w satelitę. Obawiali się również o niesprzyjające warunki pogodowe, które mogłyby opóźnić akcję. Istniała jednak szansa że "okienko" pojawiłoby się w ciągu najbliższych 10 dni.
Wojskowi przyznają, że z wystrzeleniem pocisku czekali do momentu lądowania promu kosmicznego Atlantis. Istniało bowiem ryzyko, że szczątki mogą uderzyć w powłokę promu.
Operacja kosztowała 60 milionów dolarów. Nie zestrzelony obiekt spadłby na Ziemię na początku marca. Zbiornik z paliwem najprawdopodobniej nie spłonąłby w chwili wejścia w atmosferę ziemską. Wówczas zawarte w nim toksyczne paliwo mogło doprowadzić do skażenia terenu o wielkości dwóch boisk piłkarskich. Hydrazyna jest pochodną chloru i amoniaku i jest substancją groźną dla płuc.
Chiny: Ameryka pręży muskuły
W zeszłym roku chińska armia również zestrzeliła przestarzałego satelitę. W reakcji na zestrzelenie amerykańskiego satelity władze Chin nazwały politykę Stanów Zjednoczonych ''hipokryzją'' . Według nich władze amerykańskie" prężą muskuły", żeby pokazać przewagę militarną i ekonomiczną nad chińskim rywalem. Zaprzeczył temu zastępca narodowego doradcy ds. bezpieczeństwa James Jeffrey. - Chodziło tylko o bezpieczeństwo ludzi - powiedział.
W 1989 r. amerykański myśliwiec wystrzelił w kierunku satelity zmodyfikowany pocisk powietrze-powietrze. - To kolejny dowód, że armia USA postąpiła zgodnie procedurami i zapobiegła możliwej katastrofie - powiedział Zastępca Szefa Połączonych Sztabów gen. James Cartwright.
- Dzięki precyzyjnej operacji szczątki zestrzelonego obiektu ulegną zniszczeniu w atmosferze i nie stworzą niebezpieczeństwa dla innych satelitów na orbicie - powiedziała amerykańska specjalistka w dziedzinie rozbrojenia Christina Rocca. Jej wnioski zostały zawarte w raporcie na Konferencję ws. Rozbrojenia, która odbędzie się w tym miesiącu w Genewie.
Marynarka wojenna USA wystrzeloną z pokładu krążownika antyrakietą zestrzeliła wadliwego amerykańskiego satelitę szpiegowskiego. Pocisk Amerykanów trafił precyzyjnie w obiekt w trakcie "10-sekundowego okienka" - gdyby coś poszło nie tak, kolejna szansa pojawiłaby się dopiero jutro. Nie wiadomo jednak, czy udało się zniszczyć zbiornik z toksycznym paliwem.
Pocisk antybalistyczny typu SM-3 został wystrzelony o godzinie 22.26 czasu lokalnego (w czwartek o godz. 4.26 czasu polskiego) z krążownika rakietowego USS Lake Erie pływającego po wodach północnego Pacyfiku. Na wysokości 247 km nad poziomem morza rakieta trafiła niesprawnego wojskowego satelitę szpiegowskiego US193.
- Zespół czujników na ziemi, w powietrzu, na morzu i w przestrzeni kosmicznej potwierdza, że amerykańska armia przechwyciła niedziałającego satelitę Narodowego Biura Rozpoznania, który znajdował się na ostatnich orbitach przed wejściem w atmosferę ziemską - informuje Pentagon w swym oświadczeniu.
Nie wiadomo, co z paliwem
Eksperymentalny satelita rozpoznania radarowego NROL-21 krążył wokół Ziemi od 14 grudnia 2006 roku, ale łączność z nim całkowicie utracono w kilka tygodni po starcie.
Nie wiadomo natomiast, czy został osiągnięty zasadniczy cel tej operacji, czyli zniszczenie zbiornika z paliwem satelity - wysoce toksyczną hydrazyną - i zminimalizowanie związanego z tą substancją zagrożenia dla ludzi.
- Sieć czynników : ziemi, morza, powietrza, I zlokalizowanych na ziemi czujników potwierdziła, że marynarce wojennej USA udało się pomyślnie zestrzelić niedziałającego satelitę, który znajdował się na swojej końcowej orbicie, tuż przed wejściem w atmosferę ziemską - napisał w oświadczeniu Departament Stanu.
"Lepsze niepomyślne niż żadne"
Nie jest wiadomo, czy pocisk precyzyjnie trafił w cel - zbiornik z paliwem. Departament Stanu stwierdził, że w ciągu najbliższych 24 godzin nie da się tego ustalić. - Natychmiast po zestrzeleniu szczątki zaczną wchodzić w atmosferę ziemską - przyznał departament. - Prawie wszystkie szczątki spłoną przy wejściu w atmosferę w przeciągu 48 godzin, a ich ocalałe resztki będą spadać na powierzchnię ziemi przez 40 dni od daty zestrzelenia - dodał.
Jeśli jednak pocisk nie trafił prosto w wyznaczony cel, to według szefa Połączonych Sztabów Marynarki Wojennej admirała Mike'a Mullena "każda, nawet niepomyślna próba jego zestrzelenia jest lepsza niż nie zrobienie niczego".
Wystrzelony pocisk nie przenosił głowicy, jednak zdaniem specjalistów siła uderzenia wystarczyła do zniszczenia zbiornika z paliwem.
10 - sekundowe okienko
Skuteczne zestrzelenie wymagało ogromnej precyzji. Pocisk musiał wystrzelić w trakcie "10- sekundowego okienka". Przedstawiciele marynarki przyznali, że za pierwszym razem może im się nie udać trafić w satelitę. Obawiali się również o niesprzyjające warunki pogodowe, które mogłyby opóźnić akcję. Istniała jednak szansa że "okienko" pojawiłoby się w ciągu najbliższych 10 dni.
Wojskowi przyznają, że z wystrzeleniem pocisku czekali do momentu lądowania promu kosmicznego Atlantis. Istniało bowiem ryzyko, że szczątki mogą uderzyć w powłokę promu.
Operacja kosztowała 60 milionów dolarów. Nie zestrzelony obiekt spadłby na Ziemię na początku marca. Zbiornik z paliwem najprawdopodobniej nie spłonąłby w chwili wejścia w atmosferę ziemską. Wówczas zawarte w nim toksyczne paliwo mogło doprowadzić do skażenia terenu o wielkości dwóch boisk piłkarskich. Hydrazyna jest pochodną chloru i amoniaku i jest substancją groźną dla płuc.
Chiny: Ameryka pręży muskuły
W zeszłym roku chińska armia również zestrzeliła przestarzałego satelitę. W reakcji na zestrzelenie amerykańskiego satelity władze Chin nazwały politykę Stanów Zjednoczonych ''hipokryzją'' . Według nich władze amerykańskie" prężą muskuły", żeby pokazać przewagę militarną i ekonomiczną nad chińskim rywalem. Zaprzeczył temu zastępca narodowego doradcy ds. bezpieczeństwa James Jeffrey. - Chodziło tylko o bezpieczeństwo ludzi - powiedział.
W 1985 r. amerykański myśliwiec wystrzelił w kierunku satelity zmodyfikowany pocisk powietrze-powietrze. - To kolejny dowód, że armia USA postąpiła zgodnie procedurami i zapobiegła możliwej katastrofie - powiedział Zastępca Szefa Połączonych Sztabów gen. James Cartwright.
- Dzięki precyzyjnej operacji szczątki zestrzelonego obiektu ulegną zniszczeniu w atmosferze i nie stworzą niebezpieczeństwa dla innych satelitów na orbicie - powiedziała amerykańska specjalistka w dziedzinie rozbrojenia Christina Rocca. Jej wnioski zostały zawarte w raporcie na Konferencję ws. Rozbrojenia, która odbędzie się w tym miesiącu w Genewie.
Po 13-dniowej misji na ziemię wrócił amerykański prom kosmiczny Atlantis. Lądowanie przebiegło beż żadnych problemów. Prom dotknął pasa ośrodku kosmicznym im. Kenned'ego na Florydzie punktualnie o 15.07 naszego czasu. Lądowanie promu umożliwi zestrzelenie wojskowego satelity, jednak planowana na dzisiejszą noc operacja może się opóźnić.
Reuters sugeruje, że po zakończeniu misji Atlantisa Amerykanie podejmą próbę zestrzelenia swego uszkodzonego satelity szpiegowskiego, chcąc zapobiec jego niekontrolowanemu powrotowi na Ziemię.
Jak jednak poinformował Pentagon, wyznaczone na czwartek czasu polskiego zestrzelenie wadliwego amerykańskiego satelity szpiegowskiego opóźni się, gdyż sztormowe warunki na północnym Pacyfiku uniemożliwiają start antyrakiety z pokładu krążownika. Przedstawicie Pentagonu dodał jednak, że przedsięwzięcia tego nie odwołano i w razie poprawy pogody antyrakieta zostanie użyta jeszcze w czwartek przed północą czasu amerykańskiego.
Z dokonanych obliczeń wynika, że systematycznie obniżający swą orbitę satelita wejdzie 6 marca w gęste warstwy atmosfery. Zakłada się, że po trafieniu antyrakietą obiekt ulegnie dezintegracji, a jego szczątki spadną do morza. Zminimalizuje to zagrożenie dla ludzi, bowiem z wynoszącej ponad 1,3 tony masy satelity jedna trzecia przypada na paliwo - wysoce toksyczną hydrazynę.
Zadanie zniszczenia satelity powierzono trzem krążownikom rakietowym. Gdyby pierwsza antyrakieta okazała się nieskuteczna, akcję mogłyby podjąć oba pozostałe okręty. Krążowniki należą do morskiego segmentu amerykańskiej obrony przeciwrakietowej.
Misja Atlantisa
Atlantis odłączył się w poniedziałek od Międzynarodowej Stancji Kosmicznej (ISS), na którą dostarczył europejskie laboratorium Columbus. Prom był zacumowany do ISS przez dziewięć dni. W tym czasie astronauci trzykrotnie wychodzili w otwartą przestrzeń kosmiczną.
Dostarczony przez Europejską Agencję Kosmiczną (ESA) moduł laboratoryjny Columbus jest pierwszym stałym europejskim obiektem badawczym w kosmosie.
Start promu Atlantis przesuwano wielokrotnie z powodu awarii dwóch z czterech wskaźników zatankowania zewnętrznego zbiornika na ciekły wodór.
By dokończyć rozbudowę stacji, NASA powinna przeprowadzić jeszcze dziesięć wypraw promów kosmicznych, zanim w 2010 roku zostaną one ostatecznie wycofane z eksploatacji.
Siostrzany prom Atlantisa - Endeavour - ma wystartować już 11 marca i dostarczyć na ISS pierwszą część japońskiego kompleksu naukowo-badawczego.
Amerykanie czekali na powrót Atlantisa, żeby podjąć próbę zestrzelenia satelity, nad którym utracili kontrolę. Nie wyklucza się, że pocisk rakietowy, mający zniszczyć satelitę, zostanie odpalony z amerykańskiego okrętu już w nocy ze środy na czwartek.
zobacz galerięAmerykanie przygotowują się do zestrzelenia satelity
W gotowości czekają już trzy krążowniki rakietowe na Pacyfiku. Prom Atlantis bezpiecznie wrócił na Ziemię, więc celowniczy okrętów mogą zacząć namierzać uszkodzonego satelitę szpiegowskiego. O godzinie 3.30 w nocy odpalą rakietę, by go strącić. Do tego czasu w dzienniku.pl można śledzić jego drogę na orbicie.
Jeśli pierwsza antyrakieta nie trafi, akcję mają przejąć oba pozostałe okręty. Ale wiceprzewodniczący Kolegium Szefów Sztabów generał James Cartwright jest pewien, że nie będą potrzebne, bo celny będzie pierwszy strzał.
zobacz galerięAmerykanie zestrzelą satelitę w czwartek fot. NASA
Na wszelki wypadek amerykańskie władze ostrzegają wszystkie statki na Pacyfiku, by zmieniły kurs i nie podpływały w rejon krążowników.
Datę zestrzelenia wybrano nieprzypadkowo. Tuż po godzinie 15 naszego czasu na Ziemię wrócił prom kosmiczny Atlantis. Przed jego lądowaniem Amerykanie nie chcieli ryzykować, że zderzy się ze szczątkami satelity.
Z kolei z wyliczeń naukowców wynika, że akcji zniszczenia sputnika nie można odkładać, bo obniża swój lot tak szybko, że 6 marca wszedłby w gęste warstwy atmosfery. Choć większość specjalistów przekonuje, że i tak sam spłonąłby od tarcia o powietrze, to są i tacy, którzy twierdzą, że jest ryzyko uderzenia całej 1,5-tonowej maszyny o Ziemię.
Jest jeszcze jeden plus zestrzelenia satelity. Rakieta zniszczy go całkowicie, razem z silnie trującym paliwem - hydrazyną, w jeszcze w przestrzeni kosmicznej. Gdyby rozlała się na Ziemi, mogłaby skazić jej powierzchnię.
Można się domyślać, że jest jeszcze jeden powód, dla którego Ameryce zależy na zniszczeniu własnego satelity. Gdyby spadł na terytorium wrogiego państwa, zdradziłby tajemnice, które skrywa w sobie - nowoczesne technologie, które USA starają się chronić, jak mogą.
Antysatelitarne przedsięwzięcie skrytykowały zarówno Rosja, jak i Chiny. Moskwa podejrzewa, iż Amerykanom chodzi w rzeczywistości o kolejne wypróbowanie ich systemu zwalczania rakiet balistycznych. Natomiast Pekin wezwał Waszyngton do przestrzegania zasady unikania jakichkolwiek zagrożeń dla statków kosmicznych i terytoriów innych państw.
Eksperymentalny satelita szpiegowski krąży wokół Ziemi od 14 grudnia 2006 roku, ale łączność z nim całkowicie utracono w kilka tygodni po starcie. W styczniu tego roku zaobserwowano, że jego orbita obniża się o 700 metrów dziennie.
Piotr Gillert, agiel, pap 16-02-2008, ostatnia aktualizacja 16-02-2008 07:43
Polska nie leży w strefie szczególnego zagrożenia – zapewnił „Rz” Pentagon. – Pewnie się okaże, że całe to zamieszanie jest śmiechu warte – mówi jeden z polskich ministrów
źródło: Rzeczpospolita
autor zdjęcia: Bartłomiej Kudowicz
źródło: Fotorzepa
źródło: ITI
Satelitę, który wymknął się spod kontroli, ma zniszczyć amerykańska Marynarka Wojenna
Amerykański satelita szpiegowski wielkości furgonetki krąży wokół Ziemi jak setki innych satelitów, z jedną różnicą: nie ma z nim żadnego kontaktu. Po raz pierwszy władze Stanów Zjednoczonych podały tę wiadomość w zeszłym miesiącu, teraz jednak postanowiły, że niebezpieczny obiekt krążący wysoko nad naszymi głowami trzeba będzie zestrzelić. Pentagon planuje wystrzelenie specjalnie zmodyfikowanej w tym celu rakiety na początku marca. Informacja ta zelektryzowała polskich polityków. Minister obrony narodowej ogłosił podwyższony stan gotowości bojowej od przyszłego tygodnia. – Czuwamy. Trzymamy rękę na pulsie – oświadczył Bogdan Klich. Generał Franciszek Gągor, szef Sztabu Generalnego WP, tłumaczył, że oznacza to wzmocnienie elementów systemu reagowania, sprawdzenie systemów łączności, stały kontakt z instytucjami NATO, jak również z ambasadą amerykańską. – Musieliśmy uruchomić rutynowe procedury, ale prawdopodobieństwo, że ten satelita miałby spaść na Polskę, jest jak jeden do miliona. W ciągu kilku dni pewnie się okaże, że całe to zamieszanie jest śmiechu warte – mówi „Rz” jeden z ministrów w Kancelarii Premiera. Donald Tusk nie przerwał urlopu, ale jest informowany na bieżąco.
Nie umiemy przewidzieć, gdzie spadłby ten satelita, nawet w dużym przybliżeniu - mjr Patrick Ryder, rzecznik Pentagonu
Generał Roman Polko z Biura Bezpieczeństwa Narodowego też uważa, że prawdopodobieństwo, iż satelita spadnie na Ziemię, wynosi najwyżej 25 procent. – Ale nawet jeśli, dotyczy to przestrzeni dwóch boisk piłkarskich – powiedział „Rz”.
Doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA James Jeffrey tłumaczy, że w ciągu ostatnich trzydziestu kilku lat wiele satelitów spadało na Ziemię, nie robiąc nikomu krzywdy. – Ale to, co sprawia, iż ten przypadek jest nieco inny, to prawdopodobieństwo, że satelita, rozpadając się, mógłby wypuścić do atmosfery duże ilości toksycznych gazów – wyjaśnił.
Chodzi o używaną do napędu silnika satelity hydrazynę. Ta gęsta, bezbarwna, żrąca i oleista ciecz jest toksyczna i groźna dla środowiska. W wysokiej temperaturze przechodzi w stan gazowy. Zdaniem Jeffreya nie można całkowicie wykluczyć scenariusza wydarzeń, w którym szczątki – być może toksyczne – spadłyby na gęsto zaludnione tereny, powodując śmierć ludzi. Dlatego prezydent Bush w porozumieniu z Pentagonem uznał, że należy podjąć próbę zestrzelenia satelity.
Na pytanie „Rz”, czy nasz kraj jest w strefie szczególnego zagrożenia w razie upadku szczątków satelity na Ziemię, rzecznik Pentagonu major Patrick Ryder odpowiedział przecząco. – Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, gdzie spadłby ten satelita, nawet w dużym przybliżeniu, i dlatego właśnie postanowiliśmy go zestrzelić: by zminimalizować i tak niewielkie prawdopodobieństwo, że wyrządzi jakieś szkody. Chcemy dopilnować, by jego fragmenty spadły w stosownym rejonie, czyli do morza – powiedział „Rz”.
Polska jest jednym z kilkudziesięciu krajów, które Amerykanie zawiadomili o potencjalnym zagrożeniu. – Władze USA poinformowały rządy innych państw o całej sytuacji i związanym z nią ryzyku. Uczyniliśmy to od razu – wyjaśnił nam Ryder.
Jak potwierdził zastępca szefa Sztabu Generalnego generał James Cartwright, umieszczony na orbicie w grudniu 2006 roku satelita bardzo szybko utracił wszelki kontakt z Ziemią. Jak wyjaśnił nam jeden z ekspertów, satelita ma niewielki silnik, dzięki któremu można nim sterować tak, by po zakończeniu misji spadł w bezpiecznym rejonie. Normalnie robi się to nad Pacyfikiem. Ale przy braku łączności radiowej sterowanie jest niemożliwe.
Według generała Cartwrighta satelita waży około 2,5 tony, z czego co najmniej połowa przetrwałaby wejście w atmosferę. Cartwright przypomniał, że podczas katastrofy promu Columbia w 2003 roku zbiornik z hydrazyną przetrwał i wylądował w całości na Ziemi (w Teksasie). Podczas eksplozji prom był jednak u końca swej misji i zbiornik był niemal pusty.Jak zapewnia Jeffrey, prawdopodobieństwo, że tym razem komukolwiek mogłoby się coś złego przytrafić, jest minimalne. Na wszelki wypadek rząd Stanów Zjednoczonych zapewnił jednak, że pokryje ewentualne szkody wyrządzone przez spadające fragmenty instalacji.
– Bez względu na to, czy próba zestrzelenia się powiedzie, czy nie, USA gotowe są udzielić pomocy innym rządom w celu zadośćuczynienia za szkody wyrządzone przez szczątki satelity – oświadczyła w piątek ambasador USA przy Konferencji Rozbrojeniowej w Genewie Christina Rocca. Do pokrycia strat zobowiązuje Amerykanów zawarta w 1972 roku międzynarodowa konwencja, której Stany Zjednoczone są sygnatariuszem.
Ivan Oelrich - wiceprezes ds. bezpieczeństwa Federacji Naukowców Amerykańskich
Rozumiem niepokój ludzi, ale z naukowego punktu widzenia zagrożenie jest bardzo, bardzo małe. Trajektoria lotu tego satelity rzeczywiście jest taka, że może on spaść gdzieś w Europie, ale Polska to stosunkowo mały kraj, więc prawdopodobieństwo, że spadnie u was, jest minimalne. Zresztą w ogóle jest bardzo mało prawdopodobne, że dosięgnie lądu. Większość powierzchni Ziemi pokryta jest wodą. Co więcej, większość lądu to tereny niezamieszkane. Poza tym wiadomo, że większość elementów satelity spaliłaby się przy wejściu w atmosferę. Najprawdopodobniej tak zostały zaprojektowane – w końcu rząd nie chce, by istotne elementy satelity dostały się w ręce innych rządów.
Wejście w atmosferę mogą przetrwać pojedyncze elementy konstrukcji. Jest możliwe, że spadająca bateria akurat zrobi komuś dziurę w dachu. Ale jazda samochodem jest statystycznie nieporównywalnie bardziej niebezpieczna niż siedzenie w domu w rejonie potencjalnego upadku fragmentów satelity. Paliwo, którym jest napędzany satelita, jest łatwopalne i dość trujące, ale jest w zasadzie niemożliwe, by w ogromnej temperaturze i przy rozpadzie całej konstrukcji nie wydostało się ze zbiornika w górnych warstwach atmosfery. Gazy też nie stanowią więc większego zagrożenia. Moim zdaniem w całej sprawie chodzi o politykę. Rząd chce pokazać, jak potrzebna jest broń zdolna zestrzelić „obiekt zagrażający ludzkości z kosmosu”. Administracja i armia będą mogły powiedzieć: Widzicie, uratowaliśmy was!
not. p.g.
Krzysztof Ziołkowski, Centrum Badań Kosmicznych PAN w Warszawie
Z naukowego i technicznego punktu widzenia schodzenie satelity z orbity nie jest niczym nadzwyczajnym. Przeciwnie, sprowadzanie na Ziemię sprzętu już niepotrzebnego w kosmosie to metoda powszechnie stosowana, ponieważ obiekt wpadający w atmosferę z prędkością kilkudziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę kończy praktycznie zawsze w ten sam sposób: płonie. Kilka lat temu wielotonowa stacja kosmiczna Mir spłonęła w atmosferze jak pochodnia. Już bardzo wiele satelitów skończyło swój żywot w ziemskiej atmosferze, ale nie było ani jednego przypadku, żeby spadające szczątki, które nie zdążyły spłonąć, wyrządziły komukolwiek jakąkolwiek krzywdę.
Ponad 70 proc. powierzchni Ziemi to morza i oceany. Z kolei na lądach ponad połowa obszaru to tereny bezludne. Z pozostałych 15 procent ponad połowa to jeziora, rzeki, lasy, pastwiska, czyli miejsca, gdzie człowieka nie uświadczy. Dlatego prawdopodobieństwo, że obiekt z kosmosu spowoduje straty, jest minimalne. Każdego dnia do naszego globu docierają setki meteorytów, ale nie pamiętam, żebym czytał relację o jakiejkolwiek szkodzie wyrządzonej przez nie. Dlatego śpię spokojnie i nie obawiam się upadku szczątków satelity. Tym bardziej że o ile z dużą dozą prawdopodobieństwa da się wyliczyć, poniżej lub powyżej jakiej szerokości geograficznej ewentualnie spadnie, o tyle długości geograficznej precyzyjnie ustalić nie można. A więc równie dobrze może to być Warszawa jak Nowy Jork.
not. k.k.
Marc Pircher - kierownik Ośrodka Badań Kosmicznych w Tuluzie
Hydrazyna, czyli paliwo, którym napędzany jest satelita, jest wysoko toksyczna. Jednak w chwili wejścia w atmosferę zbiorniki się rozpadają i hydrazyna spala się bez śladu. Nie powinna więc stanowić wielkiego zagrożenia. Większym problemem mogą się okazać lustra satelity.
Składają się one z trującego i rakotwórczego berylu. Są w stanie wytrzymać temperaturę powyżej 1800 stopni Celsjusza. Jeśli spadną na Ziemię w całości, wyzwolą toksyczny pył, podobnie trujący jak pył azbestu. Rozbicie satelity nie zmniejszy jednak ryzyka skażenia, bo pojedyncze cząstki luster też będą toksyczne. W dodatku będzie ich więcej, co oznacza większą liczbę potencjalnych stref zakażenia porozrzucanych po powierzchni Ziemi. Mimo to nie ma powodów do paniki. Na orbitach wokół Ziemi krążą setki satelitów o podobnej lub identycznej konstrukcji jak ten. Średnio jeden tygodniowo spada nam na głowę. Jedynym powodem, dlaczego Amerykanie chcą zestrzelić tego satelitę, jest to, że jego zbiorniki są szczególnie odporne na temperaturę atmosfery. Ich budowa jest taka sama jak budowa zbiorników statku kosmicznego Columbia. Zbiorniki Columbii nie rozpuściły się w chwili zetknięcia z atmosferą i w całości spadły na Ziemię. Amerykanie obawiają się, że zbiorniki satelity także wytrzymają wysoką temperaturę w chwili zderzenia się z atmosferą. Wtedy hydrazyna się nie spali. Jeśli zbiorniki spadną w całości na powierzchnię Ziemi, może powstać ryzyko skażenia. Chodzi o to, aby do tego nie dopuścić.
Piotr Gillert, agiel, pap 15-02-2008, ostatnia aktualizacja 15-02-2008 21:58
Amerykanie zestrzelą satelitę szpiegowskiego, nad którym stracili kontrolę. Czy może spaść na Polskę? Pentagon zapewnia "Rz": Polska nie jest w strefie szczególnego zagrożenia - pisze nasz korespondent z Waszyngtonu.
Amerykański satelita szpiegowski wielkości furgonetki krąży wokół Ziemi jak setki innych satelitów, z jedną małą różnicą: nie ma z nim żadnego kontaktu. Po raz pierwszy władze Stanów Zjednoczonych podały tę wiadomość w zeszłym miesiącu, teraz jednak postanowiły, że niebezpieczny obiekt krążący wysoko nad naszymi głowami trzeba będzie zestrzelić. Pentagon planuje wystrzelenie specjalnie zmodyfikowanej w tym celu rakiety na początku marca.
Informacja ta zelektryzowała polskich polityków. Minister obrony narodowej ogłosił podwyższony stan gotowości bojowej od przyszłego tygodnia. – Czuwamy. Trzymamy rękę na pulsie – oświadczył Bogdan Klich. Gen. Franciszek Gągor, szef Sztabu Generalnego WP, tłumaczył, że oznacza to wzmocnienie elementów systemu reagowania, sprawdzenie systemów łączności, stały kontakt z instytucjami NATO, jak również z ambasadą amerykańską. – Musieliśmy uruchomić rutynowe procedury, ale prawdopodobieństwo, że ten satelita miałby spaść na Polskę, jest jak jeden do miliona. W ciągu kilku dni pewnie się okaże, że całe to zamieszanie jest śmiechu warte – mówi "Rz" jeden z ministrów w Kancelarii Premiera. Donald Tusk nie przerwał urlopu, ale na bieżąco jest informowany.
Gen. Roman Polko z Biura Bezpieczeństwa Narodowego też uważa, że prawdopodobieństwo, iż satelita spadnie na Ziemię, wynosi najwyżej 25 procent. – Ale nawet jeśli, dotyczy to przestrzeni dwóch boisk piłkarskich – powiedział "Rz".
Doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA James Jeffrey tłumaczy, że w ciągu ostatnich trzydziestu kilku lat wiele satelitów spadało na Ziemię, nie robiąc nikomu krzywdy. – Ale to, co sprawia, iż ten przypadek jest nieco inny, to prawdopodobieństwo, że, rozpadając się, satelita mógłby wypuścić do atmosfery duże ilości toksycznych gazów – wyjaśnił.
Chodzi o używaną do napędu silnika satelity hydrazynę. Ta gęsta, bezbarwna, żrąca i oleista ciecz jest toksyczna i groźna dla środowiska. W wysokich temperaturach przechodzi w stan gazowy. Zdaniem Jeffreya nie można całkowicie wykluczyć scenariusza wydarzeń, w którym szczątki – być może toksyczne – spadłyby na gęsto zaludnione tereny, powodując śmierć ludzi. Dlatego prezydent Bush w porozumieniu z Pentagonem uznał, że należy podjąć próbę zestrzelenia satelity.
Na pytanie "Rz", czy nasz kraj jest w strefie szczególnego zagrożenia w razie upadku szczątków satelity na Ziemię, rzecznik Pentagonu major Patrick Ryder odpowiedział przecząco. – Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, gdzie spadłby ten satelita, nawet w dużym przybliżeniu, i dlatego właśnie postanowiliśmy go zestrzelić: by zminimalizować i tak niewielkie prawdopodobieństwo, że wyrządzi jakieś szkody. Chcemy dopilnować, by jego fragmenty spadły w stosownym rejonie, czyli do morza – powiedział "Rz".
Polska jest jednym w wielu krajów, jakie Amerykanie poinformowali o potencjalnym zagrożeniu. – Władze USA poinformowały rządy innych państw o całej sytuacji i związanym z nią ryzyku. Uczyniliśmy to od razu – wyjaśnił nam Ryder.
Jak potwierdził zastępca szefa Sztabu Generalnego generał James Cartwright, umieszczony na orbicie w grudniu 2006 roku satelita bardzo szybko utracił wszelki kontakt z Ziemią. Jak wyjaśnił nam jeden z ekspertów, satelita ma niewielki silniczek, dzięki któremu można nim sterować tak, by po zakończeniu misji spadł w bezpiecznym rejonie. Normalnie robi się to nad Pacyfikiem. Ale przy braku łączności radiowej sterowanie jest niemożliwe.
Według generała Cartwrighta satelita waży około 2,5 tony, z czego co najmniej połowa przetrwałaby wejście w atmosferę. Cartwright przypomniał, że podczas katastrofy promu Columbia w 2003 roku zbiornik z hydrazyną przetrwał i wylądował w całości na Ziemi (w Teksasie). Podczas eksplozji prom był jednak u końca swej misji i zbiornik był niemal pusty.
Jak zapewnia Jeffrey, prawdopodobieństwo, że tym razem komukolwiek mogłoby się coś złego przytrafić, jest minimalne. Na wszelki wypadek rząd Stanów Zjednoczonych zapewnił jednak, że pokryje ewentualne szkody wyrządzone przez spadające fragmenty instalacji.
– Bez względu na to, czy próba zestrzelenia powiedzie się czy nie, USA gotowe są udzielić pomocy innym rządom w celu zadośćuczynienia szkodom wyrządzonym przez szczątki satelity – oświadczyła w piątek ambasador USA przy Konferencji Rozbrojeniowej w Genewie Christina Rocca.
Do pokrycia strat zobowiązuje Amerykanów zawarta w 1972 roku międzynarodowa konwencja, której Stany Zjednoczone są sygnatariuszem.
To układ planetarny, prawie taki jak nasz - donosi dzisiejsze "Science". Gwiazda i dwie planety są oddalone o pięć tysięcy lat świetlnych od nas. W ich odkryciu brali udział Polacy. Czy krąży tam druga Ziemia?
Fot. Science
Na razie nie wiemy, czy w Układzie Słonecznym bis krąży planeta podobna do naszej. Wiemy jednak, że starczyłoby dla niej miejsca. To pierwszy system planetarny w dalekim kosmosie,który tak bardzo przypomina nasz. Został odkryty za pomocą mikrosoczewkowania grawitacyjnego. Na pomysł,by wykorzystać je do poszukiwania planet, wpadł kiedyś prof. Bohdan Paczyński z Uniwersytetu Princeton - dziś już nieżyjący, praca w "Science" jest chyba ostatnią, pod którą się podpisał
Od 1992 r., kiedy prof. Aleksander Wolszczan poinformował o zaobserwowaniu pierwszego pozasłonecznego układu planetarnego, astronomowie znaleźli już prawie 250 obcych planet. Żadna jednak nie przypominała Ziemi, a żaden z 25 odkrytych układów nie był podobny do naszego. Znajdowaliśmy za to ogromne gazowe planety, tzw. gorące jowisze, które krążyły dziwacznie blisko swoich gwiazd.
Teraz po raz pierwszy teleskopy złapały coś, co wygląda znajomo.
Co prawda gwiazda OGLE-2006-BLG-109 będąca sercem obcego układu jest dwa razy mniejsza od Słońca, ale krążące wokół niej planety zachowują proporcje naszego Jowisza i Saturna. Nie chodzi tylko o ich rozmiary. Najważniejsza jest ich odległość od siebie i od gwiazdy. Okazuje się bowiem, że w nowo odkrytym układzie jest wystarczająco dużo miejsca dla mniejszych planet, być może podobnych do Ziemi. Na razie ich nie zaobserwowaliśmy, bo po prostu nie mamy odpowiednio czułych teleskopów.
Samą gwiazdę znaleźli niecałe dwa lata temu astronomowie pracujący pod wodzą prof. Andrzeja Udalskiego z Obserwatorium Uniwersytetu Warszawskiego w Chile. Zainteresowała ich, bo jest tzw. mikrosoczewką grawitacyjną. To takie kosmiczne "szkło powiększające". Zakrzywia promienie gwiazd czy galaktyk, zwiększając ich blask. Dzięki temu zjawisku można wyłuskać z kosmicznej otchłani planety, które normalnie są za małe i za ciemne, byśmy mogli je ujrzeć.
- Informację o odkryciu natychmiast rozesłaliśmy do innych obserwatorów - opowiada "Gazecie" prof. Udalski. - Już dwa dni później okazało się, że wzmocnienie jasności przebiega nietypowo.
Naukowcy zorientowali się, że gwieździe musi towarzyszyć planeta. Niczym zgrubienie na powierzchni soczewki sprawia ona, że powiększany obraz ulega deformacji.
Dzięki alarmowi, który wszczęli Polacy, soczewka była obserwowana przez 24 godziny na dobę. Kiedy jeden teleskop zamykał pokrywę, bo brzask rozjaśniał nad nim niebo, pałeczkę przejmował inny, położony na nocnej półkuli Ziemi. W tym kosmicznym śledztwie wzięło udział 12 teleskopów z Chile, Nowej Zelandii, Izraela, USA, Tasmanii i Wysp Kanaryjskich.
Sensacyjne okazały się analizy przeprowadzone przez naukowców amerykańskich. Pokazali oni, że soczewka ma dwa zgrubienia, tj. gwiazdę okrąża nie jedna planeta, lecz dwie.
Kiedy astronomowie zdobędą na tyle czułe teleskopy, by dostrzec w dalekim kosmosie planety wielkości Ziemi, na pewno skierują je na układ OGLE-2006-BLG-109. I wreszcie dostaniemy odpowiedź na jedno z najciekawszych pytań - czy nasza Ziemia, a my razem z nią, jest wyjątkowym, czy po prostu banalnym ciałem niebieskim.
artykuły z portali internetowych ONETGAZETADZIENNIKBBCCNN Uwagi, sugestie, komentarze? Redaktor Naczelny: mig29@prokonto.pl
Dziennik III RP działa w oparciu o przepisy art. 25, 26, 29, 33 i 49 ust. 2 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz.U. Nr 24, poz. 83) nie stanowiąc prasy w rozumieniu przepisów prawa prasowego