Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MUZYKA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MUZYKA. Pokaż wszystkie posty

piątek, 26 listopada 2010

Łzy Lady GaGi w Trójmieście


2010-11-26 23:40:34
fotNiespodzianka polskich fanów kompletnie rozbroiła Lady GaGę. Amerykanka podczas koncertu w Polsce przez dwie minuty płakała ze wzruszenia i nie potrafiła wydusić z siebie choćby zdania.

24-letnia Lady GaGa, najpopularniejsza obecnie wokalistka na świecie, wystąpiła w piątkowy wieczór, 26 listopada, w nowoczesnej, 13-tysięcznej hali Ergo Arena, znajdującej się na granicy Gdańska i Sopotu. Ekscentryczna artystka na scenę wyszła o godzinie 20.40 i występowała przez ponad 120 minut!

Wszystko za sprawą polskich fanów. GaGa otwarcie przyznała w drugiej części koncertu, że chciała w Polsce zaprezentować skrócony wariant Monster Ball Tour. Jednak wystarczyło kilkaset uniesionych w górę karteczek, by zapłakana Amerykanka zmieniła swoje "nikczemne" plany.

Tuż przed wykonaniem utworu "Telephone", gdy wokalistka zbliżyła się do publiczności, jej fani jak na komendę wznieśli do góry motto piosenkarki i zarazem tytuł jej płyty, która ukaże się w 2011 roku - "Born This Way" ("taka już się urodziłam").

GaGa osłupiała. Z początku wydawało się, że to wystudiowane, teatralne zdumienie, ale za chwilę na telebimach ujrzeliśmy, jak piosenkarka... zanosi się szlochem. "Jesteście naj... Nie wiem, co mam powiedzieć" - wydusiła z siebie po kilku dłuższych chwilach wzruszenia. Gdy już doszła do siebie, wykrzyczała w swoim stylu: "A teraz urwę wam głowy kawałkiem, który zrobiłam z Beyonce!" - chodziło oczywiście o wspomniany "Telephone".

W piątkowy wieczór GaGa wielokrotnie nawiązywała do tej sytuacji. Nowa królowa popu w rewanżu za polską gościnność wykonała premierowy utwór - "You And I". Zdradziła też, że album "Born This Way" może być "dłuższy niż się spodziewacie" - GaGa rozważa zamieszczenie na płycie ponad 20 piosenek.

Przy "You And I" dała zresztą nie lada popis - jedną nogą stanęła na fortepianie, drugą zaczęła akompaniować gitarzyście, i w ten sposób obiema nogami wykonała całkiem psychodeliczną solówkę. To nie koniec. Za chwilę z powrotem usiadła przy fortepianie i zaimprowizowała dalszy ciąg utworu. Zaskoczyła tym nawet swoich muzyków, którzy nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć. Gdy GaGa krzyknęła na basistę, zaczęło się kilkuminutowe, jazzowe jam session, do którego po kolei włączali się również pozostali instrumentaliści.

Stefani Germanotta dobitnie pokazała, w czym jest o wiele lepsza od Madonny - świetnie śpiewa na żywo, nawet przy intensywnym ruchu. "Chcecie wiedzieć, ile piosenek wykonałam dziś z playbacku?" - pytała prowokacyjnie. - "Ani jednej nuty! Płacicie za bilety na mój koncert i dlatego nigdy bym sobie na to nie pozwoliła!"

Lady GaGa w Ergo Arena od akcji z karteczkami w połowie koncertu wymieniła słowo "Poland" chyba kilkadziesiąt razy, a przy okazji otulała się polską flagą wręczoną jej przez fanów. Gdy w trzeciej godzinie koncertu wykonywała finałowy numer "Bad Romance", wyglądała na wyczerpaną. Nie zmęczoną. Wyczerpaną. Jak po maratonie.

Hasło "Born This Way" stało się motywem przewodnim tego show. GaGa w swoich długich i głośnych przemowach - niekiedy dość pompatycznych, ale chyba szczerych - apelowała do swoich sympatyków, by wyzwolili się z kompleksów, by nie wstydzili się być takimi dziwakami jak ona sama, by manifestowali swoją odmienność. Piosenkarka na potrzeby "Monster Ball Tour" przyjęła rolę przywódcy buntu przeciwko nietolerancji i na rzecz wolności totalnej.

Nawet jeśli odezwy Lady GaGi wydadzą się niektórym pretensjonalne, to nie sposób jej odmówić fenomenalnej więzi, jaką zbudowała ze swoimi fanami. To rzecz dziś rzadko spotykana, żeby sympatycy tak mocno identyfikowali się ze swoją gwiazdą, a gwiazda z nimi (co było widać po emocjonalnej reakcji piosenkarki). Ta obustronna identyfikacja to dziś największy kapitał Lady GaGi.

Michał Michalak, Gdańsk (i Sopot)

Występ Lady GaGi w Ergo Arena poprzedził mini koncert glamrockowego zespołu Semi Precious Weapons, zaprzyjaźnionego z GaGą. - Chcemy być największą, rockandrollową formacją świata - powiedział portalowi INTERIA.PL wokalista grupy, Justin Tranter. Wkrótce będziecie mogli na naszych stronach przeczytać zapis tej rozmowy i znaleźć więcej informacji na temat Semi Precious Weapons. Dodajmy tylko, że biseksualny Tranter, mocno kojarzony z nurtem queer, wystąpił w butach na wysokim obcasie, widzów nazwał "polish sluts" (nie obraźliwie, raczej pieszczotliwie), a najwierniejszym fanom obiecał, że będzie im świadczył "usługi seksualne". Nudno w każdym razie nie było.

piątek, 23 października 2009

Modern Rocking. Chylińska wyważyła drzwi

Paulina Wilk 22-10-2009, ostatnia aktualizacja 23-10-2009 01:40
Wokalistka poszła na wojnę ze stereotypami. I wygrała. „Modern Rocking” to wymarzona płyta - zaskakująca, nowoczesna, pełna świetnych piosenek Nareszcie ktoś mnie zadziwił, wbił w fotel, rozbawił.
Agnieszka Chylińska
źródło: Materiały Promocyjne
Agnieszka Chylińska
Okładka „Modern Rocking”
źródło: Materiały Promocyjne
Okładka „Modern Rocking”
Nareszcie ktoś mnie zadziwił, wbił w fotel, rozbawił. Nagrywając taneczny album Chylińska wywinęła salto, jeszcze w locie zrzuciła ciężkie rockowe buty i skórzaną kurtkę, a kiedy wylądowała na klubowym parkiecie, miała już na sobie trykot i buty na obcasie. Za takie przemiany świat podziwia Madonnę, jej fani z każdą kolejną płytą podróżują w nowe miejsce.
Na Chylińską pewnie posypią się gromy: że zdradziła rockowych fanów, że poślubiła rozrywkę i robi kiczowate disco. Ale „Modern Rocking” trafia w swój czas - takie brzmienia, z pogranicza dance i rocka, to najgorętszy, najważniejszy obecnie nurt popu. A Chylińska, współpracując z młodymi producentami z Planu B - Bartkiem Królikiem i Markiem Piotrowskim, wykazała się odwagą i wyobraźnią, jakiej brakuje polskim wokalistkom. Kasia Kowalska, Justyna Steczkowska i Kayah zaczęły kariery, jak Chylińska, w latach 90., ale od tego czasu trzymają stały kurs. Więcej fantazji i skłonności do ryzyka mają artystki doświadczone, choćby Maryla Rodowicz.
Radykalny ruch Chylińskiej może dobrze wpłynąć na cały polski pop. Wysadziła w powietrze stare przyzwyczajenia i pokazała, że istotą współczesnej w muzyki jest dynamika: łączenie gatunków, uciekanie od kategoryzacji, przekraczanie granic. Jej przeskok w klubowe rytmy byłby tylko manifestacją, gdyby nie fakt, że wywiązała się z najważniejszego zadania - nagrała bardzo dobry album.
Zdała test wokalny. Łatwiej popisywać się siłą, górować nad ostrymi gitarowymi riffami, ale w muzyce klubowej nie ma miejsca na piosenkarską pychę. Jest dyscyplina - trzeba śpiewać jak najprościej, podporządkować się rytmowi, ustąpić pola pulsującym bitom i pauzom, które tworzą napięcie. Chylińska to potrafi, więcej - pokazuje, że umie śpiewać ładnie i subtelnie, choć nie jest ckliwa. Tu i ówdzie przebija się charakterystyczna chrypa, surowy ton. Wokalistka wiruje na parkiecie, ale nie straciła wyrazu. Na płycie jest rockowa energia, pazur i werwa, tylko wyrażona w zupełnie nowy sposób, dzięki innym instrumentom.
Chylińska emanuje seksapilem rodem z lat 80. Gdy w pulsującym szybko „Fochu” śpiewa zaniedbującemu ją facetowi: „Tracę czas, kotku”, to wydaje się, że z czarującym uśmiechem przydeptuje go lakierowaną szpilką. Jest zmysłowa, ale zmienna: w „Plim plam” chłodna i dynamiczna; w soulowym „Powiedz” – czuła; w metalicznej „Zimie” – mroczna.
Kiedyś była guru depresyjnych nastolatków, dziś może stać się ulubienicą młodych kobiet, które - jak ona - wyrosły z kompleksów, odkryły nowe możliwości. I chcą, jak w refrenie hitu Cindy Lauper, wreszcie się zabawić.
Agnieszka Chylińska, „Modern Rocking” EMI Music, Polska, 2009
"Rz" Online

niedziela, 13 września 2009

Ujawniono zapiski, które Jackson sporządził tuż przed śmiercią

News of the World, JG/10:44

Michael Jackson

Michael Jackson tuż przed śmiercią sporządzał krótkie notki, które potem przyklejał do lustra w łazience. Wyłania się z nich obraz stanu psychiki króla popu. O sprawie pisze brytyjski "News of the World".
Napisy były sporządzone na samoprzylepnych karteczkach. Ich treść wskazuje na to, że gwiazdor dzięki nim chciał sobie pomóc w powrocie na scenę w Londynie.

Pogrzeb króla popu - zobacz zdjęcia z ceremonii

- Te notatki pokazują, że Michael był do końca pozytywnie nastawiony, ale też i bałagan, jaki miał w umyśle, gdy walczył, aby utrzymać to wszystko do końca - powiedział dla "News of the World" jeden z przyjaciół tragicznie zmarłego gwiazdora.

Przeistoczył się z czarnoskórego chłopca w nienaturalnie białego mężczyznę - przeczytaj koniecznie (tylko w Onet.pl)

Wielki muzyk czy wielki ekscentryk?

Pierwsza z notek głosi: "Jestem bardzo wdzięczny, że jestem magnesem dla cudów". To sformułowanie - jak sądzą bliscy - może wskazywać na fakt, iż Michael Jackson zaczynał szukać pomocy dla siebie, aby wydobyć się z uzależnienia od leków przeciwbólowych.

Dodatkowo słowa "magnes dla cudów" są w terapii używane przez osoby leczące się z alkoholizmu, mają one też na celu podniesienie samooceny. Frazę tę ukuła dr Joan Hangarter, autorka "The Miracle Makers Club" (Klub Twórców Cudów), która wskazuje, że im częściej ktoś sobie mówi te słowa, tym większe ma szanse na wyleczenie.

Kolejny zapisek głosi: "Miłość, nigdy więcej przemocy!". Na karteczce znajduje się też dopisek: "Pamiętaj o obietnicy pięknego jutra".

Także w łazience znajdowała się wizytówka doktora Tohme Tohme, menadżera Jacksona. Miała ona mu przypominać nr telefonu do niego.

Jak mówi źródło gazety, "przecież Michael miał numer do dr. Tohme w swoim telefonie". - Więc po co mu była potrzebna wizytówka?". - To niepokojące, że musiał zapisywać sobie przypomnienia o rzeczach tak oczywistych jak te, kiedy przygotowywał się do trasy koncertowej - mówi źródło tabloidu. Jak wskazuje, "narkotyki, które zażywał, miały oczywiście ogromny wpływ na jego umysł i pamięć".

Dalej - komentując te słowa o przyszłości - przyjaciel Jacko mówi, że pokazują one jak "słodką naturę" miał król popu, gdyż dostrzegał w ludziach dobro.

Jak dodaje źródło "NotW", słowa te są wyjątkowo smutne, bo pokazują, że Jacko do swoich ostatnich dni miał ogromną nadzieję na sukces koncertów i szczęśliwe życie.

Obdarowany talentem, dręczony chorobami - czytaj więcej

Więcej o królu popu w specjalnym serwisie Muzyki

Kolejny zapisek to "Do We Are The World in show" - to bezpośrednie nawiązanie do tytułu piosenki nagranej wraz z Lionelem Ritchie w roku 1985. Singiel ten był hymnem nawołującym do pomocy i nie ustawania w działaniach charytatywnych. Jackosn przypomina sobie zatem, że ma ten utwór wykonać podczas koncertu.

Inna karta zawiera dwa słowa: "Zadzwoń do Tempertona". Rod Temperton jest 62-letnim przyjacielem Michaela Jacksona i współautorem jego największych hitów, np. "Thriller" i "Rock With You".

Wpisz się do Księgi Kondolencyjnej

Dołącz do klubu fanów króla popu

Michael Jackson zmarł 25 czerwca w Los Angeles prawdopodobnie w rezultacie zastrzyku śmiertelnej dawki propofolu - silnego leku znieczulającego. W centrum śledztwa znalazł się ostatni lekarz gwiazdora, Conrad Murray. Ciało Jacksona pochowano na cmentarzu Forest Lawn, w Glendale na przedmieściach Los Angeles.

W uroczystości uczestniczyło ok. 200 wybranych gości, w tym 77-letnia aktorka Elizabeth Taylor oraz piosenkarki Aretha Franklin i Diana Ross czy aktorka Brooke Shields. Nie zabrakło też obojga rodziców, rodzeństwa oraz trojga dzieci króla muzyki pop: 12-letniego Prince'a Michaela, 10-letniej Paris Michael i siedmioletniego Prince'a Michaela II, znanego jako Blanket. Nie wyjaśniono powodu opóźnienia.

Wspomnienia blogerów Onet.pl o królu popu

środa, 24 września 2008

Maria Peszek: Seks daje nieśmiertelność

Paulina Wilk 17-09-2008, ostatnia aktualizacja 17-09-2008 18:43

Maria Peszek nagrała ze Smolikiem nowy album „maria Awaria”, na którym śpiewa o erotycznych zbliżeniach, wolności i sztucznych kanonach kobiecego piękna, w których sama się nie mieści. „Rzeczpospolitej” opowiada, dlaczego Polacy wolą cierpienie niż hedonizm, mówi o nowej definicji grzechu i o tym, jak fizyczna bliskość może nam zagwarantować zmartwychwstanie.

Maria Peszek
autor zdjęcia: Jakub Ostałowski
źródło: Fotorzepa
Maria Peszek
autor zdjęcia: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa
autor zdjęcia: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa

Czy jest w Polsce płyta bardziej seksowna niż ta, którą pani właśnie nagrała?

Maria Peszek: Kasia Nosowska ma niemały wkład w nadwiślańską erotykę. Ale częściej słyszymy o miłości i tęsknocie. Prawie nic o tym, co człowiekowi najbliższe, czyli przyjemności związanej z seksem.

Bo artyści nie potrafią wyrazić namiętności?

To na pewno jakieś upośledzenie, przecież ludzie mówią o seksie i to w cudowny sposób. Jeżdżę tramwajami i podsłuchuję. Korzystają ze słów drapieżnych i drażniących, ale niepozbawionych czułości. Język, jakiego w popkulturze używamy na określanie zbliżenia, wydaje mi się niewystarczający. TVP oprotestowała moją nową piosenkę, bo padają w niej słowa "arktyczny wzwód". Polacy są inteligentniejsi i bardziej otwarci, niż to zakładają decydenci w radiu czy telewizji.

Gdzie pani zdaniem leży granica między sztuką a pornografią?

Nie zrobiłabym niczego, co mogłoby spowodować cierpienie. Moja płyta może najwyżej wywołać konsternację. "maria Awaria" jest manifestem niepodległości mojego sumienia. Nie zamierzałam inspirować rewolucji. Wypowiadam się otwarcie, bezwstydnie, ale nie obrazoburczo. Dla mnie szczyt ekshibicjonizmu wyraża zdanie: "Hej, hej, hej. Tyś mój klej. Superglue I love you". To dopiero odwaga – powiedzieć komuś: jeśli mnie nie posklejasz, rozpadnę się. Tymczasem uwagę przyciągają wersy o depilowanych łonach.

Dlaczego w ogóle wzięła się pani za erotykę?

"Miasto mania" też była zmysłową płytą, tyle że introwertyczną i minimalistyczną. Podczas koncertów publiczność okazała mi taką akceptację, że poczułam się bezpieczniej. Zaczęłam myśleć o hedonizmie. Cierpienie jest bardzo polskie, a radowanie się nie. Mówienie o przyjemnościach sprawia nam kłopot. Po części dlatego, że w naszą kulturę tak silnie wpisana jest religia – mamy obowiązek pokuty, pokory, często słyszymy słowo "grzech".

Ono mieści się w pani osobistym słowniku?

Grzechem jest krzywdzenie drugiego człowieka, a przede wszystkim samego siebie. My, Polacy robimy to nagminnie. Gdybyśmy siebie polubili, osłabłyby nasze kompleksy i zacietrzewienie.

Pani płyta jest chyba pierwszym tak wyraźnym sygnałem, że – choć rewolucja seksualna dokonywała się w Polsce po cichu – młode pokolenie przeżywa seks w nowy sposób.

Z dotychczasowych reakcji na nowe piosenki wiem, że dziewczyny, także młodsze ode mnie, odnajdują w nich siebie. Silny odzew mam też od gejów, którzy uznali, że to płyta o nich i dla nich. Myślę, że z albumu emanuje akceptacja dla wszelkich rodzajów odmienności. Uważam, że każdy ma prawo do życia po swojemu, bez ideologii, schematów. Wychowałam się w domu, w którym 80-letnia babcia uczestniczyła w rodzinnych konkursach na zbereźne rymowanki. Dziadkowie inspirowali wolność, zmysłowość. A byli bardzo religijni, w domu nie panowała anarchia, tylko jasne kryteria dobra i zła.

Czyli seks nie ma nic wspólnego z rozkładem moralnym?

Rozkład moralny jest nieunikniony w sytuacji przymusu. Gdy się psu założy kaganiec, będzie chciał go pogryźć i uciec. Postuluję zakaz zakładania kagańców. Ludzie sami wiedzą, co jest dla nich dobre. Nikt nie musi im tego mówić.

Nawet Kościół?

Niektórym jest potrzebny do szczęścia. Mnie nie. I choć nie jest łatwo żyć bez oparcia w nieracjonalnej sile, na razie obywam się bez Pana Boga.

Czy ta część nauki Kościoła, która przyjemności cielesne utożsamia z grzechem, ma jeszcze szansę trafić do młodych?

Myślę, że już od jakiegoś czasu nie trafia. Potrzebna jest nowa definicja grzechu. Jeśli jest nim akceptacja siebie i odczuwanie przyjemności jako takiej, to polityka prorodzinna w naszym kraju się nie uda. Trudno żyć w ciągłym poczuciu winy.

A pani proponuje zmartwychwstanie poprzez seks.

"Ciała z ciałem czarymary, to moje wyznanie wiary. Wierzę w ciała zmartwychwstanie poprzez czułość, przez kochanie". To nie prowokacja, tylko prawda: miłość sprawia, że przez chwilę czujemy się nieśmiertelni. Uważam, że życie jest tu i teraz. W to pozagrobowe nie mam wiary. Dlatego tak głośno nawołuję: sprawiajmy sobie radość, póki czas.

Jeśli dobrze rozumiem, pani moralność została ukształtowana przez słownik rzymskokatolicki, a teraz chce się pani z niego wyswobodzić.

Zestawienie słów oczywiście nie jest przypadkowe. Biorę za nie odpowiedzialność i nie boję się, bo intencje mam czyste. Przez 12 lat byłam głęboko wierzącą katoliczką. Pierwszy muzyczny zachwyt przeżyłam w kościele. Śpiewałam w scholi, uwielbiałam nieszpory i pieśni wielkopostne. Piosenka "Moje miasto" to litania. Utwory, które współtworzyłam na nową płytę, są inspirowane polifoniczną muzyką kościelną. Podziwiam rytuał rzymskokatolicki i teatralną formę nabożeństw, wspaniale oddziałują na zmysły.

Przyszło pani do głowy, że może znaleźć się w sytuacji Madonny, która dorastała w rodzinie katolickiej i przywiązuje do wiary dużą wagę, ale prowokacyjne zestawianie seksu z religijną symboliką przypłaciła tym, że uznano ją za bezbożnicę?

Moja mama mawia: kto nie ryzykuje, ten w pace nie siedzi. Wiem, że mogę za tę płytę porządnie oberwać, ale "Miasto mania" też była trudna, a kupiło ją 40 tysięcy ludzi. To był cud. Liczę na kolejny.

Słowa postawione na głowie

Po przesłuchaniu tej płyty nie będziecie tacy sami. Peszek z rozbrajającym dowcipem rozszerza granice tego, co przyzwyczailiśmy się uznawać za przyzwoite, normalne. Balansuje na krawędzi poezji i pornografii, obracając na wszystkie strony słowa: "ciało", "łono", "fuck" – szuka w nich piękna, nowych znaczeń. Powstały poważne i bardzo intymne piosenki, a jednocześnie lekkie, łatwe do zapamiętania, do polubienia. Przede wszystkim dzięki prostocie – "maria Awaria" to literackomuzyczne minimum. Peszek śpiewa po aktorsku, specyficznie akcentując. Chce, by słowa brzmiały inaczej: te wulgarne wydają się niewinne, te zwyczajne – nasycone czułością. Wokalistka się odsłania i liczy, że nie pozostaniemy obojętni. Trzeba mieć niebywałą wyobraźnię i odwagę, by nagrać taki album. I trzeba być z kamienia, żeby się przy nim nie uśmiechnąć.

Rzeczpospolita

sobota, 16 lutego 2008

Sympathy for Britney Spears

2008-01-31



Każde czasy mają męczenników na swoją miarę. Popkultura to moloch z piecem całopalnym - wymaga ofiar. Jim Morrison wykorkował na krzyżu alkoholu, Bon Scott tak szarpał się ze swym wnętrzem, że aż wnętrze odpowiedziało i w rzygach utonął. Curt Cobain rozpieprzył w drzazgi struktury rocka i się zastrzelił. Z jednej strony tragedia, z drugiej konieczność dziejowa, moralna a nawet estetyczna - przecież już lepiej walnąć strzał w łeb lub w żyłę albo wymiotować do zgonu niż skończyć jak Ozzy.

Zaś na naszych oczach dokonuje się męczeństwo Britney Spears. Świat ma z tego niezły polew.

To oczywiście znak czasów, że zamiast rockowych indywidualistów kona i szarpie się gwiazdka, której wizerunek - dziewicy, małżonki, kabalistki, koleżanki Madonny oraz toksycznej władczyni podbrzuszy męskich - był równie prawdziwy jak Mikołaj żłopiący colę.

Pytanie, na ile Scott z Cobainem zmienili się w produkt, pozostaje otwarte, ale oni przynajmniej wyszli od autentyzmu. W tym sensie jest to znak czasów - kiedyś szaleli i konali od dragów i wódy ludzie niepokorni. Teraz to samo czyni dziewczyna kompletnie niesamodzielna, do tego głupia jak but, szczera jedynie we własnym cierpieniu.

Nieustannie dowiadujemy się czegoś nowego - że półzdechła księżniczka przeszła z kabały na scljentologię, prowadziła furę z niemowlakiem na kolanach i najpewniej była wtedy po dragach, że rozbiera się w sklepie, łyżkami wsuwa tablety ekstazy zmieszane z antydepresantami, rozwodzi się i schodzi na nowo, goli łeb i po prochach ląduje w wariatkowie. To wszystko jest niezwykle ciekawe, a to z tego powodu, że wariat jest zawsze bardziej interesujący od kogoś normalnego. Brak w tym jednak pewnego uczucia, które człowiek zdrowy żywi dla chorego - współczucia. Przeglądam notki o Britney, jej kochankach, dzieciach, cofniętym w rozwoju cwanym głąbie, który je spłodził, i nie znajduję grama ludzkiego odruchu, czegoś w stylu: "biedna dziewczyna", wybąkniętego choćby półszeptem.

To prawda - panna Spears od początku poddała się woli koncernów i gdyby jeden producent z drugim kazał jej żreć siano, dziś rżałaby jak koń
i udawała, że ma kopyta. Ale przecież gdybym już za bajtla tańcował przed kamerą, a w wieku lat nastu dowiedział się, że mogę sprzedawać miliony płyt i mokre sny, wszedłbym w to bez mydła i sam siano wsuwał. A potem nie ma przebacz, duszę sprzedajemy raz i na amen, potem można tylko zwariować z bolączki tej straty, co Britney czyni - trzeba przyznać - barwnie i z przytupem. Prosta prawda, raz się oddasz za szmal, dziwką jesteś po grób. Ta sprzedała się cała w pogoni za młodzieńczym marzeniem. Ludzie jednak mają ten zwyczaj, że popełniają błędy i cześć. Klamka zapada.

Nie wierzę tej dziewczynie, gdy śpiewa i tańczy, bo nie ma jej jak uwierzyć - strój, makijaż, filtry na kamerę zasłaniające niemal wszystko, resztę załatwi playback i taniec synchroniczny. Ale Britney rozmawiająca z Mattem Lauerem, zasmarkana i brzydka, w sukience zdartej z konającej Chinki (może) jest autentyczna jak zapalenie zęba, otwarte złamanie, cios w pysk. Gada bzdury i się plącze, to przecież ciemna strona kretynki, którą jest naprawdę, tej głupoty, którą wydestylowano i wsadzono w klip, w płytę kompaktową. Oczywiście kłamie: nie obchodzi mnie co myślą inni. Ależ obchodzi, bez myśli innych przecież jej wcale nie ma.

Wierzę też bez zastrzeżeń w list samobójczy, który ostatnio przy niej znaleziono. Oczywiście popisała tam ckliwe brednie "prosto z serca", a raczej ze straszliwego przekonania, że sorry, babe, nie ma żadnego one more time - pewne rzeczy są nieodwołalne
i jeśli już było się numerem jeden, to nie da się zniknąć, że jest świat, w którym nie można pozostać wrażliwym i normalnym jednocześnie. Stawiam też diamenty przeciw orzechom, że Cobain z Morrisonem zgodziliby się z tym bez zająknięcia, zresztą mówili to samo, tyle że ładniej. Ładność jednak w takich sprawach można sobie darować.

Britney jest głupia jak but, co zarzutu nie stanowi, bo ona ma przecież śpiewać i kręcić tyłeczkiem, a nie czytać Kanta w oryginale - pomysł, że każdy musi być bystry, pochodzi od idioty właśnie. W jej zachowaniach, które bawią prasę i miliony czytelników, należałoby dostrzec jednak niezdarne, rozpaczliwe poszukiwanie normalności. Nie umie tego robić, bo na tę lekcję czasu zabrakło. Wyszukuje sobie kolejnych prostych chłopów właśnie z tęsknoty za normalnością, nie rozumiejąc zupełnie, że taki Kevin jako ostatni dostrzeże w niej zwykłą dziewczynę. Urodziła dwoje dzieci, bo rodzina jest czymś normalnym, potrzebnym niemal każdemu na dowolnej szerokości geograficznej - słowem stara się ocalić dla siebie okruch zwyczajności. Niestety - jedyną zwyczajnością jest dla niej stan permanentnego zagubienia. Być może goli głowę, gdyż boi się w nią sobie strzelić.

To wieczna szarpanina - Britney od tęsknoty za prostotą wędruje ku odurzeniu, rozpaczliwie szaleje za dziećmi, by za chwilę popędzić na
imprezę, walnąć w palnik i zapomnieć. Potem rozpacza i tak dalej - toczy się to bez celu i sensu, a przecież właśnie to potrzaskanie i straszliwy ból wyróżnia ją spośród gwiazd i gwiazdeczek jej pokolenia, zdolnych przejąć się jedynie tym, że płyta się nie sprzedała. Po raz kolejny porównując Britney do innych męczenników świata muzyki, można powiedzieć, że przytup jej szaleństwa przyćmiewa wszystko, co wyczyniają zbuntowani rock'n'rollowcy.

Może to nieładnie wróżyć takie rzeczy, ale Britney niedługo umrze lub skończy w wariatkowie, gdzie spędzi resztę życia niczym kura bez głowy. Wraz z nią i jej kosztem przepadnie epoka głupich dziewczynek dostrojonych do potrzeb rynku muzycznego. Przepadnie nie dlatego, że ludzie, którzy ją zarżnęli, błysną wyrzutem sumienia. Po prostu się nie da, tak jak nie można już wypromować nowej Nirvany. Będą inne produkty sklecone do odmiennej koniunktury. Ale takich dziewczynek już nie będzie - być może więc kogoś ocaliła.

I żal mi jej, tak zwyczajnie, po ludzku.
Łukasz Orbitowski

poniedziałek, 11 lutego 2008

Pięć Grammy dla Winehouse

Paulina Wilk, j.m., m.d. 11-02-2008, ostatnia aktualizacja 11-02-2008 17:16

Największą sensacją 50. gali wręczenia Grammy była nagroda za najlepszy album dla Herbiego Hancocka.

źródło: AFP
źródło: AFP
Rihanna - laureatka trzech nagród
źródło: AFP
Rihanna - laureatka trzech nagród

24-letnia Winehouse oniemiała ze zdziwienia, po czym pobiegła przytulić się do mamy. Publiczność zgromadzona w Staples Center w Los Angeles oglądała jej wzruszenie na telebimie, bo brytyjska wokalistka musiała zostać w Londynie. Amerykanie przyznali jej wizę za późno, by zdążyła do Kaliforni.

Uzależniona od narkotyków artystka od dwóch tygodni przebywa w ośrodku odwykowym, opuściła go na kilka godzin z okazji ceremonii. Wykonała autobiograficzne piosenki – „Rehab" i „You Know I'm No Good", w których opowiada o niechęci do terapii i przyznaje, że sprawia same kłopoty.

Niedzielny wieczór należał do niej, podobnie jak statuetki za piosenkę i nagranie roku – „Rehab", a także dla nowego artysty, za album wokalny pop „Back to Black" i najlepsze żeńskie wykonanie pop. Werdykt akademii oddaje uwielbienie, jakim amerykańscy fani i muzycy darzą Winehouse. Soulowa piosenkarka i kompozytorka była w zeszłym roku postacią numer jeden za oceanem.

Winehouse otrzymała trzy spośród tzw. wielkiej czwórki nagród (wszystkie udało się zdobyć jedynie Christopherowi Crossowi w 1981 r.), do kompletu zabrakło jej statuetki za album roku. Ta trafiła do zaskoczonego Herbiego Hancocka. Zwycięstwo jego jazzowej płyty „River: The Joni Letters" jest sensacją.

Już sama nominacja dla poświęconego Joni Mitchell albumu była dowodem, że akademia stara się odciąć od wizerunku gremium nagradzającego najpopularniejszych, a nie najlepszych muzyków. Wcześniej krążek jazzowy został albumem roku tylko raz – udało się to w 1964 r. płycie „Getz/Gilbert" saksofonisty Stana Getza i brazylijskiego gitarzysty Joao Gilberto z udziałem wokalistki Astrud Gilberto.

Osiem lat temu w gronie nominowanych była Diana Krall i jej płyta „When I Look in Your Eyes", ale przegrała z „Supernatural" Santany. Krążek Hancocka jest wyjątkowy i zaskakujący. Jazzowe frazy dominują nawet nad głosami wokalistek z kręgu muzyki pop: Norah Jones, Tiny Turner i samej Joni Mitchell.

Mitchell otrzymała w niedzielę Grammy w nietypowej dla siebie kategorii – za nagranie instrumentalne pop „One Week Last Summer" z albumu „Shine". Album Hancocka został także uznany za najlepszy w kategorii jazzu współczesnego, łącznie pianista ma teraz 12 złotych gramofonów.

Dziesięć statuetek trafiło już do rapera i producenta Kanye'go Westa, który w tym roku otrzymał najwięcej, bo aż osiem nominacji, a odebrał cztery nagrody w kategorii rap: za najlepszą piosenkę, najlepszy album „Graduation", najlepsze wykonanie solo i w duecie. Jego występ był jednym z najbardziej spektakularnych momentów gali – z duetem Daft Punk zaprezentował mieszankę klubowych i hiphopowych brzmień. Śpiewał także piosenkę poświęconą niedawno zmarłej matce.

Wzruszających chwil było podczas ceremonii wiele – wieczór otworzył niezwykły tandem Alicii Keys oraz Franka Sinatry – młodego i ubranego w świetnie skrojony garnitur. Jego sylwetka pojawiła się na ekranie, a głos wtórował grającej na fortepianie Keys. Wokalistka wróciła na scenę, by zaśpiewać „No One" – najlepszą piosenkę r&b minionego roku. Razem z Keys wystąpił jeden z najbardziej cenionych gitarzystów rockowych młodego pokolenia – John Mayer.

W kategorii rock triumfował album The Foo Fighters „Echoes, Silence, Patience & Grace", za piosenkę „Radio Nowhere" i jej solowe wykonanie nagrodzono Bruce'a Springsteena, a najlepszą płytę alternatywną nagrali The White Stripes. Statuetkę za album „Djin Djin" w kategorii muzyka świata dostała Angelique Kidjo, która 21 kwietnia wystąpi w Polsce.

W muzyce klasycznej potwierdziła się zasada, że większe szanse mają twórcy i wykonawcy amerykańscy, czego dowodem są trzy statuetki dla mało znanej w Europie kompozytorki Joan Tower i jej orkiestrowego utworu „Made in America". Triumfator Konkursu Chopinowskiego z 1970 r. Amerykanin Garrick Ohlsson zdobył Grammy za płytę z sonatami Beethovena. W kategorii „Najlepszy utwór chóralny", w której nominowali byli Antoni Wit i Henryk Wojnarowski, zwyciężył szef Berlińskich Filharmoników Simon Rattle i płyta z „Niemieckim Requiem" Brahmsa.

50. galę Grammy uświetniły występy gigantów amerykańskiej muzyki. Aretha Franklin stanęła na czele armii muzyków gospel. Beyoncé wyszła na scenę z Tiną Turner, która od ośmiu lat nie koncertuje. Babcia rocka miała dość sił, by tańczyć i skakać na wysokich szpilkach. Wieczór zakończył popis legend – Jerry'ego Lee Lewisa i Little Richarda.

Źródło : Rzeczpospolita

niedziela, 10 lutego 2008

Pięć Grammy dla Amy Winehouse

2008-02-11 06:23
Brytyjska piosenkarka Amy Winehouse zdobyła pięć statuetek Grammy podczas niedzielnej gali w Los Angeles, na której ogłoszono laureatów nagrody, nazywanej muzycznym Oscarem.

24-letnia artystka zwyciężyła w trzech z czterech najbardziej prestiżowych kategorii. Uznano ją za najlepszą wśród nowych artystów, a jej utwór "Rehab" - za nagranie oraz piosenkę roku. Dalsze dwie nagrody przypadły jej za najlepszą wokalną płytę pop i wokalne solowe wykonanie kobiece w muzyce pop.

Czwartą z najważniejszych nagród, w kategorii "płyta roku", zdobył niespodziewanie Herbie Hancock za album "River: The Joni Letters".

Winehouse, która była jedną z faworytek tegorocznej edycji nagród, nie przyjechała na uroczystość z powodu kłopotów z wizą amerykańską, spowodowanych przez jej wcześniejsze aresztowanie w Norwegii za posiadanie marihuany.

Artysta, który prowadził w nominacjach, raper Kanye West, ostatecznie zdobył cztery statuetki. Jego płyta "Graduation" została najlepszym albumem rap, a utwór "Good Life" - najlepszą piosenką rap. Uhonorowano go też za najlepsze wykonanie rap solowe (piosenka "Stronger") i w duecie (utwór "Southside").

Nagroda Grammy jest przyznawana przez Narodową Akademię Sztuki i Techniki Rejestracji w USA, za wyróżniające się osiągnięcia w muzyce rozrywkowej. Jest jedną z trzech najbardziej znaczących nagród muzycznych przyznawanych co rok.

Nagroda wzięła swoją nazwę od statuetki przyznawanej artystom w formie małego pozłacanego gramofonu. Grammy jest przyznawana w 105 kategoriach i w ponad 30 różnych gatunkach muzycznych.

ab, pap