czwartek, 21 sierpnia 2008

KAJ Twardowski wszedł do finału oknem

Radosław Leniarski, Pekin
2008-08-21, ostatnia aktualizacja 2008-08-21 16:29

Marek Twardowski nie popłynie w finale jedynki na 500 m, ale wystrzeliło formą niespodziewane zastępstwo w dwójce z Adamem Wysockim.

Zobacz powiekszenie
Fot. DAVID GUTTENFELDER AP
Kusznierewicz i Życki bez medalu w Pekinie

Mistrz świata na 500 m w jedynce Twardowski nie miał szans w półfinale. Spróbował, na pierwszych dwustu metrach, pociągnął mocniej jeszcze kilkadziesiąt metrów. Ale gdy zobaczył, że mimo to płynie na piątej pozycji, odpuścił. Na ostatnich metrach zwolnił całkowicie, mając w głowie półfinał w dwójce.

Z Adamem Wysockim w jednej osadzie znalazł się przez przypadek. Na treningu przed eliminacjami kontuzji doznał partner Wysockiego Tomasz Mendelski. Wysocki namówił Twardowskiego na wspólny start. Nie pływali razem na dwójce od roku, ale kiedyś była to osada na medal. W 1999 roku zdobyli tytuł mistrzów świata na 500 m.

Po jednym krótkim treningu wystartowali w eliminacjach, ale jeszcze nie czuli się dobrze. Kajak, wywrotna, czuła łódka, bujał się pod koniec wyścigu, zawodnicy tracili siły w niezgranych idealnie pociągnięciach. I w czwartek musieli popłynąć w półfinałach. Tym razem było dużo lepiej. Rozumieli się jak dwaj kumple, którzy się dawno nie widzieli i nie muszą nic mówić, aby dobrze spędzić czas. Po starcie długo powadzili. Zajęli drugie miejsce i za metą Twardowski walnął pięścia w wode z radości. - Jak nie drzwiami, to oknem - powiedział o swojej drodze do finału.

Trzeba jednak pamiętać, że w czwartek Twardowski rywalizowali ze słabszymi osadami, które były w takiej samej sytuacji jak Polacy, czyli nie awansowały bezpośrednio z przedbiegów. - Nie liczyliśmy na tą osadę, a teraz być może wszystko się obróciło na dobrą stronę. Ta dwójka dobrze chodzi, tylko musiała sobie przypomnieć, jak to razem było. W finale będzie walczyć i wszystko może się zdarzyć - mówił optymistycznie, szef wyszkolenia PZK Witold Pawelec.

Niestety, Polacy mają skrajny tor. W kajakach nigdy nie jest to korzystne. Nie znam ani jednego przypadku, aby osada ze skrajnego toru odniosła sukces w kajakowym wyścigu. Zwykle w finale triumfują osady ze środkowych torów, które zwyciężały w swoich biegach eliminacyjnych. Polacy nie wygrali ani jednego.

Reprezentacja wywalczyła w sumie osiem miejsc w 12 finałach. Cztery brakujące osady to jedynki, czyli najbardziej prestiżowe osady.

W piątek popłynie w finale na 500 m czwórka kobiet z szansami na brązowy medal, bo złoto i srebro zarezerwowane jest właściwie dla Niemiec i Węgier. O medal walczyć też będą wicemistrzowie świata Adam Seroczyński i Mariusz Kujawski w K2 1000 m. Popłynie również męska czwórka na 1000 m - właśnie ta, na której bolesnego naciągnięcia mięśni brzucha doznał Mendelski. Ona również w normalnych okolicznościach może walczyć. Prowadzić ją będzie Twardowski.

W sobotę startuje jedyny jedynkarz, który przedarł się do finału - kanadyjkarz Paweł Baraszkiewicz. W półfinałach popłynął znakomicie, ale w finale ma skrajny tor.

Błaszczyk odpada z igrzysk

5B: Dramat pięcioboistów - konie szaleją w Pekinie

kris
2008-08-21, ostatnia aktualizacja 2008-08-21 13:26
Zobacz powiększenie
Fot. DESMOND BOYLAN REUTERS

Cztery lata temu Marcin Horbacz stracił szanse medal olimpijski w pięcioboju, bo koń którego wylosował - Alexis II nie miał ochoty pokonywać przeszkód. W Pekinie ten sam dramat przeżywał Czech David Svoboda, a poważne problemy z opanowaniem konia miało jeszcze kilku zawodników.

Zobacz powiekszenie
Fot. DESMOND BOYLAN REUTERS Zobacz powiekszenie
Fot. DESMOND BOYLAN REUTERS
Igrzyska w Z czuba i na żywo - relacja »

Po trzech konkurencjach David Svoboda zajmował drugie miejsce i do prowadzącego Rosjanina Andrieja Mojsejewa tracił tylko 24 punkty. Po jeździe konnej nie ma już szans dogonić lidera.

Wylosował konia z numerem 22 o imieniu HunHun. Już na początku startu zwierzę sprawiało wrażenie rozdrażnionego i niespokojnego. Pokonanie każdej przeszkody przyprawiało o dreszcze, koń nerwowo zatrzymywał się przed przeszkodami, unikał skoków. Jak już zdecydował się pokonać przeszkodę, robił to w ostatniej chwili i zrzucał belkę za belką.

Dramat zaczął się przy jednej z trudniejszych, masywnych przeszkód. Koń w ostatniej chwili przestraszył się skoku. Wpadł w konstrukcję, a przewracając się zdemolował murek. Widzowie na stadionie zamarli, gdy wierzgający koń omal nie staranował czeskiego pięcioboisty. Svoboda zdołał na szczęście umknąć w porę. Sytuacja uspokoiła się, ale o medalu Czech może zapomnieć.

Do tragedii mogło też dojść przy starcie Francuza polskiego pochodzenia Johna Zakrzewskiego. Koń DianDian zrzucił jeźdźca z siodła i kilkakrotnie uderzył go kopytami. Sytuacja wyglądała dramatycznie. Na parkourze szybko pojawili się służby porządkowe, którym udało się zapanować nad agresywnym zwierzęciem. Wydawało się, że oszołomiony Francuz, z rozciętym i obficie krwawiącym łukiem brwiowym nie będzie w stanie sam opuścić toru. Zawodnik jednak jeszcze raz dosiadł konia, ukłonił się publiczności i samodzielnie konno zjechał z trasy.

Problemów nie uniknął jadący po Zakrzewskim Chińczyk Cao Zhongrong. Przy jednej z przeszkód spóźnił odbicie, po czym uderzył w belki. Stracił równowagę i spadł na ziemię. Szybko jednak opanował sytuację. Upadki zaliczało jeszcze kilku innych zawodników, ale nie wyglądały one tak groźnie.

Konkurencję wygrał Czech Michal Michalik. Marcin Horbacz był 11., a drugi z Polaków Bartosz Majewski 24.

Horbacz odrabia straty z szermierki »

Trener polskich zapaśników: Dostaliśmy po dupie »

LA Antyle Holenderskie krytykują USA po biegu na 200 m

kd, AFP
2008-08-21, ostatnia aktualizacja 2008-08-21 13:52
Zobacz powiększenie
Fot. JERRY LAMPEN REUTERS

Nie milkną echa wczorajszego biegu na 200 m. Oprócz rekordu świata Usaina Bolta tematem komentarzy są dwie dyskwalifikacje na miejscach medalowych.

Działacz PZLA zasnął na pekińskim trawniku »

Bolt szybszy od tramwaju. Kosmiczny wynik »

- To nie jest zgodne z duchem olimpijskim - powiedział Omayra Leeflang minister sportu Antyli Holenderskich komentując zachowanie delegacji amerykańskiej.

Tuż po zakończeniu biegu został zdyskwalifikowany Wallace Spearmon, który przybiegł na trzecim miejscu. Amerykanin przekroczył w czasie biegu linię swojego toru.

Amerykanie postanowili jednak złożyć protest odnośnie biegu srebrnego medalisty. dwie godziny po biegu sędziowie uznali, że Churandy Martina z Antyli Holenderskich również przekroczył linię swojego biegu i jego też zdyskwalifikowali. W efekcie srebrny medal otrzymał mistrz olimpijski z Aten Shawn Crawford, który bieg ukończył jako czwarty, a brązowy Walter Dix, początkowo piąty.

- Widziałem powtórkę w telewizji i bieg Spearmona, rozumiem jego dyskwalifikację - powiedział wczoraj Martina. Dodał jednak, że on nie popełnił żadnego błędu. - To żałosne, że taki wielki kraj jak USA, wykazuje taką małość w walce o medal - powiedział Leeflang po biegu.

Shawn Crawford, który dzięki dyskwalifikacjom kolegów został wicemistrzem olimpijskim powiedział, że to dziwne uczucie, zdobyć medal w ten sposób. - To okropne. Mogę sobie wyobrazić jaki ból musi czuć Spearmon w tym momencie - powiedział. - Mam nadzieję, że Bolt też nastąpił na linię. Wtedy będę miał złoto - dodał jednak na końcu.

Antyle Holenderskie do tej pory zdobyły na igrzyskach olimpijskich tylko jeden medal. Wicemistrzem olimpijskim w windsurfingu był w Seulu w 1988 r. Jan Boersma.

Wyniki biegu na 200 m

LP:Zawodnik (kraj):Wynik:
1Usain Bolt (Jamajka)19,30 (rekord świata)
2Shawn Crawford (USA)19,96
3Walter Dix (USA)19,98
4Brian Dzingai (Zimbabwe)20,22
5Christian Malcolm (W. Brytania)20,40
6Kim Collins (St. Kitts & Nevis)20,59


Churandy Martina (Antyle Holenderskie) i Wallace Spearmon (USA) - dyskwalifikacja

Co nam obiecują Amerykanie

Rzeczpospolita 21-08-2008, ostatnia aktualizacja 21-08-2008 03:17

Deklaracja o współpracy strategicznej między Rzecząpospolitą Polską a Stanami Zjednoczonymi Ameryki

Kamieniem węgielnym polsko-amerykańskich stosunków w sferze bezpieczeństwa jest zasada solidarności wyrażona w artykule 5 traktatu północnoatlantyckiego, który stanowi, iż zbrojna napaść na państwo członkowskie NATO zostanie uznana za zbrojną napaść przeciwko wszystkim członkom Sojuszu. (...)

Stany Zjednoczone są zobowiązane do zapewnienia bezpieczeństwa Polski i wszelkich obiektów amerykańskich rozmieszczonych na jej terytorium. Polska i Stany Zjednoczone będą działać wspólnie przeciwko pojawiającym się militarnym i pozamilitarnym zagrożeniom wywołanym przez strony trzecie lub dążyć do minimalizowania ich skutków. Zwiększona współpraca strategiczna, opisana w niniejszej deklaracji, wzmocni bezpieczeństwo Polski i Stanów Zjednoczonych. (...) Oba państwa są przekonane, iż ta współpraca przyniesie długotrwałe wzajemne korzyści w ich relacjach dotyczących bezpieczeństwa.

Polska i Stany Zjednoczone Ameryki zamierzają zawrzeć dwustronne porozumienia, które mają na celu wzmocnienie ich współpracy w dziedzinie obrony i bezpieczeństwa. (...)

W uzupełnieniu współpracy w dziedzinie obrony przeciwrakietowej, w celu wzmocnienia wzajemnej współpracy obronnej między Polską i Stanami Zjednoczonymi, na podstawie artykułu 3 traktatu północnoatlantyckiego, Polska i Stany Zjednoczone zamierzają w ramach Grupy Konsultacyjnej ds. Współpracy Strategicznej:

- prowadzić konsultacje w sprawie bezpieczeństwa Polski i Stanów Zjednoczonych oraz przekazywać sobie wzajemnie stosowne informacje w tej dziedzinie

- konsultować nowe istotne inicjatywy, które mogłyby być poruszane na forum NATO

- konsultować się w zakresie wykorzystania i rozwoju systemu obrony przeciwrakietowej

- działać na rzecz wzmocnienia zdolności operacyjnych swoich Sił Zbrojnych. W realizacji tego celu Stany Zjednoczone podejmą wysiłek na rzecz pomocy Polsce w transformacji i modernizacji jej sił zbrojnych

- poszukiwać możliwości w zakresie dostarczania sprzętu obronnego i związanego z nim wyposażenia, w celu zwiększenia interoperacyjności, mobilności i zdolności do działania polskich sił zbrojnych

- współpracować w celu przekazania Polsce sprzętu obronnego, usług, programów szkolenia i innej pomocy

- rozwijać i wzmacniać zdolności niezbędne do zwalczania proliferacji broni masowego rażenia i terroryzmu

- wspierać wspólne i połączone ćwiczenia i wymiany

- współpracować w operacjach międzynarodowych, gdy jest to we wspólnym interesie

- współpracować na rzecz usprawnienia procesu zakupów sprzętu obronnego dla Polski

- utrzymywać kontakty polityczne i wojskowe celem wzmocnienia współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa

- dokonywać okresowego przeglądu stanu realizacji porozumień dwustronnych

- określać inne obszary będące przedmiotem wspólnego zainteresowania. (...)

W celu zwiększenia współpracy obronnej między Polską i Stanami Zjednoczonymi w ramach artykułu 3 traktatu północnoatlantyckiego Stany Zjednoczone zamierzają:

- przekazywać Polsce raporty sytuacyjne dotyczące obrony przeciwrakietowej

- przekazywać informacje dotyczące oceny zagrożeń związanych z obecnością w Polsce amerykańskich instalacji, sprzętu i personelu

- opracować procedurę niezbędną do pozyskiwania przez Polskę od USA oczekiwanych informacji wywiadowczych i informacji o ostrzeżeniach lub zagrożeniach związanych z obecnością amerykańskich instalacji wojskowych, sprzętu i personelu w Polsce. (...)

Polska i Stany Zjednoczone są zaangażowane w promowanie wzajemnej współpracy przemysłu obronnego, badawczej i technologicznej w zakresie uzbrojenia. (...) Jako część rozszerzonej współpracy przemysłowej związanej z obronnością Polska i Stany Zjednoczone zamierzają zawrzeć porozumienie ramowe w zakresie obrony przeciwrakietowej, które pozwoli stronom zbadać możliwości wspólnych badań, rozwoju, prowadzenia prób i dokonywania ocen związanych z systemem obrony przeciwrakietowej, włącznie ze współpracą przemysłową związaną z systemami obrony przeciwrakietowej. Stany Zjednoczone zawarły takie porozumienia jedynie z niektórymi bliskimi sojusznikami. (...).

Skróty pochodzą od redakcji

Rzeczpospolita

Polska radość, rosyjska furia, amerykański spokój

Marcin Szymaniak , Tatiana Serwetnyk 21-08-2008, ostatnia aktualizacja 21-08-2008 03:10

Co pisze zagraniczna prasa na temat podpisania umowy o tarczy

Wriemia Nowostiej

„Polscy politycy są zazdrośni o Stany Zjednoczone. Rząd Donalda Tuska i administracja prezydenta Lecha Kaczyńskiego toczyły spór do ostatniej chwili. Tuż przed podpisaniem umowy w sprawie tarczy antyrakietowej podzieliło ich nawet miejsce uroczystego aktu. Decyzję musieli podjąć Amerykanie, proponując siedzibę Rady Ministrów ze względu na bezpieczeństwo Condoleezzy Rice” – pisze rosyjska gazeta „Wriemia Nowostiej”. To niejedyny dziennik, który poświęca uwagę podziałom wśród polskiej elity w sprawie amerykańskiego projektu. Gazeta „Kommiersant” przytacza także wyniki najnowszych sondaży, podkreślając, że nie wszyscy Polacy są zadowoleni z decyzji rządu Donalda Tuska.

Nowyje Izwiestija

„Rozmieszczenie elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej odpowiada obecnym polskim nastrojom społecznym, zmianę których – jak nikt inny – śledzi premier Donald Tusk. Jeszcze kilka miesięcy temu Polacy źle wypowiadali się w sprawie projektu, dlatego szef polskiego rządu przedłużał negocjacje, wymyślając coraz nowe żądania wobec Waszyngtonu. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że oficjalnie Polska nigdy nie rozmawiała na temat tarczy z Rosją – zajmowały się tym USA” – stwierdza gazeta „Nowyje Izwiestija”. Jest jednym z wielu rosyjskich tytułów prasowych, które obarczają Warszawę o brak porozumienia z Moskwą w sprawie tarczy.

Analityczny portal Polit.ru

„Amerykanie starają się przekonać Rosjan, że tarcza nie jest skierowana przeciwko nim. Tym zapewnieniom przeczy jednak doktrynalne podejście Waszyngtonu w kwestii polityki obronnej. USA deklarowały, że decyzję o tarczy podejmują w obawie przed zagrożeniem ze strony innych państw. Rosja jest jedynym krajem, którego potencjał atomowy pozwoliłby na zniszczenie USA. Nie ma zatem podstaw, by sądzić, że – budując tarczę w Europie – Waszyngton nie myśli o niszczeniu rosyjskich strategicznych rakiet”. Komentatorzy portalu, powołując się na wypowiedzi ekspertów, uznali, że administracja USA może nie przyznać się do technicznych możliwości tarczy w Europie.

Wall Street Journal

Według gazety amerykańskich kręgów biznesowych umowa o tarczy „jest oznaką, jak bardzo inwazja rosyjska na Gruzję wytrąciła z równowagi sąsiadów Rosji i zaburzyła obraz geopolityczny”. Gazeta cytuje wypowiedź premiera Donalda Tuska, że Polska potrzebuje gwarancji natychmiastowej pomocy w razie ataku. Rosja odpowiedziała z furią na porozumienie, co jest najlepszym argumentem, dlaczego Polska go potrzebuje. Polacy rozumieją, że ściślejsza wojskowa integracja z USA jest jedynym rzeczywistym zabezpieczeniem przeciwko atakowi „niedźwiedzia”.

Daily Telegraph

Londyński dziennik przytacza w komentarzu wypowiedź zastępcy szefa sztabu generalnego sił zbrojnych Rosji, gen. Anatolija Nogowicyna, że tarcza na 100 procent znajdzie się wśród pierwszych celów w razie konfliktu. Według gazety Polska stoi, jeśli wierzyć Nogowicynowi, wobec groźby ataku nuklearnego. W razie rosyjskiego uderzenia Warszawa mogłaby powołać się na artykuł 5 traktatu NATO, co zobowiązałoby Wielką Brytanię i inne kraje sojuszu do wystąpienia w obronie Polski. Innymi słowy, oznaczałoby to początek III wojny światowej.

Frankfurter Allgemeine Zeitung

Zdaniem niemieckiego dziennika premier Donald Tusk stawiał Waszyngtonowi więcej warunków niż jego poprzednik Jarosław Kaczyński. „Jednak wszystkie zastrzeżenia i warunki stały się nieważne, kiedy Władimir Putin zaczął na Kaukazie »gromadzić rosyjską ziemię«”. Przyjmując tarczę, Polska otrzymuje teraz żołnierzy, którzy trwale gwarantują wsparcie Waszyngtonu.

Rzeczpospolita

Jak Majewski i Małachowski zostali odkryci w Ciechanowie

rozmawiał w Pekinie Radosław Leniarski
2008-08-20, ostatnia aktualizacja 2008-08-20 15:08
Zobacz powiększenie
Fot. Bartosz Bobkowski / AG

- Panie, ja 40 lat jestem w sporcie. Nie tak łatwo mnie zniechęcić. Potrafię poznać, co siedzi w człowieku. Wiedziałem, że u Majewskiego potrzebny jest czas, tak jak u każdego dużego chłopaka - opowiada Sport.pl pierwszy trener Tomasza Majewskiego i Piotra Małachowskiego.

Małachowski: Granatami też rzucam daleko

W piątek wychowanek trenera Suskiego Tomasz Majewski zdobył sensacyjny złoty medal olimpijski w pchnięciu kulą.

We wtorek drugi wychowanek trenera Suskiego - Piotr Małachowski - zdobył srebro w rzucie dyskiem.

Obu zawodników kilkanaście lat temu odkrył w Ciechanowie i szkolił trener Witold Suski.

Radosław Leniarski: Pamięta pan pierwszy trening Tomasza Majewskiego?

Witold Suski : - Tomek zjawił się u mnie na stadionie w Ciechanowie, ponieważ jego brat stryjeczny prowadzi grupę skoków i sprintów. Wziął go na trening zaraz jak Tomek zaczął chodzić do liceum, żeby chłopak miał co robić. I zaczął go przygotowywać do trójskoku.

Słucham? Majewski do trójskoku?!

- No, tak. Piętnaście lat temu Tomek ważył niespełna 90 kg, więc trenerowi wydawało się, że będzie miał trójskoczka. Ja mu mówię: Zbyszek, to będzie chłop. Jak będzie miał 22 lata, to wtedy na pewno przyjdzie do mnie. Bo będzie ważył 140 kg. Kościec ma tak potężny, że nie da się go wychudzić.

I zaczął skakać ten trójskok?

- Nie. Z nim w ogóle były poważne problemy. Ze wszystkim. Koordynacyjne, z bieganiem. Tragedia była. Więc Zbyszek zaczął z nim ogólnorozwojówkę, żeby doprowadzać go do kultury, a ja delikatnie zacząłem go przysposabiać do rzutu dyskiem. Potem rozmawiałem z nauczycielem ze szkoły podstawowej na wsi. Powiedział mi, że Tomek w ogóle nie uczestniczył w lekcjach WF-u. Unikał ich, bo tam grali tylko w nogę, albo skakali w dal, a on sobie z tym nie radził.

Ale dlaczego rzut dyskiem? Tam też trzeba mieć znakomitą koordynację...

- No, bo to była wielka tyczka, chuda. Wydawało mi się, że będzie za chudy do kuli. Więc najpierw próbowaliśmy tylko dysku. Potem okazało się że nic z tego nie będzie. Chodziło o to, że Tomek nie miał sprawnych stóp. W dysku potrzeba chwytnych stóp. A on ma stopę nr 15,5. To nie jest stopka, która będzie łapać grunt. Kiedy to się wszystko kupy nie trzymało, powiedziałem: Tomciu, przynieś kulkę, zobaczymy co z tego wyjdzie. Tomciu przyniósł kulki, stanął w rozkroku, w najprostszej pozycji i skrobnął tak, że powiedziałem: Tomciu, odnieś kochany dyski, znaleźliśmy dla ciebie konkurencję!

Podobno jednak miał pan wątpliwości, czy Tomek Majewski będzie świetnym sportowcem...

- Bo przede wszystkim trzeba było pracować nad jego ogólną sprawnością. Krzepę miał, ale nie umiał jej użyć. Dwóch ludzi nad nim pracowało. Pojechaliśmy na mistrzostwa Polski juniorów młodszych. Tomek był ostatni. Co prawda dopiero pół roku pchał kulą, no, ale jednak... Rok później też źle. 14 metrów kulą sześciokilogramową.

Nie niepokoił się Pan, że nic z niego nie będzie?

- Panie, ja 40 lat jestem w sporcie. Nie tak łatwo mnie zniechęcić. Potrafię poznać, co siedzi w człowieku. Wiedziałem, że u niego potrzebny jest czas, tak jak u każdego dużego chłopaka. Mniejsi są sprawniejsi, szybciej łapią technikę i na początku dzięki temu wygrywają. Duzi długo łapią, ale jak już złapią, to mali znikają. Dwa lata i już ich nie ma. Dlatego byłem cierpliwy.

Ale Piotra Małachowskiego to pan chyba nie wynalazł?

- No, jakże nie. Toż to chłopak z Bierzunia. Przyjechał kiedyś ze swoją szkołą na zawody szkolne. Akurat sędziowałem rzut dyskiem, zresztą zawsze to robiłem, wyławiając najzdolniejszych. Podszedł do mnie jego nauczyciel i powiedział: Panie Witku, niech pan spojrzy na tego blondaska - bo Piotrek miał wtedy jeszcze włosy. Pokazałem mu jak się rzuca - mówi nauczyciel - i on zgodził się wystartować na zawodach. Spojrzałem na tego niewysokiego grubaska - miał wtedy tylko 183 cm i 15 lat. Rzucił 31 metrów, czyli wynik żaden. Stwierdziłem, że nawet nie będę go przekonywał, żeby przychodził do mnie na treningi. Ale po zawodach przyszedł znów ten nauczyciel i powiedział: Panie Witku, pan go weźmie, to będzie dobry chłopak. Potem przyszedł sam Piotrek i mnie namawiał. Przekonali mnie.

Zawsze lubiłem próbować. No, i po prawdzie, w środowisku ciechanowskim nie ma zbyt wielkiego wyboru. Już na tych zawodach zauważyłem, że ma żywe nogi, czyli to, czego brakowało Tomkowi. Jedyne, co mnie uderzyło, to właśnie to. Poza tym nic nie umiał.

Za rok miał 193 cm wzrostu i nadal potrafił na kole zatańczyć. A to jest najważniejsze, bo im szybciej się zakręcisz, tym większa siła odśrodkowa i tym dalej rzucisz. Mówię czasem, że trzeba mieć siłę niedźwiedzia i ruchy baletnicy. W lot to rozpoznam. Piotrek jesienią rzucił 31 m na tych zawodach, po ośmiu miesiącach rzucał cięższym dyskiem 48 m, po następnym roku 59 m.

Potrafili pogodzić szkołę z treningami?

- Tomek i Piotr chodzili do szkoły w Ciechanowie, między nimi były dwa lata różnicy. Piotr mieszkał w internacie. Tomek chodził do liceum im. Krasińskiego, gdzie był wysoki poziom, a dla Piotrka szukaliśmy szkoły, bo on asem w nauce nie był, a chodziło o to, aby sobie poradził. A i tak nie chciał się uczyć, gałgan. Mówił, że może pięć razy na trening przyjść, zamiast do szkoły. Nie miałem tam żadnych znajomości w tej szkole, więc nie mogłem mu pomóc. Radził sobie, dwie klasy zrobił, a potem zaocznie skończył. Postawił na sport, postawił.

Jak to jest prowadzić takich niezależnych ludzi, którzy zdaje się i od piwa nie stronią. Po prostu zachowują się jak zwykli ludzie, a są mistrzami?

- Z browarkami to lekka przesada. Tomek może i czasami sobie tego browarka fryknie. Ale Piotrek nie. A w prowadzeniu na treningu obaj są idealni. Ja na treningu z Piotrem odpoczywam.

Oczywiście był pan na stadionie, gdy rzucał Piotr. Chyba dość wyczerpująco psychicznie przeżycie?

- No, tak, ale na koniec byłem w siódmym niebie.

Wy mnie nie wiedzieliście, bo ja muszę siedzieć wysoko, aby koło oglądać z góry. Piotrek widział, gdzie ja jestem. Kilka przebieżek z góry na dół zrobiłem. Jak tylko Piotrek kiwnął w moją stroną, to byłem na dole. Mówiłem mu o nogach, żeby nie spóźniał się z nimi. Przy pierwszym rzucie się rozpiął.

Przecież to był dobry rzut, a pan mówi, że się rozpiął. Co to znaczy?

- Bark za szybko wszedł w obrót i Piotr nie mógł wykorzystać wtedy siły nóg. Dysk musi pokonać jak najdłuższą drogę, aby mieć największą prędkość i ten ruch musi się zacząć od nóg. No i po tej poprawce drugi rzut miał najdłuższy. Na 90 procent możliwości, ale nie można wybrzydzać. Po nim Piotrek tylko mi pokazał, że wszystko OK.

Ja już na rzutach próbnych zleciałem do niego na dół na łeb na szyję, bo tam była tragedia. Naprawdę się przestraszyłem. Pierwszy próbny rzut - 55 metrów. Po prostu wrona poleciała. Drugi był dobry, a trzeci znów zepsuty. Ale co miałem zrobić. Zapiąłem pampersy i czekałem. Tego dnia wypaliłem 25 papierosów, z czego 10 podczas konkursu, a głównie w czasie piątej i szóstej kolejki. Wiedziałem, że jak ktoś Piotrka wyprzedzi, to on już nie odpowie. Było gorąco, widziałem jak przecierał pot z czoła, nogi miał już ociężałe.

Ma piękny tatuaż. Widzę, że ma pan wpływ na Piotrka, pan też kilka tatuaży posiada.

- Trener był głupi jak był w wojsku.

Jest jeszcze co poprawić w technice Piotra, tak aby w Londynie wygrał?

- Jest co poprawiać. Siłowo jest słabszy z wyjątkiem przysiadu. Pełny przysiad ze sztangę 255 kg dwa razy jeden po drugim. Pewnie by podniósł 270, ale to za duże ryzyko. Ja dbam o jego nogi, nie nadwerężam ich na siłowni. Żeby nie stracił. Żeby miał nogi nie przycięte. Żeby były szybkie. Broń Boże przyciąć mu nogi.

Nie świętował wczoraj?

- A czekali tu na niego Tomek, Szymon i Grzesiek Kleszcz. W sumie spotkało się tu na bramie ponad pół tony. Pytałem dziś Piotrka jak było. Odpowiedział, że delikatnie.

Przed finałem Majewski poszedł spać

Tomasz Majewski: Złoto w walce z szatanem

Jak zagraniczni trenerzy napędzili chiński sport

szk, AFP, Los Angeles Times
2008-08-20, ostatnia aktualizacja 2008-08-20 20:16
Zobacz powiększenie
Fot. Lynne Sladky AP

Chińczycy zatrudniają 38 zagranicznych szkoleniowców, którzy nie tylko zdobywają ze sportowcami olimpijskie trofea, ale także próbują wprowadzić zmiany w tamtejszym sporcie.

ZOBACZ TAKŻE
Szermierka: Złoto w szabli dla Chińczyka »

Końcowe zwycięstwo w klasyfikacji medalowej igrzysk w Pekinie - oto cel, jaki od wielu lat stawiali sobie Chińczycy. Szybko uznali, że wymaga on zatrudnienia zagranicznych specjalistów, którzy pozwolą zawodnikom Chin zdobywać trofea w wielu dyscyplinach. Nawet w tych, w których Chiny nie mają żadnej tradycji.

Australijczyk Tom Maher jest trenerem żeńskiej reprezentacji koszykarskiej. Igrzyska w Pekinie to już jego trzeci olimpijski turniej, w którym występuje w roli szkoleniowca. Wcześniej z drużyną swego kraju zdobył srebro w Sydney, w Atenach prowadził zawodniczki Nowej Zelandii. Agencji AFP powiedział, że jednym z jego priorytetów była zmiana mentalności włodarzy chińskiego sportu, którzy uważali, że "ilość przekłada się na jakość".

- Tak wygląda logika ich myślenia: jeśli trenowanie przez dwie godziny daje dobre wyniki, to po 4 godzinach będzie jeszcze lepiej! - mówi Maher - Trenujesz 8 godzin? Trenuj więc 12!

- Chiny mają wspaniałych, bardzo ciężko pracujących sportowców, lecz ich problemem jest brak umiejętności improwizacji - twierdzi z kolei Michael Bastian, trener kobiecej drużyny softballa. - Jeśli trener albo lider zespołu nie poda konkretnych rozwiązań, zawodnikom z trudnością przyjdzie przeanalizowanie sytuacji. Nie umieją przełamywać schematów - dodaje.

- Włożyłem wiele pracy w to, aby moje zawodniczki nauczyły się czerpać przyjemność z szermierki. Ale dla nich sport jest tylko ciężką pracą, w tym co robią nie ma pasji - mówił opiekujący się szablistami Francuz Christian Bauer. Dzięki jego staraniom Chińczyk Zhong Man zdobyły pierwszy złoty medal w tej dyscyplinie. Srebro w turnieju drużynowym kobiet zostało już jednak odebrane jako porażka.

- Ludzie z federacji nie podziękowali mi za ten medal. Ich interesuje tylko złoto - mówił francuski trener.

Cui Dalin, przewodniczący Chińskiego Komitetu Olimpijskiego powiedział w ubiegły weekend, że zagraniczni szkoleniowcy byli "znaczącym składnikiem" narodowego sukcesu. - Ich zaawansowane metody treningowe i świeże spojrzenie pomogły naszym sportowcom podnieść swoje umiejętności - powiedział Dalin.

Innego zdania jest Josef Capousek, były trener chińskich kajakarzy, z którym rozwiązano umowę na sześć tygodni przed rozpoczęciem igrzysk w Pekinie. Niemiec z czeskimi korzeniami został zatrudniony, by wprowadzić nowe idee i techniki do dyscypliny, w której Chiny mają bardzo małe doświadczenie i zarazem wielkie ambicje.

Według Capouska on sam znalazł się wewnątrz systemu, który nie jest w stanie się zmienić, a doskonałe wyniki wymagane są prawie od samego początku. Obsesja wyniku była tak wielka, że umowa sporządzona w języku chińskim, która nie była szkoleniowcowi udostępniona, zawierała podpunkt, według którego Capousek gwarantował zdobycie przez sportowców medali.

- To szaleństwo i głupota. Jak niby mogę zagwarantować medal? - pytał Niemiec. - Oni nie rozumieją sportu.

Praga 68: Sceny z życia okupanta

Piotr Lipiński
2008-08-19, ostatnia aktualizacja 2008-08-13 13:58

40 lat temu Polacy napadli Czechosłowację. Na rozkaz Rosjan. Ze strachu przed Niemcami. Rozmowa z pułkownikiem Janem Gazarkiewiczem, który uczestniczył w operacji "Dunaj"

Zobacz powiekszenie
Fot. East News
Praga, sierpień 1968 r. Zamieszki przed budynkiem czechosłowackiego radia
Zobacz powiekszenie
Fot. Leszek Łożyński/Reporter
Hradec Kralove. Okupant gra i śpiewa
Zobacz powiekszenie
Fot. Leszek Łożyński/Reporter
Hradec Kralove, sierpień 1968. Okupant czeka na rozkazy
Zobacz powiekszenie
Fot. Leszek Łożyński/Reporter
Hradec Kralove. Okupant się strzyże
Zobacz powiekszenie
Fot. Leszek Łożyński/Reporter
Hradec Kralove. Okupant ma wolny czas
Zobacz powiekszenie
Fot. Bartosz Bobkowski
Pułkownik Jan Gazarkiewicz
Zobacz powiekszenie
Fot. AFP
Dziś oblicza się, że było 108 śmiertelnych ofiar interwencji. Najczęściej ginęli od przypadkowych kul lub pod gąsienicami czołgów
Zobacz powiekszenie
Fot. AP Zobacz powiekszenie
Fot. AFP Zobacz powiekszenie
Manifestacja 20 sierpnia 1968 roku w Pradze
ZOBACZ TAKŻE
Nikt panu nie napluł w twarz?

- Nie. Najwyżej jakiś Czechosłowak przy mnie splunął na ziemię. Ale stał ode mnie 10-15 metrów, trudno wówczas reagować. Nie wiadomo, czy człowiek pluje na widok polskiego żołnierza, czy mu się po prostu splunąć zachciało.

Czuł się pan okupantem?

- Do głowy mi to wtedy nie przyszło.
Dlaczego?

- Bo tłumaczono, że idziemy do Czechosłowacji z bratnią pomocą. Jak w rodzinie - kiedy pojawiają się waśnie, prosi się kuzyna o mediację. My byliśmy tym kuzynem.

A po co kuzynowi karabin, jak się zabiera do mediacji, a nie wojny?

- Bo sytuacja wyglądała groźnie. Bardzo baliśmy się przed wkroczeniem do Czechosłowacji. To było widać po tym, ile żołnierze pobierali amunicji - naboi, granatów. Dodatkowy magazynek próbowali upchnąć nawet do torby z maską przeciwgazową, podświadomie szykowali się na najgorsze.

Czyli?

- Śmierć. Ale nie obawialiśmy się, że będą do nas strzelać Czechosłowacy. Ich uważaliśmy za ogłupionych przez zachodnią propagandę. My baliśmy się Niemców. Tych złych, z zachodnich Niemiec.

A co mieli Niemcy do rzeczy? Przecież ruszaliście do Czechosłowacji.

- Pokazywano nam zdjęcia niemieckich turystów przyjeżdżających do Czechosłowacji. Pod swetrem, kurtką mieli coś schowane. Mówiono, że przemycają broń. Że ci niby niemieccy turyści to w rzeczywistości dywersanci, którzy stworzyli już potężne bazy wojskowe na terytorium Czechosłowacji.

I my spodziewaliśmy się, że będziemy znowu walczyć z tymi Niemcami. Jak podczas II wojny światowej.

Przecież to jakaś bzdura. Żołnierze uwierzyli w kolejną wojnę z Niemcami?

- Uwierzyli. A czy niedawno cały świat nie uwierzył, że Irak ma broń atomową?

My wciąż pamiętaliśmy II wojnę światową. Czułem silną niechęć do Niemców - była powszechna. Władze wiedziały, że uwierzymy we wszystko, co tylko złego powiedzą o Niemcach.

Dzieciństwo spędziłem pod niemiecką okupacją. W 1968 roku miałem 31 lat, dowodziłem łącznością w specjalnej jednostce czerwonych beretów. Cała jednostka liczyła około 350 żołnierzy, z czego mnie podlegało 100 osób. Na wypadek wojny byliśmy przeznaczeni do bardzo głębokiego rozpoznania nieprzyjaciela - uchwycenia przyczółków, mostów nawet kilkaset kilometrów w głąb od linii frontu. Jednak przyszło nam sprawdzać swoje żołnierskie umiejętności tylko raz - zaraz za południową granicą.

W wojsku nie spotkałem wtedy nikogo, kto miałby wątpliwości, czy inwazja na Czechosłowację była potrzebna. W 1968 roku było jeszcze zbyt wcześnie, żeby żołnierze dostrzegali fikcyjność socjalizmu. Przecież większość "zawodowych" kariery zawdzięczała powojennym przemianom ustrojowym.

To ci z awansu społecznego według zasady "Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera"?

- Dopiero w latach 60. wprowadzono zasadę, że oficer musi mieć maturę. Armią dowodzili ci, którzy walczyli podczas II wojny światowej albo którzy do wojska wstąpili po wojnie - z reguły dzieci chłopskie i robotnicze.

Wojsku nie zależało na podnoszeniu kwalifikacji. Armia stacjonowała w polowych, tak zwanych czarnych garnizonach, gdzie nikt nie potrzebował poszerzać swojej wiedzy.

Co tydzień aplikowano mnie i innym oficerom kilka godzin zajęć politycznych. Uczono mnie, jakie osiągnięcia ma radziecki komunizm. Słyszałem, że muszę być czujny, bo wróg czyha wszędzie. Moi koledzy uważali tak samo. Jak ktoś miał odmienne zdanie, to się z nim krył, bo lepiej się nie wychylać. Dlatego uwierzyłem - i moi koledzy też - kiedy nam powiedziano, że rozruchy studenckie w marcu 1968 roku zorganizowała "bananowa młodzież". Albo że Żydzi z Izraela mordują niewinnych Arabów.

W Czechosłowacji przed inwazją próbowano reformować socjalizm: zapowiedziano wielopartyjność, zniesienie cenzury, wolne wybory, reformę gospodarczą. Co oficerowie polityczni mówili panu o tych przemianach?

- Że naszych południowych sąsiadów ogłupiła zachodnia propaganda. Zakochali się w markach i dolarach. I według mnie to brzmiało wiarygodnie. Czechosłowaków łatwiej niż Polaków było mamić, bo graniczyli z krajami Zachodu: Republiką Federalną Niemiec, Austrią.

Nie uważałem Czechosłowaków za buntowników z natury. Uchodzili w wojskach Układu Warszawskiego za bardzo dobrych techników, ale pozbawionych charakteru. Jakbym więc mógł uwierzyć, że się sami zbuntowali? Wydawało mi się logiczne, że ktoś ich musiał podburzyć - i jako ci podżegacze pasowali Niemcy.

Przed inwazją gazety straszyły "Czarny lwem" i "Srebrną wieżą" - wojną NATO z Układem Warszawskim.

- W kółko słyszałem o odradzającym się niemieckim militaryzmie. Słowo Bundeswehra brzmiało dla mnie już prawie tak groźnie jak Wehrmacht. Przypominano, że w 1939 roku Niemcy zaatakowali nas również z południa - i dlatego trzeba bardzo dbać o tę granicę.

Zdradziecko nas zaatakowali, bo w 1938 roku rozbieraliśmy Czechosłowację ramię w ramię z Hitlerem.

- O tym akurat nie mówiono. A jak już oficer polityczny wspomniał, to jako o dowodzie, że przedwojenny, burżuazyjny rząd doprowadził nas do upadku.

Żołnierzy na wyprawę do Czechosłowacji specjalnie dobierano?

- Nikt się mnie nie pytał, czy mam ochotę iść do Czechosłowacji. Na rozkaz kierowano po prostu całe jednostki. Ale nawet gdyby szukano ochotników, toby ich nie zabrakło. Do takich zadań zawsze są chętni - tak jest też dzisiaj. Jedni robią to dla pieniędzy. Inni traktują jako tani sposób na zobaczenie świata.

Kiedy szliście przez Polskę do Czechosłowacji, ludzie wystawiali w oknach święte obrazy, żegnali was znakami krzyża - jakby się bali, że tam zginiecie.

- Każda wojna, każda interwencja wiąże się z zagrożeniem życia. Zwykli ludzie nam współczuli. Przecież do Czechosłowacji trafili też żołnierze ze służby zasadniczej, która wówczas była obowiązkowa dla wszystkich. Zwykli młodzi chłopcy, którzy przed rozpoczęciem normalnego życia musieli odsłużyć dwa lata w armii.

Żona się o pana bała przed Czechosłowacją?

- Bała się. Została z małym dzieckiem. Spoczęły na niej wszystkie moje obowiązki: narąbanie drzewa, przyniesienie węgla.

Pamięta pan przekraczanie granicy?

- Nie sposób zapomnieć.

To był świt 22 sierpnia, drugiego dnia interwencji. Wśród żołnierzy czułem wielkie napięcie. Byliśmy gotowi na to, że zaraz zaczną do nas strzelać. Oczywiście ci niemieccy dywersanci, a nie Czechosłowacy.

Kiedy pan spotkał pierwszego - dziś ciężko określić: Czecha czy Słowaka - po prostu Czechosłowaka?

- Jechałem przez terytorium dzisiejszych Czech do Hradca Kralove, w którym dzień wcześniej wylądowali nasi żołnierze śmigłowcami. Wkrótce po przekroczeniu granicy było miasto Nachod. Coś już przestało mi się zgadzać. Według map powinniśmy skręcić w prawo, a drogowskaz wyraźnie wskazywał przeciwną stronę. Dopiero później zorientowałem się, że Czesi ciągle przekręcali drogowskazy, żeby wprowadzić nas w błąd.

Pamiętam, że był wczesny wilgotny ranek. Mglisto, puste ulice, cisza, w której słychać było tylko chrzęst czołgowych gąsienic. Zatrzymałem się. Nagle z tej mgły zaczęli wyłaniać się ludzie, którzy, słysząc nasze czołgi, powychodzili ze swoich domów. Powoli zbliżali się ze wszystkich stron. Otaczali nas. Krzyczeli: "Po co tu przyjechaliście?", "My chcemy Dubczeka!". A my do nich, przez tłumacza, żeby nie ulegali zachodnim inspiratorom.

Moi żołnierze jeszcze przejechali przez to miasteczko, ale następne kolumny musiały je mijać objazdem. Czechów było tylu na ulicy, że dowódca czołgów nie odważył się przedzierać przez tłum.

Czechosłowacy bronili się?

- Dostaliśmy zadanie zajęcia szkoły wojskowej w Hradec Kralove. Szturm zaczął opancerzony transporter na gąsienicach. Wbił się impetem w bramę, zdruzgotał ją. Polscy żołnierze wbiegli do środka gotowi do ataku. Czescy wartownicy nie oddali ani jednego strzału. Po prostu oddali nam swoją broń.

Czechosłowaccy żołnierze stali po stronie cywilów, wspierali Praską Wiosnę czy pomagali wam w interwencji?

- Widziałem, że wszyscy myślą tak samo. I cywile, i żołnierze byli przeciwni interwencji. Jedni i drudzy próbowali utrudnić nam życie. Żołnierze czasami urządzali nocne wyjazdy ze swoich koszar w stronę polskich wojsk, jakby chcieli nastraszyć, że zaraz zaczną walkę. Albo próbowali nękać psychicznie - z którychś czechosłowackich koszar w nocy puszczano z magnetofonu okropne szczekanie psów. Polskich żołnierzy wyprowadzało to z równowagi.

Cywile z kolei pluli polskim żołnierzom w twarz, sypali piaskiem w oczy, wyzywali od okupantów i faszystów. Sam też doświadczyłem niechęci, choć nie w aż tak silnej formie. Kiedy siadałem przy większym stole w piwiarni, Czechosłowacy wstawali i przenosili się gdzie indziej. Czeszki nie chciały ze mną rozmawiać. Widziałem zdjęcia kobiet, którym ogolono głowy za kontakty z polskimi żołnierzami.

Jak przez dwa miesiące inwazji wyglądała pana "bratnia przemoc"?

- Dowodziłem akcjami uciszania radiostacji. Czechosłowackie wojsko miało ich dużo i zaczęło używać do nadawania audycji przeciwko interwentom.

Moi żołnierze namierzali taki nadajnik, komandosi wsiadali do śmigłowca, leciałem z nimi i zamykaliśmy nadajnik. Było to trochę niebezpieczne, bo słyszałem, że Czesi strącili jeden radziecki śmigłowiec.

Radiostację zamykałem dosłownie. Miałem kłódki i łańcuchy, którymi zamykałem budynek radiostacji, a na drzwiach przyczepiałem kartkę, że uruchomienie zabronione jest pod karą śmierci.

Czechosłowacy nic sobie z tego nie robili. Godzinę po mojej akcji nadajnik znów działał.

To nie lepiej było coś z niego wymontować, zamiast wozić się z łańcuchami?

- Nie dało się. To były zbyt duże elementy, żeby zabrać do śmigłowca.

Co robili czechosłowaccy radiowcy, kiedy widzieli nadlatujący polski śmigłowiec?

- Zwiewali. Szczególnie zapamiętałem akcję na radiostację, która stała w pułku czołgów. Poleciałem ciężkim śmigłowcem Mi-6, na pokładzie było 60 polskich komandosów. Już z powietrza widziałem, że czołgi stoją na placu alarmowym. W tej jednostce musiało być kilkuset żołnierzy.

Wyglądało bardzo groźnie. Gdyby zdecydowali się na czynny opór, nie mielibyśmy szans.

Wylądowaliśmy. Komandosi wybiegli ze śmigłowca. Przywitał nas grad słów. Czechosłowacy, mimo olbrzymiej przewagi, nie zaczęli strzelać, ale krzyczeć: po co tu jesteście, wynoście się!

Na ulicach też toczyliśmy walkę na słowa. My wieszaliśmy w dzień propagandowe plakaty, a Czechosłowacy zrywali je w nocy. Rano wisiały tylko te, na których podkreślili błędy ortograficzne.

Kiedy polscy żołnierze pobyli dłużej w Czechosłowacji i zobaczyli, o co naprawdę chodziło podczas Praskiej Wiosny, nie zaczęli zazdrościć tych kilku miesięcy wolności?

- Ale tam, w większości niczego nie zobaczyli! Poborowi ze służby zasadniczej przeważnie stacjonowali w polowych garnizonach. Czyli siedzieli w namiotach w lesie. Taki garnizon żyje w oderwaniu od świata - wszystko jedno, czy w polskim Drawsku, czy pod Hradec Kralove.

Mury w czechosłowackich miastach były wszędzie wymalowane antysocjalistycznymi hasłami typu "Leninie, obudź się, Breżniew zwariował!". Ale jak żołnierze jechali z Polski do Czechosłowacji, to byli zamknięci w czołgach i mało kto widział te hasła.

A wyżsi rangą, oficerowie? Tacy jak pan? Przecież miał pan kontakt z Czechosłowakami.

- Po jakimś czasie zacząłem zazdrościć Czechosłowakom. Ale wcale nie tych kilku miesięcy wolności. Początkowo wszystkie sklepy były pozamykane i pozabijane deskami. Po dwóch-trzech tygodniach handel zaczął znowu działać. I nagle zobaczyłem czechosłowackie witryny sklepowe. To było szokujące. W Polsce sklepy świeciły pustkami, a tu półki uginały się od towarów. Kłuły w oczy te kolorowe wystawy.

Podobnie zaczęło myśleć sporo polskich oficerów. W zaufaniu zadawaliśmy sobie pytanie: a dlaczego u nas tak nie ma? Wojskowy wywiad musiał meldować o tych nastrojach, bo oficerowie polityczni zaczęli tłumaczyć ów dostatek na ideologiczny sposób. Otóż czechosłowacki przepych miał być efektem przekupstw dokonywanych przez zachodnie kraje, które usiłowały przeciągnąć Czechosłowację na swoją stronę.

Jakoś te ideologiczne tłumaczenia przestawały się zgadzać. Mówiono nam o niemieckiej V kolumnie, która miała do nas strzelać, mówiono o czekających na nas ulicznych barykadach - a tu nic. Rozluźniła się dyscyplina. Widziałem to po patrolach na ulicach, które kontrolowały samochody. Patrole wyglądały jak na paradzie. Prosili o dokumenty, nie ubezpieczali się wzajemnie. Działali już po amatorsku - w porównaniu ze współczesnymi patrolami w Iraku, ale nawet z tymi z II wojny światowej.

Kiedy przyszło rozprężenie, wojsko zajęło się przemytem i piciem wódki?

- Przemyt nigdy nie stał się procederem na dużą skalę. Między Polską a Czechosłowacją krążyło niewielu żołnierzy, na przykład śmigłowce z zaopatrzeniem. Niektórzy rzeczywiście robili drobne interesy - spirytus w Czechosłowacji był cztery razy droższy niż w Polsce, w zamian można było przywieźć zabawki do kraju.

Dowództwo wymyślało kolejne ćwiczenia - bo jak wojsko się nudzi, to staje się niebezpieczne. Szczególnie wybuchowa jest mieszanka nudy, alkoholu i ostrej amunicji. Mnożyły się wypadki z bronią. W wojsku zawsze krążyło porzekadło, że broń raz w roku sama strzela. Kilku polskich żołnierzy zginęło z powodu nieostrożnego posługiwania się bronią - karabin wypalił podczas czyszczenia albo ładowania. Czasami dochodziło do zamachów z bronią na kolegę, bo w nudzącym się wojsku narastały konflikty - a to na tle zazdrości o narzeczoną, a to przez drwiny.

Wtedy właśnie puściły nerwy polskiemu żołnierzowi, który zaczął strzelać do ludzi na ulicy?

- Na początku września, kiedy sytuacja była już całkowicie opanowana, dwaj polscy szeregowi po pijanemu opuścili jednostkę w nocy. Poszli do Jiczina. Zabrali broń. Na poszukiwania wyruszyli inni żołnierze. W chwili gdy dwaj pijacy zostali znalezieni, jeden z nich zaczął strzelać najpierw w powietrze, a potem do Czechosłowaków na ulicy. W szamotaninie patrol wyrwał mu magazynek z karabinu, ale szaleniec załadował następny i wciąż strzelał do ludzi i przejeżdżających samochodów. Zabił dwoje Czechosłowaków. Ranił wiele osób: Czechosłowaków, ale też dwóch polskich żołnierzy. To była największa tragedia podczas interwencji.

Wiedział pan o tej zbrodni czy informację zatajono?

- Powiedziano nam o zdarzeniu, bo przez nie spodziewano się wielkich czechosłowackich manifestacji, które mogły przerodzić się w wybuch powstania. Dlatego podczas pogrzebu w odwodzie stały dwa polskie pułki, ponad 2 tysiące żołnierzy. Zwiadowcy z mojej jednostki byli na miejscu pogrzebu. Manifestacja nie była jednak duża, w pogrzebie uczestniczyło około 300 osób. Pomogły uspokajające apele w radiu i gigantyczna ulewa, która się wówczas rozpętała.

Kiedy pan zaczął się wstydzić udziału w tej inwazji?

- Bardzo późno, dopiero w latach 80. Zaczęło się od stanu wojennego, wielu moich kolegów zostało komisarzami wojskowymi. Wtedy zacząłem się zastanawiać, jak my byśmy odebrali wkroczenie wojsk radzieckich do Polski. Jakie byłoby to dla nas straszne przeżycie.

Lato 1968 roku było smutne - nawet sztabowcy ćwiczenia przed inwazją nazwali "Pochmurne lato".

- Często lało. Żołnierze narzekali na cieknące namioty. Nikt już nie myślał o wojnie, ale o skarpetkach, których nie dawało się wysuszyć.

Czechosłowacy też dali sobie spokój. Ich wewnętrzny sprzeciw wobec inwazji słabł z dnia na dzień, wreszcie przeszedł w ględzenie, a po dwóch miesiącach w obojętność.

W Czechosłowacji zginęło dziesięciu polskich żołnierzy. Wszyscy w wypadkach: nieostrożne obchodzenie się z bronią, czołg, który się przewrócił, transporter staranowany na przejeździe przez pociąg.

- Żaden Polak nie zginął w walce. To zawdzięczamy Czechosłowakom. Za to powinniśmy im podziękować.

*** Wywiad ten ukazał się także w czeskim dzienniku "Lidove noviny" w dniu 18 sierpnia 2008 r.

Źródło: Duży Format

ZAP Polskie zapasy są na dnie

Zapaśnicy zgodnie przegrali swoje walki

Polscy zapaśnicy szybko żegnają się z chińską olimpiadą. Dziś gładko przegrywali swoje walki. W kategorii 84 kilogramów nie dał rady Radosław Horbik, w 96 kg Mateusz Gucman, a w 120 kg Bartłomiej Bartnicki. Polacy liczyli jeszcze, że uda im się awansować z repesaży.

Niestety, przeliczyli się. Szanse na awans z repesaży zachował jedynie Gucman - jego pogromca, Azer Chetag Gazjumow wygrał swój następny pojedynek. W półfinale musiał jednak uznać wyższość Rosjanina Szirjaniego Muradowowa.

Irańczyk Rezie Yazdani, który pokonał Horbika i Chińczyk Lei Liang lepszy od Bartnickiego, przegrali swoje kolejne walki, co oznacza, że Polacy skończyli już swoje występy w turnieju olimpijskim.

Polscy zapaśnicy spisali się na olimpiadzie koszmarnie. Ani klasycy ani wolniacy nie wygrali ani jednej walki! Honor uratowała na szczęście Agnieszka Wieszczek - pisze onet. Po raz ostatni polskim zapaśnikom udało się wywalczyć medal igrzysk olimpijskich w Atlancie (1996). Wtedy to nasze zapasy odniosły wielki sukces, zdobywając 3 złote, 1 srebrny i 1 brązowy medal. Kiedyś byliśmy potęgą, teraz jesteśmy na dnie...

Wielka aukcja! Kup samolot premiera

Wielka aukcja! Kup samolot premiera

Agencja Mienia Wojskowego pozbywa się starych samolotów VIP-owskich Jak-40. Dwa sprzedała ostatnio na Ukrainę - dowiedział się DZIENNIK. Spośród 12 maszyn, pamiętających jeszcze czasy Gierka, zostały już tylko cztery. A przetarg na nowe samoloty do dziś nie został ogłoszony.

czytaj dalej...
REKLAMA

Rządowa flota nie tylko murszeje, ale też po cichu się kurczy. Pierwsze cztery samoloty Jak-40, w które był wyposażony 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego w Warszawie, przewożący najważniejsze osoby w państwie, sprzedano już w latach 2002-2004. Jak informuje nas Agencja Mienia Wojskowego, zajmująca się wyprzedażą wojskowego sprzętu, kupił je kontrahent z Polski. Kto nim był? "To tajemnica" - mówi Małgorzata Golińska, rzeczniczka agencji.

Piąty samolot, jako darowizna MON, trafił w listopadzie 2006 roku do Wojskowej Akademii Technicznej na warszawskim Bemowie. "Stoi w hangarze i służy jako pomoc naukowa" - mówi DZIENNIKOWI Mirosław Wróblewski z WAT.

Miesiąc później szóstą maszynę rozebrano na części i przewieziono do Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. "Mamy jeden samolot - salonkę o numerze taktycznym 037, rocznik 1975. W Warszawie zakończył swój żywot - straciły ważność jego papiery na silnik i płatowiec. Wymontowano z niego wszelkie instalacje. Gdyby wtedy zapadła decyzja: remontujemy go i latamy dalej, to pewnie jeszcze by posłużył. Ale jej nie podjęto, więc teraz stoi na naszej ekspozycji, w plenerze" - cieszy się Krzysztof Radwan, dyrektor muzeum.

Dyrektor Radwan z pasją opowiada historię samolotów Jak-40: maszyny konstruowano w latach 60., prototyp oblatano w 1966 roku, w sumie wyprodukowano ich 1010. "Ale dziś to już mało nowoczesne maszyny paliwożerne, ich czas się skończył. Nadeszła era innych samolotów" - uważa Radwan.

Kolejne dwa VIP-owskie samoloty Jak-40 będą miały nieco dłuższy żywot niż maszyna stojąca w muzeum. Przejdą remonty i jeszcze kilka lat polatają. Jak ustaliliśmy, w czerwcu Agencja Mienia Wojskowego sprzedała je kontrahentowi z Ukrainy. Dane zagranicznego kupca także są objęte tajemnicą. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, maszyny mogły trafić do Iwanofrankowska bądź Kijowa.

Dlaczego Agencja Mienia Wojskowego sprzedaje rządową flotę? Samoloty Jak-40 jako maszyny z przeszło 30-letnim stażem straciły już status samolotów VIP-owskich. Nie można nimi przewozić czterech najważniejszych osób w państwie: prezydenta, premiera, marszałków Sejmu i Senatu. Zgodnie z przepisami ryzykować wciąż mogą ministrowie i wiceministrowie. Jak tłumaczył niedawno w rozmowie z DZIENNIKIEM wiceszef MON Zenon Kosiniak-Kamysz, to ostatni moment, żeby na maszynach jeszcze coś zarobić i zarobione w ten sposób pieniądze dołożyć do przetargu na nowe samoloty dla VIP-ów. Jeśli teraz nie znajdą kupca, za chwilę będą się nadawać wyłącznie na złom.

A kancelaria premiera do dziś nie zadecydowała, czy Agencja Mienia Wojskowego ma rozpisać przetarg na nowe samoloty. Nie wiadomo czy rządowe oszczędności całkowicie nie pogrzebią planu zakupów nowej floty. W dodatku sama Agencja Mienia Wojskowego, która miałaby się zająć kupnem nowych samolotów, ma być zlikwidowana do końca roku.