2010-11-27
W weekend na Morzu Żołtym zaczynają się manewry amerykańsko - południowokoreańskie. Sytuacja zbliża się do krawędzi wojny - ostrzega Pjongjang
Aprezydent Korei Południowej mianował nowego ministra obrony, którym został jego doradca ds. bezpieczeństwa, zwolennik utworzenia szybkich sił reagowania na nagłe zagrożenia Północy. Jego poprzednik podał się do dymisji na fali krytyki, że ostrzał zaskoczył Seul. Również wczoraj Seul ogłosił, że na dzień przed atakiem w bazie z której padły strzały, pojawił się Kim Dżong Il wraz z 27-letnim synem Kim Dżong Unem, którego szykuje na następcę.
Rozmowa z Josephem S. Bermudezem, ośrodka badawczego Jane's
BARTOSZ T. WIELIŃSKI: Czy świat jest bezsilny wobec Pjongjangu?
JOSEPH S. BERMUDEZ: Obawiam się, że tak. Ale tego typu prowokacje przebiegały według podobnego scenariusza. Ameryka postraszy lotniskowcem iwspólnymi manewrami zKoreą Południową. Chińczycy nacisną na Pjongjang i za jakiś czas sytuacja się uspokoi, a Pólnoc w nagrodę dostanie żywność i olej opałowy. Parę miesięcy będzie spokój. Jeśli Waszyngton i Seul chciałby pokazać, że nie pozwolą się więcej prowokować, musiałby już teraz odpowiedzieć siłą.
Myśli pan, że USA byłyby skłonne rozpocząć z wojnę?
- Na pewno nie chodziłoby o inwazję czy jakiś zmasowany atak. Wystarczyłoby dokonać tzw. proporcjonalnej odpowiedzi. Za atak na wyspę Yeonpyeong południowokoreańskie samoloty mogłyby zbombardować jakiś cel wojskowy na Północy. Ale dziś za wcześnie jednak mówić. Myślę, że politycy i sztabowcy wWaszyngtonie i Seulu zastanawiają się nad granicami własnej cierpliwości. Co jeszcze Północ musiałaby zrobić, żeby dostać po głowie? Pjongjang na pewno zdaje sobie sprawę, że jest nieprzekraczalna linia, bo wtedy wojny nie da się zatrzymać. Ale z drugiej strony w ostatnich miesiącach Północ pozwala sobie na coraz więcej. Na początku roku, gdy ostrzelała sporny rejon Morza Żółtego. Nikomu nic się wówczas nie stało. W marcu Północ storpedowała południowokoreańską fregatę, teraz od jej pocisków giną cywile.
Skąd ta eskalacja?
- Na szczytach władzy chyba dzieje się to samo co w latach 60. gdy wielkie wpływy mieli wojskowi. Wówczas linia demarkacyjna między Północą a Południem praktycznie płonęła. Północ ostrzeliwała pozycje Południa, komandosi przeprowadzali rajdy z lądu i morza. I wojna wisiała na włosku. Potem rola wojskowych została ograniczona. Jednak w ostatnim czasie Północ zreformowała armię i służby bezpieczeństwa. Wielu dowódców awansowano i przeniesiono do stolicy. Wojsko odzyskuje wpływy, a polityka robi się coraz bardziej agresywna.
Może w takim razie lepiej nie odpowiadać na zaczepki Pjongjangu?
- Część koreanistów tak uważa. Ale przymykanie oczu na kolejne prowokacje Kimów oznacza przyzwalanie na nie iwkońcu Północ zrobi się zbyt zuchwała.
Inni wierzą w sens sześciostronnych negocjacji na temat rozbrojenia atomowego Północy, które jednak na razie nic nie dały. Korea Północna raz w nich uczestniczy, a raz zrywa rozmowy. No i jest jeszcze jedna możliwość - traktować Koreę Północną tak jak ZSRR - demonstrować siłę, wciągnąć ją do wyścigu zbrojeń, prowokować i straszyć np. niespodziewanym alarmowym startem eskadr samolotów, które zawracałyby do baz tuż przed przekroczeniem granicy. W ten sposób można pogłębić wewnętrzny kryzys na Północy i wyczerpać kierownictwo kraju. Ale ma to swoje wady. Wojskowi Północy nie potrafią trzymać nerwów na wodzy i na prowokacje mogą odpowiedzieć ogniem.
Czy w Korei Północnej możliwe są wewnętrzne przemiany?
- Nie na miarę tych, które miały miejsce w 1989 r. w Europie. Północ jest zbyt izolowana. Ludzie nie wiedzą, że można żyć w innym systemie, bo nie wyjeżdżają, nie mają dostępu do internetu, prasy, książek. Nie można zainicjować społecznego fermentu. Możliwe jest natomiast, że w obliczu głodu władze przejmie grupa wojskowych i być może zliberalizuje system i uchyli drzwi na świat.