czwartek, 1 listopada 2012

"Nie wpatruj się w śmierć" - mówi prof. Mikołejko [WYWIAD]



Karolina Głowacka
01.11.2012 , aktualizacja: 01.11.2012 14:21


- Powiadamy naiwnie, że śmierć jest częścią życia, ale to ona wynajduje życie i się nim bawi - mówi nam filozof prof. Zbigniew Mikołejko. Ludzkość próbuje jednak uparcie tę śmierć oswoić. - Do niedawna na Kaszubach zmarły leżał na stole, obok niego się biesiadowało. Kościół to potępiał. Niehigieniczne, ale przyjazne człowiekowi. Taka solidarność z tymi, którym zgaszono światło - opowiada.
Karolina Głowacka: Jak to będzie, kiedy mnie nie będzie?

prof. Zbigniew Mikołejko, filozof: To pytanie najbardziej mnie przejmuje i przeraża. Chciałbym zostać, brać udział. Dopada jednak jednoznaczna odpowiedź: tak musi być, koniec kropka. Strasznie bolesna i mocno podszyta lękiem, jak wszystko, co się ze śmiercią wiąże.

Będzie tak, jak mówi Wittgenstein, że świat się skończy, kiedy umrę?

- Tak - i na tym polega cała tragedia. Nić zostanie przecięta, zostaniemy odłączeni od świata, zamienieni w szczyptę materii, nic więcej. Świat się skończy.
Ludzie ponoć boją się samego momentu śmierci, bólu. Ja bardziej boję się uczucia, że wszystko się nieubłaganie kończy. Że ja się kończę i jestem wobec tego zupełnie bezradna.

- I słusznie się pani boi. Ja z tym uczuciem siłą rzeczy żyję coraz bardziej. Czasem myślę, że może będzie bolało. Ale głównie o tym, że ktoś wyłączy światło. Wyłączy świat z istnienia, strącając mnie.

Kiedyś receptą na te lęki była religia, ale w dzisiejszym świecie nie gra aż takiej roli.

Śmierć jest źródłem religii?

- Nie, aż tak bym nie powiedział. Są co prawda tacy, którzy twierdzą, że gdyby nie umieranie, nie byłoby religii, ale ja uważam, że jej źródła są nie tylko negatywne.

W ogóle to śmierć jest negatywnym warunkiem naszego istnienia. Wszystko, co robimy, robimy poprzez odniesienie do śmierci. Uporczywie trwamy, uporczywie usiłujemy nadać wszystkiemu sens, przekroczyć samego siebie, swoje fizyczne istnienie. Dokonać tego, co się nazywa samotranscendencją, samoprzekroczeniem.

To jest możliwe?

- Wierzymy, że tak. Jest ta opowieść: spłodzić syna, zasadzić drzewo, zbudować dom. Jest nadzieja, że "nie wszystek umrę", że trochę siebie przekroczę dzięki dziełu, które uczyniłem, dzięki pamięci. Ale Marek Aureliusz napisał: w pewnym momencie umierają ci, którzy pamiętają. I koniec.

Mnie równie mocno przeraża, że i świat będzie wyłączony z istnienia. Wyłonił się z nicości i w nicość się obróci. A pytanie: "Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?" okaże się pytaniem potwornie absurdalnym. Na to pytanie nie ma odpowiedzi.

Diablość świata wyraża się w jego samounicestwiającej pracy

A Epikur mówił: "Zło najstraszliwsze, śmierć, nie dotyka nas wcale, bo póki my jesteśmy, nie ma śmierci, a kiedy jest śmierć, nie ma nas". Nie dociera to do nas.

- Wcale. To jest retoryczna zabawka, którą się pocieszają ludzie w rodzaju Epikura. Śmierci to nie obłaskawia.

Oczywiście każdy ulega postawie ucieczki; niemyślenia o śmierci, a zanurzenia się w zajęcia i rozrywki codzienne. To bardzo terapeutyczne.

Co nam daje perspektywa śmierci?

- Nic.

Nawet pretekstu do cieszenia się teraźniejszością?

- W jakiejś mierze tak. Trzeba podzielić przekonania Marka Aureliusza i Koheleta, bo są najlepszymi przewodnikami w tym temacie. Powiadają oni: nie wpatruj się w śmierć, ciesz się winnicą na wzgórzu, domem, który zbudowałeś. Tymi latami, póki jesteś młody, które pozwalają się cieszyć życiem. To jedyne, co możesz zrobić, i rób to - bo nie masz wyjścia.

Jak mam się cieszyć domem, który się rozsypie?

- Ja się rozsypię, co ważniejsze. Domowi bym jeszcze darował, sobie samemu darować nie mogę. Udręczam się tym swoim własnym przemijaniem.

Także się na nie złoszczę.

- Jasne. Widzimy rozzłoszczonych staruszków, którzy wtargnąwszy na jezdnię, okładają laską samochód. Nie złoszczą się na ten samochód. Złoszczą się na to, że śmierć w ich ciele i świadomości jest coraz bardziej obecna.

Wszystko wydaje im się kwitnąć, rozrastać, a oni usychają. Pojawia się zawiść o domniemaną rozkosz życia innych, o przyjemności, które są już niemożliwe; o nadzieje, które są już niemożliwe. Utrata nadziei - to jest najgorsza rzecz!

Wydaje mi się, może naiwnie, że nie mam nic przeciwko śmierci, póki nie jest nienaturalna, póki nie jest ze starości.

- Oj, wszelka śmierć jest niesprawiedliwa.

Ja nie mogę się pogodzić ze śmiercią mojego kota, który zmarł ze starości. Zjadł śniadanie, zasnął błogo. Ta błogość wydała mi się dziwna, dawno tak nie spał. Z lękiem minąłem pokój, w którym był, poszedłem do salonu, ale wróciłem. Wiedziałem, że stało się coś niedobrego. Wziąłem do ręki jego ciało, już wiotkie, ale ciepłe jeszcze. Była w tym błogość i straszność jednocześnie.

Oczywiście, mówimy sobie, że dobrze, że bez cierpienia. Ale czarna dziura jest czarną dziurą - i już. To jest rzecz nie do zasypania przy każdej bliskiej istocie. O sobie nie warto nawet mówić.

Będę uparcie szukać czegoś dobrego w śmierci. Ten sam Marek Aureliusz mówił, że Aleksander Macedoński i jego mulnik po śmierci znaleźli się w tym samym miejscu. Śmierć chociaż zrównuje.

- Zrównuje, ale tylko w nieistnieniu.

Nie jest tak, jak sobie powiadamy naiwnie, że śmierć jest częścią życia, jego wytworem. To życie jest wynalazkiem nicości. Śmierć wynajduje życie i się nim bawi. Ma w kulturze swoich agentów nicości: wisielca, wampira, topielicę, seryjnego mordercę.

Huxley mówił, że tylko śmierci jeszcze nie udało nam się zwulgaryzować. Chyba już się udało.

- Cała sztuka żałobna ulega wulgaryzacji. Jest tak powszechna, że musi schlebiać gustowi publicznemu. To ma wyraz w przejętych ze Stanów obyczajach pogrzebowych, Halloween, tandecie nagrobków. Spójrzmy na nagrobki rosyjskich i ukraińskich gangsterów w kształcie ich mercedesów. Zamordowani w czasie pracy, bosowie mafijnego kultu, stoją z kieszeniami wypchanymi bronią. Wszystko to naturalnej wielkości. Niebywale żałosne.

Obyczaje cygańskie picia alkoholu na cmentarzach nie wydają się takie złe.

- To prawda. U Meksykanów jest tak samo, a i my wcale nie jesteśmy od tego tacy odlegli. Wystarczy przypomnieć, co jest u Reymonta w "Chłopach" - ten cały jarmark na cmentarzu, jedzenie, picie. Te archaiczne obyczaje pogańskie, jak się czasem wypomina, są na miejscu. Oczywiście niektóre mogą przerażać. Do niedawna na Kaszubach zmarły leżał na stole, obok niego się biesiadowało. Kościół to potępiał. Niehigieniczne, ale przyjazne człowiekowi. Taka solidarność z tymi, którym zgaszono światło.

Chcemy się ze śmiercią zakumplować?

- Oswoić. Nie wiem, na ile te techniki są złudne - to zależy od ludzkiej wiary i przekonania, że się bratamy z tymi, co odeszli, że możemy z nimi stworzyć jakąś wspólnotę.


Po to mamy Wszystkich Świętych?

- Po to. Ratujemy się przed śmiercią, która jest zawsze czymś w sposób bezgraniczny samotnym. Ratujemy się poprzez budowanie wspólnoty, przez jej estetyzację.

Myślimy - skoro my pamiętamy o zmarłych, to o nas też będą pamiętać.

- To też. Szaleńczo walczymy o pamięć.

Pamiętam z lat 70. reportaż z domu bardzo biednych starców. Walczyli, żeby mieć najtańszy pogrzeb, krzyż, najtańszą trumnę i nagrobek. Bo jeśli nie zgromadzili pieniędzy, ich ciała trafiały do akademii medycznej. Bywało, że staruszkowie uciekali, żeby żebrać na ten najtańszy pogrzeb, na pamięć.

To pokazuje naszą trwogę. Ta tabliczka jest jakąś niteczką istnienia, które zachowamy, pamięć jest tą resztką nas. Tak sobie myślimy.

To jest żałosne, ale gdyby nie to, pozostałoby tylko usiąść na progu i wyrywać sobie włosy. Kiedy uświadomimy sobie śmierć, trzeba by od razu skonać. A jednak krzątamy się.

Znów z uporem wracają nam Kohelet i Marek Aureliusz, którzy napisali - nic więcej niż teraźniejszość nie mamy w garści.

Czyli na tym filozof radzi się skupić? Trwać w teraźniejszości?

- Trwać. Czasem się mówi: "Ze względu na śmierć zrobię to i to", a ja uważam, że ze względu na śmierć nie warto robić niczego. Warto coś robić ze względu na życie. Niedawno mnie ktoś pytał, co chcę zrobić przed śmiercią. Odpowiedziałem: "To co dotychczas". Powinna nami sterować logika życia, a nie nielogiczność i bezsensowność nicości.

Na tym chyba zakończymy...

- Tak, bo będziemy kręcić się w kółko i walić głową w mur. Bo cóż możemy zrobić? Tylko zaszczepić w sobie miłość do tego fragmentu życia, który mamy. Niezależnie od tego, jak boleśnie przyjdzie umierać, mieć szacunek dla tego fragmentu. Nie marnować go. Nic więcej. A tak często go lekceważymy...

Chociaż może... jak libertyni, straceńcy i szaleńcy warto zagrać w kości, nawet jeśli przegramy absolutnie? Nie jesteśmy Bogiem - możemy zagrać w kości.

Rozmawiała Karolina Głowacka

„9855 dni z Erichem Kochem"


Wywiad z oddziałowym oddziału XIV Zakładu Karnego w Barczewie – Janem Lewandowskim.

Tytuł „9855 dni z Erichem Kochem" pochodzi z reportażu telewizyjnym, którego drugoplanową postacią był pan (Jan Lewandowski). Czy te 9855 dni nie są przesadą.

– Do służby więziennej wstąpiłem 1 maja 1954 roku. Na zaopatrzenie emerytalne poszedłem 19 października 1981 r. Przepracowałem w więziennictwie 27 lat, 5 miesięcy i 18 dni., czyli 10023 dni. Natomiast przez 8 ostatnich lat służby byłem oddziałowym pawilonu XIV, gdzie pod celą nr 12 przebywał Erich Koch.

Czy był pan na służbie w tym dniu kiedy do więzienia przywieziono Ericha Kocha?

– Było to 13 marca 1965 r. W tym dniu wraz z innymi funkcjonariuszami uczestniczyłem w przeszukaniu i osadzaniu Kocha w  pawilonie czternastym. Oprócz drobiazgów jakie miał przy sobie były wycinki z okresu okupacji. Przebywał sam w tej samej celi od początku do końca pobytu w pawilonie. Później przeniesiony został na szpital. Siedział na tych samych warunkach co inni skazani. Wyżywienie takie same jak inni, z tym że miał dietę. Później miał dłuższe spacery po dwie godziny. Wówczas o nim różnie mówiono. Nie miał żadnych przywilejów ani telewizora czy też służących.

 Nie był pan jedynym oddziałowym pawilonu XIV, którzy mieli kontakt ze zbrodniarzem wojennym i partyjnym tak wysokiej rangi.

– Najdłużej pełnił służbę w pawilonie Zdzisław Słoń. Inni, którzy obok mnie pełnili służbę to m.in. Czesław Potarzycki, Marian Rogoś, Józef Kuta, Stanisław Krasnowski.

Jakim więźniem  był E.Koch na przestrzeni ośmiu lat pana służby?

– Był przeważnie spokojnym w tym dniu kiedy pełniłem służbę. Otrzymywał to, co mu się należało. Spacer miał w tamtym okresie dwa razy dziennie. Pierwszy o 10.00 rano. Gdy tylko nastąpiło czasowe opóźnienie, dobijał się o spacer. Później miał już zegarek. Nie wymagałem od niego więcej niż nakazywał to regulamin. Otrzymywał dużo gazet i dużo czytał. Wstawał rano o 5.00, gimnastyka, toaleta, siadał na łóżku i czekał. Więźniowie z pawilonu XIV jak i innych oddziałów z bloku głównego w stosunku do niego na początku odnosili się wulgarnie. W trakcie spacerów był obrzucany różnymi przedmiotami. Później przyzwyczaili się do jego obecności i nie zwracali już na niego żadnej uwagi.

W tamtych latach był najważniejszą postacią odbywającą karę. Więzienie w Barczewie łączono z jego osobą. Czy odwiedzano go?

– Oprócz siostrzenicy i innych z urzędu, "oglądali" go przez wizjer również inne osoby i funkcjonariusze z różnych jednostek. Koch był wrażliwy na takie podglądanie i zawsze odpowiadał zgryźliwie: "Koch nie malpa". Był taki okres, że bał się, gdyż mógł być na nim wykonany wyrok. Był czujny. Pamiętam jak na wieczór po zgaszeniu światła i po zamknięciu wszystkich cel, pod swoje drzwi kładł metalową szufelkę od śmieci. Robił to w obawie, gdyby ktoś chciał wejść do jego celi. Za Gierka miał nadzieję, że opuści więzienie. Później pogodził się z tą myślą, że już do końca tu pozostanie.

Szczególne wspomnienie o E. Kochu jakie utkwiło w pańskiej pamięci w ciągu ostatnich ośmiu lat służby w pawilonie XIV?

– Któregoś dnia otrzymałem polecenie dostarczenia mu telegramu. Koch spojrzał na telegram, wziął mnie za rękę i powiedział - oddziałowa wyjdź!. Wyszedłem. Zobaczyłem przez wizjer w drzwiach celi jak Koch płacze. Zdziwiłem się bardzo. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem płaczącego Kocha. Po półgodzinie wszedłem do celi i spytałem - no jak, dobry telegram, czy zły? - odpowiedział - szajs! Siostrzenica, która przyjeżdżała nie żyje!

Przez osiem lat służby było wiele możliwości do rozmów. Czy rozmawiał pan z nim na jakieś tematy?

– Na temat okupacji nie chciał rozmawiać. Był nieufny. Wierzył w Hitlera. Opowiadał mi wiele m.in. jak był u Hitlera na urodzinach oraz jak Hitler był u niego. Był - jak powiadał jego prawą ręką. Kiedyś była audycja w radiu, którą usłyszał. Był  obrażony, gdyż to jego winili między innymi, że to on morderca, że i on podpisywał wyroki. W rozmowie ze mną twierdził, że nigdy tego nie robił, a większość morderców, których zna z imiona i nazwiska zamieszkują w RFN. Dlatego nie chcą go wypuścić. Wielokrotnie próbowałem z nim rozmawiać na temat bursztynowej komnaty. Kiedyś mi tylko powiedział, że została wywieziona do Królewca i tam rzekomo powinna być.

Czy pamięta pan ostatnie spotkanie z Erichem Kochem?

– Pamiętam ostatni dzień mojej służby w pawilonie XIV.  Rano byłem u niego w celi i powiedziałem mu, że odchodzę na emeryturę. Pod koniec służby dał mi swoje zdjęcie wraz z dedykacją na odwrocie - jak sądzę - na pożegnanie.

Przez te osiem lat spędzonych w jego obecności zawsze pozostał dla mnie takim, jakim go zobaczyłem na początek. Od początku do końca był źle nastawiony.

Mimo wszystko, niewiadomo jakim by człowiek nie był, to obcowanie z takimi ludźmi jak on przez tyle lat spowoduje, że do obecności nawet największego wroga można się przyzwyczaić.

Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał  Wojciech Zenderowski.

Wojciech Zenderowski „Nowiny Barczewskie”, 1996, nr 6, s. 5.

 

Więcej:

Zdjęcia -  Erich Koch u władzy