wtorek, 29 lipca 2008

Wielki Gortat, zwycięska Polska! Włochy - Polska 74:75

Łukasz Cegliński, Bormio
2008-07-29, ostatnia aktualizacja 2008-07-30 08:44
Zobacz powiększenie
Od lewej: Adam Łapeta, Marcin Gortat, Łukasz Koszarek
Fot. Jerzy Gumowski / AG

Polska pokonała w towarzyskim meczu w Bormio wicemistrzów olimpijskich Włochów 75:74. Znakomicie zagrał Marcin Gortat (28 punktów, 13 zbiórek, 5 przechwytów), a zwycięski punkt z linii rzutów wolnych na trzy sekundy przed końcem zdobył Łukasz Koszarek.

ZOBACZ TAKŻE
SERWISY
Jaki Gortat w reprezentacji? »

Wtorkowy mecz w Bormio z jednej strony przypominał sparing najbardziej ze wszystkich spotkań, które rozegrali w tym roku koszykarze Mulego Katzurina, bo hala Pentagono to niewielki obiekt, na którego trybunach zasiadło ok. 300 kibiców. Z drugiej strony walka była bardzo ostra - Polacy po siedmiu sparingach nabrali i pewności siebie, i siły, natomiast Włosi zaczęli ostatni etap przygotowań do eliminacji do przyszłorocznych mistrzostw Europy (biało-czerwoni, jako gospodarze, mają zapewniony udział). Między zawodnikami iskrzyło.

Polacy zaczęli źle, a Włosi dobrze. Pierwsi popełnili w pierwszych akcjach mnóstwo strat - piłkę dał zabrać sobie z kozła Gortat, ruchomą zasłonę postawił Robert Tomaszek, Iwo Kitzinger zrobił kroki, Tomaszek spudłował spod kosza, a potem źle podał, wreszcie dwa szybkie faule popełnił Krzysztof Szubarga. Włosi prowadzili już 7:2, bo sami zaczęli mecz od agresywnej obrony i szybkiego poruszania się w ataku pozycyjnym. Grali ładnie i skutecznie.

Polacy w pewnym momencie mieli aż 10 punktów straty - po kolejnej świetnej akcji rozgrywającego Massimo Bullerego biało-czerwoni przegrywali już 7:17. Ale pierwszopiątkowi gracze gospodarzy szybko dostali zadyszki, a rezerwowi nie byli już tak dobrzy.

U Polaków było odwrotnie - ci, którzy wchodzili z ławki, grali lepiej niż podstawowi - Łukasz Koszarek lepiej prowadził grę niż Szubarga, Szymon Szewczyk był skuteczniejszy niż Tomaszek, wreszcie Michał Ignerski był dużo aktywniejszy niż szukający konfrontacji z rywalami Przemysław Frasunkiewicz.

Polacy przyspieszyli i zaczęły wychodzić im kontry - na 13:17 straty zmniejszył odważnym wejściem Kitzinger, a chwilę później po stracie Włochów wymianę podań między Koszarkiem, Frasunkiewiczem i Szewczykiem wsadem zakończył Ignerski. Była to najładniejsza akcja meczu!

Ignerski, który do przerwy zdobył 13 punktów, w końcówce pierwszej kwarty miał dwie zbiórki w ataku, a Koszarek z linii rzutów wolnych doprowadził do remisu po 19. Na pierwsze prowadzenie Polaków wyprowadził Ignerski (druga trójka z rzędu na 27:26 w 13. minucie).

Mecz był nerwowy - sporo fauli i kłótni z obu stron, Szubarga i Ignerski otrzymali od sędziego przewinienia techniczne. - To nie jest jakiś piątkowy mecz, to oficjalny mecz reprezentacji! - upominał trenera Mulego Katzurina jeden z arbitrów. Polacy uspokoili jednak rozgrzane głowy i powiększyli przewagę - w 15. minucie po dobrej akcji Koszarka z Gortatem było już 37:30.

Środkowy Orlando Magic był niesamowicie skuteczny - w pierwszej połowie zdobył aż 18 punktów, trafił 9 z 11 rzutów, z czego kilka z półdystansu. Gortat w drugim kolejnym meczu pokazał, że w reprezentacji Katzurina może być bardzo ważnym graczem w ataku. Kiedy Polacy mieli problemy (Włosi zmniejszyli straty do dwóch punktów), środkowy z NBA miał ważną zbiórkę w ataku i zdobył punkty. Po chwili kontratak koszem zakończył Paweł Kikowski, a w ostatniej sekundzie Gortat - znów pierwszy w kontrze - zdobył punkty wsadem. Do przerwy było 43:38 dla Polski.

W trzeciej kwarcie Gortat dorzucił kilka kolejnych koszy i Polacy utrzymywali przewagę, a po dobitce Tomaszka prowadzili nawet 53:44 w 26. minucie. Problemem Polaków znów była jednak obrona i mnóstwo fauli. Gortat kilka razy próbował pomagać i wtedy jego zawodnik zdobywał punkty. Włosi grali głównie najmocniejszym składem i doprowadzili do remisu po 53. Wówczas ważną trójkę trafił jednak Kikowski, a po chwili kolejną dorzucił Ignerski - po trzech kwartach biało-czerwoni prowadzili 59:56.

Ostatnią część od punktów z wejścia pod kosz rozpoczął Gortat, potem ważny rzut z półdystansu trafił Kikowski, a kiedy trzy punkty - z podania Gortata - zdobył Kitzinger, Polska prowadziła nawet 68:56. Gortat grał niesamowicie! Zbierał niemal każdą piłkę w obronie, był ważnym graczem ataku (kilka dobrych asyst), a na dodatek pięknie zablokował szarżującego na kosz Bullerego.

Ale cztery minuty przed końcem w grze Polski coś się zacięło. Grający najlepszy mecz tego lata Koszarek tracił siły (Szubarga i Kitzinger spadli za pięć fauli), zespół zwolnił i większym trudem znajdował pozycje w ataku. Włosi zdobyli kilka punktów i naciskali coraz bardziej.

96 sekund przed końcem, po nieudanej indywidualnej akcji Gortata (kroki), Polska prowadziła tylko 71:68, a piłkę mieli Włosi. Za trzy z czystej pozycji spudłował jednak Luca Vitali, a w kolejnej akcji sfaulowany został Ignerski - 28-letni skrzydłowy z linii trafił jednak tylko raz. Rywale szybko zdobyli cztery punkty (dwa po stracie pod koszem Kikowskiego). 72:72.

34 sekundy przed końcem Gortat zebrał piłkę po niecelnym rzucie Ignerskiego, dobił i było 74:72. Włosi wyrównali spod kosza 16 sekund przed końcem. Katzurin wziął czas.

Akcję rozpoczął Koszarek. Po ośmiu sekundach skorzystał z zasłony Gortata i wbił się pod kosz. 24-letni rozgrywający został sfaulowany i po czasie dla Włochów stanął na linii rzutów wolnych. Trafił pierwszy rzut, drugi spudłował. Włosi nie zdążyli zdobyć punktów. 75:74 dla Polski!

Włosi to nieco zapomniany wice - mistrz olimpijski z Aten (w finale przegrali z Argentyną). W światowym rankingu zajmują siódme, a w europejskim piąte miejsce. Obecnie są jednak w fazie zmiany pokoleniowej, a na dodatek z USA nie przyjechali dwaj gracze z NBA - Andrea Bargnani i Marco Belinelli. Ale dla zespołu Katzurina taka wygrana na wyjeździe, po emocjonującej końcówce, jest bardzo ważna. Skład rywali nie ma większego znaczenia.

W czwartek w Bormio rozpoczyna się trzydniowy turniej: Polska zagra kolejno z Włochami, Francją i Izraelem.

Włochy - Polska 74:75. Kwarty: 21:19, 17:24, 18:16, 18;16. Włochy: Bulleri 13 (2), Cittadini 11, Mancinelli 8, Cinciarini 7 (1), Fantoni 5 oraz Soragna 13 (1), Michelori 7, Amoroso 5 (1), Mordente 3, Vitali 2, Di Giuliomaria 2. Polska: Gortat 28, Kitzinger 5 (1), Frasunkiewicz 3 (1), Tomaszek 2, Szubarga 2 oraz Ignerski 19 (4), Kikowski 7 (1), Koszarek 6, Szawarski 3, Szewczyk 2.

Gortat: Czas dla reprezentacji »

Sędziowie obalą rząd?

Marcin Szymaniak 28-07-2008, ostatnia aktualizacja 29-07-2008 04:31

Dzień po zamachach w Stambule Trybunał Konstytucyjny rozpoczął dyskusję na temat delegalizacji rządzącej islamskiej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju

Trybunał Konstytucyjny w Stambule obraduje pod ochroną policji
źródło: AP
Trybunał Konstytucyjny w Stambule obraduje pod ochroną policji

Zakazywanie działalności partii islamskich to dla tureckiego sądownictwa nie pierwszyzna. Od 1960 roku sądy zakończyły żywot ponad 20 ugrupowań islamistycznych i kurdyjskich. Pierwszy raz jednak w obliczu delegalizacji stanęła partia rządząca. Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) w ostatnich wyborach uzyskała poparcie 46,6 proc. obywateli.

– Turcja jest na historycznym zakręcie. To tak, jakbyśmy jechali autobusem, w którym tylu chętnych chce przejąć kierownicę, że nikt nie może przewidzieć, w jakim kierunku pojedziemy – stwierdził w tygodniku „Time“ czołowy turecki komentator polityczny Cuneyt Ulsever.

AKP, popularna szczególnie na tureckiej prowincji, ma potężnego wroga w postaci świeckich elit w miastach obawiających się islamizacji państwa. Z szeregów armii, bastionu laickiej Turcji, co chwilę słychać pomruki niezadowolenia. Podczas gdy Trybunał Konstytucyjny rozpatrywał w poniedziałek sprawę AKP, inny turecki sąd wszczął postępowanie wobec 86 członków tajnej organizacji Ergenekon. Są oskarżeni o przygotowania do zamachu stanu. Spiskowcy, głównie emerytowani oficerowie, mieli gromadzić materiały wybuchowe i namawiać czynnych wojskowych do przystąpienia do planowanego puczu.

Od razu pojawiły się spekulacje, że aresztowanie członków Ergenekona to zemsta za próbę delegalizacji AKP. Władze temu zaprzeczają. – To dwie zupełnie odrębne sprawy – powiedział premier Recep Erdogan.

Wielu Turków łączy też z obradami członków Trybunału Konstytucyjnego niedzielny zamach w Stambule, w którym zginęło 17 osób, a 150 zostało rannych. Rządzący zrzucają odpowiedzialność na rebeliantów kurdyjskich, ale pojawiają się głosy, że zbieżność ataku z rozpoczęciem decydującego posiedzenia sądu nie może być przypadkowa.

Konflikt w Turcji zaczął się gwałtownie zaostrzać, gdy rządzący znieśli zakaz noszenia chust na uniwersytetach. Przez kraj przetoczyła się wtedy fala manifestacji. Turyści spędzający wakacje na tureckim zachodnim wybrzeżu, regionie najbardziej wrogim proislamskim liderom, mogą zobaczyć w tym roku w oknach wielu domów olbrzymie portrety Mustafy Kemala Atatürka, twórcy świeckiego państwa tureckiego. To demonstracja sprzeciwu wobec islamizacji.Napięcie osiągnęło szczyt, gdy do Trybunału Konstytucyjnego trafił wniosek o zdelegalizowanie AKP, zaprzestanie finansowania jej z budżetu państwa i wydanie zakazu działalności 70 czołowym członkom, w tym prezydentowi i premierowi. Powodem ma być naruszenie przez rządzących świeckiej konstytucji poprzez decyzję w sprawie islamskich chust.

Korzenie tureckiego konfliktu tkwią w odległej przeszłości. W 1923 roku władzę w kraju objął Mustafa Kemal, zwolennik laicyzacji i unowocześnienia kraju na modłę zachodnią. Zakazał modlitw w miejscach publicznych i noszenia tradycyjnych bród, zniósł przywileje imamów, a alfabet arabski zastąpił łacińskim. Rządził twardą ręką, przewidując, że gdyby zezwolił na wolne wybory, prowincja poparłaby ugrupowania religijne. Swą władzę oparł na armii, której kadry były wychowywane w duchu świeckości.

Gdy w 1950 roku doszło do wyborów, zwyciężyła Partia Demokratyczna (PD) – ugrupowanie islamskie, choć nie afiszujące się zbytnio ze swoją religijnością. Armia przeprowadziła zamach stanu, po którym muzułmański premier Adnan Menderes został stracony.Właśnie z PD wywodzi się AKP. Wraz z demokratyzacją kraju jej działacze pozwalali sobie na coraz więcej. Będąc burmistrzem Stambułu, Erdogan zapowiadał rebelię muzułmanów z pomocą Allaha i wzywał do wyjścia Turcji z NATO, piętnując sojusz jako „sługusa Ameryki“. Po przejęciu władzy na początku obecnej dekady AKP zaczęła nieoczekiwanie odnosić sukcesy w polityce gospodarczej i podjęła starania o przyjęcie Turcji do Unii Europejskiej.

Rozmowa „Rz”: Partia islamska i tak będzie nadal rządzić

Ilter Turan, Politolog z Uniwersytetu Bilgi w Stambule

Czy AKP to ugrupowanie kryptoislamistów?

Ilter Turan: Sama partia określa się jako ugrupowanie konserwatywne, daje do zrozumienia, że tworzy coś na kształt europejskich partii chrześcijańskich demokratów. Ich stanowisko w wielu sprawach odbiega jednak znacząco od tego, co prezentują centroprawicowe partie w Europie.

Rzeczywistym celem jest narzucenie prawa islamskiego?

Problem w tym, że to ugrupowanie wcale nie jest jednolite. Część chciałaby tworzyć partię podobną do europejskiej chadecji, inna część – ruch dążący do poddania życia społecznego regułom religijnym w znacznie większym zakresie. Nie sądzę jednak, aby kierownictwo Partii Sprawiedliwości i Rozwoju miało jakiś tajny plan narzucenia Turcji szarijatu.

Czy w razie delegalizacji AKP Turcja stanie w obliczu rewolty jej licznych zwolenników?

Nie, skądże. Cały konflikt odbywa się według reguł konstytucyjnych i przewiduję, że tak będzie nadal. Jeśli sąd zakaże działalności wszystkim 40 posłom, którym zarzucono niekonstytucyjne działania, AKP i tak będzie miała większość potrzebną do rządzenia. Z kolei w wypadku zdelegalizowania całej AKP jej członkowie staną się automatycznie posłami niezależnymi i można się spodziewać, że od razu utworzą nowe ugrupowanie. Pozostaną przy władzy, tylko pod innym szyldem. Największy problem będą mieli wtedy, gdy sąd zakaże działalności popularnemu premierowi Erdoganowi. Staną wówczas wobec konieczności wyboru nowego lidera, co nie będzie proste.

Rzeczpospolita

Rekordowa wygrana kusi Polaków

Jarosław Stróżyk 29-07-2008, ostatnia aktualizacja 29-07-2008 08:11

W Dużym Lotku do wygrania jest dziś aż 35 milionów złotych. Przed kolekturami ustawiają się kolejki

autor zdjęcia: Seweryn Sołtys
źródło: Fotorzepa

– Tak wysokiej kumulacji jeszcze nie było. 35 milionów złotych to absolutny rekord w historii losowań Dużego Lotka – mówi rzecznik Totalizatora Sportowego Piotr Gawron. – Zawdzięczamy ją sześciu kolejnym kumulacjom. Po cichu liczymy, że i tym razem nie padnie główna wygrana i następnym razem do wygrania będzie ponad 50 milionów złotych.

Jednak Polacy chcą tych pieniędzy już teraz. W całym kraju przed punktami Lotto ustawiają się długie kolejki. Każdy chce wygrać 35 milionów. Padną one łupem osoby, która dzisiaj poprawnie wytypuje sześć liczb.

– Drzwi się nie zamykają, tyle osób przychodzi – mówi Magdalena Karczmarek, prowadząca punkt Lotto przy ul. Żelaznej w Warszawie. – Ostatnie dni przed kumulacją to przynajmniej dwukrotny wzrost liczby klientów. Najpopularniejsza jest metoda na chybił trafił, ale gdy pula się zwiększa, coraz więcej klientów gra systemem. Potrafią wydać na zakład nawet kilkaset złotych – mówi Jolanta Tkaczyk z kolektury w sklepie Groszek przy ul. Przyjaźni w Lublinie.

Zbigniew Jaworowski, emeryt z Lublina, w Dużego Lotka gra tylko przy okazji większych kumulacji. – Szczęściu trzeba pomóc – mówi.

Stanisław Wayda z kolektury Totalizatora Sportowego na Rynku Kleparskim w Krakowie zakłady przyjmuje od 1957 roku. Przez te lata w jego kolekturze padło kilka szóstek: – Kulminacji graczy spodziewam się we wtorek. Będę przyjmował zakłady aż do godz. 21.53.

– Gram zawsze, gdy słyszę o kumulacjach. Stawki są wysokie, jest o co walczyć. Inne losowania opuszczam – tłumaczy Stefan Buchała, który zagrał w kolekturze na Rynku Kleparskim. – O tej rekordowej kumulacji dowiedziałem się na niedzielnej mszy u franciszkanów. Ksiądz mówił o niej na kazaniu, nawiązując do ewangelii na temat bogactwa – opowiada. Zagrał na chybił trafił. Żeby wygrać 35 milionów, wydał na los 20 złotych. Co zrobić z takimi pieniędzmi? – Dałbym trochę na dzieci potrzebujące pomocy i podzielił się z rodziną. I całe życie nic nie musiałbym robić – opowiada Kamil, uczeń technikum ze wsi Piątek (Łódzkie), który zagrał w Karakowie.

Językoznawca profesor Jerzy Bralczyk wydałby miliony na książki. – Szczególnie na niezwykle interesujące słowniki. Z pewnością byłyby to białe kruki.

– Sądzę, że przy obecnej sytuacji na giełdzie w dłuższej perspektywie opłacić mogłaby się inwestycja w akcje – uważa minister skarbu Aleksander Grad. Sam jednak nie zagra. – Nie mam instynktu hazardzisty i nie gram w totolotka. Nie skusi mnie nawet kumulacja – zapewnia.

Wygraną na warszawskiej giełdzie ulokowałby również jej prezes Ludwik Sobolewski. – I na pewno kupiłbym też apartament w jakimś bardzo wysokim wieżowcu gdzieś na świecie, bo lubię patrzeć z góry na wielkie miasto w nocy – dodaje.

Najwyższa w historii wygrana padła 2 czerwca 2004 roku w Warszawie i wynosiła ponad 20 milionów złotych. Do historii Dużego Lotka przeszedł też rok 1995. Wtedy po raz pierwszy dwie szóstki trafił jeden gracz.Zdarzają się też inne nietypowe sytuacje. – Było takie losowanie, kiedy w szóstkę trafiło ponad 30 osób. Wygrane nie były zbyt wysokie – wspomina Gawron.

Milionerzy z Nebraski

Najwyższe wygrane na świecie padają w amerykańskiej loterii Powerball. Rekord to 365 milionów dolarów w stanie Nebraska w 2006 roku. Nagroda została podzielona, bo na los złożyło się aż ośmiu pracowników farmy z miasta Lincoln. Wcześniej najwyższą wygraną mógł się poszczycić mieszkaniec stanu Oregon, który w 2005 roku skreślił sześć liczb wartych aż 340 milionów dolarów. W Europie najwyższe wygrane padają w loterii EuroMillions. Działa ona we Francji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Luksemburgu, Belgii, Szwajcarii, Portugalii, Irlandii i Austrii. Najwyższa wygrana, 180 milionów euro, została jednak podzielona pomiędzy mieszkańców Francji i Portugalii, którzy wytypowali poprawne liczby. W 2005 roku Irlandka Delores McNamara wygrała w EuroMillions 115,6 mln euro. Rekord we włoskim totku to 72 mln euro. Na szczęśliwy kupon zrzuciło się w 2005 r. dziesięciu klientów baru w Mediolanie. Z dobrodziejstw europejskich loterii chętnie korzystają Polacy, którzy w przypadku kumulacji specjalnie wyjeżdżają do Austrii lub Szwajcarii.

js

j.sad., tom, w.i., j.a., b.ch.

Masz pytanie, wyślij e-mail do autora: j.strozyk@rp.pl

Rzeczpospolita

Prezydent w nieustannej defensywie

Łukasz Warzecha 29-07-2008, ostatnia aktualizacja 29-07-2008 08:10

Lech Kaczyński z całym bagażem wpadek zawsze był łatwym celem. Teraz jednak zaczyna zbierać minusy nawet w sprawach, które miały być jego mocną stroną – pisze publicysta

autor zdjęcia: Jerzy Dudek
źródło: Fotorzepa

Jeśli ktoś liczył na to, że Lech Kaczyński będzie skuteczną przeciwwagą dla rządu Platformy, to musiał się zawieść. Prezydent jest w nieustającej defensywie, w ostatnim czasie także w sprawach, gdzie, wydawałoby się, można by liczyć na jego nieustępliwość.

W artykule „Pięćset ozorów mełło bez ustanku” Zdzisław Krasnodębski próbuje bronić prezydenta przez zestawienie go z Donaldem Tuskiem. Pisze: „Lech Kaczyński zbiera razy, ale trzeba o niego zabiegać […]. Tusk zbiera same pochwały, lecz można go ignorować”. Można oczywiście zawsze stwierdzić, że na tle innych polityków Lech Kaczyński wypada nieźle. Gdyby zestawić go nie z Tuskiem, lecz na przykład z Hugo Chavezem, wypadłby po prostu wspaniale. To jednak marna metoda samopocieszenia.

Głowa państwa polskiego na tle europejskich przywódców wypada jak naiwne dziecko

Lech Kaczyński od początku próbował budować swój wizerunek jako twardego męża stanu, który będzie bronił pozycji Polski bez oglądania się na opinię innych. Prezydent od samego początku zarzucał rządowi Tuska uległość wobec Rosji i Niemiec – nie bez racji. Jak jednak sam wypadł w momentach kluczowych? Dotąd były takie trzy: negocjacje w sprawie traktatu lizbońskiego, sprawa jego ratyfikacji oraz niezakończona jeszcze kwestia tarczy antyrakietowej. Oraz jedna sytuacja bardziej symboliczna, ale znacząca: obchody rocznicy rzezi na Wołyniu.

Omotany przez szczwane lisy

Na negocjacje w sprawie traktatu reformującego prezydent jechał do Brukseli, buńczucznie zapowiadając, że Polska nie ustąpi w kwestii sposobu głosowania w Radzie UE, broniąc koncepcji pierwiastka. Podczas obrad Lech Kaczyński kompletnie się pogubił, odesłał na bok kompetentnych negocjatorów, dał się omotać o niebo od siebie bardziej doświadczonym przywódcom Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii, po czym nie tylko zgodził się na system bardzo dla nas niekorzystny, ale jeszcze nie potrafił dopilnować, żeby ratujące twarz gwarancje w postaci mechanizmu z Joaniny zostały wprost wpisane do traktatu. Po powrocie ogłosił tę ewidentną porażkę jako swój wielki sukces.

Gdy Irlandia odrzuciła traktat lizboński, prezydent kilkakrotnie podkreślał w różnych wypowiedziach to, co dla każdego obserwatora mechanizmów rządzących Unią było oczywiste: iż trwa próba sił i jeśli Irlandia zostanie zmuszona do rozwiązania problemu, będzie to oznaczać, że w przyszłości wielkie państwa UE na tej samej zasadzie będą mogły zmusić do posłuszeństwa każdy mniejszy kraj – w tym Polskę. Następnie Lech Kaczyński udzielił wywiadu, w którym oznajmił, że póki sytuacja z Irlandią jest, jaka jest, traktat jest martwy. Jednak po spotkaniu z prezydentem Nicolasem Sarkozym ton uległ zasadniczej zmianie. Prezydent zapowiedział wręcz, że będzie namawiał swojego czeskiego odpowiednika do zmiany zdania w sprawie traktatu.

Te dwie naprawdę ważne sytuacje brutalnie obnażyły słabość zaplecza, charakteru i doświadczenia Lecha Kaczyńskiego. Prezydent nie sprostał konfrontacji ze szczwanymi lisami europejskiej sceny politycznej, po czym – co sprawiało szczególnie żałosne wrażenie – usiłował przekonywać, że wszystko jest, jak miało być.

Wystarczy pokrzyczeć

Skutki poczynań Lecha Kaczyńskiego są dla Polski znacznie poważniejsze niż dla niego samego. Liderzy największych państw Unii dostali bowiem czytelny sygnał, że pokrzykiwań polskiej głowy państwa można nie brać poważnie, gdyż nie są one niczym więcej jak retoryką na wewnętrzny użytek. Można wręcz założyć, że to właśnie doświadczenie z Brukseli pozwoliło Sarkozy’emu skutecznie wpłynąć na Lecha Kaczyńskiego w kwestii ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Prezydent Francji wiedział, że wystarczy trochę pokrzyczeć, trochę poklepać po ramieniu i sprawa zostanie załatwiona.

Czym różni się postawa Lecha Kaczyńskiego od postawy Donalda Tuska wobec Niemiec? Tam, gdzie łatwo jest krytykować, bo nie ma się mocy decyzyjnej, prezydent ochoczo wytyka rządowi uległość. Tam, gdzie sam może decydować, okazuje się tak samo uległy.

Owo „zabieganie” o prezydenta, o którym pisze prof. Krasnodębski, sprowadza się do normalnej, cynicznej, umiejętnej gry dyplomatycznej, w której nasi partnerzy mają rozpracowane wszystkie detale: profil psychologiczny Kaczyńskiego i jego współpracowników, ich kompetencje, słabe strony itd. Prezydent wypada na tym tle jak naiwne dziecko. Z tego „zabiegania” nic dla Polski nie wynika poza ostatecznym rezultatem: kapitulacją ze stanowiska, które wedle wcześniejszych zapowiedzi miało być bronione do upadłego.

Nie sprostał sprawie Wołynia

Kolejnym przykładem miękkości, przejawiającej się w najmniej pożądanym momencie, była postawa prezydenta wobec obchodów 65-lecia rzezi wołyńskiej. Szczególnie interesująco wypadło w tym kontekście skwapliwie przypomniane przez dziennikarzy przemówienie Jarosława Kaczyńskiego sprzed kilku lat, w którym – słusznie – wywodził, że kto nie nazywa rzezi wołyńskiej ludobójstwem, ten jest tchórzem. Lech Kaczyński w kontekście obchodów ani razu nie użył słowa „ludobójstwo”.

Co więcej, sprawa Wołynia – która zraziła do prezydenta cieszącego się ogromnym autorytetem ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego – pokazała, że prezydentowi lub jego otoczeniu brak wyczucia i elastyczności. Postępowanie Lecha Kaczyńskiego zostało odebrane jako lekceważenie kresowiaków i ich tragedii. Prezydent nie objął obchodów patronatem, nie pojawił się na nich, a list, który przysłał, był zbiorem obłych frazesów. A przecież istniały opcje pośrednie: można było objąć obchody patronatem, ale na nich nie być; przyjechać, ale wygłosić koncyliacyjne przemówienie; nie przyjeżdżać, ale przysłać twardy w tonie list.

Lech Kaczyński, który od rządu domaga się – i słusznie – pryncypialności w traktowaniu sporów historycznych między Polską a Niemcami, sam nie potrafi się do tej reguły zastosować w przypadku relacji między Polską a Ukrainą. Z tego punktu widzenia postawa rządu wobec Niemiec i prezydenta wobec Ukrainy niczym się nie różnią.

Choć może jednak tak. Niemcy pozostają mimo wszystko świadomi swej zbrodniczej roli. Ukraińcy tej świadomości nie mają, a UPA jest przez wielu tamtejszych polityków i historyków wprost gloryfikowana.

Można powiedzieć, że prezydent w tych wszystkich sprawach działa zgodnie z nakazami politycznego realizmu. Tyle że w układzie rząd – prezydent to rząd ma prawo bardziej ulegać nakazom politycznej taktyki, bo taka jest natura tego ciała. Prezydent ma pełnić rolę w dużej mierze symboliczną i tej roli w sprawie Wołynia Lech Kaczyński nie sprostał.

Podszepty dworaków

Pozostaje kwestia tarczy antyrakietowej. Zdzisław Krasnodębski pokpiwa z twardej postawy Radosława Sikorskiego, przyznaje jednak, że „wydaje się, że o ile szef dyplomacji rzeczywiście chciał wymusić na Amerykanach ustępstwa, aby utrzeć im nosa za ich arogancję, o tyle otoczenie premiera nigdy nie miało serca do tego projektu”.

To dość powszechna opinia: to Sikorski przekonał sceptycznego premiera, że jednak warto negocjować i ewentualnie zgodzić się na tarczę. Owszem, Sikorskiego z prezydentem dość mocno różni podejście do stosunków polsko-amerykańskich. Lech Kaczyński uważa je za dobro samo w sobie, podczas gdy minister spraw zagranicznych chciałby je ustawić na płaszczyźnie możliwie partnerskiej. Jednak – jak wynika również z tekstu prof. Krasnodębskiego – tak naprawdę potencjalnym sojusznikiem prezydenta w rządzie powinien być właśnie Sikorski! Tymczasem Lech Kaczyński ulega podszeptom konkurujących ze sobą dworaków, sugerujących tak absurdalne hipotezy jak ta, że Radosław Sikorski tłumaczył rozmowę premiera z wiceprezydentem USA Dickiem Cheneyem i celowo zniekształcał sens słów tego ostatniego.

Problemem prezydenta jest i było to, że jego otoczenie miało wyjątkową łatwość manipulowania jego emocjami. A w sporze z Sikorskim chodzi co najmniej w takim samym stopniu o emocje co o kwestie merytoryczne.

Czy ta prezydentura jest do uratowania? Coraz więcej wskazuje, że nie. Lech Kaczyński z całym ogromnym bagażem błędów i wpadek, skwapliwie wykorzystywanych przez nieprzychylne media i przeciwników politycznych, był zawsze łatwym celem. Fatalny dobór współpracowników pogłębiał zapaść Kancelarii Prezydenta. Teraz jednak prezydent zaczyna zbierać minusy za swoją miękkość i niekonsekwencję w sprawach, które miały być jego mocną stroną.

Pisał w opiniach

Zdzisław Krasnodębski

Pięćset ozorów mełło bez ustanku

Lech Kaczyński zbiera razy, ale trzeba o niego zabiegać – jak pokazał Nicolas Sarkozy w Paryżu. Tusk zbiera same pochwały, lecz można go ignorować – jak pokazała Angela Merkel w Gdańsku.

22.07.2008

Autor jest publicystą dziennika „Fakt”

Rzeczpospolita