niedziela, 20 listopada 2011

Triumf wschodzącego słońca


Japońskie zwycięstwo pod Savo należało do najbłyskotliwszych w całej II wojnie światowej.

Japończycy nie ponosili na Pacyfiku wyłącznie samych porażek
Japończycy nie ponosili na Pacyfiku wyłącznie samych porażek /Polska Zbrojna

Wojna na Pacyfiku kojarzy się zazwyczaj ze zwycięstwami amerykańskiej floty wojennej i wojsk lądowych. Sukcesy te wiązały się najczęściej ze zniszczeniem wielu okrętów, samolotów i śmiercią żołnierzy Imperium Wschodzącego Słońca. Japończycy nie ponosili jednak wyłącznie porażek. Ichnowoczesne okręty i dobrze wyszkolone załogi także potrafiły zaskakiwać przeciwnika.

Odwetowe naloty japońskiego lotnictwa

7 sierpnia 1942 roku amerykańscy marines wylądowali na Wyspach Salomona i zaatakowali oddziały japońskie przygotowujące lotnisko na Guadalcanal. Był to początek walk o panowanie nad całym archipelagiem. Gdyby Japończycy go zajęli, odcięliby Stany Zjednoczone od Gwinei i broniącej się coraz bardziej rozpaczliwie Australii. Przejęcie wysp przez Amerykanów oznaczałoby z kolei uzyskanie bazy wyjściowej do walki o południowy Pacyfik.

Pierwszy atak amerykański był udany. Marines zajęli planowane pozycje, a samoloty i okręty odparły odwetowe naloty japońskiego lotnictwa. 8 sierpnia wieczorem dowodzący amerykańskim zespołem lotniskowców wiceadmirał Frank Fletcher uznał jednak, że chwilowo musi się wycofać. Jego okrętom brakowało paliwa, wzmocnienia wymagało też nadszarpnięte lotnictwo pokładowe.

Zaatakować i zniknąć

Do osłony oddziałów znajdujących się na wyspach oraz floty transportowej pozostawiono osiem krążowników i 15 niszczycieli. Okręty te doskonale nadawały się do wspierania własnych wojsk lądowych pokładową artylerią i do służby dozorowej pomiędzy wyspami. Kierunek północny miały patrolować krążowniki ciężkie "Vincennes", "Quincy" i "Astoria" oraz dwa niszczyciele. Kierunek południowo-zachodni - "Chicago", australijska "Canberra" i dwa niszczyciele. Wschodnie wejście do cieśniny osłaniały krążowniki "San Juan" i "Hobart".

Fletcher sądził, że główną japońską odpowiedź na desant ma już za sobą. Mylił się jednak. Zaledwie kilka godzin po wycofaniu się zgrupowania lotniskowców amerykańskich w rejonie Wysp Salomona pojawił się potężny zespół wiceadmirała Gunichiego Mikawy. Siły japońskie wyruszyły zaraz po odebraniu wiadomości o amerykańskim lądowaniu na Guadalcanal.

Składały się z pięciu ciężkich krążowników ("Chokai", "Aoba", "Kako", "Kinugasa" i "Furutaka") i dwóch lekkich oraz niszczyciela. Były to jednostki nowoczesne, wyposażone w potężne maszynownie. Dzięki temu cały zespół mógł wykonać operację zaczepną z prędkością nawet 30 węzłów i zniknąć, zanim przeciwnik zdołałby zareagować.

ZOBACZ TAKŻE

Nocne ataki

Okręty japońskie zostały zaprojektowane z myślą o działaniach ofensywnych. Większość ich artylerii głównej znajdowała się w części dziobowej. Wszystkie krążowniki dysponowały też ponadprzeciętną liczbą wyrzutni torpedowych, a to sprawiało, że były wymarzonymi jednostkami do dokonania zaskakującego miażdżącego uderzenia. Idealnie nadawały się do nocnych ataków i właśnie pod osłoną ciemności zamierzał działać Mikawa.

Japończycy płynęli do celu, a jednocześnie wysyłali samoloty zwiadowcze i za wszelką cenę starali się uniknąć wykrycia przez lotnictwo alianckie. Mimo to krążowniki japońskie zostały zauważone aż dwukrotnie: przez amerykański okręt podwodny "S-38" i australijski samolot patrolowy Hudson. Alianci zlekceważyli jednak te doniesienia i nie nakazali bardziej szczegółowego rozpoznania sytuacji. Po zapadnięciu zmroku było już za późno...

Japoński Nelson

Plan japoński przewidywał prześlizgnięcie się cieśniną między niewielką wyspą Savo a Guadalcanal, następnie atak na zgromadzoną tam aliancką flotę desantową i okręty atakujące port Tulagi. Kilka minut po godzinie 23 flagowy krążownik "Chokai" wypuścił w powietrze dwa wodnosamoloty. Ich zadaniem było zrzucanie oświetlających flar na napotkane jednostki przeciwnika.

Japończycy osiągnęli maksymalną prędkość i niezauważenie wyminęli dwa amerykańskie niszczyciele stanowiące zewnętrzną linię dozoru. O godzinie 1.37 dostrzegli sylwetki dwóch alianckich krążowników. Wiceadmirał Mikawa nakazał wystrzelenie salwy torpedowej z dużej odległości i ciche zbliżenie się do przeciwnika.

ZOBACZ TAKŻE

Nie dostrzeżono zagrożenia

Tymczasem na pokładach dozorujących na kierunku południowo-zachodnim "Canberry" i "Chicago" zagrożenia w ogóle nie dostrzeżono. Dowódcy obu jednostek zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje, dopiero gdy wodnosamolot zrzucił nieopodal pławy oświetlające. W tym samym momencie idące na czele Japończyków "Chokai" i "Furutaka" otworzyły ogień do "Canberry".

Australijczycy nie zdołali ani razu strzelić. Choć ich okręt zwiększył prędkość, szczęśliwie uniknął pocisków i skierował lufy na przeciwnika, to pierwsze granaty japońskie zniszczyły platformę kompasów, mostek i stanowisko odpalania torped. Trzy minuty później kanonadę rozpoczęły również "Aoba" i "Kako". Łącznie "Canberra" zaliczyła 24 trafienia pociskami kalibru 203 milimetrów. Ster przestał reagować. Liczący 819 osób załogi okręt stracił 193 członków załogi (zostali zabici lub ranni). Pozostałych zaczęły zdejmować z pokładu towarzyszące niszczyciele.

Torpeda odrywa dziób okrętu

Drugi aliancki krążownik, USS "Chicago", zignorował sygnały ostrzegawcze z "Canberry" i nie zareagował nawet na przeciwtorpedowy zwrot płynącego z przodu Australijczyka. Dopiero kiedy z ciemności wyłoniły się sylwetki japońskich okrętów, dowódca jednostki, komandor Howard D. Bode, nakazał otwarcie ognia pociskami świetlnymi. Te jednak nie zadziałały.

"Chicago" nie uchronił się przed torpedą - minutę po ogłoszeniu alarmu jedna oderwała dziób okrętu. Obok "Chicago" przedefilował cały strzelający do niego zespół japoński. Na szczęście podkomendni wiceadmirała Mikawy nie mieli czasu na dobijanie przeciwnika. Krążownik - poza torpedą - został trafiony tylko jednym ciężkim granatem. Amerykański dowódca był w takim szoku, że nie ostrzegł przed nieprzyjacielem innych okrętów w rejonie. Straty uchodzącemu na północ zespołowi japońskiemu próbowały jeszcze zadać niszczyciele "Bagley" i "Patterson", ale celny ogień zmusił je do zawrócenia.

ZOBACZ TAKŻE

  • Gdyby zachodni alianci zdecydowali się na uderzenie gdzie indziej niż w Normandii. Niniejszy tekst opowiada o sytuacji politycznej i militarnej, która doprowadziła do krwawej jatki, znanej z filmu "Szeregowiec Ryan", oraz jej powojennych konsekwencjach. Dziś publikujemy część pierwszą artykułu. więcej »

Prosta taktyka

Dowódcy krążowników "Vincennes", "Quincy" i "Astoria" (podobnie jak w zespole południowo-zachodnim) spali albo odpoczywali w swoich kwaterach. Nie wierzyli w możliwość ataku nieprzyjacielskich sił nawodnych (namierzyłyby ich przecież samoloty albo radar) i pierwsze salwy w swoim kierunku wzięli za pomyłkę sojuszniczego patrolu południowego. Podzieleni na dwie równoległe linie Japończycy wzięli Amerykanów w dwa ognie i kolejno eliminowali trzy ciężkie krążowniki.

Japońska taktyka była prosta i nie wymagała zaawansowanej techniki. Flagowy "Chokai" oświetlał cel, na którym reszta zespołu miała skupić ostrzał. Amerykanie zorientowali się w sytuacji dopiero w momencie, kiedy nie byli w stanie skutecznie odpowiedzieć ogniem. Najlepiej radziła sobie załoga krążownika "Quincy".

"Walcie, ile można"

Jego dowódca kazał przeciąć szyk jednej z grup japońskich. Zdawał sobie sprawę z bliskiego końca i wydał ostatni rozkaz: "Walcie, ile można". "Quincy" zdobył "bramkę honorową" dla swojego zespołu - jego pocisk rozbił wieżę głównego kalibru na "Chokai" i eksplodował w kabinie operacyjnej. Podobnie jak po zwycięstwie w bitwie o Pearl Harbor, Japończycy nie poszli za ciosem i zawrócili na północ. Tym samym aliancka flota desantowa pozostała nienaruszona, mimo że ponad połowa strzegących jej ciężkich jednostek poszła na dno.

Amerykanie o bitwie pod Savo, która kosztowała stronę aliancką ponad tysiąc zabitych, mówią bardzo niechętnie. Stracili cztery nowoczesne, drogie okręty wojenne (łącznie z australijską "Canberrą"), jeśli nie liczyć USS "Chicago", który już nigdy nie wrócił do służby i został zezłomowany. Dowódca tego okrętu Howard D. Bode obwiniał się za klęski wkrótce po bitwie popełnił samobójstwo.

ZOBACZ TAKŻE

  • Zestrzelony nad Pacyfikiem przez 47 dni dryfował na oceanie, broniąc się zarówno przed kulami wroga, jak i szczękami wygłodniałych rekinów. Wyszedł zwycięsko ze starcia z psychopatycznym komendantem. Zdobył miłość kobiety, która była poza zasięgiem jego możliwości. Mowa o Louisie Zamperinim. więcej »

Pyrrusowe zwycięstwo

Bilans imperialnej marynarki wojennej popsuło inne wydarzenie. Rankiem 10 sierpnia powracające do bazy krążowniki japońskie zostały zauważone przez amerykański okręt podwodny "S-44". Jego dowódca, kapitan John R. Moore, zdołał podejść do przeciwnika i umieścić aż cztery torpedy w burcie krążownika "Kako".

Cenny okręt zatonął wraz z 71 członkami załogi. Mimo dużego taktycznego sukcesu wiceadmirał Mikawa nie osiągnął celu strategicznego - flota desantowa aliantów i oddziały marines na wyspie pozostały nienaruszone. Z czasem miało to doprowadzić do klęski japońskiej na Wyspach Salomona. Utracone krążowniki alianckie dosyć łatwo dało się zastąpić. Poza tym to nie okręty tej klasy miały zadecydować o wyniku działań na Pacyfiku, lecz lotniskowce (i w pewnym stopniu pancerniki).

Maciej Szopa

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL

Polska Zbrojna

Koniec ery Zapatero? Dziś wybory w Hiszpanii


W Hiszpanii odbywają się dziś przedterminowe wybory parlamentarne. Po siedmiu latach rządów socjalistów z partii PSOE Jose Luisa Zapatero i trzech latach katastrofalnego kryzysu gospodarczego wyborcy prawie na pewno opowiedzą się za centroprawicową Partią Ludową.

Jose Luis Zapatero
Jose Luis Zapatero /AFP

Niektórzy przewidują, że dojdzie do największej w historii porażki rządów socjalistów, którzy zostaną ukarani za pogrążenie gospodarki i rekordowe bezrobocie. Bez pracy jest 5 mln Hiszpanów, czyli 21,52 proc. obywateli, w tym 45,8 proc. ludzi młodych. Według analityków wzrost pod koniec 2011 r. nie powinien przekroczyć 0,8 proc., a Hiszpanii znowu grozi recesja.

Na czele rządu prawdopodobnie stanie lider Partii Ludowej (PP) Mariano Rajoy. Rząd pod jego wodzą ma szansę na zdobycie absolutnej większości w parlamencie.

Według badań instytutu Metroscopia PP uzyska 14,5 pkt proc. przewagi nad Hiszpańską Socjalistyczną Partią Robotniczą (PSOE). Przy poparciu 45,4 proc. może liczyć na blisko 196 mandatów w 350-osobowym Kongresie Deputowanych. PSOE może spodziewać się poparcia blisko 31 proc. i zdobycia 110-113 mandatów.

Hiszpanie wybiorą 350 deputowanych i 208 senatorów. Oprócz PSOE i PP w wyborach do dwuizbowych Kortezów wystartuje też ok. 20 partii regionalnych i narodowych, jednak wiele z nich nie ma szans na wejście do parlamentu ze względu na skomplikowany system wyborczy, który faworyzuje duże i regionalne ugrupowania.

Do głosowania uprawnionych jest 36 milionów Hiszpanów w tym liczącym blisko 47 milionów ludzi kraju.

Lokale wyborcze będą czynne do godziny 20. Wstępnych wyników należy spodziewać się jeszcze wieczorem w niedzielę.

Zapatero musi odejść

Po blisko ośmiu latach rządów socjalistyczny premier Zapatero, którego polityka społeczna odcisnęła się liberalnym piętnem w tradycyjnie katolickim kraju, m.in. legalizacją małżeństw między osobami tej samej płci i zniesieniem nauczania religii w szkołach, stał się obiektem powszechnej krytyki w związku z politykę gospodarczą.

Zapatero ustępuje w chwili, gdy 46 proc. młodych Hiszpanów jest bezrobotnych, stopa ogólnego bezrobocia (21,5 proc.) jest dwukrotnie wyższa od średniej europejskiej, a agencja ratingowa Moody's może obniżyć rating Hiszpanii z Aa2 do Aa3, koszt zadłużenia kraju jest niebezpiecznie wysoki z uwagi na rozlewający się w Europie kryzys, inwestorów silnie niepokoją widoki na hiszpański wzrost gospodarczy. Także poziom zadłużenia hiszpańskich regionów budzi niepokój, podobnie jak kondycja opieki medycznej.

Zapatero po pierwsze najpierw zaprzeczał, a potem z opóźnieniem i chaotycznie reagował na kryzys gospodarczy kraju, pęknięcie bańki w sektorze nieruchomości, który przez niemal dekadę nakręcał hiszpańskie PKB, lecz w rezultacie cześć domów i mieszkań stoi pusta (ponad 3,4 mln), a część ludzi nie ma gdzie mieszkać.

Zapatero odchodzi jako polityk niepopularny, któremu wyborcy nie dali kredytu zaufania do wprowadzenia ostrych środków oszczędnościowych, by chronić Hiszpanię przed atakami rynków obligacji.

Już wcześniej w tym roku postanowił nie ubiegać się o kolejną kadencję.

Był zupełnie nieznany

51-letni dziś Zapatero był zupełnie nieznany Hiszpanom, gdy w lipcu 2000 roku, po ostrej walce wewnętrznej, został wybrany na sekretarza generalnego partii socjalistycznej PSOE, w konsekwencji historycznej klęski wyborczej socjalistów, która umożliwiła wtedy konserwatywnej Partii Ludowej (PP) zdobycie absolutnej większości.

Wnuk żołnierza republikańskiego, rozstrzelanego przez frankistów w czasie wojny domowej w 1936 r., urodził się w Leon (północny-zachód Hiszpanii) 4 sierpnia 1960 roku. Wychowany w rodzinie o lewicowych tradycjach wstąpił do PSOE w wieku 18 lat, w momencie gdy w Hiszpanii zaczęto przywracać demokrację. Po raz pierwszy został deputowanym z Leon w 1986 roku, i przez dłuższy czas był najmłodszym członkiem izby deputowanych.

Wyskakując jak meteor na front sceny politycznej, szef PSOE postawił sobie za zadanie modernizację partii. Był jednym z promotorów nurtu odnowicielskiego o nazwie "Nueva Via" ("Nowa droga"), który przypominał "trzecią drogę" brytyjskiego laburzysty Tony'ego Blaira.

Rozpoczął dzieło modernizacji i reformy PSOE, po licznych kryzysach wewnętrznych, szkodzących wizerunkowi partii.

Do wyborów w 2004 roku prowadził partię m.in. pod hasłem wyprowadzenia hiszpańskich sił z Iraku. Przewagę miała wówczas PP, ale szok po zamachach w Madrycie z 11 marca 2004 roku spowodował zmianę w nastrojach i Zapatero wygrał.

W 2008 roku po wygranych ponownie przez socjalistów wyborach parlamentarnych utrzymał stanowisko na kolejną kadencję.

Zmarł Olgierd Budrewicz - dziennikarz i podróżnik


Zmarł Olgierd Budrewicz, dziennikarz i pisarz, który odwiedził i opisał ponad 160 krajów, varsavianista pasjonujący się dziejami stolicy Polski. Miał 88 lat. Informację o śmierci podróżnika potwierdziła córka dziennikarza.

Olgierd Budrewicz / fot. W. Wasyluk
Olgierd Budrewicz / fot. W. Wasyluk /REPORTER

Budrewicz był autorem licznych reportaży zagranicznych wydanych w kilkudziesięciu książkach, programów telewizyjnych, scenariuszy i komentarzy do dokumentów filmowych. Tworzył publicystykę poświęconą zagadnieniom polonijnym, przewodniki i publikacje podróżnicze. Wydał wiele książekpoświęconych historii i współczesności Warszawy, artykułów, felietonów, szkiców i esejów. Napisał m.in. "Baedeker warszawski", "Podróże do czterech rogów świata" i "Byłem wszędzie".

- Do końca pisał. Ostatnio zajmował się książką na temat Hiszpanii i oczywiście Warszawą - powiedziała córka pisarza Ewa Budrewicz-Wałaszewska.

- W swej pracy był bardzo odważny - udawał się w miejsca, z których mógł nie wrócić - tak jak później Ryszard Kapuściński - powiedział dziennikarz Stefan Bratkowski. Jak dodał, oprócz zagranicznych podróży, najważniejszą pasją Budrewicza była Warszawa.

- Był ciekawym i wszechstronnym dziennikarzem, uroczym człowiekiem i dobrym przyjacielem - wspominał Budrewicza Bratkowski.

Olgierd Budrewicz urodził się 10 lutego 1923 roku w Warszawie. Był absolwentem Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, podczas II wojny był żołnierzem Armii Krajowej i uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Po zakończeniu wojny współpracował jako dziennikarz m.in. z "Przekrojem", "Tygodnikiem Warszawskim" i "Słowem Powszechnym".

Warszawa dla Budrewicza nie była tylko światem dzieciństwa. Przeżył tu okupację, a podczas Powstania Warszawskiego walczył na ukochanym Żoliborzu. Tu rozpoczął na tajnych kompletach studia prawnicze, które ukończył po wojnie. Jednak jako aplikant sądowy przepracował zaledwie jeden dzień. Został reporterem warszawskich gazet.

W 1956 roku Budrewiczowi udało się wyjechać z Polski. Na statku handlowym, jako praktykant sypiący węgiel pod kotły, dotarł do Kairu i Bejrutu. Na kartach "Byłem wszędzie" wspomina iluminację tych miast, która po szarości ówczesnej Warszawy oszołomiła go. To właśnie z Bejrutu Budrewicz wysłał pierwszy artykuł do "Przekroju" i został korespondentem tego pisma.

Budrewicz dotarł do ponad 160 państw, do niektórych jako pierwszy polski dziennikarz. Wydał ponad 20 książek, w których opisywał wielkie miasta, przedstawiał niezwykłych ludzi, z którymi się przyjaźnił. Przez karty "Byłem wszędzie" przewija się galeria postaci ze wszystkich kontynentów i oczywiście z Warszawy.

W książce "Olgierda Budrewicza słownik warszawski" przedstawił kilkaset haseł poświęconych postaciom, miejscom, instytucjom i pojęciom związanym ze stolicą uzupełnionych humorystycznymi ilustracjami Juliana Bohdanowicza. "Warszawa zawsze była moim miastem, miastem które jest mi bliskie, które kocham i o którym piszę." - mówił Budrewicz podczas promocji publikacji w lutym tego roku.

W "Słowniku" przedstawił sylwetki znanych stołecznych miejsc takich jak cukiernia Bliklego, kawiarnia Czytelnika czy ciesząca się złą sławą praska ulica Brzeska. Wśród haseł znalazły się także opisy nierozerwalnie związanej ze stolicą Syrenki warszawskiej oraz Pałacu Kultury i Nauki, a także pojęcie "cwaniactwa", rozpowszechnionego w powiedzeniu "nie masz cwaniaka nad warszawiaka".

W czerwcu 2011 roku Budrewicz został uhonorowany przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bogdana Zdrojewskiego złotym medalem "Zasłużony Kulturze - Gloria Artis". Był wielokrotnie odznaczany za zasługi dla Państwa, m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Był członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Związku Literatów Polskich, ZAIKS-u, Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, a także członkiem Oddziału Polskiego The Explorers Club.

Papież w Afryce: Zasługujecie na miłość i szacunek

Rozmiar tekstu: A A A


Benedykt XVI podczas niedzielnej mszy w mieście Kotonu w Beninie zaapelował do chorych na AIDS i cierpiących na inne choroby o odwagę. W homilii papież podkreślił, że każdy chory i biedny zasługuje na miłość i szacunek.

Benedykt XVI w Beninie
Benedykt XVI w Beninie /PAP/EPA

W czasie mszy na stadionie w głównym mieście Beninu z udziałem dziesiątków tysięcy wiernych, przybyłych z wielu krajów zachodniej Afryki, Benedykt XVI powiedział: "Chciałbym zwrócić się z serdecznością do wszystkich, którzy cierpią, do chorych, do tych dotkniętych AIDS i innymi chorobami, do wszystkich zapomnianych przez społeczeństwo. Miejcie odwagę!".

- Papież jest wam bliski w modlitwie i we wspomnieniu. Miejcie odwagę! Jezus chce identyfikować się z małymi, chorymi, chce podzielać wasze cierpienie i rozpoznać w was braci i siostry, by uwolnić was z wszelkiego zła, z wszelkiego cierpienia. Każdy chory, każdy biedny zasługuje na nasz szacunek i naszą miłość, ponieważ poprzez niego Bóg wskazuje nam drogę do Nieba - podkreślił Benedykt XVI.

W homilii mówił również, że Jezus chciał "przybrać oblicze wszystkich, którzy cierpią z głodu i pragnienia, cudzoziemców, tych, którzy są nadzy, chorzy albo uwięzieni, wszystkich cierpiących i zepchniętych na margines". - Nasze postępowanie wobec nich zostanie zatem uznane za naszą postawę wobec samego Jezusa - przypomniał.

- Dzisiaj wciąż, tak, jak dwa tysiące lat temu, przyzwyczajeni do postrzegania oznak królewskości w sukcesie, potędze, pieniądzach i władzy, z trudem akceptujemy takiego króla, który staje się sługą najmniejszych, najbiedniejszych, króla, którego tronem jest krzyż - powiedział papież.

Wskazał następnie: "Dla Niego panowanie to służenie. Prosi nas właśnie o to, by podążać za nim na tej drodze, by służyć, być gotowym na krzyk biednego, słabego, zepchniętego na margines".

- Jezus wprowadza nas do nowego świata, świata wolności i szczęścia. Także dzisiaj wiele związków ze starym światem, wiele obaw więzi nas i uniemożliwia życie w wolności i szczęściu. Pozwólmy, by Chrystus uwolnił nas z tego starego świata - apelował Benedykt XVI. Następnie dodał, że "w tym nowym świecie sprawiedliwość i prawda nie są parodią", to świat "wewnętrznej wolności i pokoju z nami samymi, z innymi i z Bogiem".

Papież wyznał wreszcie: "Wielką radość sprawia mi odwiedzenie po raz drugi tego drogiego kontynentu afrykańskiego, w ślad za moim błogosławionym poprzednikiem, papieżem Janem Pawłem II. Przybywając do was, do Beninu, kieruję orędzie nadziei i pokoju".

- Kościół w Beninie otrzymał wiele od misjonarzy: to on powinien zanieść to orędzie nadziei ludom, którzy nie znają jeszcze lub już Pana Jezusa - podkreślił Benedykt XVI. Wezwał następnie do "troski o ewangelizację w waszej ojczyźnie oraz wśród ludów waszego kontynentu i całego świata".

- Niedawny Synod Biskupów dla Afryki przypomina usilnie: człowiek nadziei, chrześcijanin, nie może być obojętny wobec swoich braci i sióstr. Stałoby to w całkowitej sprzeczności z postawą Jezusa. Chrześcijanin jest niestrudzonym budowniczym jedności, pokoju i solidarności - zauważył Benedykt XVI.

INTERIA.PL/PAP

Jak wykorzystać Narodowe Siły Rezerwowe? Pomysły są


W Ministerstwie Obrony Narodowej trwają prace nad zmianami w Narodowych Siłach Rezerwowych. Chodzi o stworzenie takich mechanizmów, które poprawią wykorzystywanie obecnych 10 tysięcy ochotników tej formacji i sprawią, że ludzie zaciągający się do NSR będą chcieli zostać w wojsku na dłużej.

Gen. Waldemar Skrzypczak / fot. J. Bielecki
Gen. Waldemar Skrzypczak / fot. J. Bielecki /East News

Nad zmianami pracuje były dowódca Wojsk Lądowych a obecnie doradca szefa MON, generał Waldemar Skrzypczak. Jak mówi - pomysłów na usprawnienie funkcjonowania NSR ma wiele.

Jednym z nich ma być rezygnacja z zewnętrznych firm ochraniających obecnie jednostki wojskowe. Pieniądze wydawane na to przez MON pójdą na stworzenie zwartych pododdziałów ochrony utworzonych z ochotników NSR.

Jak tłumaczy generał Skrzypczak, żołnierze tacy będą ochraniali jednostkę macierzystą, a przy okazji będą mieli blisko na poligon i będą odbywali te same ćwiczenia co wojsko zawodowe.

Kolejnym zagadnieniem, nad którym pracuje Skrzypczak, jest usprawnienie systemu przygotowującego żołnierzy NSR do służby w armii. Doradca szefa MON uważa, że trzeba stworzyć tak zwaną ścieżkę rozwoju dla szeregowych, podoficerów i oficerów rezerwy tworząc szkoły dla tych osób.

Generał Skrzypczak przewiduje, że w pierwszym kwartale przyszłego roku zmiany powinny zacząć już obowiązywać. Do tego czasu muszą powstać dokumenty koncepcyjne, które trafią do Sztabu Generalnego.

Będzie w nich zapisany również system motywacyjny, który zachęci żołnierzy Narodowych Sił Rezerwowych do pozostania w wojsku na dłużej. Zdaniem Skrzypczaka ochotnicy z NSR - jeśli zainwestują w szkolenie i ćwiczenia - powinni być odpowiednio nagradzani. "Jeśli ktoś zdobywa uprawnienia na prowadzenie pojazdów z materiałami niebezpiecznymi w cywilu, to czemu nie zapłacić mu za to trzykrotnego wynagrodzenia w NSR?" - podkreślił generał Skrzypczak.

Nabór do Narodowych Sił Rezerwowych ruszył 1 lipca 2010 roku. Niestety - mimo oczekiwań kierownictwa MON - nie wywołał entuzjazmu u potencjalnych ochotników. Już po kilku miesiącach zmieniono nieco kryteria. Zmodyfikowano - wygórowane wówczas - egzaminy między innymi ze sprawności fizycznej. Ale i tak nie udało się zwerbować do końca 2010 roku zakładanych 10 tysięcy ochotników.

W bieżącym roku wymyślono, że akces do NSR będzie ułatwiał w przyszłości przejście do służby zawodowej.

Utworzenie Narodowych Sił Rezerwowych to zapowiedź z expose premiera Donalda Tuska z 2007 roku. Mówiąc o likwidacji służby zasadniczej obiecał wtedy uzawodowienie wojska i liczebność armii na poziomie 100 tysięcy. Kolejne 20 tysięcy mieli stanowić właśnie żołnierze NSR.

11 listopada w Warszawie według niezależnych obserwatorów


Niedopuszczalne użycie siły przez policję wobec osób zatrzymanych i nieagresywnych; słuszne jej użycie na pl. Konstytucji; wątpliwość, czy działania policji na pl. Na Rozdrożu były wystarczające - tak Helsińska Fundacja Praw Człowieka ocenia zajścia 11 listopada.

11 listopada w stolicy / fot. L. Szymański
11 listopada w stolicy / fot. L. Szymański /PAP

Na stronach internetowych HFPC przedstawiono ocenę tych wydarzeń dokonaną przez 24 niezależnych obserwatorów Fundacji.

W raporcie stwierdzono, że policja godząc się na zablokowanie przez demonstrantów z Kolorowej Niepodległej ul. Marszałkowskiej, skutecznie odizolowała od siebie uczestników Kolorowej i Marszu Niepodległości.

Według HFPC policja "odpowiadając na czynny atak części demonstrantów zgromadzonych na pl. Konstytucji, użyła proporcjonalnych i odpowiednich środków". Od momentu użycia siły przez uczestników demonstracja ta przestała korzystać z przymiotu pokojowej i uzasadniała użycie środków przymusu bezpośredniego - podkreślono.

Za "zdecydowanie niedopuszczalne i wymagające wyjaśnienia" Fundacja uznała użycie siły przez policję wobec już zatrzymanych i nieagresywnych demonstrantów. "Używanie bezpośrednich środków przymusu, gdy uczestnik zgromadzenia jest bezbronny i nie jest agresywny, stanowi nadużycie władzy przez policję" - podkreślono.

"W związku z zaistniałymi wydarzeniami po rozwiązaniu Marszu Niepodległości na placu Na Rozdrożu można postawić pytanie, czy zastosowane przez policję środki były wystarczające" - uznała HFPC.

Przed godz. 12 obserwatorzy zauważyli na Nowym Świecie grupę ok. 100 młodych ludzi, w większości w kominiarkach, idących w stronę ronda de Gaulle'a. Zostali oni zawróceni przez policjantów, którzy biegnąc za nimi, uderzali pałkami biegnących. Po drugiej stronie ulicy zatrzymano dwie osoby. "Jedna z nich skulona pod ścianą została otoczona przez trzech policjantów. Obserwatorzy zauważyli, że policjanci otaczając tę osobę, używają pałek" - napisano.

Obserwatorzy nie mają własnych informacji o powodach akcji policji, która podawała, żegrupa tych osób zaatakowała "ludzi świętujących odzyskanie niepodległości". "Świadkowie zdarzenia w rozmowach z obserwatorami podawali szereg różnych, niewykluczających się wzajemnie powodów, m.in. od ataku jednego z antyfaszystów na członka grupy rekonstrukcyjnej zmierzającej na miejsce oficjalnej defilady, przez starcie kilkuosobowej grupy skinów i antyfaszystów, po atak antyfaszystów na policję" - podano. Obserwatorzy nie byli w stanie ocenić tej interwencji wobec osób, które potem weszły do kawiarni Nowy Wspaniały Świat.

Obserwujący wiec Kolorowej podkreślili, że ok. godz. 13.20 manifestujący, bez wyraźnego znaku ze strony organizatorów, przerwali kordon policji i przesunęli się na pozostałe dwa pasy jezdni. "Policjanci nie używali pałek ani żadnych innych środków przymusu. Kiedy protestujący przedarli się przez kordon policji i zajęli tory tramwajowe oraz dwa pozostałe pasy jezdni, policja stworzyła kordon wszerz obu jezdni ul. Marszałkowskiej, oddzielając zgromadzenie od strony pl. Konstytucji" - podano.

Jak podaje HFPC, przed godz. 16 przeciwnicy Kolorowej próbowali parokrotnie ją zaatakować. Przy każdej z trzech prób policja prosiła o rozejście się, ostrzegając przed użyciem siły. Przy pierwszej potencjalni napastnicy rozeszli się; przy drugiej i trzeciej atakujący próbowali dostać się do Kolorowej bocznymi ulicami i bramami. "Napastnicy zaczęli rzucać przedmiotami w kierunku zgromadzenia Kolorowa Niepodległa; doszło do interwencji policji. Ok. godz. 16.30 sytuacja została opanowana" - podano.

Osoba, która nie była uczestnikiem żadnego z tych zgromadzeń, zgłosiła obserwatorowi, że gdysamochodem ok. godz. 15.20 mijała na ul. Mokotowskiej oddział policji, jedni kazali zatrzymać się, a inni - jechać dalej. "Policjanci zaczęli bić pałkami w bok samochodu, uszkadzając w kilku miejscach bagażnik oraz lusterko" - podano. Od funkcjonariusza komisariatu przy ul. Wilczej kierowca usłyszał: "No wie pan, jak pan tam jedzie, to tam gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą" - stwierdza raport.

Ośmiu obserwatorów początku Marszu Niepodległości na pl. Konstytucji "nie zauważyło liderów zgromadzenia ani jego służb porządkowych". Przed godz. 15 w stronę policji demonstranci przy ul. Pięknej zaczęli rzucać pierwsze race, a następnie kamienie, butelki i deski. Policja wzywała do zaprzestania działań bezprawnych, ostrzegając, że użyje przymusu.

Obserwatorzy zauważyli, że grupa uczestników zgromadzenia za pomocą pałek bądź kijów uderza w funkcjonariuszy. Odpowiadali oni użyciem pałek, nie przełamując szyku i starając się odpędzać atakujących. Policja użyła armatek wodnych oraz gazu łzawiącego. Ponadto zwarte oddziały policji wypierały atakujących z pl. Konstytucji, rozdzielając ich na trzy grupy. Obserwatorzy zauważyli szkody; m.in. zniszczony bruk, uszkodzony przystanek autobusowy, zniszczony samochód policji.

Na pl. Konstytucji obserwatorzy widzieli samochód policji z urządzeniem LRAD. "Możemy wyrazić nadzieję, że urządzenie to - zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa - mogło być wykorzystane tylko do nadawania głośnych komunikatów adresowanych do uczestników zgromadzenia. Podkreślamy, że zgodnie z prawem nie można używać urządzenia LRAD do nadawania sygnału ogłuszającego w stosunku do uczestników zgromadzenia" - napisano.

Czterech obserwatorów oglądało przejście Marszu Niepodległości pod pomnik Romana Dmowskiego na pl. Na Rozdrożu. "Przemarsz miał swoich liderów. Spora część uczestników marszu miała zasłoniętą twarz" - podano. Wielu uczestników niosło zapalone race, wybuchały petardy. W trakcie marszu nie było interwencji policji. Zaniepokojenie HFPC wzbudziły "zbyt małe oddziały policji ochraniającej przemarsz, co w konsekwencji mogło negatywnie wpłynąć na zabezpieczenie zgromadzenia przy pomniku".

Sześcioro obserwatorów na pl. Na Rozdrożu stwierdziło, że "policja praktycznie w ogóle nie zabezpieczała terenu placu; oddziały policji były rozlokowane jedynie na jego obrzeżach". Obserwator był świadkiem, jak grupa uczestników wykrzykiwała agresywne hasła pod adresem dziennikarza TVN24.

Zdaniem HFPC wraz z gromadzącym się tłumem na placu było coraz bardziej niebezpiecznie. Odpalano race i petardy. Drobna petarda wybuchła dwa metry od obserwatora. Gdy ok. 16.30 organizatorzy dali sygnał zakończenia zgromadzenia, policja zaczęła wzywać do rozejścia się. Wtedy część uczestników zgromadzenia zaczęła zachowywać się agresywnie - oceniono.

Część uczestników zgromadzenia zebrała się wokół samochodu transmisyjnego TVN i zaczęła go uszkadzać. Po chwili policja ich rozpędziła i otoczyła samochód. Ok. godz. 17.05 część uczestników ponownie zgromadziła się wokół auta. "Najpierw wybijali szyby, uderzali w karoserię i bujali samochodem, następnie podpalili auto" - podano. Od al. Szucha nadjechały dwa wozy strażackie, a kordon policji razem z armatkami wodnymi zbliżył się w okolice pomnika Dmowskiego. Policjanci prosili o zrobienie miejsca, aby umożliwić ugaszenie płonącego wozu.

Policja ustawiła kordon w poprzek Al. Ujazdowskich i ponownie wezwała manifestantów do rozejścia. Grupki zaczęły uciekać, w stronę policjantów poleciał przynajmniej jeden kamień. Policjanci zaczęli gonić ludzi w kierunku al. Wyzwolenia. Obserwatorzy zauważyli jednego z uczestników, którego policja położyła na ziemi i uderzała pałkami. Rozproszenie uczestników utrudniało policji akcję i powodowało, że musiała ona działać w kilku miejscach placu naraz - oceniła HFPC.

Podczas obchodów Święta Niepodległości w Warszawie doszło do starć demonstrantów z policją. 40 policjantów zostało lekko rannych. Do szpitali trafiło 30 osób. Zatrzymano 210 osób. Spośród nich 111 ma zarzuty o wykroczenia, a 65 - o przestępstwa, jak m.in. napaść na policjanta, naruszenie nietykalności, niszczenie mienia.

INTERIA.PL/PAP