niedziela, 3 sierpnia 2008

Zagłaskiwanie papieża

Katarzyna Wiśniewska
2008-08-02, ostatnia aktualizacja 2008-08-01 15:35

Myśl, że Jan Paweł II przy całej swej wielkości mógł popełniać błędy, uważana jest na polskim podwórku jeśli nie za grzeszną, to przynajmniej za nazbyt śmiałą.

Zobacz powiekszenie
AG
Katarzyna Wiśniewska
SERWISY
Reakcje Kościoła na książkę Tadeusza Bartosia o Janie Pawle II bywały barwne, jak abp. Józefa Życińskiego ("Judasz z Iskariotu nie wpadł na pomysł, aby po swym odejściu udzielać wywiadów i tłumaczyć, że wszystkiemu jest winien Pan Jezus, który źle kierował gronem apostołów") i bardziej stonowane jak Marcina Przeciszewskiego, szefa KAI ("były dominikanin stawia sobie za cel zdezawuowanie Jana Pawła II"). Łączyło je jedno: potwierdzały tezę samego autora, że kto w Polsce zabiera się do krytykowania niektórych wątków pontyfikatu Jana Pawła II, "ryzykuje wpisanie do grona antyklerykalnej i napastliwej lewicy".

Dla jednych kluczem dla zrozumienia tej książki jest status jej autora: były ksiądz, który wyładowuje swoje frustracje, sadowiąc się w wygodnej niszy krytyka Kościoła. Dla innych Bartoś to klakier zachodnich teologów i wraz z nimi najchętniej wywróciłby Matkę Kościół do góry nogami. Można więc go czytać, ale bez nadziei, że dowiemy się czegoś, czego by wcześniej nie wypisywano w liberalnych zagranicznych pisemkach
Ja wolę lekturę bez tego pierwotnego protekcjonalizmu.

Ateizm czyli upadek

Papież nie rozumiał Zachodu - ten zarzut wobec Jana Pawła II, powtarzany często, zaczął być lekceważony jako krytykanctwo z a c h o d n i c h enfants terribles.

Tymczasem to sam papież przyznał - jak przypomina Bartoś - iż nie udało mu się trafić do Europejczyków. Pytanie: dlaczego? Czy określenie "cywilizacja śmierci", którego papież używał jako przeciwieństwo chrześcijańskiej "cywilizacji miłości" nie było nadmiernym uogólnieniem, krzywdzącym wobec niewierzących? "Ludzie niewierzący niekoniecznie są szczególnymi piewcami śmierci. Niewiara i ateizm nie muszą być przeżywane jako rozpacz. Tak zwany świat bez Boga wcale nie musi być światem bez wartości", pisze Bartoś. Jednak to, co było oczywiste choćby dla Camusa, nie było oczywiste dla Jana Pawła II. Śmiem twierdzić, że ten "świat bez wartości" można by znaleźć także wśród katolików co niedziela maszerujących do kościoła. Ale przecież to nie oni w oczach papieża budowali cywilizację śmierci...

Zupełnie inną perspektywę proponuje wybitny niemiecki teolog ksiądz Paul Zulehner. Podważa tezę będącą dla hierarchii kościelnej - a także dla papieża - niemal dogmatem: że odejście od Kościoła jest równoznaczne z moralnym upadkiem. W "Schronieniu dla duszy" Zulehner pisał: "Ludzie nie przejmują już bezkrytycznie podawanych im wzorców życia i jego interpretacji. Ich stosunek do własnego Kościoła jest teraz kwestią osobistego wyboru. To zaś otwiera nowe możliwości poruszania się w przestrzeni religijnej - zbliżenia bądź oddalenia. Jednakże nawet w sytuacji braku formalnej przynależności do któregoś z Kościołów pozostają one nadal dla wielu ludzi zasadniczym punktem odniesienia, z nimi łączą oni konkretne oczekiwania, które w niektórych dziedzinach (jak np. pokój na świecie, ochrona środowiska naturalnego, pomoc dla Trzeciego Świata) ujawniają się - jak dowodzą tego badania - zdecydowanie powszechniej niż w szeregach kościelnych wspólnot" (przeł. ks. Adam Kalbarczyk). W tych słowach można znaleźć życzliwość dla świata Zachodu, którą u Jana Pawła II przysłaniała nieufność.

Papież i ciemności wiary

Bartoś dostrzega też zgrzyt na linii Watykan - teologowie. Dla ścisłości: chodzi o tych, którzy realnie teologię uprawiają, nie bojąc się indywidualnych twórczych poszukiwań. To właśnie one kończą się nieraz oficjalnym potępieniem ze strony Kongregacji Nauki Wiary lub kuluarowym bojkotem. Wystarczy przypomnieć wybitnego teologa, jezuitę Jacques'a Dupuis, na którego za jego koncepcje chrystologiczne Jan Paweł II nałożył, na szczęście czasowy, nakaz milczenia.

Tego problemu nie można bagatelizować, tak jak zrobił to, recenzując książkę Bartosia, Jarosław Makowski („Gazeta Świąteczna”, 26-27 lipca): „Jeśli chce być wierny swemu powołaniu, teolog musi trwać w »twórczym napięciu « z Kongregacją Nauki Wiary”. Nie wiem, czym dla Makowskiego jest „twórcze napięcie”. Może obejmuje ono także poczucie osamotnienia, zaszczucie, świadomość, że koledzy po fachu ostrzą sobie na nim języki „w trosce” o Magisterium. Jeśli tak, to Dupuis - który tego wszystkiego, jak sam opowiadał, doświadczył, niepotrzebnie się martwił.

W takiej sytuacji określenia typu "szkodliwe" i "niebezpieczne" trzeba by zapewne uznać za słowa klucze języka, w jakim to "twórcze napięcie" się wyraża. Tak jak ma to miejsce w przypadku jezuity, znanego teologa wyzwolenia, o. Jona Sobrino z Salwadoru, któremu zarzucono relatywizowanie boskości Chrystusa, zakazano publikowania i głoszenia kazań. Proces przeciwko niemu Kongregacja Nauki Wiary rozpoczęła w 2001 r. Konsultor Kongregacji o. prof. Prosper Grech w rozmowie z Radiem Watykańskim stwierdził, że niektóre tezy Sobrino, cenionego duszpasterza, "mogą być szkodliwe dla wiernych jako błędne lub niebezpieczne".

Bartoś zarzuca papieżowi, że jego teologia była zbiorem pouczeń, nakazów. Stąd teologowie balansujący na granicy ortodoksji, szukający nowego języka nie znajdowali u niego zrozumienia. Ale czy papież, który ujawniałby własną niepewność w wierze i aprobował ją u teologów, może być Głową Kościoła? Według Bartosia owszem, bo pytania i wahania składają się na "myśl religijną, która nie chce z wiary budować bastionu światopoglądowej instytucji".

Dla sprawiedliwości i pełności obrazu przypomnijmy, że w bezpośrednim kontakcie z wiernymi papież daleki był od demonstrowania potęgi Kościoła. Serdeczny i pełen szacunku był Jan Paweł II zarówno wobec ubogiego mieszkańca faweli, jak i naukowca ateisty, był odbierany jak przyjaciel, nie mentor. Spotkania z wybitnymi intelektualistami, nieraz bardzo odległymi od Kościoła, które organizował w Castel Gandolfo, także świadczą o jego otwartości. Skąd zatem jej ograniczenia? Rzadko się zdarza, by hierarchowie Kościoła - w tym papieże - mówili o ciemnościach wiary, o jej meandrach, które trudno zamknąć w katechizmowych paragrafach. Skupiają się na przedstawianiu pozytywnej i w stu procentach dookreślonej wizji Kościoła - byleby nie uronić nic z jego siły i wielkości. Pytanie tylko, czy siła i wielkość to najważniejsze przymioty wspólnoty wierzących? Ten lęk przed puszczeniem katolików, w tym teologów, na głęboką wodę wiary, w której jest miejsce i na poszukiwania, i na wątpliwości, towarzyszył też najwyraźniej Janowi Pawłowi II.

Walka z pigułką

Autor "Analizy krytycznej" zarzuca Janowi Pawłowi II nieprzejednanie w kwestiach etyki seksualnej. Twierdzi, że w Kościele za minionego pontyfikatu nie doszło do poważnej debaty o antykoncepcji. I trudno nie zgodzić się z jego tezą, że sprawę rozstrzygnięto odgórnie, jeszcze za Pawła VI, a Jan Paweł II unikał konfrontacji z trudnym wyzwaniem. Ktoś mógłby zaprotestować: to oczywiste, że hierarchowie Kościoła nie dopuszczają do rozluźnienia doktryny! A jednak... Restrykcyjne podejście Watykanu do środków antykoncepcyjnych krytykował np. nieraz belgijski kardynał Gotfried Danneels: nie wahał się krytykować papieża za bezwarunkowe "nie" dla prezerwatyw. A to, że Watykan uważa encyklikę "Humanae vitae" Pawła VI za niepodważalną wykładnię w sprawach seksu, określił jako "problem" (w wywiadzie dla katolickiego "The Tablet"). Według kard. Danneelsa Kościół nadmiernie skoncentrował się na walce z pigułką, zamiast prezentować bardziej pozytywną teologię ciała. Wiele lat wcześniej "Humanae vitae" ostro skrytykował francuski teolog dominikanin Yves Congar.

Ale Jan Paweł II zdawał się nie zauważać, że strategia nakazów i zakazów wywołuje z reguły przeciwny do zamierzonego skutek. A ponadto może doprowadzić do tragedii: Kościół zbyt długo uciekał przed palącym problemem zapobiegania AIDS, zwłaszcza w Afryce. Dopuszczenie prezerwatyw (choćby tylko w niektórych sytuacjach) przez Kościół byłoby krokiem milowym, a obecny papież bardziej chyba niż jego poprzednik widzi wagę sprawy. Długo oczekiwane studium Papieskiej Rady Duszpasterstwa Służby Zdrowia o stosowaniu prezerwatyw, gdy jeden z małżonków jest zakażony wirusem HIV, czeka na zatwierdzenie Benedykta XVI. Do tej oczekiwanej ewolucji nie doszło za pontyfikatu Jana Pawła II, który na tym polu zawsze wszelkie dyskusje ucinał. Zdaniem Bartosia to dowód, że przesłanie Ewangelii papież chciał zamknąć w zbiór jednoznacznych dyrektyw etycznych, co de facto może zmniejszyć moralną wrażliwość chrześcijanina. Taką kodeksową etykę krytykuje cytowany przez Bartosia Leszek Kołakowski - za to, że "daje nam życie gotowe", życie "w świecie, gdzie wszystkie decyzje zostały już raz na zawsze podjęte".

Książka Bartosia ma niedociągnięcia, bywa przejaskrawiona. Niewątpliwym zasługom papieża, jak podjęcie intensywnego dialogu z innymi religiami, poświęcił nie dość miejsca albo wręcz umniejszył je, przeciwstawiając otwarciu na zewnątrz nieumiejętność prowadzenia dialogu wewnątrz Kościoła katolickiego. Bartoś pisze językiem emocjonalnym, może nazbyt. Nie są to jednak racjonalne powody, by książkę uważać za paszkwil na zmarłego papieża. Niestety, na polskim podwórku myśl, że Jan Paweł II przy całej swojej wielkości mógł popełniać błędy, uważana jest ciągle jeśli nie za grzeszną, to przynajmniej za nazbyt śmiałą.

Tadeusz Bartoś, „Jan Paweł II. Analiza krytyczna”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2008.

Uroczysta przysięga wojskowa na krakowskim Rynku

PAP
2008-08-03, ostatnia aktualizacja 2008-08-03 14:50

Blisko 500 poborowych złożyło w niedzielę na krakowskim Rynku Głównym przysięgę wojskową. Premier Donald Tusk podkreślił podczas uroczystości, że Polsce potrzebna jest zawodowa, profesjonalna armia.

W Krakowie przysięgę złożyli żołnierze reprezentujący wojska lądowe, siły powietrzne i marynarkę wojenną oraz pododdziały Żandarmerii Wojskowej.

Minister obrony narodowej Bogdan Klich mówił, że to ostatnia, centralna przysięga, bo tegoroczny pobór jest ostatni, a w grudniu do armii trafią ostatni poborowi.

"Od stycznia przyszłego roku nie będziemy brać z obowiązku do wojska polskiego nikogo, kto by tego nie chciał" - zadeklarował Klich. Szef MON mówił, że od października przyszłego roku w koszarach polskiego wojska nie będzie już żołnierzy zasadniczej służby wojskowej. "Tak abyśmy mogli spełnić deklarację pana premiera i od 1 stycznia 2010 roku mogli wprowadzić w Polsce w pełni zawodową armię" - mówił minister obrony.

Premier Donald Tusk powiedział w swoim wystąpieniu, że "ważne są dla nas sojusze, ważna jest nasza międzynarodowa sytuacja, ale polskiego bezpieczeństwa, polskiej niepodległości w pierwszym rzędzie musi bronić nasza polska, nowoczesna armia".

Jak podkreślił premier, w świecie, w którym także w konfliktach wygrywa przede wszystkim myśl, technika i siła gospodarcza, "nasi żołnierze muszą stać się w pełni konkurencyjni wobec tych wyzwań i tych sił, które w świecie usiłują zdobyć pozycję dominująca".

"Dlatego tak ważną rzeczą, właśnie dziś, jest w pełni zawodowa polska armia, świetnie przygotowany polski żołnierz" -powiedział Donald Tusk.

Szef rządu tłumaczył, że decyzja o zakończeniu powszechnego poboru ma służyć temu, by polskie wojsko było "silniejsze, sprawniejsze i skuteczniejsze niż kiedykolwiek w historii". Tusk wezwał wszystkich odpowiedzialnych za polskie bezpieczeństwo do dokończenia pracy nad stworzeniem zawodowej armii.

Premier powiedział w Krakowie, że "Polska ma prawo do niepodległego bytu, a Polacy mają prawo do bezpiecznego życia". Jak mówił, po dziesiątkach lat zawieruch, dramatów, tragedii i zniewolenia, dziś możemy z dumą powiedzieć, że Polska utrwaliła swoją niepodległość, a Polacy czują się w Europie i w świecie bezpieczni.

Tusk dodał, że od 1989 r. "mamy narastające poczucie własnego bezpieczeństwa, wagi i znaczenia", a bezpieczeństwa naszego państwa "strzegą sojusze, międzynarodowe układy i nasza silna pozycja w UE".

Premier złożył kwiaty na płycie upamiętniającej przysięgę naczelnika Tadeusza Kościuszki.

W uroczystości uczestniczyli m.in.: szef sztabu generalnego Wojska Polskiego gen. Franciszek Gągor, biskup polowy WP Tadeusz Płoski, przedstawiciele kościoła prawosławnego ks. płk Bazyli Gałczyk i kościoła ewangelickiego ks. płk Zbigniew Kowalczyk.

Na Rynku były obecne rodziny poborowych składających przysięgę oraz krakowianie.

Po oficjalnej części uroczystości odbył się pokaz musztry paradnej i defilada pododdziałów. Na krakowskich Błoniach rozpoczął się festyn, podczas którego można zobaczyć wyposażenie polskiej armii i umiejętności żołnierzy. Gościem festynu będzie premier Tusk.

Prezydent powstańcom o interesach w III RP

PAP, IAR, d
2008-08-03, ostatnia aktualizacja 2008-08-03 13:35

- III Rzeczpospolita chciała mieszać to co dobre i to co zł. Ale nie w imię pokoju społecznego, tylko w imię ochrony interesów, które z interesami naszego kraju nie miały nic wspólnego i z natury rzeczy mieć nie - powiedział prezydent Lech Kaczyński podczas spotkania z uczestnikami powstania i warszawiakami na placu przy Muzeum Powstania Warszawskiego.

Zobacz powiekszenie
Fot. ALIK KEPLICZ ASSOCIATED PRESS
Lech Kaczyński i Toomas Hendrik Ilves
Zobacz powiekszenie
Fot. Robert Kowalewski / AG
Prezydent podczas obchodów, 3 sierpnia
Prezydent Lech Kaczyński powiedział, że decyzja o wybuchu Powstania Warszawskiego była tragiczną, ale niezbędną ostatnią próbą utrzymania niepodległej Polski i wręczył odznaczenia bohaterom powstańczej Warszawy. Obchody rocznicy Powstania Warszawskiego nie są upamiętnieniem klęski, ale hołdem dla bohaterów walk sprzed lat. Prezydent w przemówieniu poprzedzającym wręczenie orderów powstańcom podkreślił, że pamięć o nich będzie czczona w każdy dostępny sposób.

Lech Kaczyński mówił, że bohaterowie sprzed 64 lat mieli świadomość, że armia sowiecka jest już na przedmieściach warszawskiej Pragi, wiedzieli też, co stało się w Wilnie i Lwowie. Prezydent podkreślił, że było wówczas oczywiste, że albo Warszawa zostanie opanowana przez Polaków i pojawi się tam polski rząd z Londynu albo nie będzie żadnych szans na utrzymanie niepodległości.

Kaczyński przypomniał, że w dniu warszawskiego zrywu, w Lublinie działał już Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego - "grupa renegatów, która w imieniu obcego mocarstwa była przygotowywana do rządzenia Polską."

Prezydent dodał, że uroczystości odznaczenia uczestników powstania odbywają się wiele lat za późno. "Gdyby inny los zgotowano nam po roku 1945, powinny odbywać się 60 i więcej lat temu. Ale nawet uwzględniając, że wolność przyszła do nas dopiero w roku 1989, to i tak mamy tu prawie 20 lat spóźnienia" - powiedział Lech Kaczyński.

Jego zdaniem stało się tak dlatego, że "wolna Polska, zwana III Rzeczpospolitą chciała mieszać to, co dobre, i to, co złe, chciała odejść od pewnych elementarnych ocen". To, według prezydenta, działo się nie w imię pokoju społecznego, tylko w imię ochrony interesów, które z interesami naszego kraju nie miały nic wspólnego i z natury rzeczy mieć nie mogły" - dodał prezydent.

Pełna treść wystapienia prezydenta (za PAP)

"Szanowny panie prezydencie Republiki Estonii, szanowne panie i panowie ministrowie, pani prezydent, ale przede wszystkim szanowni kombatanci.

Po raz kolejny już, tu w tym miejscu - przypominam, że pierwszy raz cztery lata temu - obchodzimy rocznicę wielkiego, bohaterskiego zrywu warszawiaków, ale można powiedzieć też, że wielkiego, bohaterskiego zrywu naszego narodu.

Obchodzimy rocznicę początku wielotygodniowej bitwy na ulicach Warszawy, bitwy, która jak już nieraz mówiłem, prowadziła na początku armia właściwie nieuzbrojona. Prowadziła ją z wielkimi sukcesami, a po

drugiej stronie stała bodajże, mimo przegrywanej wojny, samodzielnie największa potęga militarna świata - hitlerowskie Niemcy.

Ta bitwa, ta bitwa na ulicach Warszawy, pokazała co znaczy determinacja i odwaga, co znaczy wola zwycięstwa, co w końcu znaczy wola wolności, niepodległości, ale i odpłaty za wieloletnie krzywdy, za straszliwą okupację lat 39-44.

Powstanie Warszawskie było decyzją tyle samo tragiczną, co w ówczesnej sytuacji niezbędną. To była ostatnia próba utrzymania niepodległej Polski. Armia sowiecka wchodziła już na praskie przedmieście Warszawy. Mieliśmy za sobą doświadczenie Wilna i Lwowa. Było oczywiste, że albo Warszawa zostanie opanowana przez

Polaków i może pojawi się tam polski rząd z Londynu albo żadnych szans na utrzymanie niepodległości nie ma.

Pamiętajmy, że 1 sierpnia 1944 roku w Lublinie działał już Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego - grupa renegatów, która w imieniu obcego mocarstwa była przygotowana do rządzenia Polską. Tak więc decyzja była niezbędna.

Ta decyzja kosztowała życie może 180 tysięcy, może 200 tysięcy mieszkańców Warszawy. Kosztowała życie dziesiątki tysięcy żołnierzy. Trzeba też jasno powiedzieć, że kosztowała życie wiele tysięcy naszych przeciwników, bo walki były wyjątkowo zacięte i armia niemiecka poniosła bardzo wysokie straty. Pamiętajmy też o tym, nie dlatego, że racja była tu po dwóch stronach; była tylko i wyłącznie po jednej - po naszej. Ale te straty wskazują na determinację naszych żołnierzy, na ich twardość, na ich odwagę. Przecież pamiętajmy, że mieliśmy do czynienia z armią ochotniczą, to nie byli ludzie, którzy w wojennym rzemiośle szkolili się w prawdziwych szkołach oficerskich, w normalnej dwuletniej służbie wojskowej.

Podchorążówki to były szkolenia nocne, gdzieś tam koło Warszawy, w jakichś lasach, bardzo często bez broni, której było zbyt mało. Żołnierze często szkoleni byli jeszcze w znacznie mniejszym stopniu, a mimo to potrafili osiągnąć takie sukcesy.

Przeciwnicy Powstania Warszawskiego, albo raczej przeciwnicy obchodzenia jego rocznicy, jako rocznicy klęski, nie biorą jednej rzeczy pod uwagę - my nie obchodzimy rocznicy klęski, my obchodzimy rocznicę tragiczną, ale niezbędną w naszej historii i my czcimy bohaterów, czcimy wyjątkowo bohaterską armię. Czcimy i czcić będziemy w każdy dostępny sposób.

Za chwilę odbędzie się ceremonia nadania kolejnych orderów - tym, którzy dziś żyją i tym, których już od dawna nie ma. Nie ma wśród nas. Którzy zginęli jeszcze w czasie II wojny światowej.

Powtarzam po raz setny - te uroczystości odbywają się dużo, dużo za późno. Gdyby inny los zgotowano nam po roku 1945, powinny odbywać się 60 i więcej lat temu.

Ale nawet uwzględniając, że wolność przyszła do nas dopiero w roku 1989, to i tak mamy tu prawie 20 lat spóźnienia. Dlaczego? Bo wolna Polska, podkreślam wolna, zwana III Rzeczpospolitą chciała mieszać to, co dobre i to, co złe, chciała odejść od pewnych elementarnych ocen. Dlaczego? W imię określonych interesów, nie w imię pokoju społecznego, nie w imię sprawiedliwości, tylko w imię ochrony interesów, które z interesami naszego kraju nie miały nic wspólnego i z natury rzeczy mieć nie mogły.

Natomiast miały dużo wspólnego z interesami tych, którzy władzę chcieli zamienić we własność, którzy w nowym społeczeństwie chcieli być też grupą uprzywilejowaną. Muszę powiedzieć, że w znacznym stopniu to się udało. Udało się to w stopniu znacznym, choć nie do końca, choć byli ludzie - od roku 89 - którzy to niebezpieczeństwo dostrzegali; byli oni jednak atakowani, wręcz niszczeni często przy użyciu policyjnych metod - w pierwszej połowie lat 90.

Mam nadzieję, że tego rodzaju czasy w Polsce już nie wrócą. Mam nadzieję, choć nie mam pewności, bo ostatnie miesiące dostarczają tutaj przykładów bardzo, ale to bardzo niepokojących. Sądzę jednak, że to tylko czas przejściowy. Że to próba wykazania, że mówiąc przed rokiem, dwoma i trzema, że ktoś w Polsce grozi demokracji, nie mówiło się pustych słów. A były to słowa puste. Wtedy właśnie w Polsce, usiłowano w Polsce wprowadzić równość ludzi wobec prawa. Także ci, którzy byli potężni, mieli się czego bać, jeżeli mieli coś na sumieniu.

I mam nadzieję, mam nadzieję, że, gdy w następnym roku będziemy obchodzić kolejną, prawie okrągłą 65. rocznicę Powstania, to ten czas, który przeżywamy dzisiaj, będziemy mieli już za sobą, że będę mówił wyłącznie o bohaterstwie tych, którzy sześćdziesiąt kilka lat temu oddali swoje życie lub którzy przeżyli, ale nie odebrali należnej nagrody.

Dziękuję Państwu"

Sołżenicyn nie żyje 3.VIII.2008

Bartosz Węglarczyk
2008-08-04, ostatnia aktualizacja 2008-08-04 00:56

Zobacz powiększenie
Aleksander Sołżenicyn
Fot. GAMMA

Aleksander Sołżenicyn, jeden z najważniejszych europejskich pisarzy XX wieku, laureat Nagrody Nobla, zmarł ostatniej nocy w Moskwie na zawał. Miał 89 lat

Zobacz powiekszenie
Fot. Bernhard Frye AP
Aleksander Sołżenicyn 1974 rok
Zobacz powiekszenie
Fot. RIA Novosti / Reuters
Aleksander Sołżenicyn podczas spotkania z prezydentem Putinem w 2007 roku
Zobacz powiekszenie
Fot. Sergei Karpukhin AP
Aleksander Sołżenicyn przemawia w Dumie w 1994 roku
Zobacz powiekszenie
Fot. AP
Aleksander Sołżenicyn w 1953 roku
Jego dzieła opisujące stalinowskie represje, a przede wszystkim gigantyczna historia stalinowskich obozów pracy "Archipelag GUŁag" wstrząsnęły światem. Wielu otworzyły oczy na radzieckie realia. Sołżenicyn był jednym z najgorętszych wrogów bolszewizmu, a w ostatnich latach szczerym zwolennikiem odbudowy rosyjskiego imperium przez prezydenta Putina.

Z wykształcenia matematyk, kapitan artylerii Sołżenicyn trafił podczas wojny w 1945 r. do więzienia, a potem do obozu za krytykowanie strategii Stalina. Na zsyłce zaczął pisać o swych obozowych przeżyciach. Opublikowany po wielu perypetiach w 1962 r. "Jeden dzień Iwana Denisowicza" przyniósł mu sławę, a nawet nominację do Nagrody Leninowskiej.

Sołżenicyn zaczął jednak otwarcie domagać się prawdy o radzieckiej rzeczywistości, co przypłacił artystyczną banicją i coraz ostrzejszymi represjami KGB. Jego książki były już jednak wówczas znane na Zachodzie, dokąd trafiały w przemycanych z ZSRR rękopisach.

W 1970 r. otrzymał Nagrodę Nobla za całokształt twórczości, co jedynie pogorszyło jego sytuację w kraju. Komitet Noblowski napisał, że przyznaje Sołżenicynowi nagrodę "za moralną siłę, z jaką spełnia obowiązek wobec niezastąpionych tradycji literatury rosyjskiej".

W 1973 r. KGB skonfiksowało Sołżenicynowi rękopis "Archipelagu GUŁag". Na szczęście kopia rękopisu była już w rękach amerykańskiego wydawcy. "Archipelag" wydano jeszcze w tym samym roku i od razu trafił do kanonu światowej literatury.

Tego władze ZSRR Sołżenicynowi nie wybaczyły. Został wyrzucony ze Związku Pisarzy, pozbawiony radzieckiego obywatelstwa i wydalony z kraju. Trafił do USA, gdzie w posiadłości w Cavendish w odludnym stanie Vermont pisał wielką epopeję historyczną "Czerwone koło". Nigdy jej nie skończył.

Wraz z pierestrojką jego dzieła zostały zdjęte z indeksu w krajach bloku wschodniego (w Polsce większość i tak została już opublikowana w drugim obiegu). W 1994 r. Sołżenicyn triumfalnie powrócił do Rosji, jadąc koleją z Władywostoku do Moskwy. Na stołecznym dworcu kolejowym witały go wówczas tłumy, które przywitał okrzykiem "Moskwa! Urraaaa!".

Już wówczas dał się poznać jako zwolennik silnej Rosji, niechętny demokracji i wielu swobodom obywatelskim. Ostro krytykował Borysa Jelcyna za miękkość wobec Zachodu, co przypłacił odsunięciem na boczny tor.

Wrócił do łask wraz z nadejściem ekipy Władimira Putina, którego wychwalał w każdym publicznym wystąpieniu. Rok temu zdążył jeszcze odebrać z jego rąk wysokie odznaczenie.

W opublikowanej w "Gazecie" równo dziesięć lat temu rozmowie Zbigniew Herbert tak mówił Adamowi Michnikowi o Sołżenicynie: - Dokonał ogromnej rzeczy. To było niby oficjalnie znane, że są obozy, że tam zabijali. Ale wszystko to było wstydliwe, bo działo się w rodzinie "postępowych". Przez ukazanie setek tysięcy losów ludzkich Sołżenicyn poruszył sumieniami bardziej niż wszystkie upiorne statystyki, jakie można byłoby wysnuć z prac stu dziennikarzy amerykańskich, którzy mają możność rejestrować, pisać o tym.

Źródło: Gazeta Wyborcza