Pokazywanie postów oznaczonych etykietą VIP. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą VIP. Pokaż wszystkie posty

sobota, 2 maja 2009

Alicja Bachleba Curuś i Collin Farrell - Dzięki niemu zrobi karierę?

eastnews

Zagraniczne media i agencje foto prezentują zdjęcia Colina Farrella i jego nowej dziewczyny. Jeszcze mało kto wie, kim jest Alicja Bachleda-Curuś. Do czasu?

Powszechnie wiadomo, że w show biznesie najłatwiej zaistnieć u boku kogoś, kto jest już znany. Dlatego wydaje się, że Hollywood prędzej usłyszy o Alicji Bachledzie-Curuś w kontekście jej romansu z Colinem Farrellem, niż dzięki jej dokonaniom aktorskim.

Aktor wszedł ze swoją dziewczyną do "Le Clafoutis", słynnej francuskiej restauracji na Sunset Plaza w Los Angeles i wyszedł z jedzeniem na wynos - głosi opis zdjęć, które widzicie w zagranicznych agencjach fotograficznych

Opis mówi sam za siebie. My jednak życzymy Alicji, by kiedyś brzmiał on na przykład: Alicja Bachleda Curuś i jej chłopak...

Zobacz także:

Farrell i ABC naprawdę są razem. Oto dowód!

wtorek, 21 kwietnia 2009

Córki polskich prezydentów

Edipresse Polska S.A.

corki1.jpg
Spotkały się po raz pierwszy w życiu na sesji zdjęciowej do „Vivy!”. Córki trzech prezydentów Polski, kobiety o kompletnie różnych temperamentach i osobowościach. Monikę Jaruzelską, Marię Wiktorię Wałęsę i Aleksandrę Kwaśniewską wiele dzieli, ale też mnóstwo je łączy. 

Do udziału w wyjątkowej sesji zdjęciowej do 250. numeru „Vivy!” zaprosiliśmy córki wszystkich polskich prezydentów. Kiedy ich ojcowie zasiadali na najwyższym stanowisku w państwie, były w zupełnie różnym wieku. Musiały poradzić sobie nie tylko z niechcianą sławą, ale i znieść, często brutalną, publiczną krytykę ich ojców. Wyszły z tego obronną ręką, silniejsze i bardziej doświadczone od swoich „normalnych” rówieśników. Monika Jaruzelska, Maria Wiktoria Wałęsa i Aleksandra Kwaśniewska z entuzjazmem zgodziły się na propozycję wspólnej sesji dla „Vivy!”. Okazało się, że pozowanie do zdjęć zmieniło się w przyjacielskie spotkanie trzech pięknych kobiet, które odnalazły wspólny język z łatwością, czego uczyć mógłby się od nich niejeden polityk. Na tym niezwykłym i pięknym spotkaniu zabrakło jednak córki obecnego Prezydenta Rzeczypospolitej – Marty Kaczyńskiej-Smuniewskiej. Choć do jej udziału w sesji przychylnie odniosła się Kancelaria Prezydenta, ona sama jednak odmówiła. Swoją decyzję usprawiedliwiła opinią mecenasa Andrzeja Zwary, który sprawuje pieczę na przebiegiem jej aplikacji adwokackiej. W piśmie skierowanym do redakcji poinformował on, że sesja zdjęciowa przyczyniłaby się do popularyzacji wizerunku córki prezydenta, a to utrudniłoby jej odpowiednie przygotowanie do zawodu adwokata. 

Moje nazwisko, moja historia
corki03.jpg
Monika Stukonis: - Interesujesz się polityką? 
Monika Jaruzelska: Bardzo. Złapałam się na tym, że jestem wręcz uzależniona od oglądania kanału informacyjnego TVN 24. Wieczorem wybuchają między mną a moim synkiem spory, bo on chce oglądać „Dobranockę”, ja upieram się, że przełączamy na „Fakty”. Gdy dzieje się coś ważnego w kraju albo na świecie, oglądam wszystkie kanały informacyjne po kolei. Wszystkie mamy dobrze wiedzą, że gdy pojawia się małe dziecko, łatwo o poczucie izolacji od świata, a ja nie chcę, żeby coś istotnego mnie ominęło.

– Mówisz: „interesuję się polityką”, ale nigdy się o niej publicznie nie wypowiadasz.
Lubię rozmawiać o polityce ze znajomymi, ale publicznie unikam wypowiedzi na ten temat. Niewykluczone jednak, że przyjdzie taki czas, że sama zaangażuję się w politykę.

– Ty i polityka? Jestem zaskoczona.
Wiesz, mam 43 lata i dopiero teraz czuję, że sporo osiągnęłam, weszłam na kilka zawodowych szczytów. Już nie muszę pędzić, walczyć, zachłannie pracować na swoje nazwisko, ale mam też poczucie niedosytu. Kiedy mogłam już zwolnić tempo, uświadomiłam sobie, że mogę coś zrobić dla innych. Mam nadzieję, że późną jesienią ruszy „Szkoła mody Moniki Jaruzelskiej”, gdzie będę mogła przekazać swoją wiedzę przyszłym stylistkom, a przede wszystkim osobom pracującym w branży odzieżowej. Mam też pomysł na serial o środowisku mody i show-biznesu.

– Dlaczego wybrałaś akurat modę?
Powiedzmy sobie szczerze, w pewnym sensie był to wybór najłatwiejszej drogi do zdobycia pozycji zawodowej. Na początku lat 90. w Polsce moda to było takie „pole niczyje”, łatwo tam było wejść i, jak pierwsi osadnicy, zdobywać swoje poletko. Było mało konkurencji, a mnóstwo przestrzeni i wolności. Poza tym czułam się komfortowo, ponieważ otaczali mnie ludzie, dla których polityka nie była ważna. No i nikt nie mógł powiedzieć, że pracę w tej branży załatwił mi ojciec. Zresztą to były czasy, w których nazwisko mogło raczej mi zaszkodzić niż pomóc.

– Usłyszałaś od ojca, że to, co robisz, jest mało poważne?
Na początku tak. Dla ojca byłam dziewczyną, która skończyła studia polonistyczne, ma humanistyczne pasje, dużo czyta. Ubolewał, że między wieszakami z ubraniami marnuję czas. Moda według ojca była zajęciem wyjaławiającym intelektualnie. Ja zresztą myślę podobnie. I dlatego staram się ją traktować jako zjawisko z pogranicza socjologii i historii sztuki, a nie tylko wiadomości o najnowszych trendach.

– Twój tata jest nieustannie atakowany, rozliczany. Jesteś w stanie stępić emocje, powiedzieć sobie: tak już być musi?
Nie. Nie potrafię patrzeć z dystansem na cierpienie, szczególnie kiedy dotyka ono najbliższych. Boli mnie to i boję się o ojca, który ma już 83 lata. Paradoksalnie jednak im głośniej i gorzej jest o ojcu w mediach, tym częściej spotykam się z ludzką życzliwością. Nieznajomi zaczepiają mnie w sklepie, na ulicy czy w taksówce. Pozdrawiają ojca, dodają otuchy i dają wsparcie. I nie są to bynajmniej jedynie zwolennicy jego decyzji, często ci, którzy mają zwykłe współczucie dla starego schorowanego człowieka. Bardzo mnie to wzrusza. Nie chciałabym o tym już rozmawiać...

– Prezydentura Twojego ojca nie była w Twoim życiu żadnym przełomem?
Była niezauważalnym rocznym epizodem. W naszym domu nie miało większego znaczenia, czy ojciec jest premierem, czy ministrem. Istotne było to, że jest wojskowym. Ja mam tożsamość dziecka wojskowego. Dla mnie, gdy byłam mała, ważne było to, że mój tata chodzi w mundurze, że walczył na wojnie, że na wakacje jeździliśmy do ośrodków wojskowych, gdzie były koszary i gdzie były dzieci innych wojskowych. Do dziś mam do armii ogromny sentyment. Jako anegdotę dodam, że w dzieciństwie byłam również przekonana, że moje imię pochodzi od skrótu Ministerstwa Obrony Narodowej. Byłam zawiedziona, kiedy rodzice wyprowadzili mnie z błędu.

– Czułaś, że ojciec jest kimś wyjątkowym?
Przez całe dzieciństwo cierpiałam raczej na deficyt ojca. Pamiętam nasze relacje przede wszystkim z wakacji. To tata nauczył mnie jeździć na rowerze, pływać, ale w życiu codziennym mało uczestniczył. Mama zresztą też pracowała, robiła doktorat, więc praktycznie wychowywała mnie babcia. Pierwiastek męski w domu stanowili „wujkowie”, czyli żołnierze z ochrony taty, którzy w awaryjnych sytuacjach pomagali na przykład wbić gwóźdź w ścianę.

– Miałaś poczucie inności?
Raczej odrębności. I to tylko w momentach przejściowych. Kiedy jako dziesięciolatka zmieniłam szkołę, okazało się, że dzieci jakoś bardziej zwracają na mnie uwagę, wzbudzam emocje, mówi się o mnie: „Ta Jaruzelska”. Ale były też zabawne sytuacje. Okres podstawówki to czas rozkwitu propagandowych akademii, w których musiałam aktywnie uczestniczyć, z pasją recytując na przykład Broniewskiego. Grono pedagogiczne chciało, bym stała w pierwszym rzędzie, i to – jak śmiem podejrzewać – nie z powodu mojej urody, bo byłam dość szpetnym dzieckiem, ani też zdolności aktorskich, bo nie byłam specjalnie śmiała. Wręcz przeciwnie, wstydziłam się strasznie. Każdy występ był dla mnie ogromnym stresem. W końcu na jednej z akademii udałam po prostu, że mdleję i to był mój najlepszy występ.

– Stan wojenny zmienił Twoje życiowe plany?
Tak. Maturę zdawałam pół roku po wprowadzeniu stanu wojennego. Zaraz po niej zrobiłam sobie rok przerwy, bałam się zdawać na studia. Pamiętam, że był to dla mnie niezwykle smutny i trudny czas, bo nagle zrobiła się wokół mnie pustka. Moi koledzy, koleżanki podostawali się na studia, weszli w inne środowiska. Czułam się samotna, trudno mi było do końca zrozumieć, co dzieje się w świecie polityki. Rodzice bali się o moje bezpieczeństwo, ograniczali więc wychodzenie z domu. Wpadłam w depresję. Miałam poczucie, że tak będzie już zawsze. Dziś z perspektywy czasu myślę, że to był najcięższy okres w moim życiu.

– Rok później zdałaś egzamin na warszawską polonistykę. Egzaminy były stresem?
Wiedziałam, że moje pojawienie się na wydziale będzie wzbudzało sensację. Musiałam być świetnie przygotowana, by nikt nie powiedział, że o moim przyjęciu decydują jakieś pozamerytoryczne względy. Zdałam ze średnią 4,5. Na studiach nie spotkałam się z ostracyzmem, mój lęk okazał się więc bezpodstawny. Generalnie spotykałam się z życzliwością i kolegów, i wykładowców, a byli wśród nich działacze opozycyjni, jak Maciej Zalewski czy Michał Boni. 

– Krążyła plotka, że w czasie studiów związałaś się ze środowiskiem opozycyjnym, że tata miał z tym kłopot?
Ojciec nigdy nie ingerował w moje przyjaźnie. Natomiast ja byłam bardzo rozdarta. Zdecydowana większość moich znajomych miała poglądy opozycyjne, z którymi się identyfikowałam, ale też ufałam ojcu. W wieku 20 lat chciałam widzieć świat albo biały, albo czarny, a jednocześnie nie mogłam się jednoznacznie opowiedzieć po żadnej ze stron. Dziś widzę plusy tamtej trudnej dla tak młodej osoby sytuacji. Jako dojrzały człowiek również unikam łatwych i radykalnych ocen. Staram się zrozumieć racje każdej ze stron, i to zarówno w życiu prywatnym, jak i obserwując życie publiczne.

– Jakie cechy odziedziczyłaś po ojcu?
Myślę, że skłonność do melancholii, rodzaj pesymizmu, który każe rozpatrywać zawsze najczarniejszy scenariusz, ale też zdolność analitycznego myślenia i brak zadufania w sobie.

– Jesteś po ojcu samotniczką?
Lubię towarzystwo, ale nie ma dla mnie nic lepszego od wieczoru z książką i muzyką poważną. Podobno robię wrażenie osoby zdystansowanej, czasem chłodnej, a tak naprawdę chciałabym skracać dystans. Lubię dotyk, gdy ktoś mnie weźmie za rękę, zwróci się do mnie „kochanie”. Natychmiast się rozczulam. Szczególnie gdy robi to starsza osoba.

– Prezydentówna Kwaśniewska zatańczyła w programie „Taniec z gwiazdami”. Teraz robi karierę. Ty nie myślałaś o tańcu?
Oj, nie. Jestem antytalentem tanecznym, w przeciwieństwie do mojej mamy, byłej tancerki. We wspomnianej już szkole podstawowej przygotowywano raz akademię ku czci nowego patrona. Spektakl miał wyreżyserować uznany twórca lat 70. Mieliśmy układ taneczny w stylu szalenie modnej wówczas Gawędy. Gdy reżyser zobaczył, jak się poruszam, kazał mi po prostu maszerować. Nie umiałam powtórzyć żadnego kroku. I tak w dramatyczny sposób zakończyłam karierę tancerki. 

Rozmawiała Monika Stukonis/ Viva!

Córusia tatusia
corki01.jpg
Monika Stukonis: Słyszałam, że Pan Prezydent kiepsko płaci swojej asystentce? Ile Pani zarabia? 
Maria Wiktoria Wałęsa: Nie narzekam, choć rzeczywiście pensja nie jest zbyt duża. Ale dostaję jeszcze prowizję od wynegocjowanych kontraktów i honorarium za tłumaczenia. Radzę sobie. Tata mnie nauczył, że nie wolno narzekać. Tylu moich rówieśników ma znacznie gorzej ode mnie.

– Jak wygląda Pani dzień pracy?
Do biura przyjeżdżam przed dziewiątą. Pan Prezydent jest w biurze do trzynastej, ja zostaję dwie godziny dłużej. Odbieram korespondencję, analizuję propozycje patronatów, odpisuję na zagraniczne listy, ustalam z Panem Prezydentem plany wykładów czy wyjazdów zagranicznych. Prowadzę kalendarz...

– ...Pana Prezydenta. Dlaczego nie mówi Pani po prostu „tata”? Forma „Pan Prezydent” brzmi sztucznie...
Gdy mówię publicznie o ojcu, to zawsze jest dla mnie prezydentem, postacią historyczną i politykiem. W sprawach prywatnych używam, oczywiście, formy „tata”, ale gdy zaczynam opowiadać o formalnym spotkaniu czy wyjeździe, natychmiast automatycznie używam określenia „Pan Prezydent”. 

– Tata, gdy przyjmował Panią do pracy, postawił jakieś warunki?
Nie, ale gdybym się nie sprawdziła, na pewno by mnie wyrzucił.

– Pani poprzednik, brat Jarosław, dawał jakieś rady?
Powiedział: „Zbierz kapitał i po trzech latach idź dalej!” Ale ja na razie nie wyobrażam sobie, żebym mogła zostawić tatę.

– Urodziła się Pani w 1982 roku. Siódme dziecko w rodzinie. Radość miała gorzki posmak, bo Pani ojciec był wtedy internowany.
Zobaczył mnie dopiero, jak miałam osiem miesięcy. Ciąża mamy była zagrożona, miałam urodzić się w marcu, przyszłam na świat w styczniu. To był ciężki czas dla rodziców. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze na gdańskiej Zaspie. Rodzice opowiadają, że mnóstwo osób im wtedy pomagało. Z tamtego czasu zachowały się zdjęcia, na których jestem z mamą, a za naszymi plecami są fotografie taty za kratami.

– Pierwsze świadome wspomnienie z dzieciństwa?
Długi czas w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, co dzieje się wokół mnie. Czułam, że tata jest wyjątkowy, ale nie wiedziałam, dlaczego. Pamiętam, że po domu zawsze kręciło się mnóstwo ludzi, odnosiło się wrażenie, że ojciec jest wodzem. Miałam może ze trzy latka, gdy pewnego dnia ktoś zadzwonił do drzwi. Chwyciłam klamkę, na słomiance stali jacyś mężczyźni. Pamiętam, że tata bardzo się zdenerwował, poprosił, żebym poszła do swojego pokoju. To byli ludzie z bezpieki, którzy chodzili za ojcem.

– Pamięta Pani czas przełomu? Wolność, okrągły stół, wybory?
Jako dziecko właściwie tego nie zauważyłam. To wszystko było szalenie płynne, normalne. Nie pamiętam momentu, gdy tata został prezydentem, bo on zawsze był dla mnie ważny i wyjątkowy. Także dla innych.

– Chodziła Pani do zwykłej podstawówki?
Tak, do zwykłej osiedlowej szkoły w Gdańsku-Oliwie. Poza Magdą wszystkie trzy: Ania, Brygida i ja skończyłyśmy tę szkołę. Magda chodziła do baletowej.

– Gdy Pani tata został prezydentem, była Pani mała. Pani bracia w tym czasie dorastali. Prasa rozpisywała się o wybrykach alkoholowych Przemka i Sławka Wałęsów. Braciom było ciężko udźwignąć nową sytuację?
Na pewno, szczególnie, że to oni ulegali największej presji. Wchodzili w życie, byli niedojrzali. W domu rosło napięcie, ale nie dotyczyło to nas, dziewczynek. Może najbardziej przeżywała to Magda. Pięknie tańczyła, miała ogromny talent. Gdyby nie kontuzja, pewnie wiele by osiągnęła. 

– Przez pięć lat tata wpadał do domu tylko na weekendy?
Tak. Postanowili z mamą, że nie przeniesiemy się do Warszawy. Tata prezydenturę traktował jak pracę od poniedziałku do piątku. Jak przylatywał na weekend, to z całą świtą. Przez te pięć lat był non stop otoczony jakimiś ludźmi.

– Tęskniliście?
Na pewno, ale też byliśmy nauczeni, że tata nie może spędzać z nami zbyt dużo czasu, bo robi coś ważnego dla kraju. Nie zastanawiałam się, czy mi go brakuje, raczej liczyłam chwile, które mógł z nami spędzić.

– Bywaliście w Warszawie w Pałacu Prezydenckim?
Bardzo rzadko. Ale gdy już tam jechaliśmy, było wspaniale. Belweder, wysokie klamki, wspaniałe antyczne kanapy, pod którymi można było bawić się w chowanego. Kochałam ten świat, bo wyobrażałam sobie, że jestem księżniczką i że zaraz zjawi się książę.

– Do którego z rodziców jest Pani podobna?
Przez całe lata myślałam, że do mamy, ale po dziewięciu miesiącach asystentury u taty widzę, że wszystko mam po nim.

– Wybuchowość?
Też. Jestem, tak jak on, szalenie konkretna, ambitna, potrafię skupić się i doprowadzić do końca każdą sprawę, obojętnie, co by się działo. Bardzo szybko podejmuję decyzje.

– W liceum zaczęła się Pani buntować. Kluby, powroty nad ranem, towarzystwo artystów z ASP...
Przeżywałam okres buntu wobec naszego nazwiska. Nie chciałam być bez przerwy pod obstrzałem. Chciałam być zwykłą Mary, Marysią, a nie Marią Wiktorią Wałęsą.

– W liceum nazwisko „Wałęsa” wywoływało sensację?
Chyba nie, chociaż czasami było zabawnie. W pierwszej klasie liceum nauczycielka polskiego wezwała do odpowiedzi kolegę. Poprosiła, by wymienił nazwiska wszystkich polskich noblistów. On nie mógł wykrztusić z siebie „Lech Wałęsa”, odwrócił się więc w moją stronę i powiedział zawstydzony: „ojciec Marysi”. Przyzwyczaiłam się, że każdy ma do naszego nazwiska jakieś emocjonalne podejście. 

– W 1995 roku Pani ojciec przegrał wybory prezydenckie. To był dla Pani trudny czas?
Bardzo. Miałam 13 lat, kończyłam podstawówkę. Obraziłam się na Polskę, bo znałam plany ojca na drugą kadencję. Byłam w szoku, jak można przekazać teraz władzę w zupełnie inne ręce. Dla taty ta klęska była wyzwoleniem, bo już bardzo chorował. Nasiliły mu się objawy cukrzycy, cierpiał na chroniczne zmęczenie.

– Czy przez kilka miesięcy wspólnej pracy dowiedziała się Pani czegoś nowego o tacie?
Oj, tak. Na przykład tego, że nieprawdopodobnie lubi ludzi i jest zawsze bardzo ciekawy, co mają do powiedzenia. Po kilka godzin dziennie siedzi na Gadu-Gadu czy na Skype i moderuje dyskusje. Tata przez wielu postrzegany jest jako typ arogancki i pewny siebie, bo nigdy nie tłumaczy się ze swoich decyzji. Pewnie też taki jest, z drugiej strony ma mnóstwo szacunku dla innych.

– Czy Pan Prezydent ma słabości?
Całe mnóstwo, dlatego trzeba go pilnować. Od trzech lat jest na diecie Atkinsa i nie wolno mu jeść warzyw i owoców. Mimo to chodzi do ogrodu na Polanki i podskubuje a to porzeczki, a to malinki...

– „Miałam zamiar wyjechać z Polski, gdy Kaczyńscy wygrali wybory”. To Pani zdanie.
Dziennikarze natychmiast to podchwycili, a ja czułam, że nie powinnam tego powiedzieć. Pełna wyrzutów sumienia poszłam do taty. Zrozumiał, chociaż zalecił więcej dyplomacji. Czasem ponoszą mnie emocje. Lech Wałęsa może powiedzieć wszystko, bo stoi za nim historia, ja – nie.

– Często popełnia Pani gafy?
Bywa.

– Ostatnia?
W czasie kolacji z Amerykanami poniosło mnie i zaczęłam używać razem z nimi określenia „twins” (bliźniaki) w stosunku do Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Tata był niezadowolony. Powiedział: „Uważaj, Mary, mówisz o swoim kraju, jego prezydentowi należy się szacunek”. To samo powiedziałby każdemu.

– W czasie Pani asystentury zdarzały się trudne chwile?
Zapamiętałam szczególnie jedną. Byliśmy na spotkaniu z mieszkańcami jednej wsi. Sto osób na sali. Pan Prezydent zaczął wykład, nikt nie słuchał, na końcu poprosił o pytania. Posypały się wyzwiska, brutalne inwektywy. Stanęły mi łzy w oczach, chciałam jak najszybciej wyjść. Ojciec stał na środku sali sam, opanowany. Ani razu nie podniósł głosu, tylko wyjaśniał, ripostował. To była walka. Wyszliśmy. Mówię do ojca: „Nigdy więcej”. A tata spokojnie: „Mary, to było bardzo dobre spotkanie. Ludzie chcą rozmawiać. Mają prawo być rozczarowani, poirytowani, żyjąc w biedzie, bez perspektyw”.

– Myśli już Pani o założeniu rodziny?
Jeszcze za wcześnie, może za parę lat... Przed trzydziestką chcę urodzić dziecko, to mój punkt graniczny.

Rozmawiała Monika Stukonis/ Viva!

Teraz jestem już wolna
corki02.jpg
Iza Bartosz: Pamiętasz dzień, w którym Twój tata został prezydentem? 
Aleksandra Kwaśniewska: Pamiętam doskonale. Miałam wtedy 14 lat. Rodzice byli w sztabie, a ja zostałam sama w domu i modliłam się, żeby tata nie wygrał tych wyborów. Zresztą we wszystkich cząstkowych wynikach przewodził Lech Wałęsa i zwycięstwo taty było naprawdę niespodziewane. 

– A co czułaś, kiedy stało się już jasne, że to Twój ojciec zwyciężył? 
Byłam przerażona. Nie chciałam tego całego zamieszania wokół naszej rodziny. Marzyłam, że tak jak moje koleżanki będę mogła prowadzić zwyczajne życie. Gdy tego dnia szłam spać, miałam nadzieję, że rano okaże się, że to był tylko zły sen. 

– A rano okazało się, że musisz pakować swoje rzeczy i przeprowadzać się do Pałacu Prezydenckiego? 
To nie odbyło się tak szybko. W naszym wilanowskim mieszkaniu zostaliśmy jeszcze przez kilka miesięcy. Ale już wtedy moje życie zaczęło wyglądać trochę inaczej. Pod naszym blokiem przez 24 godziny na dobę stał samochód z chłopakami z BOR-u, którzy towarzyszyli mi w każdym spacerze z psem, co rano zawozili do szkoły. 

– W końcu musieliście się przeprowadzić do pałacowych komnat. 
Tak. I nie wspominam tego miło. Dla 14-latki jej pokój jest wszystkim. Mój w Wilanowie miał trzy metry na trzy, był cały zagracony jakimiś bardzo ważnymi szpargałami. Bardzo go lubiłam i było mi okropnie przykro, że będę musiała go zostawić. Kiedy zobaczyłam swój pałacowy pokój, to z miejsca zaczęłam płakać. Był ogromny i prawie zupełnie pusty. Wysokie ściany, małe okienka, gigantyczne parapety. Najgorsza jednak była ta pusta przestrzeń. Potem okazało się, że tam jeszcze po prostu nie ma wszystkich mebli. 

– Zapraszałaś tam koleżanki? 
No pewnie. Ciągle ktoś do mnie przychodził. Moi znajomi byli bardzo ciekawi, jak się mieszka w Pałacu. Już samo to było atrakcją, że odwiedzając mnie, musieli zostawić na dole jakiś dokument i żołnierz doprowadzał ich do moich drzwi.

– Dla Ciebie to też była atrakcja? 
Raczej utrudnienie. Szczególnie na początku nie mogłam się przyzwyczaić do tego całego pałacowego anturażu: bramek do wykrywania metalu przy wejściu, wszechobecnej ochrony. Najgorsze było to, że w apartamencie nie ma normalnej kuchni, w której można coś ugotować, lecz co najwyżej można zrobić sobie kanapki. Strasznie wstydziłam się dzwonić do kuchni na dole i pytać kucharza, czy mogę dostać obiad. Na początku zawsze prosiłam, żeby robiła to za mnie mama. Wreszcie się odważyłam. Podniosłam słuchawkę i ze wstydu mówiłam tak niewyraźnie, że pracownik w ogóle mnie nie zrozumiał. Powiedział do mnie: „Chwileczkę” i zwrócił się do szefa kuchni: „Dzwoni jakaś Ala Wiśniewska i pyta o obiad”. 

– A jak sobie radziłaś w szkole? Z dnia na dzień przestałaś być anonimowym dzieckiem. 
Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam anonimowa. W końcu mój tata od zawsze był związany z polityką. Kiedy został prezydentem, to zainteresowanie moją osobą oczywiście się nasiliło. Dlatego wymyśliłam sobie, że będę posługiwała się panieńskim nazwiskiem mojej mamy. I początkowo wszystko układało się świetnie, bo moje życie przynajmniej z pozoru nie różniło się wiele od tego, jakie prowadziły koleżanki z klasy. Problemy zaczęły się, gdy wytropili mnie dziennikarze prasy brukowej. Kiedyś na aerobiku nagle ktoś zaczął robić mi zdjęcia. Byłam wściekła. Czułam się pokrzywdzona. Uważałam, że to nie fair, bo nie zrobiłam w swoim życiu niczego, co mogłoby sprowokować takie zainteresowanie ze strony mediów. Nie mogłam do tego przywyknąć. 

– Mówisz, że posługiwałaś się nazwiskiem mamy. Nikt nie domyślił się, kim jesteś? 
Wymagało to ode mnie niezłych wybiegów. Pamiętam na przykład zajęcia z języka rosyjskiego. Naukę języka rozpoczynasz od najprostszych zdań: kim są twoi rodzice, gdzie mieszkasz. Dla mnie to wcale nie było proste. Nie chcąc wzbudzać sensacji, opowiadałam o stanie sprzed prezydentury taty. Mówiłam, że moja mama jest prawniczką, że ma agencję obrotu nieruchomościami, a tata jest hmm... ekonomistą i że mieszkamy w Wilanowie. Któregoś razu musiałam się nieźle napocić, kiedy nauczycielka spytała mnie: „A jak jedziesz z domu do szkoły? Którędy? Ile zajmuje ci to czasu?” Nie miałam zielonego pojęcia, jak mogła wyglądać ta trasa. 

– Pierwsza kadencja prezydenta Kwaśniewskiego przypadła na czas Twego liceum. Byłaś już dorosła, kiedy tata zdecydował, że w wyborach wystartuje raz jeszcze. Buntowałaś się? 
Wtedy już nie. Wymyśliłam ostatnio, że z tą prezydenturą jest jak z kupnem psa. Nie brzmi to mądrze, ale to wbrew pozorom trafne porównanie. Przygarnięcie pierwszego psa jest trudną, odpowiedzialną decyzją. Wiele się zmienia wraz z pojawieniem się w domu zwierzęcia, którym trzeba się opiekować. Ale jak już jest, to nie ma znaczenia, czy za chwilę będziesz miał drugie czy nie. I tak musisz się nim opiekować, karmić, wyprowadzać na spacer. I tak samo było z tą drugą kadencją. Już wiedzieliśmy wszyscy, na czym to polega, jak wygląda nasze życie w Pałacu, jak sobie radzić z wszystkimi przeciwnościami. Mleko już było rozlane, metka przypięta. Druga kadencja była logiczną kontynuacją pierwszej. 

 Po zakończeniu drugiej kadencji zamieszkałaś w mieszkaniu w Wilanowie. Po raz pierwszy sama, bez rodziców, służby. Nie było Ci smutno? 
Wcale. Z rodzicami mam świetny kontakt, nie bałam się, że coś może się między nami zmienić. I tak naprawdę dopiero od kilku miesięcy mam świadomość tego, że oto w końcu sama o sobie decyduję. Nikt mi już nie może zarzucić, że zachowuję się nie tak, jak przystało na córkę prezydenta. No i cieszę się jeszcze z jednej rzeczy: że kiedy włączam telewizor, nie czuję najmniejszej nawet odpowiedzialności za złe wiadomości z kraju. Wiem, że to idiotyczne, ale często miałam wrażenie, że ktoś ma do mnie pretensje o to, że polska polityka nie spełnia oczekiwań społeczeństwa. 

– A teraz wszyscy mówią i piszą o Tobie. 
Tym razem jest to wynik moich własnych działań. Poza tym już umiem się w tym wszystkim poruszać. Nie czuję się zaszczuta i wściekła jak wtedy, gdy fotografowano mnie wyłącznie dlatego, że byłam córką prezydenta. 

– Myślisz, że „Taniec z gwiazdami” to była dobra decyzja? 
Bardzo bałam się ją podjąć. Ale teraz wiem, że postąpiłam słusznie. Dzięki programowi uwierzyłam w siebie, otworzyłam się, stałam się bardziej spontaniczna. No i dowiedziałam się wiele o sobie. Jestem już pewna, że nigdy nie będę mogła pracować w jakimś urzędzie, od 8. do 16. To zupełnie nie dla mnie. 

– A gdzie mogłabyś pracować? 
Jeszcze nie wiem. Rozglądam się. Może telewizja? Kto wie. 

– Nie tęsknisz czasem za tym życiem, które wiodłaś w Pałacu? 
Za Pałacem nie tęsknię. Brakuje mi czasem tego, że nie mogę wrócić w miejsca, gdzie spędzałam przed laty wakacje. Uwielbiałam jeździć latem do ośrodka prezydenckiego w Juracie. Gdy jestem w tamtej okolicy i widzę z daleka światła miejsca, w którym kiedyś mieszkałam, to coś ściska mnie za gardło. 

Rozmawiała Iza Bartosz/ Viva!

Zdjęcia Piotr Porębski/Metaluna
Stylizacja Jola Czaja
Asystentka Zuza Kuczyńska 
Makijaż Julita Jaskółka/IsaDora i Iza Wójcik 
Fryzury Robert Kupisz
Produkcja sesji Elżbieta Czaja 

czwartek, 16 kwietnia 2009

Kawalerka Żmudy ma 200 metrów

Data publikacji: 16.04.2009 08:00

Marta Żmuda Trzebiatowska (25 l.) twierdzi, że ma kawalerkę - tymczasem "gnieździ się w 200-metrowym apartamencie". Odkąd nasza ukochana Marta wstąpiła na salony warszawskie, radzi sobie całkiem nieźle. Od razu okrzyknięto ją jedną z najlepszych aktorek młodego pokolenia.

Marta umocniła swoją popularność "Tańcem z gwiazdami", znalazła miłość życia - tancerza Adama Króla (37 l.), ma pieska rasy shi tsu no i... mieszkanie w stolicy.

Jednak jej życie w Warszawie wcale nie jest takie łatwe. A wszystko przez portal prowadzony przez znaną z bardzo nienachalnej urody i zaskakujących wypowiedzi Karolinę Korwin-Piotrowską (38 l.). Marta z pewnością chciała się u niej pochwalić swoim nowym, wartym prawie 1 mln 400 tys. zł apartamentem na warszawskim Ursynowie.

Jednak niefortunnie przeprowadzony wywiad pani Karoliny postawił naszą gwiazdę w niezbyt dobrym świetle. "Napisali (...), że mam nie wiadomo ile metrów, a ja mam tylko jeden pokój i nie kosztowało to tyle" - taka informacja od sympatycznej Marty obiegła cały świat. Z pewnością chodziło o to, że gwiazda ma urządzony tylko jeden pokój.

Jeśli jednak piękna aktorka będzie się upierała przy tym, że mieszka w jednopokojowym mieszkaniu, to będziemy zmuszeni stwierdzić, że gwiazda serialu "Teraz albo nigdy" dysponuje największą kawalerką w Polsce! Największą, bo liczącą (łącznie z balkonami) 200 metrów kwadratowych!

Sprawdziliśmy mieszkania w bloku, w którym ulokowała się Marta. Bliźniacze mieszkanie po prostu zachwyca! Zaraz po otwarciu drzwi oczom ukazuje się przedpokój, który prowadzi do salonu (36 mkw.) z balkonem i ogromnymi oknami.

Jest tu też kuchnia z jadalnią (14 mkw.) oraz dwie łazienki (po 8 i 4 m), a także dwie sypialnie (każda po koło 20 mkw.). W jednej z nich jest 5-metrowy balkon. Gdy wybierzemy się na górę, na drugi poziom apartamentu, trafimy do przedpokoju, a z niego do garderoby, która znajduje się w wielkiej sypialni. Obok mamy kolejny, także 20-metrowy, pokój z balkonem. Oczywiście na górze nie może zabraknąć łazienki.

Naprawdę śliczna kawalerka, która na pewno pozwoli Marcie rozwinąć skrzydła przy jej urządzaniu.

czwartek, 26 marca 2009

Natalia Lesz była z Maxem Kolonko

Natalia Lesz/Max Kolonko/Weronika Rosati/East News/Kapif

Natalia Lesz/Max Kolonko/Weronika Rosati/East News/Kapif

Zastanawiamy się tylko, czy Lesz była przed czy po Weronice Rosati?

Natalia w rozmowie z "Na Żywo" wyznała, że podczas pobytu w Nowym Jorku związała się z 43-letnim mężczyzną. Ale nie był to bogaty Amerykanin Sam a nasz rodak Mariusz Max Kolonko:

Spotkałam go, gdy już kończyłam studia na przyjęciu u konsula polskiego w Los Angeles, Pawła Potoroczyna. Paweł często służył mi radą i pomocą" - czytamy w "Na Żywo".

I dodaje:

Znajomość z Maxem trwała krótko, może 4 miesiące. Doszliśmy do wniosku, używając terminologii komputerowej, że nie jesteśmy do końca kompatybilni. Ale naprawdę miło wspominam ten czas - Wyznaje Natalia Lesz

Niestety romans z dojrzałym facetem szybko się skończył. Zresztą jak w większości przypadków, ale Natalia twierdzi, że żalu nie ma. Złośliwi twierdzą zaś, że powodem rozstania było ciągłe mylenie przez Maxa imion Natalia i Weronika. Ale to tylko plotka.

piątek, 6 marca 2009

Marta Żmuda Trzebiatowska: "Jestem gotowa na... wszystko"

Cała prawda o naszej tegorocznej Najpiękniejszej.
Wybrała Kabaty. Brukowana uliczka, zielono, blisko do lasu, trochę jak w rodzinnym domu na Kaszubach. I jeszcze ten balkon marzenie, będzie mogła rano napić się na nim kawy. Zrobiła krok i nagle zamarła. Serce waliło nieznośnie. Patrzyła prosto w wycelowane w nią obiektywy. „Naliczyłam dziesięć, zanim uciekłam”, mówi Marta. „Myślałam, że oszalałam”.

Ale nie. Na drzewie, na wprost jej nowego mieszkania, siedział tłum fotoreporterów. Nie miała wyjścia: „Kameralną parapetówkę przenieśliśmy do odciętej od świata łazienki”. Wino pili, siedząc rządkiem na wannie. Po tamtym dniu jeszcze przez miesiąc zasłaniała okno czerwonym prześcieradłem. „Dziś mam zasłony, które nie przepuszczają absolutnie niczego, jak w najlepszym teatrze”, mówi.
Drzewo ma złamaną gałąź. Niechciana pamiątka. Na taką popularność Marta wciąż nie jest gotowa.

A JA BĘDĘ AKTORKĄ
Ostatni rok należał do niej. W kinowej komedii romantycznej „Nie kłam, kochanie” partnerował jej Piotr Adamczyk. Krzysztof Zanussi zaprosił do filmu „Serce na dłoni”. Serial „Teraz albo nigdy!” z Martą w jednej z głównych ról przyciągał przed ekrany milionową publiczność. Nie ma jeszcze dwudziestu pięciu lat, a już okrzyknięto ją gwiazdą. To jej jako najlepszej aktorce publiczność przyznała Telekamerę. „Postaram się państwa nie zawieść”, mówiła wzruszona ze statuetką w dłoni.

Nie przypuszczała, że sukces przyjdzie tak szybko. Na ekranie debiutowała jeszcze na studiach, cztery lata temu w serialu „Na dobre i na złe”. A potem w „Kryminalnych”, ta mała kontrowersyjna rólka, scena miłosna, pomogła otworzyć drzwi do kariery. Ktoś zapamiętał jej energię, świeżość i wyraziste brązowe oczy. Na drugim roku zagrała w uwielbianej już przez widzów „Magdzie M.”. W serialu „Twarzą w twarz” spotkała się z Pawłem Małaszyńskim. Nikomu nieznane nazwisko zaczęto powtarzać częściej, serial „Teraz albo nigdy!”, debiut kinowy „Nie kłam, kochanie”, występ w „Tańcu z gwiazdami” sprawił, że poznali je wszyscy. O tym marzyła?

Klasa maturalna, godzina wychowawcza. „A teraz napiszcie, proszę, imię, nazwisko, kim będę za parę lat”, nauczyciel rozdaje karteczki. Wszyscy pochylają głowy. „Sama się tylko podpisałam, nie chciałam kusić losu”, wspomina Joanna Rusek, przyjaciółka Marty. Znają się od zawsze, razem w przedszkolu, podstawówce, w liceum. A Marta? Bez zawahania aktorka, Marta Żmuda Trzebiatowska. „Zwinęłam tę jej karteczkę schowałam i mam do dziś”, śmieje się Asia. „Widać, jak jej to mocno w środku siedziało”.

Z MARZENIAMI POD PRĄD
Joanna Rusek wspomina: „Przechlewo, cztery tysiące mieszkańców, kilka ulic, zadbane domki, przed każdym ogródek. Rodzice byli jej nauczycielami w podstawówce, nie traktowali jednak Marty wyjątkowo, szczerze powiedziawszy, miała od innych gorzej. Musiała być zawsze perfekt przygotowana. Czy dostała kiedyś dwóję od taty, nie pamiętam. Na lekcji chyba nigdy nie mówiła »tato«, zawsze »proszę pana«”.

Mieszkali wtedy w starej szkole. Wysoki na trzy metry pokój oklei≠ła plakatami gwiazd wyciętymi z kolorowych gazet. Ale to wieszanie zdjęć na ścianie zostało do dziś. W jej łazience jedną zajmuje fotografia Moniki Bellucci. Drzwi zdobi zmysłowa Marilyn Monroe, a zegar – Audrey Hepburn.
Jej oscarowe „Rzymskie wakacje” Marta pasjami oglądała jeszcze w liceum.

Już wtedy namiętnie oglądała filmy. Zaprzyjaźniła się z właścicielem jedynej wypożyczalni wideo. Kto wie, czy nie dla niej tylko ściągał ambitniejsze tytuły. „Artystka”, śmiał się, gdy pytała, czy ma coś Bergmana.

Chłopakom się podobała. „Kiedyś był okrąglejsza, ale w pewnym momencie przeszła na dietę, postawiła na sport, bardzo zeszczuplała”, wspomina przyjaciółka. „To indywidualistka, mam wrażenie, że trochę się jej bali”, śmieje się. Odstawała od grupy. Oni na przerwach słuchali hip-hopu, a Marta z nosem w tekście. Zdawała sobie sprawę, że niektórzy się z niej nabijają. Była ponad to, najlepsza uczennica, mistrzyni notatek. Wszyscy je od niej kserowali. Długie włosy ścięła tylko raz, w pierwszej klasie. Nie było jej do twarzy.

Maturę zdała na piątki. Miała jasność. Pójdzie na wydział aktorski.

Tata widział w niej budowniczego dróg i mostów. Ten świat zdawał mu się zbyt niedostępny. Taki, który podziwia się tylko sprzed telewizora. Albo do którego jedzie ponad sto kilometrów. Tyle z Przechlewa było do najbliższego teatru w Gdańsku, Słupsku czy Bydgoszczy.

Dla Marty był to świat magiczny. I za wszelką cenę chciała znaleźć do niego klucz. Wiedziała, że może. Był w jej liceum chłopak, trzy lata starszy, Bartek. Dostał się na warszawski wydział teatralny. Przetarł szlak. Inspirował. W mieszkaniu Bartka zatrzymała się na czas egzaminów. Przez dwa tygodnie na warszawskim Żoliborzu, z nie swoim psem i kotem czuła się przeraźliwie samotna. Aż przyszedł dzień ogłoszenia wyników. Już z daleka widziała tłum. Czekała z boku, nie chciała wcale podejść. Wreszcie się odważyła. Swojego nazwiska nie znalazła. Złożyła podanie, była jakaś szansa na miejsce rektorskie, ale brakło jej w to wiary. Nie od razu zadzwoniła do rodziców. Następnego dnia zebrała się w sobie. Miała gotowy drugi plan. Będzie zdawała na inne kierunki: administrację rządową, slawistykę, stosunki międzynarodowe. Rozkleiła się dopiero w samochodzie jadącym do domu. Płakała. Przy mamie puściły jej emocje. Drugi raz łzy miały w oczach obie, kiedy przyszło pismo, że jednak się dostała.


ROZCZAROWAŁAM SIĘ, MAMO
Pierwszy rok wspomina jak koszmar. Była bliska tego, by odejść, rzucić wszystko i uciec. Dostawała gorsze zadania aktorskie i gorsze oceny. Zrządzenie losu, do prowadzenia zajęć zaproszono Jerzego Radziwiłowicza. A on w „Śnie srebrnym Salomei” obsadził ją w roli księżniczki. Na zaliczeniu postawił piątkę. Przestała być zagrożona, ale wciąż nie czuła się pewna: czy wybrała dobrą drogę?

Szkołę skończyła, wciąż czasem jest trudno. Już wie, że taka to praca. Na marginesach scenariuszy zapisuje uwagi rzucone do niej na planie. Od reżysera, ale także od innych aktorów. „Nie będę mówić o tym, jaka Marta jest ładna, jaka zdolna, jaka pracowita”, Beata Tyszkiewicz bierze oddech, „jak chętnie się uczy i każdą uwagę przyjmuje z życzliwością. A ja lubię z życzliwości radzić, czasami i niepytana”, śmieje się gwiazda. „Marta uważnie słucha i nigdy się nie obraża”.

Przed nami premiera trzeciej serii „Teraz albo nigdy!”. Z reżyserem Maciejem Dejczerem Marta spotyka się na planie niemal codziennie. „Maciek za każdym razem przynosi mi kilka filmów. Dopiero co dał mi »Gomorrę«, Matteo Garrone, »Małe dzieci« z Kate Winslet w reżyserii Todda Fielda, »Pachnidło« Tykwera. To na ten tydzień. Ale też prosi mnie o moje ulubione”.

Analizują ujęcia scena po scenie. Wracają do filmów nie raz i nie dziesięć. Wiedzą, jak ze sobą pracować. On potem rzuca: „Zagraj to jak Meg Ryan w »Masz wiadomość«”. Słowa klucze.

„Są takie sceny, które zostają w pamięci”, mówi Marta. „W »Malenie«, kiedy kobiety ze wsi głównej bohaterce, pięknej Monice Bellucci brutalnie ścinają włosy. Życzę sobie takich ról. Nie wiem, czy kiedykolwiek przyjdą… Uważam, że jestem na to gotowa. I potrzebuję wyzwań”.

W serialu „Twarzą w twarz” zagrała Olę. Reżyserował Patryk Vega. „Patryk ją… zmaltretował psychicznie w niełatwej scenie, gdzie dziewczyna ginie”, wspomina Paweł Małaszyński. „Padł strzał. Zbliżenie na twarz. Vega krzyknął do Marty: »Wytrzymaj!«. Po chwili rzucił przekleństwo i rzucił się do niej. Bliski kadr go nie obejmował. Szeptał coś Marcie do ucha. Długo, z dziesięć minut. Widziałem na zbliżeniu, jak zmienia jej się spojrzenie. Aż pojawiła się jedna kropla i popłynęła po twarzy. Dopiero wtedy upadła. Tamtego dnia na planie Vega wypruł z niej flaki, ale dla takich chwil warto żyć. Ich się nie zapomina”.

A ON I TAK MNIE POKOCHAŁ
Piątkowy wieczór, dochodzi dziewiąta. Niedawno skończyła zdjęcia do serialu. Nie pamięta, co dzisiaj zjadła. Najpierw grała euforię. Dowiadują się z mężem, że będą mieć dziecko. Potem inne sceny, tragedii i wielkiej rozpaczy. Wraca do domu, do swojego mężczyzny, tam odpoczywa. Adam Król, utytułowany tancerz, czterokrotny mistrz Polski w stylu standardowym, znakomity choreograf i nauczyciel tańca. Martę poznał w jednym z warszawskich klubów. Choć młodsza o dwanaście lat, od razu wpadła mu w oko. On jej – niespecjalnie. Poprosił o telefon, nie dała. Ale i tak ją znalazł. I chciał być blisko. Dla niej postanowił z rodzinnego Olsztyna przenieść się do stolicy. W końcu rozmiękczył jej serce. Gdy na parę tygodni wyjechał do Stanów, to ona szukała mu kawalerki. I znalazła, w klimatycznej kamienicy na Muranowie. Sama wynajmowała wtedy razem z paroma koleżankami naprawdę koszmarne mieszkanie. Do tego pustego – Adama, chodziła w spokoju pisać pracę magisterską. Aż nagle zobaczyła – ma tam już wszystkie rzeczy.

Kto wie to lepiej niż przyjaciółka: „Dla Marty Warszawa była rozczarowaniem. I gdyby nie Adam, nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło. Stał się plecami, o które mogła się oprzeć. Nie chcą wiedzieć, co pisze się na ich temat. A kiedy razem wystąpili w „Tańcu z gwiazdami”, rozpętała się burza. A ona wiedziała: zatańczy z nim albo wcale. Jak sobie radził z medialną nagonką? „Jest bardzo silny”, mówi Marta. „Szargali jego imię, nie mógł się bronić”.
Nie wygrali, choć niemal do końca to oni byli faworytami. Ten program to być może największe emocje w jej życiu. „Dziś już wiem, że nie nadaję się do takiego show”, mówi Marta. „Bliscy bali się, że »Taniec z gwiazdami« mógł nami zachwiać, nic się nie zepsuło”.

„Będziemy mieli Baby!”, kiedy Joanna przeczytała SMS-a od Marty, przyznaje, że była w szoku. „Dziecko! Wiem, że chce mieć rodzinę, ale ma jeszcze czas”, myślała gorączkowo.

Złapała za telefon. I już za chwilę się śmiały, bo „baby” to mały piesek, puszysty shih-tzu. Rano na spacer wychodzi z nim Adam. „Lubi to i zapalić sobie, tak żebym nie widziała”, śmieje się Marta. „A ja, jak wraca ze świeżymi bułkami. Pies to nie dziecko, ale też obowiązek”. Dni w kalendarzu młodej aktorki bywają bardzo napięte. Wtedy Baby idzie do pracy z panem.

Czasem Joanna martwi się o przyjaciółkę. Jeśli czegoś jej brak, to prawa do prywatności, spokoju. Ostatnia wizyta w Warszawie. Z Martą umówiła się na stacji metra: „Wyszłam. Pusto. Dzwoni komórka. To Marta. Stoi za drzewem i macha z daleka. Czapeczka nasunięta na oczy, ciemne okulary, adidasy. Ubrana tak, by nie rzucać się w oczy”. Rok temu przed premierą „Nie kłam, kochanie” Asia też była u Marty. Spokojnie chodziły po sklepach, wybierały dla niej sukienkę. Dziś już sobie tego nie wyobraża.

Latem Marta spotkała się z koleżankami z roku na ślubie jednej z nich. Słuchała ich zwierzeń czasem o niewykorzystanych szansach, o propozycjach zawodowych, które nie nadchodzą, o braku pracy… Ale ona też ma niespełnione marzenia.
„O teatralnych deskach”, zdradza. „Zagrać przed publicznością, poruszyć w ludziach emocje”. Kiedyś je spełni. Poczeka.

Tekst Monika Kotowska
Zdjęcia ZUZA KRAJEWSKA, BARTEK WIECZOREK/PHOTOSHOP.pl
Stylizacja JOLA CZAJA
Asystentka AGNIESZKA DĘBSKA
Makijaż WILSON/D’VISION ART
Fryzury PIOTR WASIŃSKI
Scenografia EWA IWAŃCZUK
i TOMEK FELCZYŃSKI
Asystent PIOTR CZAJA
Produkcja ELŻBIETA CZAJA i EWA KWIATKOWSKA
Zdjęcia zostały zrealizowane we wnętrzach Sali Kongresowej. Dziękujemy Zarządowi PKiN za pomoc w realizacji sesji.

niedziela, 22 lutego 2009

Izabela do Marcinkiewicza: Kochasz mnie?

Miłość kwitnie na wizji

Izabela do Marcinkiewicza: Kochasz mnie?

Taki wyga medialny jak Kazimierz Marcinkiewicz powinien wiedzieć, że mogą go nagrywać. A tak właśnie było przed rozpoczęciem "Magazynu 24 godziny". Dlatego ostrzegał swoją narzeczoną, że mogą "wylądować" w "Szkle kontaktowym", gdy ta się do niego przytulała. Ale Izabela nic sobie z tego nie robiła. I spytała Marcinkiewicza wprost: "Kochasz mnie?".

Kazimierz Marcinkiewicz przyszedł na nagranie do londyńskiego studia, by wystąpić w programie TVN24 "Magazyn 24 godziny". Jednak kamery pracowały jeszcze zanim rozpoczęła się emisja. Do studia razem z Marcinkiewiczem zawitała także jego nowa partnerka, Izabela. No i miłość na wizji rozkwitła w pełnej krasie.

"Patrz, ej, powinniśmy tak być, ej" - powiedziała Izabela przytulając się do Marcinkiewicza. Ten przestrzegł ją, że po takiej "akcji" mogą znaleźć się w "Szkle Kontaktowym". Rozbawionej Izy to jednak nie zbiło z tropu.

>>> Wygramy w Lotto – mówi Izabela, miłość Kazimierza Marcinkiewicza

"No to dobrze, mam fajną ej, słuchaj, mam fajną tą, no, mam fajną koszulkę". A potem zaprezentowała jeszcze model swoich kozaczków. Zakończenie wyglądało niemal jak w hollywoodzkim filmie romantycznym.

"Kochasz mnie?" - spytała nowa miłość byłego premiera. "Bardzo" - odpowiedział zmysłowym szeptem Kazimierz Marcinkiewicz.

>>> Dorota Gawryluk: Dlaczego Tusk broni Marcinkiewicza

» SONDA
Jak Twoim zdaniem zachowuje się Izabela na przedstawionym filmie

piątek, 6 lutego 2009

Agata i Piotr Rubikowie


Kiedy mężczyzna płacze


Galerie
Agata i Piotr Rubikowie
Za kilka miesięcy po raz pierwszy zostaną rodzicami. Piotr chciałby mieć i syna, i córkę, więc pierworodny raczej nie będzie jedynakiem. W Wilanowie powstaje ich nowy dom, w którym on będzie mógł dla niej grać na fortepianie. Nawet w nocy. To ma być rok przełomu. I dlatego Piotr postanowił zmienić też swój wizerunek.

GALA: Czy dobrze się pan czuje ze swoim nowym odbiciem w lustrze?

PIOTR RUBIK: Jeszcze nie wiem. Muszę mieć trochę więcej czasu, żeby się z tym oswoić.

GALA: Kobiety dokonują radykalnych zmian w wyglądzie, kiedy chcą poprawić sobie samopoczucie. A mężczyźni?

PIOTR RUBIK: Myślę, że każda zmiana pomaga w tym, żeby coś się zakotłowało w emocjach. A jak się pozytywnie kotłuje, to ma dobry wpływ na życie, na pisanie muzyki. Zaczął się nowy rok, czekają na mnie nowe wyzwania, projekty i przede wszystkim wspaniałe rzeczy w życiu prywatnym. Już od kilku tygodni myślałem o tym, żeby coś zmienić. Stwierdziłem, że warto zrobić jakiś mały, ale wyraźny akompaniament do tego nowego, co nadchodzi.

GALA: Poprzednio zmienił pan swój image cztery lata temu. Wtedy zaczął się pana czas: prawdziwa kariera, wielkie koncerty, nagrody, poznanie Agaty, dziś pana żony.

PIOTR RUBIK: Tamta przemiana była przypadkowa, niezamierzona, był to odruch. Zaczął się rok, siedziałem na fotelu u fryzjera, który mi nagle zaproponował, żeby przefarbować włosy na blond. Miałem dobry nastrój, stwierdziłem: „Czemu nie, nie ma sensu się zastanawiać, pobawmy się”. Byłem ciekaw, jaki to będzie miało wpływ na moje samopoczucie.

GALA: Bilans tych czterech lat pokazał, że bardzo dobry. Teraz powinno być podobnie. Czeka pan z żoną na pierwsze dziecko, buduje dom, pracuje nad trzema dużymi projektami...

PIOTR RUBIK: Po pierwsze, płyta „RubikOne”, a na niej 13–14 utworów, które śpiewają same kobiety. Wydaje mi się, że to bardzo ciekawe głosy. Na przykład Paulina Lenda i Ewa Maria Lewandowska z „Mam talent”, moje trzy solistki, czyli Zosia Nowakowska, Anna Józefina Lubieniecka i Marta Moszczyńska, poza tym znana wróżka Aida Kosojan-Przybysz, Isis Gee, jeszcze kilka fajnych solistek, no i... jedną piosenkę nagrałem ja.

GALA: Jak to? Miały być same kobiety?

PIOTR RUBIK: To wyjątek, że śpiewam. Ale wyjątkowa jest sytuacja. Ta piosenka jest dedykowana mojemu dziecku i specjalnie dla niego została napisana. Ma tytuł „Kiedy mężczyzna płacze” i jest bardzo osobistą balladą.

GALA: Pan płakał, kiedy dowiedział się, że zostanie ojcem?

PIOTR RUBIK: Byłem wzruszony, czułem wielką radość. To spełnienie jednego z moich najważniejszych marzeń.

GALA: Zaraz porozmawiamy o tych osobistych marzeniach...

PIOTR RUBIK: ...ale wracając do płyty, jako ciekawostkę dodam, że wystąpi na niej także Jivan Gasparyan, armeński muzyk, który gra na instrumencie duduk. Można go podziwiać np. w „Gladiatorze”, „Ostatnim kuszeniu Chrystusa”. Jest wirtuozem światowej sławy, jeśli chodzi o instrumenty etniczne. Drugi projekt to napisana z Jackiem Cyganem cantobiografia pt. „Santo subito”, na rocznicę śmierci papieża Jana Pawła II i z nadzieją na jego szybką beatyfikację. To utwór bardzo duży, na orkiestrę symfoniczną, chór i solistów. Premiera w Warszawie na początku kwietnia. Trzecia rzecz nazywa się „Shanghai Rhapsody”. Jest to utwór instrumentalny, który napisałem na wystawę EXPO 2010. Nie ma tam ani jednego słowa w żadnym języku. Puściłem wodze fantazji, umieściłem trochę motywów w stylu chińskim, polskim, trochę w klimacie filmowym. Mam nadzieję, że ta muzyka będzie zrozumiała dla każdego. Za dwa tygodnie jadę do Chin przekazać burmistrzowi Szanghaju gotowy utwór. Wierzę, że będzie to dla mnie furtka na świat.

GALA: Dużo tego. Żona pana wspiera w zawodowych sprawach?

PIOTR RUBIK: Bardzo mi pomaga w wielu rzeczach, w wielu innych nie może mi pomóc, ponieważ nie zna się na pewnych niuansach muzycznych, aczkolwiek ma bardzo dobry słuch. Czasami jestem zaskoczony, jak dobrze potrafi wychwycić niektóre motywy, kontrapunkty, które nie są główną melodią, ale gdzieś tam je słychać w orkiestrze i ona je sobie nuci. I to nuci bardzo czysto. Cieszę się. Jesteśmy razem już prawie cztery lata, wielu rzeczy się nauczyła. Kiedy trzeba się podzielić jakimiś obowiązkami, nie muszę Agaty prosić – to oczywiste, że mi pomaga. W tej chwili jednak staram się ją odciążyć, bo niedługo będziemy mieli oboje bardzo dużo pracy jako rodzice.

GALA: Czeka pan na syna czy na córkę?

PIOTR RUBIK: Oboje z Agatą znamy już płeć dziecka, ale nie chciałbym o tym mówić, dopóki nie urodzi się całe i zdrowe. Słyszałem zresztą, że różnie bywa z odczytywaniem płci na zdjęciach USG, więc po prostu czekamy. Poza tym możemy mieć i chłopca, i dziewczynkę, zobaczymy, co urodzi się pierwsze. Podchodzę do tego rozsądnie, z wielką miłością i bez wygórowanych oczekiwań.

GALA: Dla kompozytora pracującego w domu krzyk dziecka, nawet własnego, za ścianą to chyba duże wyzwanie.

PIOTR RUBIK: Mam zamiar być dzielny. Jedną ręką mogę pisać muzykę, drugą niańczyć. Wierzę, że dam radę. W sytuacjach podbramkowych będziemy się przekrzykiwać. Będę mu śpiewał – jeśli przestanie krzyczeć, to będzie oznaczać, że utwór nie jest zły. Pomyślałem, że wypróbuję tę metodę.

GALA: W nowym, dużym domu wasze głosy będą się dobrze niosły.

PIOTR RUBIK: Dlatego cieszę się z tego domu. Teraz mam przemiłych sąsiadów, ale mimo wszystko zawsze istnieje ryzyko, że im przeszkadzam, zwłaszcza kiedy pracuję w nocy. Dom da mi wolność. Będę mógł grać, o której chcę, kiedy chcę, co chcę i jak chcę. Będę mógł robić w nocy próby i nikomu się nie narażę, nie będę musiał się martwić, że ktoś przeze mnie nie spał. Poza tym będę miał dużo miejsca na moje zabawki motoryzacyjne. Nie będzie już dylematu, który motocykl wybrać, tylko będę mógł mieć ich kilka. Teraz na podziemnym parkingu mamy miejsce tylko na jeden samochód i to jest duży kłopot.

GALA: Sam pan zaprojektował ten dom?

PIOTR RUBIK: Agata zobaczyła na mieście reklamę dewelopera, w internecie obejrzała projekty i pokazała mi je. Osiedle Villa Natura to bardzo piękne miejsce, więc spotkaliśmy się z prezesem i po wspólnych rozmowach wybraliśmy projekt domu, który najbardziej nam się spodobał. Jest zupełnie inny niż większość tzw. domków jednorodzinnych, jakie widziałem. I... budujemy się. Nie wiem, czy zasadzę drzewo, bo to nie było moje marzenie. Na naszej działce nic na razie nie rośnie, więc może zasadzimy coś razem. Pracownia zaprojektowana jest na górze. Duże, oszklone studio z widokiem. Czekają nas cudowne wieczory: któregoś dnia zapalę świeczki i przy czerwonym winie i blasku księżyca urządzimy kameralny koncert tylko dla nas.

GALA: Brzmi wspaniale. A jak będzie wyglądało wnętrze?

PIOTR RUBIK: Inwestycja dopiero się zaczęła, więc jeszcze mamy czas. Oboje lubimy elegancki minimalizm, nie za dużo sprzętów, za to najwyższej jakości. Nie lubię bibelotów, drobiazgów ustawianych na półeczkach. Podobają mi się duże, czyste przestrzenie. Najważniejsze, żeby wszystko razem miało jakiś styl, żeby nam się przyjemnie mieszkało.

GALA: Podobno mężczyzna do czterdziestki powinien wszystkiego spróbować, żeby potem wybrać dla siebie tylko to, co najlepsze.

PIOTR RUBIK: Nie ma rzeczy, o której pomyślałbym: „Żałuję, że nie spróbowałem”. Nigdy na przykład nie zapaliłem marihuany, bo zawsze odstręczał mnie zapach, pomijając inne konsekwencje, jak strach przed tym, że to mogłoby mieć jakiś wpływ na mój umysł, na moją muzykę. Zwiedziłem prawie cały świat. Myślę, że skosztowałem wszystkiego, czego chciałem, a to, czego nie spróbowałem, chyba nie bardzo mnie pociągało. W każdym razie niczego nie żałuję... No może... Nie, jednak nie. Chciałem powiedzieć, że żałuję, że nie spotkałem wcześniej Agaty, ale...

GALA: ...mógłby jej pan wtedy nie zauważyć?

PIOTR RUBIK: Agaty nie da się nie zauważyć. Ale może byłbym wtedy głupszy i nie umiałbym docenić tego, co mam.

...ciąg dalszy


GALA: Zastanawiał się pan, co chciałby pan przekazać dziecku?

PIOTR RUBIK: Od 18. roku życia sam zarabiałem na jedzenie, ubrania, papierosy czy instrumenty i miałbym wielką satysfakcję, gdyby moje dziecko też umiało kiedyś samo o siebie zadbać. Na pewno zawsze będę stał obok i pomagał w granicach rozsądku. Po cichu liczę na to, że będę nie tylko tatą, ale też przyjacielem, że będziemy mieli dobry kontakt, o wszystkim będziemy mogli porozmawiać. Że jak dorośnie, samo będzie miało ochotę do mnie zadzwonić i umówić się na piwo czy kawę.

GALA: Jakie geny ma męska linia rodziny Rubików?

PIOTR RUBIK: Dziadek chłonął wiedzę, interesował się sztuką, był bardzo dociekliwy i inteligentny. Ojciec zmarł jakiś czas temu, był pilotem myśliwców wojskowych, czyli musiał być odważny. Przez to, że ja od dziecka zajmowałem się głównie muzyką, miałem problemy z fizyczną stroną życia. Teraz to nadrabiam, mam dobrą kondycję, potrafię biegać przez godzinę, nie męcząc się za bardzo. O, jednego żałuję – że nie nauczyłem się jeździć na nartach. Jeszcze się nie poddałem, nadal próbuję, ale ostatnio nawet Jagnie Marczułajtis nie udało się mnie nauczyć. Chyba mnie jednak nie ciągnie do sportów zimowych. Za to jazda na motocyklu jest moją wielką pasją. Więc ostatecznie może nie jestem siłaczem ani zabijaką, ale jestem na tyle silny, że przetrwam różne obciążenia psychicznie. A to jedyna trudność w moim zawodzie – wytrzymać psychicznie.

GALA: Pana największa zawodowa próba to rozstanie ze zbuntowanym zespołem. Ma pan dziś żal do tamtych ludzi?

PIOTR RUBIK: To stara sprawa, o której nie ma co wspominać. Cieszę się, że wyszedłem z tego obronną ręką.

GALA: To znaczy?

PIOTR RUBIK: Komponuję, gram koncerty, nagrywam płyty. W tej chwili mam zespół, który pójdzie za mną w ogień. Wie, że nie ma sensu robić żadnych wolt, bo tylko razem stanowimy siłę. Ja to wszystko pcham do przodu i oni sami nie dadzą sobie rady w tej dziedzinie, która należy do mnie. Każda osoba z mojego zespołu ma wolną rękę, jeśli chodzi o karierę indywidualną. Każdy może robić, co chce.

GALA: Nie jest pan zazdrosny?

PIOTR RUBIK: Nie jestem zawistny. Zawiść w końcu zniszczy każdego, a uczucie zazdrości jest mobilizujące, napędza do działania. Lepiej skupić się na sobie, patrzeć na to, co samemu się robi. Mam swoją muzykę i niezależnie od tego, kto ją będzie podrabiał i naśladował, to zawsze będzie inne. Okazało się, że ludzie chcą mnie i mojej muzyki, a nie konkretnego zespołu.

GALA: Według jakiego klucza wybrał pan nowych ludzi?

PIOTR RUBIK: Najważniejsze jest to, żeby potrafili świetnie śpiewać, ładnie wyglądali i byli naprawdę fajnymi ludźmi. A wybór konkretnych osób to był trochę przypadek, zbieg okoliczności. Znalazłem kilka osób z „Szansy na sukces”, ze Studia Buffo, programu „Jaka to melodia?”. Nie mamy za dużo czasu dla siebie prywatnie, ale kiedy koncertujemy na wyjeździe, zawsze są wspólne kolacje, rozmowy przy lampce wina. Lubię ich i czuję ich sympatię. Wiem, zawsze można się rozczarować, bo każdy człowiek ma swoje słabości, ale myślę, że jeśli nie wydarzy się nic dramatycznego, będziemy długo ze sobą pracować.

GALA: Zmienił się pan?

PIOTR RUBIK: Może jestem trochę śmielszy. Przez te ostatnie lata nauczyłem się dużo o stosunkach międzyludzkich. Wiem już, co robić, czego nie. Z kim pracować, z kim nie, bo szkoda czasu, pieniędzy, energii. Wiem, kiedy ktoś mnie okłamuje, oszukuje, zaczyna mataczyć. Żałuję, że na akademiach muzycznych nie ma takiego przedmiotu jak podstawy show-biznesu. Sam mógłbym wygłosić kilka wykładów.

GALA: Na temat?

PIOTR RUBIK: Jak w tym zawodzie przetrwać psychicznie. Jak radzić sobie ze zżerającą tremą, jak nie dać się pochłonąć zawiści, która każdego muzyka otacza od dziecka. Jak nie dać się oszukiwać. Najważniejsze to robić rzeczy, które się czuje. Moja muzyka jest kompletnie nieradiowa. Stacje grają ją wyłącznie w sytuacjach, kiedy jakiś utwór jest już tak popularny, że ludzie domagają się go na antenie. Ale okazało się, że z taką muzyką też można wystartować. Żadna praca nie hańbi. Nawet jak się gra w knajpie do kotleta, trzeba grać tak, żeby to było najlepsze. Wtedy nikt ci nie powie, że jesteś grajkiem.

GALA: Koncerty, płyty, wymarzona żona, dziecko, dom... Gdybym zapytała, czy jest pan szczęśliwy, bałby się pan odpowiedzieć?

PIOTR RUBIK: To byłby największy grzech, gdybym nie odpowiedział. Nie wiedziałem, że mogę być aż tak szczęśliwy.

Rozmawia: Beata Nowicka
GALA 6-7/2009

poniedziałek, 24 listopada 2008

Żmuda nie dotrzymała słowa

poniedziałek [24.11.2008, 13:24]

Marta Żmuda -Trzebiatowska

AKPA

Zanim główna faworytka „Tańca z gwiazdami" Marta Żmuda-Trzebiatowska (24 l.) odpadła, udzieliła wywiadu „Gali" w którym rozprawiła się ze wszystkimi plotkami na temat swojego udziału w programie. Twierdzi między innymi, że jej partner Adam Król (36 l.) nie wywierał na niej żadnej presji, gdy dostała propozycję wzięcia udziału w show:

"W momencie, kiedy dostaliśmy propozycję, by zatańczyć razem, długo biłam się z myślami-zwierza się 'Gali'- I ta decyzja była podejmowana naprawdę w dużych bólach. Bo Adam powiedział: 'Mnie ten program nie jest potrzebny, tobie zresztą w tej chwili również nie, ale jeśli chcesz, zrobię to z tobą. Musi to być jednak twoja świadoma decyzja. Ja zaakceptuję każdy twój wybór'. Błagałam go, żeby zdecydował za mnie albo przynajmniej pomógł mi podjąć tę decyzję, ale był niezłomny."

Marta przekonuje też, że podchwycone przez media wyznanie o piątce dzieci nie było podyktowane chęcią zyskania większej ilości głosów widzów:

„Pamiętam, jak nas męczyli za kulisami, żebyśmy coś pisnęli na ten temat. A myśmy uparcie nic nie chcieli powiedzieć. W końcu odpowiedzieliśmy coś na odczepnego, żartem. I gazety natychmiast to podchwyciły."

Co nie znaczy, ze nie chce mieć dzieci. Oboje z Królem myślą o założeniu rodziny, ale nie w tym momencie. Marta opowiada też o wielkiej presji, na którą była narażona od początku programu, od pierwszego odcinka była bowiem typowana na faworytkę:

Wcześniej, może przez to, że media okrzyknęły mnie faworytką, czułam, że muszę się bardzo starać, byłam zestresowana. Nie umiałam się też do końca cieszyć wysokimi notami i sympatią widzów, bo to mnie onieśmielało. Jeśli zaś chodzi o oceny jury, to tylko raz – przy walcu angielskim – uważałam, że zasługuję na cztery dziesiątki. Bo czułam ten taniec całym sercem."

Jaki ma stosunek do programu i towarzyszącemu mu ryzyka przegranej? Jak się będzie czuła, gdy odpadnie?

„Przynajmniej nie będę miała problemu, bo nie lubię małych samochodów."

Ciekawe, czy teraz, gdy rzeczywiście już odpadła, wciąż podchodzi do tego na luzie, jak to przedstawiała…

Jak widać Marta przedstawia zupełnie inną wersję wydarzeń niż media. Czy można jej wierzyć?
Wczoraj wszyscy widzieliśmy jej minę po ogłoszeniu werdyktu. Czy wyglądała i mówiła jak rozradowana osoba, która ma wszystkie problemy z głowy?



Rafał

sobota, 15 września 2007

Weronika Pazura: Byłam tancerką w klubie


2007-09-15 00:35

Tylko "Faktowi" Weronika Marczuk-Pazura opowiedziała o swoim życiu. Jako 20-latka przyjechała z Kijowa do Trójmiasta. Nie znała języka. Tańczyła w nocnym klubie, by się utrzymać. W 1992 roku wychodzi za mąż za Bartka. Potem została żoną Cezarego Pazury, z którym dziś jest w separacji.

Za lepszym życiem

Kiedy w 1991 roku przyjechałam do Polski, myślałam, że pobyt w tym kraju będzie krótkim etapem w moim życiu. Ogromny kryzys w mojej ojczyźnie spowodował w tamtych latach masowe wyjazdy za pracą na Zachód. Przerwałam studia na wydziale chemii i biologii. Zostawiłam rodzinę i przyjaciół, co było dla mnie najtrudniejsze. Bardzo mi się tu spodobało. Szczęśliwie dla mnie sprawy potoczyły się tak, że mogłam zostać w Polsce, którą dziś - po 15 latach - pozwolę sobie nazwać moim krajem. Szczęście nie przyszło jednak łatwo, długo i ciężko na nie pracowałam. Tak jak Polakom nie zawsze jest łatwo za granicą, tak i mnie, Ukraince, nie było na początku łatwo na polskiej ziemi. I nie chodzi tylko o język i różnice kulturowe. Języka udało mi się nauczyć w miarę szybko, a zamiast różnic starałam się dostrzegać głównie to, co łączy nasze narody - wtedy dostrzegłam otwartość, życzliwość i dużą kulturę. Spotkałam wielu niezwykłych, wspaniałych ludzi, którzy pomogli mi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Do dziś utrzymuję z nimi ciepłe relacje.

Rozpoczęłam naukę w policealnym studium ekonomicznym w Sopocie. Żeby zarobić na swoje utrzymanie, nie znając jeszcze dobrze języka polskiego, zaczęłam pracować jako tancerka w klubie. Dzięki temu, że skończyłam szkołę muzyczną w Kijowie i chodziłam na zajęcia z pantomimy i tańca nowoczesnego, mogłam podjąć się takiej pracy. Miałam wtedy 20 lat. Potem byłam kelnerką w restauracji. Nie mogłam sobie wtedy pozwolić na wybór miejsca pracy. Rzecz jasna chciałam to zmienić. Rozpoczęłam naukę w policealnym studium ekonomicznym w Sopocie. Uczyłam się po nocach. Podjęcie studiów umożliwiło mi zmianę pracy - zostałam specjalistą ds. handlu zagranicznego w jednej z gdańskich firm. Cieszyłam się, że mogę się kształcić i pracować w dobrej firmie, bo nie każdemu mojemu rodakowi było to dane. Siły dodawali mi zawsze moi rodzice i przyjaciele z Ukrainy, z którymi byłam w ciągłym kontakcie.

Wtedy poznałam pierwszego męża. Ten młodzieńczy związek nie przetrwał, ale rozstaliśmy się w zgodzie, nie chowamy do siebie żadnej urazy. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że to Bartek pierwszy poinformował mnie, że dziennikarze dzwonili do niego i pytali o mnie, bo szykują materiał.

Kiedy poznałam Czarka, byłam już wolną kobietą. Zakochaliśmy się w sobie bez pamięci. Zresztą historię naszego związku wszyscy znają doskonale, bo oboje opowiadaliśmy ją nieraz. Dzieliliśmy się z innymi naszym szczęściem. Przez wszystkie lata naszego małżeństwa rodzina i kariera mojego męża były dla mnie najważniejsze. Wspólnie uznaliśmy, że będę najlepiej reprezentować jego interesy. Aby robić to rzetelnie, nieustannie się kształciłam, nabierałam doświadczenia jako menedżer, zawsze miałam głowę pełną różnych pomysłów, które pozwalały nam rozwijać się zawodowo. Nadzorowałam wszystkie projekty, w których brał udział mój mąż. Realizowałam również wiele przedsięwzięć samodzielnie, zupełnie niezależnie od spraw zawodowych męża, gdyż chciałam coś osiągnąć. Chciałam, by Czarek i moja rodzina byli ze mnie dumni. Ja sama najbardziej dumna jestem z tego, że udało nam się przeżyć w miłości tyle lat, wychować córeczkę Czarka, dziś wspaniałą, dorosłą dziewczynę. Jesteśmy sobie bardzo bliskie, co jest dla mnie dużym wyróżnieniem i nagrodą.

Czarek o wszystkim wiedział

Dziś prasa spekuluje na temat mojego pierwszego małżeństwa, zastanawia się, czy Czarek wiedział o wszystkim. Czarek i ja nigdy nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Nasz związek oparty był na prawdzie i bardzo głębokiej miłości. Braliśmy ślub cywilny i kościelny, więc nawet nie było możliwości, by ukryć poprzedni związek. Teraz, kiedy nasze małżeństwo przeżywa kryzys, wszyscy starają się doszukać jakichś przyczyn, bo rozpad związku bez sensacyjnego powodu wydaje się nie być interesujący. Niestety, nie ma żadnej sensacji. Nie ma niczego niezwykłego w tym, że niespodziewanie dla nas nadszedł moment, kiedy bycie razem nie jest już takie proste jak kiedyś. Chociaż osobno wcale nie jest lżej. Mówiąc trzy miesiące temu o naszej separacji, liczyliśmy na to, że wszyscy uszanują nasze prawo do zachowania prywatności. Jest mi bardzo przykro, że stało się inaczej. Bolą mnie wszystkie plotki na temat nowych związków mojego męża. Boli mnie również nagłe zainteresowanie moją przeszłością, o której dawno już zapomniałam i która nie ma dziś znaczenia. Ale najbardziej boli mnie to, że wszystkie rzekomo nagle odkrywane przez dziennikarzy fakty były im znane od lat. Dlaczego media postanowiły ujawnić je akurat teraz, w tym trudnym dla mnie i Czarka czasie, tego nie wiem i nie rozumiem.

Odkąd związałam się z Czarkiem, ciężko pracowałam na swój wizerunek. Pracowałam również na to, by zasłużyć na wszystko to, co zostało mi dane. I chociaż nigdy nie wstydziłam się swojej przeszłości, spowiadać się z niej mogę przed Bogiem i samą sobą. Nie wiem, co jeszcze przeczytam w gazetach na swój temat. Zapewne wiele informacji będzie dla mnie nowych. Mimo że jest mi przykro i nie kryję rozczarowania, będą walczyć o siebie i swoje dobre imię tak, jak przez lata walczyłam o ochronę praw, wizerunku i prawo do prywatności innych osób. Myślę, że przez te wszystkie lata ciężkiej pracy zapracowałam na szacunek. I zasłużyłam na szczęście i spokój.