wtorek, 25 marca 2008

Kto i na jakich zasadach może założyć spółkę europejską

Data: 25.03.2008 r.

W związku działaniem i celem Unii Europejskiej, państwa członkowskie zmierzają do utworzenia m.in. rozwoju gospodarczego Wspólnoty, jak i do ujednolicenia systemu prawnego w tym zakresie. Wyrazem tego może być uregulowanie w prawie europejskim swoistych form paneuropejskich prowadzenia działalności, do których zalicza się:

  • spółkę europejską,
  • europejskie zgrupowanie interesów gospodarczych,
  • spółdzielnię europejską.

W ramach przedmiotowego artykułu zajmiemy się wyłącznie jedną z ww. form paneuropejskich - spółką europejską (zwaną również europejską spółką akcyjną). Spółka ta może posługiwać się oficjalnym skrótem obowiązującym na terenie całej Unii Europejskie - SE.

Rejestracji takiej spółki dokonuje się w państwie członkowskim, w którym znajduje się siedziba statutowa spółki. Zgodnie z przepisami prawa polskiego, rejestracji spółki europejskiej należy dokonywać w rejestrze przedsiębiorców. Czynność dokonania rejestracji należy ogłosić w Dzienniku Urzędowym Unii Europejskiej, po uprzednim opublikowaniu ogłoszenia w publikatorze krajowym danego państwa. W przypadku Polski będzie to Monitor Sądowy i Gospodarczy. Kapitał zakładowy spółki europejskiej musi wynosić co najmniej 120.000 euro.

W jaki sposób można założyć spółkę europejską?

Można wyróżnić dwa sposoby założenia spółki europejskiej:

1. pierwotny, na podstawie którego można utworzyć spółkę poprzez:

  • transgraniczne połączenie (fuzję) co najmniej dwóch spółek akcyjnych (podlegających prawu różnych państwa członkowskich) mających siedzibę na obszarze Unii Europejskiej;
  • utworzenie grupy kapitałowej spółek europejskich przez spółki akcyjne i spółki z ograniczoną odpowiedzialnością (holdingowej spółki europejskiej);
  • utworzenia na podstawie art. 48 ust. 2 TWE, przez co najmniej dwie spółki - spółki zależnej;
  • przekształcenie krajowej spółki akcyjnej w spółkę europejską

2. wtórny, na podstawie którego można utworzyć spółkę poprzez utworzenie jednoosobowej spółki europejskiej przez inną (istniejącą już) spółkę europejską.

Powyższe wyliczenie jest katalogiem zamkniętym, oznacza to, że nie można w inny sposób (niż wskazany powyżej) utworzyć spółki europejskiej. Należy zaznaczyć, że nie jest możliwe utworzenie spółki europejskiej na podstawie podziału krajowej spółki akcyjnej. Jest jednak dopuszczalne utworzenie spółki europejskiej na podstawie podziału już istniejącej spółki europejskiej.

Kto może założyć spółkę europejską?

Jak wynika z powyższego, spółkę europejską mogą założyć wyłącznie przedsiębiorcy, którzy już prowadzą działalność gospodarczą w określonej formie. Poprzez założenie spółki europejskiej przedsiębiorcy nie podejmują nowej działalności gospodarczej; doprowadzają oni jedynie do reorganizacji organizacyjno-strukturalnej tej działalności. Podmiot (przedsiębiorca) zakładający spółkę europejską musi spełniać 3 podstawowe warunki:

  • podmiot taki musi powstać (istnieć) zgodnie z prawem jednego z państw członkowskich UE - warunek ten wyklucza możliwość uczestnictwa w tworzeniu spółki europejskiej, która powstała zgodnie z prawem państwa nie należącego do Wspólnoty.
  • podmiot założycielski powinien posiadać swą siedzibę statutową (określoną w statucie) oraz siedzibę zarządu (miejsce faktycznej działalności zarządu) na obszarze Wspólnoty;
  • podmiot założycielski musi spełniać zasady wielopaństwowości.

W związku z ww. warunkami, spółka państwa trzeciego - spoza Unii Europejskiej - aby mogła założyć spółkę europejską, w pierwszej kolejności będzie musiała założyć jedną (lub więcej) spółek na podstawie przepisów jednego z państw członkowskich UE, dopiero wówczas będzie możliwe utworzenie spółki europejskiej.

Nie jest konieczne, aby siedziba podmiotu założycielskiego znajdowała się w tym samym państwie, w którym znajduje się siedziba zarządu (siedziby te mogą znajdować się w dwóch różnych państwach członkowskich).

Przepisy prawa wspólnotowego przewidują wyjątek od powyższej zasady, zgodnie z którym państwo członkowskie może postanowić, iż spółka, której siedziba zarządu znajduje się poza Wspólnotą, ma prawo uczestniczyć w tworzeniu spółki europejskiej, ale pod warunkiem, że spółka ta (której siedziba zarządu znajduje się poza Wspólnotą) jest utworzona zgodnie z prawem państwa członkowskiego, a więc ma swoją statutową siedzibę w państwie członkowskim oraz rzeczywisty i ciągły związek z gospodarką państwa członkowskiego UE. Jak więc wynika z powyższego, spółka posiadająca siedzibę zarządu w innym państwie niż państwo członkowskie, w celu uczestniczenia w założeniu spółki europejskiej, musi spełnić łącznie następujące warunki:

  • utworzenie spółki zgodnie z prawem państwa członkowskiego,
  • posiadanie przez spółkę statutowej siedziby w państwie członkowskim,
  • posiadanie przez spółkę rzeczywistego i ciągłego związku z gospodarką państwa członkowskiego.

Rzeczywisty i ciągły związek z gospodarką państwa członkowskiego istnieje w przypadku powiązań z gospodarką zgodnie z zasadami ustalonymi w Programie Ogólnym w sprawie zniesienia ograniczeń dotyczących swobody przedsiębiorczości z 1962 r. Związek taki istnieje w szczególności, w przypadku gdy spółka ma swój oddział w tym państwie członkowskim i prowadzi tam działalność. Nie musi więc zachodzić tożsamość między państwem członkowskim, w którym dana spółka ma swą statutową siedzibę (oraz zgodnie z prawem którego powstała) a państwem członkowskim, z którego gospodarką ma rzeczywisty i ciągły związek.

W tym momencie należy zaznaczyć, że powyższa zasada (siedziba zarządu spółki nie musi znajdować się w tym samym państwie członkowskim, w którym znajduje się siedziba statutowa spółki) nie ma zastosowania do już założonej spółki europejskiej, której siedziba zarządu powinna znajdować się w tym samym państwie, gdzie znajduje się siedziba spółki określona w statucie.

Warunek wielopaństwowości, zostanie spełniony w przypadku, gdy co najmniej dwie spółki (zakładające spółkę europejską) będą podlegały prawu dwóch różnych państw członkowskich UE.

Jak wynika z powyższych informacji, nie jest możliwe założenie spółki europejskiej przez osoby fizyczne; zakaz ten dotyczy również osób prowadzących działalność gospodarczą we własnym imieniu i na własny rachunek, posiadających status przedsiębiorcy. Jeżeli osoba fizyczna prowadząca działalność gospodarczą chciałaby uczestniczyć (wedle ww. zasad) w założeniu spółki europejskiej, wówczas w pierwszej kolejności musiałaby utworzyć (na podstawie przepisów prawa krajowego) osobę prawną - spółkę prawa handlowego (najczęściej jest to spółka akcyjna lub spółka z ograniczoną odpowiedzialnością).

Nie jest jednak możliwe założenie spółki europejskiej przez jedną osobę prawną. Jedna osoba prawna może stać się spółką europejską wyłącznie w procesie przekształcenia. Wówczas przekształcana osoba prawna przestaje istnieć i powstaje nowa osoba prawna - spółka europejska.

Jakie przepisy należy stosować przy zakładaniu spółki europejskiej?

W wspólnotowym rozporządzeniu 2157/2001 z dnia 8 października 2001 r. w sprawie statutu spółki europejskiej zostały uregulowane jedynie ogólne sposoby, warunki i zasady, jakie powinny obowiązywać przy tworzeniu spółki europejskiej. W pozostałym zakresie (nieuregulowanym w powyższym rozporządzeniu) należy stosować przepisy prawa krajowego, czyli przepisy państwa członkowskiego UE, w którym tworzona spółka europejska będzie miała swoją siedzibę statutową. Jak więc wynika z powyższego, przepisy prawa państwa członkowskiego (w którym będzie się znajdować siedziba tworzonej spółki europejskiej) będą miały zastosowanie do spraw, które nie zostały uregulowane w rozporządzeniu, bądź zostały tam uregulowane tylko częściowo (jest to tzw. subsydiarne stosowanie prawa krajowego). Należy wskazać, że prawo państwa członkowskiego nie może wprowadzać surowszych warunków założenia spółki europejskiej niż te zawarte w rozporządzeniu z dnia 8 października 2001 r.

Rozporządzenie powyższe nie reguluje podstawowych kwestii związanych z trybem tworzenia spółki europejskiej, takich jak:

  • sprawy dotyczące statutu spółki;
  • sprawy związane z wnoszeniem wkładów na pokrycie kapitału zakładowego tworzonej spółki europejskiej;
  • wymogi dotyczące założycieli (ich liczby), reguły wpisu spółki do rejestru;
  • reguły i zakres kontroli przez właściwy organ przesłanek wymaganych do założenia spółki.

W przypadku spółki europejskiej, która będzie miała siedzibę statutową na terenie Polski, będą miały zastosowanie, w powyższym zakresie, przepisy prawa polskiego. Taka spółka europejska powinna zostać zarejestrowana w terminie 6 miesięcy od daty sporządzenia statutu (art. 325 § 1 k.s.h.). Statut spółki europejskiej powinien zostać sporządzony w planie utworzenia tej spółki. Bezskuteczny upływ powyższego terminu (6 miesięcy) - przy jednoczesnym braku możliwości niezwłocznego dokonania zwrotu wszystkich wniesionych wkładów lub pokrycia w pełni wierzytelności osób trzecich - będzie skutkował powstaniem obowiązku zarządu spółki (jej organu administrującego) dokonania likwidacji spółki europejskiej (art. 326 §1 ksh). Likwidacja takiej spółki europejskiej (zarejestrowanej w Polsce) będzie się odbywała na podstawie art. 459 i następne k.s.h.

Sytuacja prawna spółki europejskiej przed rejestracją w odpowiednim rejestrze

Kwestią nieuregulowaną w rozporządzaniu jest również sytuacja prawna spółki europejskiej przed jej rejestracją. Sytuacja prawna spółki europejskiej przed datą rejestracji uzależniona jest od sposobu jej utworzenia. W przypadku gdy spółka europejska powstaje w drodze fuzji spółek akcyjnych przez przejęcie lub w drodze przekształcenia spółki akcyjnej, będziemy mieli do czynienia ze swoistym rodzajem kontynuacji stosunków prawnych przekształcającego się podmiotu lub łączących się podmiotów przez powstałą spółkę europejską.

W przypadku tworzenia holdingowej spółki europejskiej czy zależnej spółki europejskiej nie będzie występowała podmiot, którego można traktować jako poprzednika prawnego. Spółka europejska, która powstała w jeden z wyżej podanych sposobów, nie jest następcą prawnym jej założycieli - jest to nowo utworzony podmiot prawny. W tej sytuacji można przyjąć, że jest to tzw. spółka europejska w organizacji, która powstaje z momentem sporządzenia jej statutu. Podkreślenia wymaga fakt, iż wyrażenie "spółka europejska w organizacji" nie jest pojęciem normatywnym (nie posługują się nim przepisy prawa wspólnotowego ani przepisy prawa krajowego). W związku z powyższym charakter prawny spółki europejskiej w organizacji powinny określać przepisy obowiązujące w państwie członkowskim, w którym znajduje się siedziba statutowa spółki.

Organy spółki europejskiej

Z uwagi na to, iż w państwach członkowskich Unii Europejskiej obowiązują różne sposoby administrowania spółkami akcyjnymi, akcjonariusze spółki europejskiej mają możliwość wyboru pomiędzy systemem monistycznym i dualistycznym. W związku z powyższym przyjmuje się, że organami spółki są:

  • walne zgromadzenie oraz:
  1. w przypadku przyjęcia systemu dualistycznego: organ nadzorujący (rada nadzorcza) i organ zarządzający (zarząd) albo
  2. wobec przyjęcia systemu monistycznego: organ administrujący stosownie do formy wybranej w statucie spółki (rada administrująca).

W ustawie o europejskim zgrupowaniu interesów gospodarczych i spółce europejskiej - z uwagi na to, że przepisy Kodeksu spółek handlowych o spółce akcyjnej oparte są na modelu dualistycznym - został szczegółowo uregulowany model monistyczny dla SE. Należy wskazać, że ustawa wprowadza do polskiego prawa spółek nową kategorię funkcjonariusza spółki (właściwego wyłącznie dla spółki europejskiej, w której statucie przyjęto system monistyczny), zwanego dyrektorem wykonawczym, który - nie będąc członkiem organu osoby prawnej ani też kolegialnie nie tworząc takiego organu - pozostaje przedstawicielem spółki.

Pamiętaj, że:

  • Kapitał zakładowy spółki europejskiej musi wynosić co najmniej 120.000 euro;
  • Spółka europejska może posługiwać się oficjalnym skrótem obowiązującym na terenie całej Unii Europejskie - SE;
  • Rejestracji spółki europejskiej dokonuje się w państwie członkowskim, w którym znajduje się siedziba statutowa spółki;
  • Rejestrację spółki europejskiej należy ogłosić w Dzienniku Urzędowym Unii Europejskiej, po uprzednim opublikowaniu ogłoszenia w publikatorze krajowym danego państwa;
  • Spółkę europejską mogą założyć wyłącznie przedsiębiorcy, którzy już prowadzą działalność gospodarczą w określonej formie;
  • Nie jest możliwe założenie spółki europejskiej przez jedną osobę prawną;
  • Sytuacja prawna spółki europejskiej przed datą rejestracji uzależniona jest od sposobu jej utworzenia.

Podstawa prawna:

  • Ustawa z dnia 4 marca 2005 r. o europejskim zgrupowaniu interesów gospodarczych i spółce europejskiej (Dz.U. 2005 r. Nr 62, poz. 551 ze zm.);
  • Ustawa z dnia 15 września 2000 r. - Kodeks spółek handlowych (Dz.U. 2000 r. Nr 94 poz. 1037 ze zm.);
  • Rozporządzenie Nr 2157/2001/WE z dnia 8 października 2001 r. w sprawie statutu spółki europejskiej (SE) (Dz. Urz. WE L 294 z 10.11.2001);
  • dyrektywa 2001/86/WE z dnia 8 października 2001 r. uzupełniająca statut spółki europejskiej w odniesieniu do zaangażowania pracowników (Dz. Urz. WE L 294 z 10.11.2001);
  • Traktat Ustanawiający Wspólnotę Europejską (Dz. U. 2004 r., Nr 90, poz. 864/2)

Premier i prezydent uziemieni

ga, gazeta.pl
2008-03-25, ostatnia aktualizacja 2008-03-25 17:36
Zobacz powiększenie
Samolot rządowy Tu-154
Fot. Wojciech Surdziel / AG

Jeszcze przez co najmniej kilka dni najważniejsze osoby w państwie nie będą mogły korzystać z rządowych samolotów Tu-154. Jedna z dwóch maszyn ma awarię, druga jest na przeglądzie technicznym. Prezydent, który dziś jest z wizytą na Węgrzech, musiał skorzystać z czarteru. Prawdopodobnie tym samym skończy się czwartkowa wyprawa premiera na Ukrainę. A co innymi wizytami?

Minister obrony zapowiedział przyspieszenie prac nad naprawą zepsutego Tu-154, tak by prezydent miał czym lecieć na rozpoczynający się w przyszłą środę szczyt NATO w Bukareszcie. Bogdan Klich powiedział w Bielsku-Białej, że uzyskał zapewnienie szefa sił powietrznych, iż prace przy samolocie będą prowadzone na trzy zmiany. Na razie dwa samoloty z 36.Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego są uziemione. Major Marcin Rogus - zastępca rzecznika sił powietrznych - powiedział portalowi gazeta.pl, że naprawa sobotniej usterki samolotu może potrwać kilka dni. Opowiada, że w czwartek maszyna - z nowym systemem łączności - przyleciała z Moskwy. Okazało się jednak, że nowy system źle wpływa na inne urządzenia samolotu i konieczna jest naprawa. Na razie trzeba poczekać na przyjazd rosyjskich specjalistów, którzy zdiagnozują i naprawią awarię. Druga maszyna jest "w pełni sprawna", ale musi przejść niezbędną kontrolę techniczną, która potrwa od dziesięciu do czternastu dni. Zatem urzędnicy premiera i prezydenta mogą mieć problem z najbliższymi podróżami ich pracodawców. Pojutrze Donald Tusk udaje się na Ukrainę. Rzeczniczka rządu już zapowiedziała, że samolot na tę podróż będzie prawdopodobnie wyczarterowany.

Wyzwanie: Bukareszt

Z kolei Pałac Prezydencki może mieć kłopot z podróżą Lecha Kaczyńskiego na natowski szczyt do Bukaresztu. Jeśli awaria Tu-154 nie zostanie usunięta do środy to samolot trzeba będzie najprawdopodobniej wyczarterować. Później - pod koniec miesiąca - planowana jest wizyta Lecha Kaczyńskiego w Austrii. W Grazu odbędzie się nieformalne spotkanie szefów państw Austrii, Finlandii, Łotwy, Niemiec, Polski, Portugalii, Węgier i Włoch.

Podróż premiera w połowie kwietnia

Dominika Cieślak z Centrum Informacyjnego Rządu powiedziała portalowi gazeta.pl, że - prócz czwartkowej wizyty w Kijowie - w najbliższym czasie nie są przygotowywane inne wizyty premiera, które wymagałyby transportu 36. Pułku Lotnictwa. Donald Tusk będzie potrzebował rządowego samolotu dopiero w połowie kwietnia, choć CIR nie ujawnia jeszcze dokąd poleci premier. - Mam nadzieję, że do tego czasu samoloty będą udostępnione - mówi Dominika Cieślak. Podkreśla też, że to od decyzji dowództwa 36. Pułku zależy, czy premier dostanie do swojej dyspozycji Tu-154.

Wyzwanie: Lima

Jednak prawdziwym testem dla leciwych Tupolewów będzie połowa maja i lot do Peru. Donald Tusk wybiera się do Limy na V Szczyt Ameryki Łacińskiej, Karaibów i Unii Europejskiej. Na razie nie wiadomo, czy szef rządu wybierze, pamiętające czasy Związku Radzieckiego, samoloty Tu-154, czy czarter innej maszyny. Niewykluczone, że premier powtórzy niedawno sprawdzoną metodę i do Peru uda się na pokładzie samolotu rejsowego. Donald Tusk podróżował tak na niedawne spotkanie z prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Kiedy przetarg?

Od lat - po każdej poważniejszej usterce - mówi się o konieczności zorganizowania przetargu na nowe rządowe maszyny, jednak decyzję w tej sprawie kilkakrotnie odkładano. Nie wiadomo jeszcze, czy przetarg uda się ogłosić w tym roku Bogdan Klich przypomniał, że jesteśmy już po decyzji kierunkowej premiera, o tym jakie samoloty winny być zakupione. - Czekam za zakończenie prac analitycznych w kancelarii premiera. Potem nastąpi parę innych etapów przygotowawczych, i wreszcie minister obrony narodowej ogłosi przetarg - mówił. Bogdan Klich nie sprecyzował, kiedy to nastąpi. Przypomniał, że zakupione samoloty będą służyły zarówno najważniejszym osobom w państwie, jak też na przykład przy ewakuacjach. Zatem to musi być flota powietrzna, która będzie wybrana na długie lata. Generalnie się opieramy na warunkach określonych przez poprzedniego ministra obrony narodowej. Premier wprowadził dwie modyfikacje: że mogą to być samoloty używane, i że nie będzie zakupu sześciu, lecz trzech samolotów. Każda z tych modyfikacji jednak bardzo mocno zmienia warunki, na których będzie się opierał przetarg - mówił Bogdan Klich. Rzecznik sił powietrznych przyznaje, że samoloty i helikoptery dla prezydenta i premierta są leciwe, choć zastrzega, że bezpieczne. Major Rogus podkreśla, że lotnicy z 36. Pułku nie podejmują ryzyka lotu niebezpieczną maszyną, choć przyznaje, że nowe samoloty dla VIPów byłyby bezpieczne "bardziej".

Clinton: Strzelał do mnie snajper. Nikt inny tego nie pamięta?

tan, gazeta.pl
2008-03-25, ostatnia aktualizacja 15 minut temu

Jedna z kandydatów Demokratów na prezydenta, Hillary Clinton, stanęła w ogniu krytyki wobec jej opowieści o tym jakoby miała zostać celem snajperów podczas jej wizyty w Bośni w 1996 roku. Jak ustaliły amerykańskie media - wbrew stwierdzeniu Clinton, jej wizyta wyglądała wtedy zwyczajnie i spokojnie.

Zobacz powiekszenie
Fot. JESSICA RINALDI REUTERS
Hillary Clinton
Czytaj więcej o prawyborach w Stanach Zjednoczonych

Nagrania pokazane przez telewizję CBS ukazują, jak ówczesna Pierwsza Dama wysiada z samolotu, wita się z czekającymi na nią dygnitarzami.

Także gazeta Washington Post zajęła się intensywnie sprawą - dziennikarzom udało się dostać do raportu z wizyty, w którym nie było ani słowa o strzelaninie. "WP" przeprowadził także rozmowy z kilkoma innymi osobami, które uczestniczyły wtedy w wizycie i żadna z nich nie wspomniała słowem choćby o pojedynczym strzale podczas ceremonii na lotnisku.

Kłopot w tym, że wcześniej opowiadała, jakoby wówczas miała stać się obiektem ostrzału snajperów i musiała ratować się ucieczką do samochodów ochrony.

Spór o wizytę Hillary Clinton rozpoczął się wraz z jej przemówieniem, jakiego udzieliła w Iraku w ubiegłym tygodniu, gdzie opisała "wysokie ryzyko" przed jakim stanęła wraz z córką podczas wizyty w Bośni. - Pamiętam jak lądowaliśmy pod ostrzałem snajperów. Miała być jakaś ceremonia powitalna na lotnisku, ale zamiast tego biegliśmy zygzakiem, z spuszczonymi głowami do samochodów, aby jak najszybciej pojechać do bazy - powiedziała w Iraku Clinton.

Nagranie, do którego dotarła telewizja CBS pokazuje jednak Hillary, wraz z córką Chelsea, jak spokojnie maszerują po dywanie uśmiechając się i machając do tłumu, a następnie witając się z ówczesnym prezydentem Bośni.

Clinton sama nadmuchuje kampanię Obamy

Tę sytuację natychmiast wykorzystał sztab kontrkandydata Clinton - Baracka Obamy. Rzecznik jego sztabu stwierdził, że opowieść Clinton "jest kolejnym elementem wydłużającej się listy stwierdzeń, w których Clinton wyolbrzymia swoją rolę w polityce zagranicznej i wewnętrznej podczas prezydentury jej męża".

Z kolei rzecznik kampanii Clinton, Howard Wolfson, powiedział, że jego szefowa po prostu się przejęzyczyła.

- W swojej książce napisała, że ceremonia powitalna została skrócona z powodu strzelaniny na pobliskim wzgórzu - i w ten sposób to opowiadała wiele razy wcześniej - powiedział Wolfson.

Ekspertyzy konstytucjonalistów "miażdżące" dla projektu prezydenckiego

met, PAP
2008-03-25, ostatnia aktualizacja 2008-03-25 13:36

Wiceszef klubu PO Grzegorz Dolniak powiedział, że ekspertyzy w sprawie zgodności z konstytucją prezydenckiego projektu ustawy ratyfikacyjnej w sprawie Traktatu Lizbońskiego są dla tego projektu "miażdżące i krytyczne".

Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Grzegorz Dolniak
Dolniak powiedział w Sejmie, że w tej sprawie jest gotowych dziewięć (na dwanaście) ekspertyz przygotowanych przez konstytucjonalistów. Ekspertyzy zostały zlecone przez marszałka Sejmu i Kancelarię Premiera.

Prezydencki projekt ustawy ratyfikacyjnej przewiduje, że w sprawie ewentualnego odstąpienia od zapisów Traktatu Lizbońskiego dotyczących kompromisu z Joaniny i protokołu brytyjskiego do Karty Praw Podstawowych konieczna jest zgoda prezydenta, rządu i parlamentu.

Jak dodał poseł PO, według opinii konstytucjonalistów, w projekcie prezydenckim sprzeczne z ustawą zasadniczą są m.in. zapisy o konieczności uzyskania konsensusu prezydenta, rządu oraz Sejmu i Senatu w sprawie ewentualnego odstąpienia od zapisów Traktatu Lizbońskiego dotyczących kompromisu z Joaniny, protokołu brytyjskiego do Karty Praw Podstawowych.

Jest okazja żeby wrócić do rozmów

Zdaniem Dolniaka, opinie konstytucjonalistów dają PiS okazję, "aby cofnąć się o krok, by powrócić do stołu rozmów". - Jesteśmy tak blisko porozumienia, że tylko brak dobrej woli może odsunąć PiS od potrzeby uzgodnienia wspólnego stanowiska - podkreślił.

- Nie wykopujemy kolejnych rowów, liczymy na kompromis, ale druga strona również musi mieć w sobie taką determinację. Czekamy na krok ze strony PiS. Z naszej strony jest wola daleko posuniętego kompromisu, ale pod jednym warunkiem - nie zgodzimy się na zapisy, które będą budziły obawy o ich konstytucyjność - powiedział Dolniak.

Jak dodał, oba projekty ustawy ratyfikacyjnej - rządowy i prezydencki - trafiły do komisji spraw zagranicznych i UE, gdzie zostanie wyłoniona podkomisja, która zajmie się ostatecznym rozwiązaniem tej kwestii.

Lech Kaczyński nie odpuści śledztwa ws. "durnia"

awe
2008-03-25, ostatnia aktualizacja 2008-03-25 16:59

Prezydent Lech Kaczyński nie zgadza się z decyzją o umorzeniu śledztwa ws. słów Lecha Wałęsy pod jego adresem. Prezydent złożył zażalenie na decyzję prokuratorów. W jednym z wywiadów były prezydent nazwał obecnie urzędującą głowę państwa "durniem"

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Olkuśnik / AG
Lech Kaczyński
Zobacz powiekszenie
fot. Przemyslaw Kozlowski / AG
Lech Wałęsa
Śledztwo zostało wszczęte po tym jak tuż po odtajnieniu raportu z weryfikacji WSI Lech Wałęsa powiedział w telewizji, że "mamy durnia za prezydenta". Prokuratorzy nie doszukali się w tej wypowiedzi przestępstwa znieważenia głowy państwa. Zdecydowali więc o umorzeniu sprawy.

- Śledczy mogą w tej sytuacji uwzględnić zażalenie i podjąć na nowo umorzone postępowanie bądź przesłać zażalenie wraz z materiałami postępowania do sądu. Sąd oceni zasadność podjętej decyzji - powiedziała Katarzyna Szeska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie.

Prokuratorzy zdecydują się najprawdopodobniej na tę drugą wersję, ponieważ to co miało być sprawdzone w tej sprawie już wykonano - dowiedziało się nieoficjalnie radio. Prokurator najprawdopodobniej uznał, że nazwanie prezydenta Kaczyńskiego "durniem" należy odbierać

jako "wysoce emocjonalną wypowiedź polityka".

Umorzone postępowanie dotyczyło również słów senatora PO Stefana Niesiołowskiego, który o prezydencie powiedział: "mały, zakompleksiony człowiek", a także wpisu na blogu Wałęsy, który ostro zareagował na krytyczny wobec niego wywiad Lecha Kaczyńskiego dla francuskiej telewizji.

Wałęsa: Przepraszam za siebie i polityków

16 lutego zeszłego roku, po opublikowaniu ujawnionego przez prezydenta raportu z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych, Wałęsa powiedział w TVN 24, że raport jest "głupi" i "w ogóle nie uwzględnia tamtych czasów". Dokument wskazywał m.in., że Wałęsa ponosi "szczególną odpowiedzialność" za nieprawidłowości w WSI. Na stwierdzenie dziennikarki, że właśnie wykrzyczał swój żal do prezydenta L. Kaczyńskiego, Wałęsa odparł: "Bo tego durnia mamy za prezydenta".

Po tych słowach do prokuratur w kraju dotarły liczne zawiadomienia od osób prywatnych, a także od posłów PiS Jolanty Szczypińskiej i Karola Karskiego. Sprawa ostatecznie z Gdańska trafiła do Warszawy.Wałęsa przepraszał za te słowa, "jeśli ktokolwiek z rodaków poczuł się nimi urażony". Jak dodał, przeprasza "za siebie i za polityków, którzy do takich stwierdzeń czasem zmuszają".

"Tu pasuje słowo s...syn"

Prokuratura informowała na początku marca, że w tym samym postępowaniu badano też wpis na blogu Wałęsy. Były prezydent w czerwcu zeszłego roku ostro zareagował na wywiad prezydenta Kaczyńskiego dla francuskiej TV, gdzie Lech Kaczyński mówił, że Aleksander Kwaśniewski był dla polskiej demokracji mniejszym zagrożeniem niż Wałęsa. - Jedno tu tylko słowo pasuje: s...syn - napisał Wałęsa dodając, że od tej chwili nie będzie bronił za granicą rządzącej wówczas ekipy braci Kaczyńskich, co wcześniej czynił. Prokuratura uznała, że i w tej sprawie brak jest "danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa przez Wałęsę". Decyzja o umorzeniu jest nieprawomocna - prezydent Kaczyński może się od niej odwołać.

Oceniają językoznawcy

Przepis art. 135 Kodeksu karnego mówi, że "kto publicznie znieważa Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3". Jest to przestępstwo ścigane z urzędu. W podobnych śledztwach - nie jest ich w Polsce wiele - prokuratury często zasięgają opinii biegłych językoznawców, którzy oceniają, czy dane słowo w określonym kontekście można uznać za zniewagę.

Doktryna prawa karnego mówi, że zniewagą jest naruszenie czyjejś godności. O ile zniesławieniem jest pomówienie kogoś o popełnienie określonych, niechlubnych czynów, to zniewaga ma na celu jedynie poniżenie go w oczach opinii publicznej.

Sprawa "kartofla" i Huberta H

Najgłośniejsza tego typu sprawa dotyczyła Huberta H., bezdomnego z Dworca Centralnego w Warszawie, który pijany, w obecności zatrzymujących go policjantów, wulgarnie wyraził się o prezydencie i premierze. W grudniu 2006 Sąd Okręgowy w Warszawie umorzył proces w tej sprawie uznając, że czyn zarzucony Hubertowi H. miał znikomą szkodliwość społeczną.

Prowadzono też śledztwo w sprawie artykułu w niemieckim "Die Tageszeitung" pt. "Młody polski kartofel. Dranie, które chcą rządzić światem", opublikowanym na tydzień przed spotkaniem prezydenta Kaczyńskiego z kanclerz Niemiec Angelą Merkel i prezydentem Francji Jacquesem Chirakiem w Weimarze. Jak twierdziły niektóre polskie i niemieckie media, satyryczny artykuł zawierał obraźliwe treści i był przyczyną odwołania przez polskiego prezydenta udziału w spotkaniu w Weimarze. Sprawa została umorzona.

Za znieważenie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego przez nazwanie go "największym nierobem w Polsce" w styczniu 2002 r. lider Samoobrony Andrzej Lepper został skazany na karę grzywny przez sąd w Gdańsku.

Karta będzie w Polsce obowiązywać, ale Protokół ją ograniczy

DEBATA Karta Praw Podstawowych, zbór fundamentalnych praw człowieka stanie się prawem unijnym, po ratyfikacji i wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego

Najpoważniejsze wątpliwości budzi pytanie, czy na Kartę Praw Podstawowych obywatele będą mogli powołać się przed sądami krajowymi i Trybunałem Sprawiedliwości. Większość prawników uważa, że Protokół brytyjski ogranicza taką możliwość.

Czy są nowe prawa w Karcie

FILIP JASIŃSKI

- Dla tradycyjnych prawników zajmujących się prawami człowieka Karta Praw Podstawowych to jest groch z kapustą - wrzucenie do jednego dokumentu bardzo różnej kategorii praw, co powoduje konfuzję. Obrońcy tego modelu mówili: właśnie po to, aby można było przyjąć spojrzenie całościowe, Karta została właśnie w taki sposób określona. Są w niej podstawowe prawa i wolności, prawa proceduralne zagwarantowane w Konwencji, ogólne zasady prawa wspólnotowego, prawa obywatelskie, ekonomiczne, społeczne. Sędziowie ETS nie podpisali się pod tym dokumentem, „jeśli zajdzie taka potrzeba, będziemy się do niego odnosić, ale nie spodziewajcie się, że dołączymy do instytucji politycznych, które ją podpisały” - mówili. Nie można się jednak temu dziwić - KPP podpisali przedstawiciele instytucji politycznych: Rady UE, Komisji I Parlamentu.

Szczególne znaczenie w Karcie mają tzw. prawa nowoczesne. Wyraźnie potwierdzono: nie tworzymy nowych kategorii spraw, ale prawo do dobrej administracji odnoszące się do wszystkich obywateli powinno być określone w Karcie.

ANNA WYROZUMSKA

Zmiana statusu Karty, przyjętej już w 2000 roku, nie stanowi rewolucji, nie rodzi nowych praw. Znaczenie Karty polega na potwierdzeniu praw fundamentalnych, które już istnieją, na które wcześniej w znacznej mierze powoływał się Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Karta jako dokument wiążący prawnie będzie miała wartość dodaną - pełnić bowiem będzie funkcję gwarancyjną dla jednostek. Chroni jednostkę przed arbitralnym działaniem władzy publicznej.

Kogo obowiązuje Karta

CEZARY MIK

Podmiotami obowiązanymi do poszanowania praw Karty są instytucje, organy i jednostki organizacyjne. Słowem - wszystkie struktury mające osobowość prawną lub jej niemające, które należą do systemu UE. Państwa członkowskie są zobowiązane do poszanowania Karty w całości, nie tylko organy państwowe, ale także władze regionalne i lokalne. Także i te organy, którym państwo powierzyło pewne funkcje publiczne. Państwa są zobowiązane do przestrzegania Karty tylko w zakresie, w jakim implementuje prawo europejskie.

Zasady powinny być respektowane także przez sądy jako kryterium kontroli legalności wydanych aktów. Nie można więc naciskać na instytucje, aby wydały akt, a co za tym idzie, nie ma tu skargi na bezczynność.

EUGENIUSZ PIONTEK

Karta Praw Podstawowych jest wprawdzie obowiązującym aktem prawa UE, lecz jego postanowienia materialnoprawne nie mają mocy bezpośredniego obowiązywania i nie wywierają skutków bezpośrednich dla osób fizycznych i prawnych. Karta nie dostarcza więc tym podmiotom legitymacji procesowej do występowania z jakimikolwiek roszczeniami.

Postanowienia Karty wiążą natomiast bezpośrednio instytucje UE w procesie stanowienia prawa Unii i jego interpretacji. Prawo to stanowione jest wszakże z udziałem państw członkowskich, które muszą wyrazić zgodę na określoną treść aktu. Nowością Traktatu z Lizbony jest wpływ parlamentów narodowych na uchwalenie aktów prawnych.

Kata nie przyznaje Unii żadnych nowych uprawnień. Większość praw, o których mowa w Karcie, ma bezpośrednią moc obowiązującą z innych tytułów prawnych, od Karty niezależnych, a mianowicie z mocy postanowień Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i Podstawowych Wolności oraz jako prawa podstawowe wspólne dla porządków prawnych państw członkowskich.

ROMAN WIERUSZEWSKI

Prawo własności jest uregulowane jednoznacznie w Protokole I Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Tu standard normatywny się nie zmienił. Musimy poczekać na wyrok ETS, który zapadnie dość szybko w sprawie roszczeń pruskich, ale koncepcja ciągłości naruszeń nie wchodzi w grę absolutnie.

Z normatywnego punktu widzenia Traktat Lizboński nic nie zmienia ponad to, co nas wiąże obecnie. Artykuły 20 i 21 Karty zakazują wszelkiej dyskryminacji, w tym także dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Ten standard nas już obowiązuje. Dyskryminacja ta jest już zakazana ze względu na Pakty Praw Osobistych i Politycznych (art. 26), które Polska podpisała, i które ją obowiązują. Karta obowiązująca u nas wzmocniłaby ten standard.

Poważna analiza normatywna aktualnego stanu prawnego w dziedzinie praw człowieka, jak również analiza Konstytucji RP pozwalają stwierdzić, że Karta nieco koryguje obecny stan prawny. Toczenie boju o Kartę stanowi wyraz lęku, że wreszcie ten standard będzie skutecznie egzekwowany.

Jakie jest jej znaczenie

FILIP JASIŃSKI

Komisja i parlament zgodziły się, że każdy akt legislacyjny, którego projekt jest przedkładany, musi mieć obowiązkowe odniesienie do Karty, ergo - musi być przeprowadzony test zgodności projektu z Kartą. Jednak nie zawsze propozycje, które przedkłada Komisja, są ostatecznie poparte przez Radę. Potrafi ona wykreślić z dokumentu zapis, który nie powinien odnosić się do praw podstawowych, jeśli wymaga tego osiągnięcie politycznego consensusu.

Kolejne znaczenie praktyczne Karty to kwestia interpretacji. Służby prawne pracujące w Sekretariacie Generalnym UE przeprowadzają test zgodności z Kartą w odniesieniu do każdego aktu prawnego, podobny test przeprowadza się w Komisji. Karta zaczęła się pojawiać w orzecznictwach na różnych szczeblach sądów państw członkowskich. Wreszcie kolejnym przejawem użyteczności Karty jest aspekt dyplomatyczny, to że Kartę można pokazać poza granicami UE.

Mając Kartę w ręku, łatwiej jest rozmawiać z Amerykanami o ochronie danych osobowych czy z krajami trzecimi o zakazie tortur. Karta jest rodzajem paszportu całej UE, jeśli chodzi o ochronę praw podstawowych.

EUGENIUSZ PIONTEK

Podkreślić należy, że w sprawach rodzinnych i opiekuńczych zarówno sama Karta, jak i akty prawne, z których wywodzą się określone prawa w tych dziedzinach, odsyłają do prawa krajowego. Przypisywanie Karcie skutków bezpośrednich w odnośnych sferach jest więc pozbawione podstaw prawnych. Uznać je zatem należy za niczym nieuzasadnioną i z gruntu błędną interpretację.

Co wnosi Protokół polsko-brytyjski

ANNA WYROZUMSKA

Protokół polsko-brytyjski był przedstawiany jako dokument, który wyłącza stosowanie Karty Praw Podstawowych w Polsce. Nic takiego nie ma miejsca. Przedstawiono protokół też w ten sposób, że wyłączy on kompetencje ETS w stosunku do Polski w odniesieniu do stosowania Karty w prawie krajowym i uwolni nasz kraj od drakońskich kar, gdyby Polska naruszała te prawa.

Skutek protokołu nie polega na tym, że protokół wyłącza jakąkolwiek kompetencję ETS. Wręcz przeciwnie, sądy polskie będą miały obowiązek zwracania się do ETS z pytaniami o wyjaśnienie przepisów protokołu.

CEZARY MIK

Protokół polsko-brytyjski zawiera, podobnie jak Traktat z Lizbony, podział na prawa i zasady, który minimalizuje różnice między tymi kategoriami praw, jeśli uznać, że jedne mogą być dochodzone sądownie, a drugie są zasadami polityki Unii. Ten protokół bowiem wyłącza procedury, nie można jednak uznać, że nie ma wartości użytecznej. Wyłącza procedury skargowe z art. 226 przeciwko Wielkiej Brytanii i Polsce, tak że uniemożliwia wnoszenie pytań prejudycjalnych i powoływanie się na skutek bezpośredni przed sądami krajowymi. Czy to oznacza, że Karta Polski nie wiąże? Nie. Karta Polskę wiąże na zasadzie obowiązku wykładni w zgodzie z prawem wspólnotowym.

PROTOKÓŁ POLSKO-BRYTYJSKI

W art. 1 postanowiono, że Karta nie rozszerza możliwości Trybunału Sprawiedliwości ani żadnego sądu i trybunału Zjednoczonego Królestwa (i Polski) do uznania, że akty prawne, rozporządzenia lub przepisy administracyjne, praktyki lub działania tych państw są niezgodne z podstawowymi prawami, wolnościami i zasadami, które są w niej potwierdzone.

W pkt. 2 art. 1 czytamy, że nic, co jest zawarte w rozdziale Solidarność Karty, nie stanowi uzasadnionych praw mających zastosowanie do Wlk. Brytanii (i Polski).

Notowała KATARZYNA ŻACZKIEWICZ

NBP - Rybiński: na rezerwie zarobiliśmy miliard

Rozmawiała Patrycja Maciejewicz
2008-03-24, ostatnia aktualizacja 2008-03-24 19:05

Na razie w dolarach świat trzyma ponad 60 proc. rezerw, jest też euro, a w najbliższym czasie pojawi się trzecia waluta, chiński juan - mówi "Gazecie" Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP (od marca 2004 do lutego 2008 r.) m.in. nadzorował zarządzanie rezerwami dewizowymi.

Patrycja Maciejewicz: Mamy 45 mld dol. rezerw walutowych. Jak sobie wyobrazić taką górę pieniędzy?

Krzysztof Rybiński: Stefan Karwowski z "Czterdziestolatka" obliczał, że gdyby położyć rury, które się tam produkowało, jedną za drugą, to miałyby długość równika (śmiech). Nie wiem, ile miejsca zajmowałyby rezerwy w gotówce, bo to zależy od nominału banknotów, chociaż nasze skarbce pewno pomieściłyby tyle gotówki. To jest więcej, niż mają wszystkie otwarte fundusze emerytalne razem wzięte.

Gdy myślę o rezerwach, nie przyrównuję ich wartości do niczego. Raczej myślę w kategoriach ryzyka związanego z ich inwestowaniem. Zmiana o jeden punkt bazowy rentowności jakichś walorów na świecie może zmienić wartość rezerw o kilkanaście milionów złotych. A takie zmiany zdarzają się co chwilę. Mam świadomość tego ogromnego ryzyka.

Ale rezerwy z zasady inwestuje się w najbezpieczniejsze instrumenty.

- Mamy głównie obligacje rządu amerykańskiego, obligacje agencji o najwyższych ratingach, depozyty w bankach inwestycyjnych o wysokim ratingu, obligacje rządów europejskich, niemieckie, brytyjskie, francuskie. Nie jesteśmy obecni na rynkach hipotecznych.

I złoto.

- Tak, niewielką część trzymamy w złocie, ale to traktujemy jako rezerwę na najbardziej czarną godzinę. Ale też nieźle na tym zarabiamy, bo trzykrotnie od momentu kupna.

Te inwestycje dały w ubiegłym roku zwrot 5,5 proc., liczone w walucie inwestycji.

To znaczy, że umocnienie złotego zjadło całe zyski, a NBP zanotował w ubiegłym roku stratę.

- Na kurs złotego jako NBP nie mamy większego wpływu. Mnie interesowało to, by mieć jak największą sumę wyrażoną w walutach. Gdyby nie lepsze wyniki zarządzania rezerwami, strata banku byłaby jeszcze większa.

Od 2005 r. zaczęliśmy zmieniać sposoby inwestowania. W 2006 r. zmniejszyliśmy zaangażowanie w dolara o 5 proc., kupując funta brytyjskiego. To był dobry moment, bo raz, że dolar osłabł, to jeszcze amerykańskie stopy procentowe zostały obniżone, no i dodatkowo funt się umocnił. W 2007 r. znowu zmniejszyliśmy zaangażowanie w dolara amerykańskiego o kolejne 5 proc. i w zamian kupiliśmy dolara australijskiego. Wydawałoby się, że to jakaś egzotyczna waluta, Antypody. Tymczasem zwrot z inwestycji to 7 proc., a na dodatek dolar australijski umocnił się, poprawiając wynik inwestycji.

Dzięki wprowadzonym zmianom w 2006 i 2007 r. zarobiliśmy o 1 mld dol. więcej, niż dałaby poprzednia strategia inwestowania. Jak mówiłem, dochodowość rezerw liczona w walutach wyniosła w 2007 r. 5,5 proc. To było dużo więcej niż w poprzednich latach

Gwarantuje pan, że te wyniki będą się powtarzać?

- Ryzyko, które musimy brać pod uwagę, to m.in. zmiany kursów walutowych, spadek cen aktywów, które posiadamy, obniżka ratingu emitentów papierów wartościowych lub to, że rynek nagle straci płynność i nie da się ich sprzedać odpowiednio drogo. Gdyby to zsumować, okaże się, że raz na 20 lat może się zdarzyć taki rok, że stracimy jedną czwartą rezerw. To ryzyko jest tak duże, że nie pozwala zarządzającym tymi pieniędzmi dobrze spać. Tym bardziej że to zajęcie słabo opłacane. W NBP zarabia się jedną trzecią tego, co zarabiają osoby, które zarządzają dziesięć razy mniejszymi pieniędzmi w prywatnych instytucjach. Wynagrodzenia są niskie, a bodźce niedobre. Bo jak pójdzie coś nie tak, to od razu jest kontrola NIK, trzeba się tłumaczyć, można wylecieć z pracy. Natomiast za dobre wyniki nie ma premii, które byłyby przynajmniej trochę porównywalne do wypłacanych w sektorze prywatnym.

Takim codziennym zarządzaniem naszymi rezerwami zajmuje się około dziesięciu osób. W bankach komercyjnych, w których pracowałem, zespoły inwestujące tylko w Polsce były większe.

Ale kolejne zmiany w strategii inwestowania rezerw spowodują, że będzie potrzeba jeszcze więcej osób o bardzo wysokich kwalifikacjach, którym trzeba będzie zapłacić według stawek rynkowych.

Jakie to będą zmiany?

- Nowe waluty, nowe instrumenty. Za jakiś czas pewną część rezerw należałoby ulokować w akcjach.

Przecież to bardzo ryzykowna inwestycja.

- Mówię o inwestycjach nie w same spółki oczywiście, ale w indeksy akcyjne. Strategia zarządzania rezerwami zakłada też kupowanie kolejnych walut.


To nic nowego, że banki centralne inwestują w bardziej ryzykowne instrumenty, bo w sumie lepiej zdywersyfikowany portfel, składający się z wielu instrumentów, także akcji, może cechować się niższym ryzykiem. Pokazuje to przykład banku centralnego Szwajcarii. Bank Norwegii 40 proc. rezerw lokuje w akcje konkretnych firm, a 60 proc. w obligacje. Wspomniani Szwajcarzy 12 proc. mają w akcjach. Rozmawiałem też w Londynie z funduszem hedgingowym, który przyznał, że dostał zlecenie z jednego z banków centralnych z Azji, by inwestować w złotego.

Świat odchodzi od lokowania rezerw w dolarach. Co się stało?

- Sytuacja się zmienia. Moim zdaniem za jakieś 20 lat nie będziemy mieć jednej dominującej waluty rezerwowej, jak to było cały czas do tej pory.

Najpierw było złoto, od starożytności w tym kruszcu rozliczano transakcje handlowe, płacono najemnikom za udział w wojnach i podbojach. Z czasem, jak pojawiały się pieniądze papierowe, rynki finansowe nabierały znaczenia, złoto przestało wystarczać. W XIX w. nastała era funta brytyjskiego. Wówczas 90 proc. światowego handlu rozliczano w funtach, bo Wielka Brytania była potęgą. Kraje, które chciały w sposób bezpieczny prowadzić wymianę handlową, musiały mieć funta. Ale na początku XX w. polityka dużych deficytów budżetowych, duże wydatki na zbrojenia podważyły wiarygodność funta, o tym powinni pamiętać Amerykanie podejmujący dzisiaj swoje niemądre decyzje. Wtedy dolar przejął funkcję globalnej waluty rezerwowej.

Dziś są kraje bardzo mocno do niego przywiązane. Japonia, Chiny, kraje arabskie mają całość lub zdecydowaną większość rezerw w dolarach. Jednocześnie kraje te mają duży udział w światowych rezerwach, więc ten proces odchodzenia od dolara będzie trwał bardzo długo. Banki centralne powoli dywersyfikują swoje rezerwy, za kilka lat ten proces będzie bardziej widoczny. Doszły po prostu do wniosku, że mogą na rezerwach zarobić dużo więcej niż do tej pory, z korzyścią dla kraju. "Zbrodnią zaniechania" byłoby inwestowanie tylko i wyłącznie w najbezpieczniejsze obligacje.

Idziemy w kierunku systemu trójwalutowego. Erozja zaufania do dolara wywołana wysokim deficytem obrotów bieżących będzie jeszcze trwała dwie-trzy dekady. Na razie w dolarach świat trzyma ponad 60 proc. rezerw, a oprócz tego jest euro (ponad 20 proc.). w najbliższym czasie pojawi się trzecia waluta, chiński juan. Na razie płynność juana nie jest zbyt dobra, waluta nie jest w pełni wymienialna, rynek finansowy w Chinach nie jest jeszcze zbyt rozwinięty, ale w perspektywie kilku lat to się zmieni. Niebawem część instytucji zacznie myśleć, by część swoich rezerw ulokować w juanach.

Jak wygląda struktura walutowa naszych rezerw?

- Na koniec 2007 r. mieliśmy 40 proc. dol., tyle samo euro, 15 proc. funta brytyjskiego i 5 proc. dol. australijskiego. W 2008 r. dokonaliśmy dalszej dywersyfikacji, ale konkretne informacje zostaną podane w raportach NBP w odpowiednim czasie. Dzięki już dokonanej dywersyfikacji spadło ryzyko finansowe naszych rezerw.

Czy ich wartość jest wystarczająca, odpowiednia do potrzeb?

- Nie ma idealnego sposobu oceniania poziomu rezerw. Mówi się, że powinny pokrywać więcej niż 100 proc. krótkoterminowego zadłużenia. Mamy 250 proc. Inna reguła głosi, że powinny pokrywać trzy do sześciu miesięcy importu towarów i usług. Mamy cztery miesiące. Z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa to wystarczająca ilość rezerw, by sobie poradzić w niespodziewanych sytuacjach. Także wystarczająco, byśmy mogli sobie radzić, gdy będziemy już w przedsionku euro, tzw. systemie ERM II, i będziemy musieli utrzymywać kurs złotego w wyznaczonych granicach.

Chyba na początku nie było tak komfortowo?

- Na początku lat 90. rezerwy były bardzo małe. Bank centralny nie był w stanie utrzymać kursu walutowego na poziomie 9,5 tys. zł za dolara. Dlatego powstał fundusz stabilizacyjny, na który zrzuciły się bogate kraje świata w wysokości miliarda dolarów, który miał pomagać w razie konieczności.

Ale zaraz potem sytuacja zaczęła się gwałtownie zmieniać. W pierwszej połowie lat 90. rozpoczął się napływ inwestycji zagranicznych i intensywny handel przygraniczny. W kantorach skupowaliśmy miliardy dolarów rocznie i one budowały nasze rezerwy walutowe. NBP w zamian emitował złotówki. Ale wtedy podaż pieniądza w obiegu rośnie, bank musi go ściągać, emitując papiery, bony pieniężne NBP. Efektem tych 15 lat jest nadpłynność sektora bankowego - banki mają ulokowane w NBP ponad 20 mld zł.

Nasze 50 mld dol. rezerw to dużo w skali światowej?

- I tak, i nie. Tak, bo do niedawna byliśmy w pierwszej dziesiątce państw pod względem wartości rezerw. Byłem na spotkaniu MFW wszystkich zarządzających dużymi rezerwami. Przy stole siedziało nas z 80 osób, podliczyłem, że razem było to 5 bln dol. Więc z drugiej strony Polska z 50 mld jest kropelką w tym morzu, mimo iż byliśmy w pierwszej dziesiątce. Dysproporcje między poszczególnymi krajami są olbrzymie. Chiny, Japonia, dwa-trzy kraje arabskie, Rosja, Norwegia, Korea - te kraje już wyczerpują jakieś 90 proc. światowych rezerw.

Rezerwy w wielu krajach bardzo szybko przyrastają. Chińczykom przybywa co miesiąc tyle, ile my w ogóle mamy. Nasze też będą rosły. Po pierwsze dlatego, że na nich zarabiamy, a dwa, że wciąż będziemy je budować.

Po co budować, skoro jest ich dość dużo?

- To efekt napływu środków unijnych. Sumarycznie znacznie więcej ich dostajemy, niż wpłacamy. Rząd też wymienia euro na złotego w banku centralnym.

Ale tak naprawdę odpowiednia wartość rezerw jest kluczowa w państwach utrzymujących stały kurs wymiany. Żeby utrzymać stały kurs walutowy w transakcjach międzynarodowych, bank centralny tego kraju skupuje i sprzedaje waluty. To codzienne operacje banku centralnego. Wtedy całość lub zdecydowana większość rezerw musi być utrzymywana w walucie, do której się przywiązało swoją.

Gdy kurs jest płynny, to w teorii państwo tych rezerw nie musi potrzebować. Może powiedzieć: u nas o kursie decyduje rynek. Natomiast nawet w takiej sytuacji rezerwy są potrzebne, bo rynek może nagle stracić płynność. I bank centralny może go zasilić.

Są kraje, które mają znacznie większy poziom rezerw niż ich potrzeby. Chinom według różnych szacunków wystarczyłoby 400-700 mld dol., a mają 1,6 bln

Co można zrobić z tą "nadwyżką"? Andrzej Lepper chciał sprowadzić część rezerw do Polski i wydać je na wspieranie przedsiębiorczości.

- Dzień po wejściu do strefy euro mogę sobie wyobrazić dyskusję o bardziej efektywnej strategii inwestowania niż możliwa do osiągnięcia w banku centralnym przy tych ograniczeniach instytucjonalnych i płacowych, które ma NBP. Mógłby powstać państwowy fundusz inwestycyjny i zająć się inwestowaniem na rynku akcji, private equity, nieruchomości etc. Ewentualnie rząd mógłby pożyczyć waluty na istotne dla niego cele. Są na świecie przykłady podobnych działań. Chiny podejmują inwestycje w kraju. Na przykład bank centralny dokapitalizował kwotą 60 mld dol. trzy banki komercyjne, które miały problemy z jakością swoich portfeli. Z czasem te pieniądze zostały zwrócone. Korea, Chiny czy Rosja wyłoniły z rezerw państwowe fundusze inwestycyjne, inni o tym też myślą.

A spłacić zadłużenia, oddłużyć szpitale, zasypać deficyt budżetowy?

- Od XVI w., kiedy stworzono bilans, czyli "winien" i "ma", są pewne zasady, jak się zarządza finansami. Nie można tak po prostu wziąć rezerw, nie wiem, na mocy ustawy. Nawet w Chinach odbywa się to inaczej - rząd kupuje waluty od banku, a środki na zakup pozyskuje, emitując papiery skarbowe.

Nie żal było panu zostawiać tę pracę i złożyć rezygnację przed końcem kadencji?

- Żal jak cholera. To ciekawa robota, nigdzie nie można się tak wykazać dla kraju z punktu widzenia efektów finansowych jak tu. Proszę pokazać zespół ludzi, którzy w ciągu dwóch lat zarobił dla kraju dodatkowo 1 mld dol., i to przy takim systemie bodźców, który zniechęca do przeprowadzania zmian. Były minister finansów Mirosław Gronicki mówił, że lepiej zarządzając długiem publicznym, obniżył koszty pożyczania pieniędzy o 0,5 pkt proc. Żartowaliśmy kiedyś nawet, że to "efekt Gronickiego".

Proces za stan wojenny: Jaruzelski chce przesłuchać Gorbaczowa

Bogdan Wróblewski
2008-03-25, ostatnia aktualizacja 2008-03-24 20:30

Jutro sąd zdecyduje, czy będzie proces Wojciecha Jaruzelskiego, Czesława Kiszczaka i innych za stan wojenny. Czy też akta zwrócone zostaną śledczym z IPN.

Zobacz powiekszenie
Fot. Adam Kozak / AG
Gen. Czesław Kiszczak
ZOBACZ TAKŻE
SERWISY
13 grudnia 1981 r. gen. Wojciech Jaruzelski ogłosił wprowadzenie stanu wojennego w Polsce. Na ulicach pojawiły się czołgi, a trzy dni później podczas tłumienia strajku w kopalni Wujek zginęło 9 górników. Proces demokratyzacji został przerwany na wiele lat, przywódców opozycji, działaczy "Solidarności" internowano.

Spór historyków o przyczyny stanu wojennego trwa do dziś.

W 1996 r. sejm odmówił postawienia gen. Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu (głosami SLD i części PSL) - uznał, że działał on "w stanie wyższej konieczności" (w kontekście możliwej interwencji wojsk Układu Warszawskiego). W kwietniu 2007 r. pion śledczy IPN uznał przygotowania i wprowadzenie stanu wojennego za "zbrodnię komunistyczną". Oskarżył gen. Jaruzelskiego i osiem innych osób. Przywódca "Solidarności" Lech Wałęsa mówił wtedy, że chce, by generał miał uczciwy proces. - Walczyłem o państwo demokratyczne, które potrafi dokonać rozrachunku, ale nie porachunków z własną przeszłością - podkreślał.

Przywódcy świata na świadków?

Kolejna odsłona w warszawskim sądzie okręgowym. Na środę sędzia Ewa Jethon zwołała specjalne posiedzenie. Rozpozna wnioski o zwrot sprawy pionowi śledczemu IPN w Katowicach, by uzupełnił śledztwo. Złożyli je gen. Jaruzelski i Stanisław Kania, b. I sekretarz KC PZPR. Wcześniej uzupełnienia śledztwa domagali się także inni oskarżeni.

Gen. Jaruzelski napisał do sądu: "Stan wojenny nawet obciążony formalno-prawnymi uchybieniami, dokuczliwymi społecznie rygorami oraz powodujący krzywdy ludzkie, nadużywaną przez niektóre ogniwa władzy represyjnością - w tym tragedią w kopalni Wujek - był jednakże mniejszym złem, wyższą koniecznością".

Jaruzelski chce przesłuchania światowych przywódców tego okresu: Michaiła Gorbaczowa - sekretarza KC KPZR, późniejszego prezydenta ZSRR, Aleksandra Haiga - sekretarza stanu USA za prezydentury Ronalda Reagana, Margaret Thatcher - premiera Wielkiej Brytanii, Helmuta Schmidta - kanclerza Niemiec.

A Stanisław Kania powołać na świadków chce np. Zbigniewa Brzezińskiego - doradcę ds. bezpieczeństwa prezydenta USA Jimmy'ego Cartera, czy Anatolija Gripkowa - szefa sztabu sił zbrojnych Układu Warszawskiego.

Autorzy stanu wojennego chcą też kompleksowej oceny stanu wojennego przez IPN. Domagają się analizy setek dokumentów: od stenogramów sejmowych, przez szyfrogramy służb wywiadu, po archiwa "Solidarności" i opracowania historyczne.

Jeszcze w śledztwie prokurator IPN Piotr Piątek z lakonicznym uzasadnieniem odrzucił wszystkie ich wnioski dowodowe. Napisał, że "stanowią polemikę z ustaleniami śledztwa", a okoliczności, na jakie mieliby być przesłuchiwani świadkowie, "mają charakter całkowicie uboczny". Chce on przesłuchać tylko 21 świadków - głównie wyższych dowódców wojskowych z lat 1981-82 i urzędników Rady Państwa (pierwszy na liście był nieżyjący już Ryszard Reiff, który nie podpisał dekretów o stanie wojennym).

Zdaniem oskarżonych naruszył ich prawo do obrony.

Wojskowi i politycy w związku zbrojnym?

Pion śledczy IPN przyjął kontrowersyjną - zdaniem prawników - koncepcję. Twierdzi, że autorzy stanu wojennego założyli zbrojny związek, którego celem było popełnianie przestępstw (bezprawne internowania i wyroki, delegalizacja NSZZ "S"). Taki zarzut - związku zbrojnego - stawiano dotąd gangsterom, nie politykom.

I tak gen. Jaruzelski ma odpowiadać za kierowanie "związkiem przestępczym o charakterze zbrojnym mającym na celu popełnianie przestępstw". Bo według IPN od 27 marca do 12 grudnia 1981 r. Jaruzelski miał nadzorować przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego, a 12 grudnia nakłaniać członków Rady Państwa do uchwalenia dekretów o stanie wojennym. A następnie - do 31 grudnia 1982 - egzekwować wykonanie nielegalnie wydanych dekretów.

Prof. Andrzej Gaberle tę konstrukcję prawną IPN nazwał "karkołomną" i zwracał uwagę, że trudno uznać, iż w definicji "związku zbrojnego" mieści się "posłużenie się np. siłami zbrojnymi państwa czy sądami". To także powód, dla którego oskarżeni domagają się zwrotu sprawy do śledztwa. Stanisław Kania: - To zarzut wirtualny, zmyślony. Prokurator nie przytoczył żadnych dowodów na istnienie takiego związku. Po co go było tworzyć, skoro siły zbrojne w państwie formalnie podlegały szefowi MON?

Przypomnijmy, że przed sądem stanąć mają: • Jaruzelski, ówczesny premier, szef MON i I sekretarz KC PZPR; • Tadeusz Tuczapski, wiceszef MON i sekretarz Komitetu Obrony Kraju; • Florian Siwicki, wiceszef MON i szef sztabu generalnego WP; • Czesław Kiszczak, szef MSW oraz Wojskowych Służb Wewnętrznych; • Kania, I sekretarz KC PZPR do 18 października 1981 r.

To im prokurator IPN zarzuca udział w "związku zbrojnym". Ławę oskarżonych uzupełnia dwoje żyjących członków Rady Państwa (Emil Kołodziej, Eugenia Kempara), która formalnie wprowadziła stan wojenny, choć mógł to zrobić tylko sejm. A także wiceminister sprawiedliwości Tadeusz Skóra, który zapewniał Radę o legalności dekretów stanu wojennego. Trzy ostatnie osoby odpowiadają za przekroczenie uprawnień.

W Tybecie zginęło ok. 140 osób

mar, PAP
2008-03-25, ostatnia aktualizacja 2008-03-25 08:43

Liczba ofiar śmiertelnych protestów i rozruchów trwających w Tybecie od ponad dwóch tygodni sięga już 140 osób - poinformował światowe agencje premier tybetańskiego rządu na uchodźstwie, mający swą siedzibę w indyjskim mieście Dharamśala.

Zobacz powiekszenie
Fot. Greg Baker AP
Jedna z tybetańskich wiosek na granicy
ZOBACZ TAKŻE
- Bilans wynosi około 140 zabitych. Jest to bilans na poniedziałek wieczór i obejmuje cały Tybet - powiedział premier Samdhong Rinpocze w Dharamśali, gdzie mieszka dalajlama, przywódca duchowy Tybetańczyków.

- Bardzo trudno uzyskać szczegóły odnośnie okoliczności śmierci z powodu restrykcji nałożonych przez władze chińskie. Ponieważ demonstracje nadal rozprzestrzeniają się na inne rejony w Tybecie, liczba ludzi, którzy zginęli w wyniku brutalnego stłumienia przez armię i policję podczas pokojowych demonstracji, jest zdumiewająca - czytamy w oświadczeniu tybetańskiego rządu na wygnaniu.

Chiny: Zginął policjant, jest kilku rannych

Równocześnie oficjalna chińska agencja prasowa Xinhua poinformowała, że w zamieszkach trwających w prowincji Syczuan na zachodzie Chin zabity został policjant, a kilka innych osób zostało rannych.

Według oficjalnych źródeł w Pekinie do tej pory w zamieszkach zginęło 19 osób, w tym 18 "niewinnych" cywili i policjant - podała AFP.

Associated Press, powołując się na chińskie źródła, pisze o 22 ofiarach śmiertelnych.

Tymczasem miejscowa gazeta "Dziennik Tybetański" poinformowała we wtorek, że regionalne władze tybetańskie aresztowały 13 osób za udział w akcjach protestacyjnych oraz wznoszenie "reakcyjnych" haseł i transparentów podczas akcji protestacyjnych 10 marca w stolicy Tybetu Lhasie.

W artykule podano, że aresztowana trzynastka znajdowała się w tłumie uczestniczącym w demonstracji w pobliżu położonego w Lhasie jednego z głównych tybetańskich klasztorów buddyjskich. Demonstracja ta poprzedziła o kilka dni zamieszki w Lhasie i okolicy, w trakcie których - według informacji oficjalnych władz - poniosło śmierć 19 osób.

Strachy na Lachy

Dominik Uhlig
2008-03-25, ostatnia aktualizacja 29 minut temu

Sondaż "Gazety". Nie boimy się, że traktat lizboński doprowadzi do przejęcia ziem zachodnich przez Niemców czy do legalizacji w Polsce małżeństw homoseksualnych.

Zobacz powiekszenie
Kadr z orędzia pokazujący Angelę Merkel razem z Eriką Steinbach
Zobacz powiekszenie
Zobacz powiekszenie
Kadr z orędzia prezydenta pokazujący ślub homoseksualistów. Brendan Fey stoi z lewej.
 0,05MB
0,05MB
65 proc. Polaków jest za przyjęciem traktatu lizbońskiego reformującego Unię Europejską. Przeciw - tylko 15 proc.; 19 proc. nie ma zdania.

Sondaż przeprowadziła dla "Gazety" pracownia PBS DGA. Trzy dni po wyreżyserowanym przez Jacka Kurskiego telewizyjnym wystąpieniu prezydenta zapytaliśmy też o wygłoszone przez niego tezy.

Lech Kaczyński powiedział 17 marca, że "nie wszystko w Unii musi być dobre dla Polski". - Niektóre zapisy tzw. Karty Praw Podstawowych mogą uruchomić liczne wnioski Niemców przeciwko obywatelom polskim o odzyskanie własności lub przyznanie odszkodowania za mienie pozostawione na ziemiach północnych i zachodnich, które po II wojnie światowej przypadło Polsce - mówił.

Orędzie prezydenta ilustrowały migawki filmowe niemieckiej kanclerz Angeli Merkel "w komitywie" z szefową Związku Wypędzonych Eriką Steinbach. I mapa Wielkich Niemiec obejmujących zaznaczone na czarno zachodnie ziemie Polski i dawne Prusy Wschodnie.

Polacy na ten socjotechniczny zabieg nabrać się nie dali. W naszym sondażu 64 proc. pytanych jest zdania, że ratyfikacja traktatu nie doprowadzi do przejęcia przez Niemców ziem zachodnich. Takie zagrożenie widzi 21 proc.

Prezydent przekonywał też: - Przepis Karty Praw Podstawowych poprzez brak jasnej definicji małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety może godzić w powszechnie przyjęty w Polsce porządek moralny i zmusić nasz kraj do wprowadzenia instytucji sprzecznych z moralnymi przekonaniami zdecydowanej większości społeczeństwa.

Tu także Polacy się nie zgadzają. Tylko 19 proc. ocenia, że traktat doprowadzi w Polsce do legalizacji małżeństw homoseksualnych. Aż 69 proc. uważa, że nie.

Młodsi i lepiej wykształceni za ratyfikacją

Liczba zwolenników traktatu rośnie wraz ze wzrostem wykształcenia respondentów. Chce jej 55 proc. osób z wykształceniem podstawowym, 59 - z zawodowym, 70 - ze średnim i aż 82 proc. z wyższym.

Najmniej zwolenników ratyfikacji jest wśród Polaków po 60. roku życia (63 proc.), najwięcej w grupie 25-39 lat (67 proc.). Ale - co warto zauważyć - wśród Polaków po sześćdziesiątce jest najwięcej osób, które są "zdecydowanie za przyjęciem traktatu" (45 proc.).

Jak poparcie dla traktatu wygląda wśród zwolenników różnych partii? Za jego przyjęciem jest 93 proc. wyborców LiD; 81 proc. - PO; 78 proc. - PSL; 41 proc. - PiS. Właśnie w elektoracie PiS największa jest grupa wahających się - co czwarty zwolennik partii Jarosława Kaczyńskiego nie wie, czy poprzeć traktat.

Nie ułatwia im decyzji postawa prezydenta. Lech Kaczyński w orędziu twardo krytykował traktat. Później sugerował, że może go nie podpisać, jeśli nie spodoba mu się ustawa ratyfikacyjna Sejmu. Ale w dniu, w którym robiliśmy sondaż, zapewnił, że jest za przyjęciem wynegocjowanego przez siebie dokumentu. I "nie wyobraża sobie, żeby przez Polskę traktat upadł". Sądzi, że sprawa zostanie załatwiona do końca kwietnia.

Tylko 32 proc. badanych wierzy, że prezydent jest za traktatem; 44 proc. ocenia, że nie chce jego ratyfikacji. A 23 proc. nie potrafiło odczytać intencji prezydenta.

PBS DGA, 20 marca 2007, reprezentatywna próba losowa 500 dorosłych Polaków

Źródło: Gazeta Wyborcza