niedziela, 4 maja 2008

Möller, ambasador RP

Piotr Jendroszczyk 04-05-2008, ostatnia aktualizacja 04-05-2008 00:15

Nieznany wcześniej po drugiej stronie Odry Sfeffen Möller wdarł się ostatnio przebojem na listy bestsellerów. Jego książka „Viva Polonia. Jako niemiecki gastarbeiter w Polsce”, stała się dla Niemców podręcznikiem, z którego czerpią wiadomości o współczesnej Polsce

Sfeffen Möller
autor zdjęcia: Maciej Zienkiewicz
źródło: Agencja Gazeta
Sfeffen Möller

Steffen Möller jeździ od tygodni po Niemczech, czyta fragmenty książki i udziela wywiadów. „Viva Polonia” jest na trzecim miejscu listy bestsellerów tygodnika „Spiegel” i znalazła już 90 tysięcy nabywców. Od czasów słynnej powieści Andrzeja Szczypiorskiego „Początek” (wydanej w Niemczech pod tytułem „Piękna pani Seidenmann”) żadna książka o Polsce i Polakach nie zdobyła w Niemczech większej popularności.

– Z „Viva Polonia” dowiedziałam się o Polsce więcej niż z wszystkich artykułów prasowych – mówi sprzedawczyni w berlińskiej księgarni Hugendubel. Wzięła ją do ręki, aby przewertować, i przeczytała od początku do końca. – Czy Polacy mają rzeczywiście takie poczucie humoru, jak pisze Möller? – pyta z niedowierzaniem.

Atmosfera na spotkaniach autorskich przypomina kabaret, salwy śmiechu i rozbawiona publiczność. Nie tylko polska, która rezerwuje miejsca na tego typu imprezach wiele dni wcześniej. Möllera słuchało niedawno dystyngowane grono niemieckich kobiet, żon polityków i dyplomatów, właścicielek firm i prominentnych przedstawicielek mediów.

Niemki miały w oczach łzy. Śmiały się zarówno z Polaków, jak i Niemców, bo tajemnica sukcesu Möllera polega na dowcipnej konfrontacji mentalnych postaw sąsiednich narodów.

– Przedstawia Polaków w taki sposób, jak sami siebie najchętniej widzą: z poczuciem humoru, gotowością do romantycznych wzlotów, utalentowanych improwizatorów o duszach anarchistów, ceniących życie rodzinne i przywiązanych do tradycji – tłumaczy Andreas Mix, historyk znający Polskę.

Niemcy w oczach Möllera to zupełne przeciwieństwo swych wschodnich sąsiadów. Uniformiści i państwowotwórczy idealiści, czujący respekt dla państwa, pochłonięci realizacją wytyczonych celów, segregujący z zapałem godnym lepszej sprawy domowe śmieci i studiujący z nabożeństwem wszelkie doniesienia o zdrowej żywności. Po prezentacji dowcipu trzeba im wyraźnie zaznaczyć, że był to dowcip. Inaczej nie odważą się śmiać. – Na suficie wisi krowa – powiedział kiedyś Möller kobiecie dbającej w Polsce o czystość dworcowej toalety. – To niech ją pan wydoi – brzmiała natychmiastowa odpowiedź. Niemka w podobnej sytuacji poszłaby sprawdzić, o co chodzi. Möller czerpie oczywiście z nieprzebranych zasobów niemiecko-polskich stereotypów, ale rozbraja je śmiechem. Nie zawsze mu się udaje. – Czy pan wie, co łączy pana z Adolfem Hitlerem? – zapytał niedawno Möllera „Der Tagesspiegel”. – Drang nach Osten? – odpowiada zaskoczony Möller. – Bynajmniej. Jest pan obok Adolfa Hitlera jedynym Niemcem, który zdobył Polskę – tłumaczy dwójka rozmawiających z Möllerem dziennikarzy. Miał to być dowcip wyrażający uznanie dla autora „Viva Polonia”, „zdobywcy” Polski, gdyż zdołał zaskarbić sobie uznanie naszych rodaków. Nawet Möller był w tej sytuacji bezradny. – To nie tylko typowy przykład ciężkiego niemieckiego dowcipu, ale i brak wrażliwości historycznej – tłumaczy politolog Cornelius Ochmann.

Książka Möllera cieszy się szczególnym powodzeniem wśród niemieckiej Polonii. – Nie miałem planów wydawniczych w Niemczech, ale gdy moja książka ukazała się w Polsce, otrzymałem ze trzy setki e-maili od mieszkających w Niemczech Polek. Prosiły o niemieckie wydanie, bo chciały dać książkę do przeczytania swym mężom w nadziei, że będą lepiej rozumiane – tłumaczył Möller na jednym ze spotkań z czytelnikami. Wydawcę znalazł bez trudu, gdy udowodnił, że w Niemczech mieszka 60 tysięcy Polek, które wyszły za Niemców.

Ale też Polska przestaje być dla Niemców krajem, który „wypędził” ich rodaków i gdzie grasują bandy złodziei i prostytutek, a rządy dusz sprawuje Radio Maryja. Niemcy dostrzegają rzeczywistą Polskę: ambitnej młodzieży, bogatego życia kulturalnego i ciekawej architektury Krakowa, Wrocławia, Gdańska czy centrum Warszawy. Ale dzieje się to powoli. Steffen Möller mówi tak: – Z Berlina na Syberię jest, jak sądzę, dwa tysiące kilometrów. W odczuciu przeciętnego Niemca odległość do Warszawy to tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt kilometrów. „Viva Polonia” skróciła znacznie ten dystans.

Źródło : Rzeczpospolita

Setki ofiar cyklonu w Birmie

tan, gazeta.pl
2008-05-04, ostatnia aktualizacja 2008-05-04 18:03
Zobacz powiększenie
Drogi są zablokowane
Fot. HO REUTERS

Do 351 wzrosła liczba ofiar cyklonu - poinformowała państwowa telewizja w Birmie. Cyklon Nargis zniszczył ogromną część kraju - w stolicy najbardziej dotkniętej żywiołem prowincji zniszczonych zostało 75 procent budynków. Oficjalnie ewakuacją zajmuje się całość sił policyjnych i wojskowych, jednak w rozmowach z zagranicznymi mediami mieszkańcy skarżą się na znikomą pomoc z ich strony.

Zobacz powiekszenie
Fot. AP
Cyklon Nargis, zdjęcie satelitarne
Zobacz powiekszenie
Fot. HO REUTERS
Zniszczenia spowodowane przez cyklon Nargis, Birma 02.05.2008 r.
ZOBACZ TAKŻE
Irrawady, Bago, Rangun, Karen i Mon to stany w których władze ogłosiły stan wyjątkowy. I nie wprowadziły go na wyrost - w Labuttcie, stolicy stanu Irrawady, zniszczonych zostało 75 procent zabudowy.

W wielu miejscach, w tym dawnej stolicy kraju - Rangunie, nie ma wody i prądu. Internet i linie telefoniczne są zaś poza zasięgiem w większości kraju.

W najgorszych miejscach wiatr wieje z prędkością 200 kilometrów na godzinę, dlatego na ulice wyszło wojsko i siły policyjne.

Jednak jak skarżą się zagranicznym mediom mieszkańcy - nie pomagają tak, jak informują oficjalnie władze. - Gdzie są ci wszyscy mundurowi, którzy zawsze tak chętnie biją cywilów? Powinni tu wszyscy być, pomagać nam sprzątać i przywracać elektryczność - powiedział rikszarz z Rangunu w rozmowie z BBC. Wolał pozostać anonimowy.

Krajobraz po wojnie

- Widzimy mnóstwo przewróconych drzew, zerwanych billboardów i dachów. Zatrważające jest to, jak musi wyglądać sytuacja na prowincji, bo tutaj zabudowa i tak jest o wiele stabilniejsza niż w reszcie kraju - powiedział Anthony Craig, dyplomata pracujący w Rangunie w rozmowie z BBC.

Z kolei inny, anonimowy dyplomata powiedział agencji Reutera, że Rangun (dawna stolica kraju) wygląda "jak po wojnie".

Cyklon przemierza się teraz w stronę Tajlandii, jednak meteorolodzy dostarczają szczyptę pozytywnej informacji - siła wiatru słabnie, a szerokość oka cyklonu zmniejsza się - co widać na satelitarnych zdjęciach.

Według oficjalnej telewizji burmańskiej zginęło w kraju już 351 osób, w tym 109 na wyspie Haing Gyi, położonej na południowym-zachodzie wybrzeża.

Rosyjski finał w stolicy, górą Kuzniecowa

Krzysztof Rawa, zyt 03-05-2008, ostatnia aktualizacja 04-05-2008 18:45

Mistrzynią Suzuki Warsaw Masters została Swietłana Kuzniecowa, pokonując Marię Kirilenko. Marta Domachowska przegrała w półfinale i ostatecznie zajęła czwarte miejsce, Agnieszka Radwańska odpadła po meczach grupowych.

Swietłana Kuzniecowa
autor zdjęcia: Piotr Nowak
źródło: Fotorzepa
Swietłana Kuzniecowa
Maria Kirilenko
autor zdjęcia: Piotr Nowak
źródło: Fotorzepa
Maria Kirilenko
Marta Domachowska
autor zdjęcia: Piotr Nowak
źródło: Fotorzepa
Marta Domachowska

Turniej był pokazowy, ale gra poważna. Jelena Dementiewa, która przegrała półfinał z Kuzniecową 3:6, 2:6 powiedziała "Rz", że nie można inaczej, jeśli gra się z tak mocną rywalką.

– Swietłana serwuje ci trzy asy w gemie i co masz zrobić? Pożartować się nie da, zresztą taki mały turniej to przecież świetny sposób na przygotowanie się do gry na kortach ziemnych – wyjaśniła.

Marta Domachowska grała z Kirilenko i także nie wygrała seta, choć w pierwszym była blisko. Prowadziła 2:0, 3:1, i nie raz była taką tenisistką, o jakiej marzą kibice: szybką, mocną i efektowną. To prawda, że niemal każda wygrana przez nią piłka nadaje się do promocji agresywnego damskiego tenisa, ale też taka gra ma swoją cenę.

Najwięcej kosztuje ryzyko. Jest wpisane w obecny tenis Marty Domachowskiej, więc rywalki albo się przestraszą, albo nie. Maria Kirilenko nie bała się wcale, bo doskonale zna mocne i słabsze strony Polki, trenowały wspólnie nie raz, można mówić nawet o ich słowiańskiej przyjaźni.

Kirilenko przyjechała do Warszawy po zwycięstwie we Estoril i widać było, że radzi sobie na czerwonej mączce doskonale. Przetrwała husarskie ataki Polki, już w czwartym długim gemie pokazała, że umie kontratakować. Jeszcze nie dała sobie rady z serwisem Domachowskiej, ale po kilku minutach okazało się, że wszystkie znane prawdy o potrzebie cierpliwości w grze na kortach ziemnych wciąż obowiązują.

Zgrabna Maria, której dwa dni pomagał w stolicy chłopak, dobry rosyjski tenisista Igor Andrejew, nie tylko odrobiła gema straty, ale wyszła na prowadzenie 5:3. Jeszcze był zryw panny Marty, jeszcze remis, ale koniec seta pokazał prawdę: Kirilenko była lepsza. Umie już wykorzystywać małe przewagi sytuacyjne, umie przyspieszyć piłkę wtedy, gdy trzeba, jest mocną kandydatką do awansu w rankingu WTA powyżej obecnego 25. miejsca.

Polski tenis będzie miał ścisły związek z Marią Kirilenko co najmniej przez kolejne dwa tygodnie. Rosjanka zagra w turniejach deblowych w Berlinie i Rzymie z Agnieszką Radwańską.

Marta Domachowska przyjęła porażkę 5:7, 3:6 z godnością, ale zadeklarowała, że stylu gry nie zmieni, wręcz przeciwnie, będzie nadal atakować od pierwszej do ostatniej piłki. Plan wygląda prosto, lecz do końca taki nie jest. Trener Paweł Ostrowski przypomniał, że narzędziami ataku są także skróty, woleje, coraz mocniejszy serwis i zmienna rotacja piłki. Jeśli wierzyć tenisistce z Warszawy, uwzględni w treningach wskazówki trenerskie.

Na razie przed nią starty w Rzymie, Stambule i na kortach im. Rolanda Garrosa. Te trzy turnieje zadecydują, czy Polka pojedzie na igrzyska obok Agnieszki Radwańskiej. Musi w nich zdobyć ok. 100 punktów rankingowych i awansować o kilkanaście miejsc, w pobliże 65. pozycji. To nie jest niewykonalne.

Niedziela była ostatnim dniem Suzuki Warsaw Masters, można powiedzieć, że dniem rosyjskim. Regulamin rozgrywek dał szansę na powtórkę meczów grupowych w finale i w spotkaniu o trzecie miejsce. W południe Marta Domachowska znów zagrała z Jeleną Dementiewą, tym razem o 3. miejsce. Rosjanka zapowiadała, że powtórki (6:3, 6:4 dla Polki) nie będzie, nie tylko dlatego, że gra idzie o różnicę między 20 a 15 tys. dolarów nagrody. Powtórki rzeczywiście nie było: Domachowska przegrała 3:6, 3:6.

Wielkim finałem był mecz Kuzniecowej z Kirilenko. W czwartek Swietłana wygrała 5:7, 6:3, 6:1 i po jej sobotnim pokazie siły w półfinale, pozostawała murowaną kandydatką do zwycięstwa, pierwszego w Warszawie. Podczas konferencji prasowej mówiła wprawdzie, że wciąż czuje się dzieckiem, ale nikogo raczej nie zmyliła. I udowodniła swą wyższość, wygrywając w finale, który trwał godzinę i trzy minuty, 6:2, 6:3 z Marią Kirilenko.

Ostatnie mecze eliminacji

Grupa Czerwona: • J. Dementiewa (Rosja) – A. Radwańska (Polska) 5:7, 6:3, 6:2. Awans: M. Domachowska (Polska) i Dementiewa.

Grupa Niebieska: • S. Kuzniecowa (Rosja) – L. Davenport (USA) 6:4, 6:4. Awans: M. Kirilenko (Rosja) i Kuzniecowa.

Półfinały

• Kirilenko – Domachowska 7:5, 6:3 • Kuzniecowa – Dementiewa 6:3, 6:2.

Mecz o trzecie miejsce

Jelena Dementiewa (Rosja) - Marta Domachowska (Polska) 6:3, 6:3.

Mecz finałowy

Swietłana Kuzniecowa (Rosja) - Maria Kirilenko (Rosja) 6:2, 6:3

Źródło : PAP

Sylwia Gruchała: Lubię luksus. Lubię się bawić. Ale w Pekinie nie pęknę

Maciej Drzewicki, Grzegorz Kubicki
2008-04-29, ostatnia aktualizacja 2008-04-29 11:42

Zobacz powiększenie
Sylwia Gruchała podczas zawodów Pucharu Świata w Gdańsku w 2006 r.
Fot. Dominik Sadowski/AG

- Straciłam motywację. Kiedyś liczyła się tylko szermierka, nagle inne rzeczy zaczęły być ważne. Ale to już za mną. Igrzyska w Pekinie dają mi kopa - zapewnia Sylwia Gruchała

Zobacz powiekszenie
Fot. DMITRY LOVETSKY AP
Sylwia Gruchała (z prawej) podczas finału mistrzostw świata 2007 w walce z Eugenią Lamonową z Rosji
Zobacz powiekszenie
Fot. DMITRY LOVETSKY AP
Radość Sylwii Gruchały po zwycięstwie w drużynowych mistrzostwach świata 2007
Zobacz powiekszenie
fot. Dominik Sadowski / AG
Sylwia Gruchała podczas konferencji prasowej przed zawodami Pucharu Świata w Gdańsku w 2006 r.
Zobacz powiekszenie
Fot. STEFANO RELLANDINI REUTERS
Sylwia Gruchała po półfinałowej porażce w mistrzostwach świata 2006
Zobacz powiekszenie
fot. Dominik Sadowski / AG
Sylwia Gruchała
- Szermierka zaczyna się od...

- Szyi w górę.

- Szermierki można nauczyć...

- Nawet szympansa. Nauczę go poruszania się po planszy, szermierczego abecadła. Choć walczyć już go nie nauczę.

- Floret trzeba trzymać jak...

- Ptaszka. Żeby go nie udusić, ale żeby też nie uciekł. Maksymę XVIII-wiecznego włoskiego fechmistrza Agrippy przypominam zawodniczkom - mówi Tadeusz Pagiński, trener kadry florecistek. - Kiedyś myślałem, że o szermierce mógłbym napisać kilkutomową książkę. Dziś wiem, że całą wiedzę można zawrzeć w tych kilku zdaniach.

Na treningu też najlepsza

Wtorek, godz. 9.20. Gruchała wbiega po wąskich schodach do hali nr VII Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu w Gdańsku. Za 10 minut zacznie się trening.

Na ścianach mnóstwo zdjęć z ubiegłych lat. Pełna demokracja - medaliści olimpijscy wiszą w towarzystwie juniorów. Na największym zdjęciu - Ryszard Sobczak, medalista z Barcelony i Atlanty.

Pagiński rozpoczyna w końcu sali trening z Magdaleną Knop. Pozostałe zawodniczki truchtają wokół sali, rozciągają się. Sylwia ubrana w czarny dres i żółtą koszulkę ćwiczy z Magdaleną Mroczkiewicz. Biegną obok siebie, żartują.

Godz. 9.50. Atmosfera zmienia się, gdy Pagiński kończy zajęcia z Knop. Rozmowy milkną, dziewczyny ustawiają się na planszach. Rozpoczynają walkę z cieniem. Ćwiczą trzy razy po trzy minuty, bo tyle trwają turniejowe walki. Gruchała porusza się po planszy szybciej od koleżanek.

- To mało przyjemna część treningu - przyznaje później. - Męcząca i monotonna. Po tylu latach można się znudzić.

10.07. Florecistki przebierają się w stroje szermiercze.

- Pracujemy nad celnością trafień i umiejętnością koncentracji - tłumaczy nam Pagiński.

Ćwiczy sześć zawodniczek. Oprócz Gruchały - Mroczkiewicz, Karolina Chlewińska, Knop, Aurelia Has i Agnieszka Kulczycka. Dziewczyny na zmianę walczą ze sobą, jedna zawsze sędziuje.

Najlepsza jest Gruchała - na dziesięć pojedynków wygrywa osiem. Trening kończy się kilka minut po 11.

Szczęście do ludzi

Gruchała: - Kiedy miałam 15 lat, życie zmusiło mnie, bym wydoroślała. Zmarł ojciec, mama od wielu lat mieszkała w USA. Sama musiałam decydować, co jest dla mnie dobre, a co złe. Miałam szczęście, że trafiłam na szermierkę. Była odskocznią, szansą na spełnienie marzeń. Miałam też szczęście do ludzi, którzy potrafili mną pokierować. Moją pierwszą trenerką była Ania Sobczak, później trafiłam do Longina Szmita. Dużo mu zawdzięczam. Miał świetne podejście. Byłam dzieckiem trudnym, zbuntowanym. Lubiłam trenować i dawałam z siebie wszystko, ale brakowało mi systematyczności - opuszczałam treningi, wagarowałam. Trener mi nie odpuszczał, często karał. Był surowy, zasadniczy. I miał rację. Od 2000 r. trenuję w grupie Pagińskiego. I znów miałam szczęście.

Shopping - nie, clubbing - tak

Czy hobby Gruchały to nadal zakupy? - Ludzie się zmieniają - uśmiecha się. - Wciąż lubię ciuchy, ale już nie łażenie po sklepach. Wciąż lubię się stroić, ładnie wyglądać. Lubię luksus. Ten, kto twierdzi, że go nie lubi, pewnie go nie dotknął. Ale od luksusu nie jestem uzależniona. Gdyby życie mnie zmusiło, z wielu rzeczy mogłabym zrezygnować.

Ma 27 lat, ale jest już zabezpieczona finansowo. Nie tylko dlatego, że medal olimpijski zapewnił jej emeryturę - wysokości średniej krajowej - którą sportowiec dostaje po ukończeniu 35 lat.

Niedawno kupiła mieszkanie nad morzem w Gdańsku, kilkaset metrów od plaży.

- Sama wymyślałam wnętrze, architekt był przerażony. Ale chcę się czuć dobrze we własnym domu. Mam ogromne łóżko, wielką wannę... Ostatnio kąpałam się z siostrą i koleżanką. Zmieściłyśmy się!

Gruchała nie ukrywa, że lubi się bawić. Kiedy ma wolny weekend, odwiedza knajpy w Sopocie. - Nie uważam, że sportowiec musi siedzieć w domu. Uwielbiam tańczyć, to mnie odstresowuje. Lubię wypady z przyjaciółkami. Kocham kobiecą energię, dziewczyny dodają mi sił.

W 2004 r. w plebiscycie "Wysokich Obcasów" na Polkę Idolkę III Rzeczypospolitej Gruchała zajęła 24. miejsce. Przed Hanną Suchocką, Joanną Brodzik czy Renatą Beger. Sama przyznaje, że teraz byłaby niżej.

Tymczasem...

W ubiegłym roku miała odważną sesję dla magazynu "CKM".

- Jestem kobietą i nie wstydzę się swojego ciała. Już wcześniej miałam podobne propozycje, ale byłam dzieckiem. Teraz dojrzałam. I jestem zadowolona z tej sesji.

Wkrótce Gruchałę będzie też można zobaczyć w teledysku grupy Feel do piosenki "Jak anioła głos".

- Z propozycją zwrócił się menedżer zespołu. Zgodziłam się bez wahania, zawsze chciałam wystąpić w teledysku. Tym bardziej, że lubię Feel. Przed startami słucham "Pokaż na co się stać". To bardzo sportowa piosenka...

Bez liderki ani rusz

W reprezentacji trwa rywalizacja o miejsce w drużynie olimpijskiej, która może zdobyć złoto w Pekinie. W zespole będą cztery florecistki, aby mieć szansę do niego trafić, trzeba zdobyć odpowiednią liczbę punktów w zawodach międzynarodowych. Na razie warunek spełniły: Gruchała, Małgorzata Wojtkowiak, Knop, Chlewińska i Martyna Synoradzka. Z drużyny, która przed rokiem zdobyła mistrzostwo świata w Rosji, o minimum nie musi martwić się więc tylko Gruchała. Mroczkiewicz, Katarzyna Kryczało i Anna Rybicka mają coraz mniej czasu. Pierwszym dwóm została ostatnia szansa - na zawodach Pucharu Świata w Hawanie w czerwcu Mroczkiewicz musi być w szesnastce, a Kryczało w "32". Rybicka, ponieważ z powodu kontuzji później zaczęła sezon, ma trzy szanse - na zawodach w Seulu, Tokio i Hawanie. By zdobyć minimum olimpijskie, wystarczy, że w każdym z turniejów będzie w "32".

W drużynie na Pekin na pewno będą dwie pierwsze florecistki z rankingu. Pozostałe dwie wybierze Pagiński.

- Drużyna to niekoniecznie cztery najlepsze zawodniczki. Liczy się też chemia. Ważne jednak, aby drużyna miała lidera, bez niego nie istnieje. Jeśli Włoszki nie miałyby Valentiny Vezzali, to - choć jej rodaczki to także wielokrotne mistrzynie świata - nie weszłyby do czwórki. U nas liderem jest Sylwia.

W turnieju drużynowym wystartuje osiem zespołów. Od razu rozegrane zostaną ćwierćfinały. Jedno zwycięstwo i drużyna jest w strefie medalowej. O rozstawieniu przed turniejem zdecyduje ranking. Na razie Polska jest na drugim miejscu, za Rosją. Warto powalczyć o lidera, bo na igrzyskach trafi się wtedy na Egipt - najsłabszą drużynę.

Skład polskiej drużyny trener poda po 12 czerwca, po zawodach w Hawanie.

Nie ma to, jak dowcip Agaty

W Sydney Gruchała startowała jako 19-latka, zdobyła srebro w drużynie. Ożywia się na pytanie o wspomnienia.

- Pamiętam uczucie, gdy wchodziłam na stadion podczas ceremonii rozpoczęcia. Pomyślałam - co ja tu robię, taki młody oszołom. W wiosce olimpijskiej mieszkałam z Agatą Wróbel [brązowa medalistka w podnoszeniu ciężarów]. Niesamowita dziewczyna - ma tyle pozytywnej energii. Do dziś pamiętam dowcipy, którymi sypała. Nie będę ich powtarzać, dużo przeklinała. Pamiętam też pojedynek o wejście do czwórki z Chinkami. Kończyłam rywalizację. Przegrywałyśmy 36:38, ale udało mi się wyciągnąć wynik i wygrałyśmy dwoma punktami.

W Atenach nie rozgrywano drużynowego turnieju florecistek. Gruchała startowała w turnieju indywidualnym. Liczyła na złoto, skończyło się na brązie.

- Wtedy byłam zawiedziona, ale dziś inaczej na to patrzę. To był sukces.

Chińscy taksówkarze

Gruchała denerwuje się, gdy pytamy ją o postulaty, aby sportowcy manifestowali podczas igrzysk sprzeciw wobec sytuacji w Tybecie.

- Dlaczego miesza się w to politykę? Igrzyska to zawody sportowe, marzenie i cel wszystkich sportowców. To nie my zdecydowaliśmy przed sześciu laty, że igrzyska odbędą się właśnie w Chinach, nie mieliśmy na to wpływu. A Tybet jest przecież okupowany od lat. Dlaczego nikomu z ludzi decydujących o miejscu igrzysk, to nie przeszkadzało? Dlaczego teraz mają za to odpowiadać sportowcy?

Florecistka przyznaje jednak, że nie przepada za Chinami. - Nie podoba mi się tam. Kiedy jestem w Chinach, czuję niepokój - zdradza. - Przed kilku laty w Pekinie, podczas zawodów PŚ, zgubiłam się na pchlim targu. Dziewczyny z reprezentacji odjechały już do hotelu, ja zostałam dłużej. Gdy chciałam wracać, okazało się, że żaden z kilkunastu taksówkarzy nie rozumiał mnie, gdy podawałam nazwę hotelu. Poryczałam się. Na szczęście w pobliżu była ambasada amerykańska. Tam mi pomogli. Zamówili taksówkę, wytłumaczyli, gdzie ma mnie zawieść.

W Pekinie nie pęknę

Przez kontuzję ścięgna Achillesa Gruchała zamiast w listopadzie treningi zaczęła dopiero pod koniec stycznia.

- Achilles daje mi się we znaki od dwóch lat - mówi. - Na planszach walczę już od 15, wyeksploatowałam organizm. Zimą nie obyło się bez zastrzyków. Teraz już o tym nie myślę. Mam wrażenie, że nadrobiłam zaległości.

Ostatnie wyniki są jednak słabe.

- Mam obniżkę formy - przyznaje Gruchała. - Przed Atenami wygrywałam z najlepszymi, nie schodziłam z podium. Teraz tak nie jest, ale mam za to większe doświadczenie. Walczyłam już na dwóch igrzyskach, wiem, z jakim stresem wiąże się taki start. W Pekinie raczej nie będzie niespodzianek - zdecyduje doświadczenie, odporność na stres. Tam trwa wojna psychologiczna, a ja nie pęknę. O czym będę myśleć przed walką? Sztuką jest nie myśleć.

Na co Gruchała liczy w Pekinie? - Nie powiem, że jadę po medal - odpowiada po chwili wahania. - Jadę, aby się sprawdzić. Igrzyska to wyzwanie. Na pewno nie odpuszczę.

Z przekonaniem mówi, że jej najgroźniejszymi rywalkami będą Włoszki: Vezzali (34 lata) i Giovanna Trillini (37).

- Mimo upływu lat, są niesamowite. Każda zawodniczka ma swój styl, trzeba pamiętać o jej dobrych stronach. Ale najważniejsze jest w nas. Liczy się koncentracja, świadomość własnych mocnych stron, wiara w siebie. A ja wierzę.

Tuskowi rośnie konkurent, wokół którego może zjednoczyć się lewica

Dariusz Rosati, Fot. Sławomir Kamiński, Agencja Gazeta

Jeśli Donald Tusk zdecyduje się kandydować na prezydenta, to mimo wysokiego poparcia może mieć bardzo groźnego rywala, i nie będzie to Lech Kaczyński. To Dariusz Rosati, były minister spraw zagranicznych i coraz głośniej typowany na prezydenckiego kandydata lewicy, który pomógłby również się jej zjednoczyć. Takie informacji podaje tygodnik "Wprost".
Według polityków lewicy, obecny europoseł Dariusz Rosati ma same plusy i żadnych wad, przy którym Tusk nie ma szans. - To profesor ekonomii z bogatym rządowym doświadczeniem i ogromną swobodą poruszania się za granicą. Jest naturalnym kandydatem całej lewicy, ale ma wielkie szanse na pozyskanie głosów centrum i – tym samym – odebranie poparcia Tuskowi. Ma zerowy elektorat negatywny. Poza tym jest wysoki i przystojny, a jego żona projektantka i córka aktorka to prawdziwe celebrities. No i najważniejsze: w przeciwieństwie do Tuska jego nazwisko nie jest uwikłane w bieżące spory, jest świeże i nie zużyte – mówi "Wprost" jeden z polityków lewicy.

Jak ustalił "Wprost", taki scenariusz ma na lewicy coraz więcej zwolenników. W tym kontekście nazwisko byłego szefa MSZ po raz pierwszy pojawiło się kilka tygodni temu podczas konwentu krajowego SDPL, kiedy dwóch młodych działaczy tej partii Piotr Guział i Arkadiusz Kasznia rzuciło hasło: "Rosati kandydatem na lewicy na prezydenta". – My tylko powiedzieliśmy głośno to, o czym wiele osób myślało i szeptało w kuluarach – mówi "Wprost" Guział. – Sala odpowiedziała na nasz pomysł burzą oklasków, na co Rosati wstał i podziękował za poparcie. Powiedział, że naszym głównym celem powinna być przebudowa lewicy i że on oddaje się do dyspozycji tej inicjatywy – relacjonuje Kasznia, który jest rzecznikiem partii.

Sam Rosati nie zaprzecza tej wersji. – Bardzo mi miło, że są ludzie, którzy myślą o mnie pozytywnie. Centrolewica powinna jednak zająć się teraz uporządkowaniem swojej sytuacji, a nie dyskusją o kandydatach do wyborów w 2010 r. – dyplomatycznie mówi były szef MSZ. Co ciekawe, kandydaturą Rosatiego, który jest bezpartyjny (do Parlamentu Europejskiego dostał się z list SDPL, ale nie jest jej członkiem), w przyszłości może być zainteresowany także SLD. – W partyjnej dyskusji o wyborach prezydenckich na razie pojawiały się nazwiska Wojciecha Olejniczaka, Jerzego Szmajdzińskiego, Jacka Majchrowskiego i Ryszarda Kalisza, ale kandydatura Rosatiego też jest świetna – uważa Andrzej Szejna z kierownictwa sojuszu.

SLD miało już raz proponować Rosatiemu swoje poparcie. Było to w 2006 r. przy okazji wyborów prezydenckich w Warszawie. Były szef MSZ nie zdecydował się wówczas na odejście z PE.

Gortat rzuca, zbiera i blokuje, ale Orlando przegrywa

kris
2008-05-04, ostatnia aktualizacja 2008-05-04 09:49
Zobacz powiększenie
Fot. Phelan M. Ebenhack AP

Marcin Gortat zaliczył swój najdłuższy występ w play off ligi NBA. Polak zagrał 12 minut i 31 sekund w pierwszym półfinałowym meczu Konferencji Wschodniej, ale jego Orlando Magic przegrało z Detroit Pistons 72:91

SERWISY
Gortat zmiennikiem Supermana

Polak pojawił się na parkiecie w drugiej kwarcie meczu. Magic remisowali wówczas z Pistons 22:22. Gortat zaliczył zbiórkę, stratę oraz faul i po niespełna sześciu minutach został zmieniony przez Dwighta Howarda. Do końca drugiej kwarty "Magicy" prowadzili jeszcze wyrównany bój z gospodarzami i na przerwę schodzili z zaledwie jednopunktową stratą.

W trzeciej kwarcie coraz lepiej zaczęli grać koszykarze Pistons. Ich przewaga rosła, jednak Orlando, głównie za sprawą Hedo Turkoglu (8 punktów w kwarcie), wciąż miało szansę na zwycięstwo. Pod koniec kwarty na parkiet znów wszedł Marcin Gortat, który zastąpił Howarda. "Superman" przy próbie zbiórki doznał lekkiej kontuzji lewego kciuka, ale po interwencji lekarza mógł kontynuować grę. Gortat tymczasem pokazał się z dobrej strony blokując rzut Chauncey'a Billupsa.

Howard wrócił na parkiet w czwartej kwarcie. Ostatnia część gry była jednak popisem rozpędzonych "Tłoków", które wygrały kwartę 26:14. Na ostatnie cztery minuty, kiedy Detroit prowadziło już dwudziestoma punktami (87:67) na boisku ponownie zameldował się Gortat. Nieco ponad dwie minuty przed końcem spotkania zdobył swoje jedyne punkty, pakując piłkę do kosza po podaniu Doolinga. W sumie Polak zakończył mecz z dorobkiem 2 punktów, 2 zbiórek i bloku. Miał także jedną stratę i raz faulował. Drużynie Orlando udało się minimalnie zmniejszyć straty, ale mecz pewnie wygrali Pistons 91:72.

Kluczem do zwycięstwa Detroit było uziemienie "Supermana" Howarda. Center Orlando, który w pierwszej rundzie zanotował trzy występy z co najmniej 20 punktami i 20 zbiórkami na koncie, nie radził sobie pod koszem z Antonio McDyessem, Jasonem Maxiellem, czy Rasheedem Wallace'em. Zakończył mecz z dorobkiem 12 punktów, 8 zbiórek i 3 bloków. Koledzy Gortata fatalnie też rzucali z dystansu. Trafili tylko 2 z 15 rzutów za trzy punkty. Żadnej z czterech prób nie wykorzystał Rashard Lewis. Najwięcej zarabiający zawodnik Orlando i tak był najlepszym strzelcem zespołu, zdobywając 18 punktów (tyle samo, co Turkoglu). Dla Pistons 19 punktów rzucił Billups.

W drugim sobotnim meczu New Orleans Hornets nie dali u siebie szans San Antonio Spurs 101:82. Gospodarzy prowadził rewelacyjny w tym sezonie duet Chris Paul - David West. Pierwszy rzucił 17 punktów i zaliczył 13 asyst, drugi zaliczył 30 punktów i 9 zbiórek. W starciu ze skrzydłowym "Szerszeni" bezradny był Tim Duncan, który zdobył tylko 5 punktów (1 na 9 z gry) i miał tylko 3 zbiórki.

Wyniki:

Detroit Pistons - Orlando Magic 91:72

New Orleans Hornets - San Antonio Spurs 101:82

Podwójna pensja w CBA

Izabela Kacprzak 03-05-2008, ostatnia aktualizacja 04-05-2008 00:21

Błąd w przepisach. Z powodu luki w prawie emerytowani mundurowi, którzy zaczęli pracę w CBA mogą pobierać podwójne wynagrodzenie: i emeryturę, i pensję agenta – dowiedziała się „Rzeczpospolita”

Mariusz Kamiński, szef CBA
autor zdjęcia: Kuba Kamiński
źródło: Fotorzepa
Mariusz Kamiński, szef CBA

Ustawa o zaopatrzeniu emerytalnym funkcjonariuszy dotyczy wszystkich służb mundurowych - policji, ABW, Agencji Wywiadu, Służby Wywiadu i Kontrwywiadu Wojskowego, Straży Granicznej, BOR, Państwowej Straży Pożarnej i Służby Więziennej. Artykuł 40a tej Ustawy mówi, że „prawo do emerytury ulega zawieszeniu w razie ponownego przyjęcia emeryta do służby".

Problem w tym, że w przepisie nie wymieniono CBA, choć na liście są dwie nowe służby, które powstały mniej więcej w tym samym czasie, gdy Centralne Biuro Antykorupcyjne: Służba Wywiadu i Kontrwywiadu Wojskowego.

Efekt jest taki, że emerytowany funkcjonariusz z jakiejkolwiek służby, kiedy zostaje agentem CBA, zarabia podwójnie. ZUS wypłaca mu policyjną emeryturę, CBA - pensję. W innych przypadkach, na przykład, kiedy emeryt chce przejść do wojska albo ABW automatycznie zawiesza mu się świadczenia emerytalne.

Przykładem jest chociażby Zdzisław Skorża, wiceszef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego z nominacji PSL (emerytowany funkcjonariusz SB, UOP i ABW), który ominął ten przepis: został zatrudniony w ABW na etacie cywilnym i dzięki temu nie przestał pobierać emerytury, bo prawo nie traktuje tego jako powrót do służby. Gdyby zatrudniono go na etacie służbowym, ZUS automatycznie zawiesiłby mu pobory emerytalne.

Grzegorz Dolniak, wiceszef klubu parlamentarnego Platformy od lat zajmujący się służbami mundurowymi jest zaskoczony naszymi informacjami. - Taka nierówność wobec służb jest niedopuszczalna - stwierdza poseł Dolniak.

Mocniej sprawę komentuje Paweł Graś, były pełnomocnik rządu ds. bezpieczeństwa i koordynator służb specjalnych z PO. - Jeśli to prawda, jest to skandal - mówi. - Potwierdzałoby to fakt, że CBA od początku była budowana w ten sposób, żeby maksymalnie rozbudowywać przywileje funkcjonariuszy i samej służby – twierdzi. – Tutaj widać, że mogło chodzić o ściągnięcie wykształconej, świetnej kadry na dodatkowy atut.

O sprawie wie MSWiA, które chce jak najszybciej wpisać CBA do ustawy. Przygotowano już projekt nowelizacji, która ma zlikwidować nierówność wobec funkcjonariuszy wszystkich służb.

Informacje o liczbie agentów z emeryturami CBA traktuje jako tajne. - Wszystkie jawne informacje dotyczące organizacji Biura i jego kadr dostępne są na stronie internetowej CBA - mówi Piotr Kaczorek z biura prasowego CBA i odsyła do raportu za ubiegły rok. Ale w ogólnych informacjach o rekrutacji, nie ma wyszczególnienia, ilu z 600 funkcjonariuszy to emeryci.

Takich informacji nie ma również MSWiA. – CBA odmówiło nam odpowiedzi – przyznaje Wioletta Paprocka, rzeczniczka MSWiA.

Mundurowi mogą przejść na emeryturę już po 15 latach pracy. Często to młodzi, atrakcyjni na rynku pracy pracownicy. Najlepszych wchłania biznes (w tym firmy detektywistyczne, wywiadownie gospodarcze), duża część dorabia jako ochroniarze.

Mariusz Sokołowski, rzecznik KGP: - Nie śledzimy losów naszych byłych funkcjonariuszy, nie wiemy ilu pracuje teraz dla CBA.

Źródło : Rzeczpospolita