2008-01-27, ostatnia aktualizacja 2008-01-27 18:18
Muhammad Ali tenisa, czyli Jo-Wilfried Tsonga, bił mocno, ale na deski nie powalił. Novak Djoković zasłużenie wygrał Australian Open, odnosząc pierwsze wielkoszlemowe zwycięstwo dla siebie i Serbii - korespondencja Sport.pl z Melbourne.
- Co dalej z Federerem? (27-01-08, 18:21)
- Ponad pół miliona kibiców na Australian Open (27-01-08, 18:02)
- Za co Serbowie dziękują Radwańskiej? (27-01-08, 09:14)
- Tsonga kontra Djoković - finał wagi ciężkiej (26-01-08, 16:51)
lp | I set | II set | III set | IV set |
Jo-Wilfried Tsonga | 6 | 4 | 3 | 6 |
Novak Djoković | 4 | 6 | 6 | 7 |
Serbscy kibice tańczyli i śpiewali, ale byli w mniejszości. Przemożna większość z 17 tys. widzów na korcie była za Tsongą, który w Australii przez dwa tygodnie stał się postacią absolutnie kultową. Nazywany Muhammadem Ali tenisa (ze względu na uderzające podobieństwo do legendy boksu) 22-letni Francuz bił w Melbourne faworytów niczym Ali rywali w ringu, a gesty Tsongi na korcie do złudzenia przypominały zachowanie słynnego pięściarza.
Tych bokserskich skojarzeń dopełniła w niedzielę jeszcze jedna genialna historia - do Melbourne na finał przyleciał ojciec Tsongi Didier, który w latach 70. wyemigrował do Francji z Konga. Nim jednak to zrobił, 30 października 1974 r. na własne oczy obejrzał w Kinszasie, jak Muhammad Ali pokonuje George'a Foremana w jednej z największych walk bokserskich, czyli legendarnej "Rumble in the Jungle".
Australijczycy marzyli, by ta bajka miała piękny finał, czyli że ojciec znów zobaczy, jak Ali triumfuje... Gdy Tsonga wygrał genialnym półlobem arcytrudną piłkę i wyszedł na prowadzenie 1:0 w setach, jego ojciec nie wytrzymał, podniósł się z fotelika i wykonał gest, jakby pięściarz zadawał nokautujący prawy sierpowy. Publiczność była w ekstazie.
Serbski sposób na fetę
Ta bajka nie miała jednak szczęśliwego zakończenia, przynajmniej nie dla Tsongi, który mógł zostać pierwszym od 25 lat francuskim mistrzem (Yannick Noah). Z drugiej strony siatki ciosy równie silne i zdecydowanie celniejsze zadawał bowiem prawdziwy, jak się później okazało, mistrz wagi ciężkiej - Novak Djoković.
Rozstawiony z trójką pogromca Rogera Federera zaczął jednak mecz na nogach jak z waty. Zmienił się w przestraszonego nowicjusza, który chyba za bardzo przejął się stawką. Był to dla niego drugi po US Open 2007 wielkoszlemowy finał, ale po raz pierwszy wystąpił w roli faworyta (w Nowym Jorku przegrał z Federerem). W garść wziął się dopiero w połowie drugiego seta. Serwis zaczął funkcjonować, forhendy trafiać w cel i wtedy Tsonga się zachwiał. W czwartym secie niesiony fantastycznym dopingiem Francuz zdołał jeszcze doprowadzić do tie-breaka, ale "Djoko" zagrał w nim jak profesor, jak Federer za najlepszych czasów.
- Świadomość, że jestem na wyciągnięcie ręki od triumfu, trochę mnie przerosła. Tsonga grał świetnie i nie miał nic do stracenia. Ja dopiero później odnalazłem mój rytm - mówił Djoković. Zapytany, jak będzie świętował sukces, uśmiechnął się: - Mamy na to w Serbii swoje sposoby.
Czy chodziło o śliwowicę, czy coś zupełnie innego - tego się nie dowiemy. Na pewno Djoković był wczoraj najszczęśliwszym Serbem na świecie. - Kiedy byłem chłopcem, oglądałem w telewizji, jak wygrywają nasze drużyny piłkarskie, koszykarskie, siatkarskie, piłkarzy wodnych. Cieszę się, że teraz ja, ale też Ana Ivanović, Jelena Janković i wielu innych naszych tenisistów może sprawić trochę frajdy naszym kibicom - mówił Djoković.
Czy Federer się pozbiera?
Finał trwał 3 godziny i 6 minut i był pięknym widowiskiem, ale też meczem szczególnym dla męskiego tenisa. Poza tym, że stanowi wyłom w dominacji Federera i Nadala, to także najmłodszy wielkoszlemowy finał od pięciu lat, gdy Lleyton Hewitt pokonał na Wimbledonie Davida Nalbandiana. Tsonga ma 22 lata, Djoković - 20. Przed tym drugim z pewnością otwiera się wielka kariera - nikt nie ma co do tego wątpliwości. O Francuzie też powinniśmy teraz słyszeć częściej, bo jego tenis, wstrzymywany w ostatnich latach przez liczne kontuzje, może wreszcie rozwinie się bez przeszkód.
Jim Courier powiedział, że w tym turnieju tylko czterech zawodników prezentowało styl uprawniający do wielkoszlemowych triumfów, czyli wybuchową mieszankę skutecznej defensywy i miażdżącego ataku. To Federer, Nadal, Djoković i Tsonga.
Djoković nie byłby sobą, gdyby nie włożył kija w mrowisko - w końcówce czwartego seta, gdy Tsonga miał piłki na przełamanie na 6:5, wykrzyknął kilka brzydkich słów w stronę widowni. Odpowiedziało mu przeraźliwe buczenie. Potem z wdziękiem jednak z tego wybrnął. - Nie żyliśmy może ze sobą dobrze. Znów byliście po stronie mojego rywala, ale i tak was kocham - powiedział Serb, odbierając czek na 1,3 mln dol. Tsonga mówił mało, bo jego angielski nie pozwala mu rozwinąć skrzydeł, ale brawa dostał potężne. Czek na blisko 700 tys. dol. to więcej, niż Francuz zarobił w całej dotychczasowej karierze. W poniedziałek awansuje z 38. w okolice 18. miejsca w rankingu ATP.
W męskim tenisie po Australian Open jest jeszcze jedno ważne pytanie: co dalej z Federerem? Czy mistrz pozbiera się po porażce? Jak dowiedzieliśmy się od szwajcarskich dziennikarzy w Melbourne, Federer wczoraj nie wyleciał jeszcze z Australii. Być może - wbrew wcześniejszej deklaracji - oglądał nawet finałowy mecz w telewizji, analizując, jak następnym razem poradzić sobie z Djokoviciem. Na rozmyślania ma ponad miesiąc. Następny turniej zagra dopiero w marcu w Dubaju, czyli można powiedzieć, że u siebie w domu, bo Szwajcar ma tam bazę treningową. Humor Federer poprawi sobie jednak z pewnością już w przyszłym tygodniu, gdy podpisze nową, wartą według spekulacji ponad 100 mln dolarów, umowę sponsorską z firmą Nike.
Liczba Australian Open
3
tylu Serbów zagrało w finałach w Melbourne. Djoković wygrał w męskim singlu, Ana Ivanović przegrała finał kobiet, a Nenad Zimonjić z zagraniczną partnerką triumfował w mikście