sobota, 10 listopada 2007

Rząd Tuska coraz bliżej, ale wciąż rządzi Kaczyński

Dominik Uhlig
2007-11-10, ostatnia aktualizacja 2007-11-10 07:24

Zobacz powiększenie
Donald Tusk z prezydentem podczas uroczystości powierzenia mu misji stworzenia rządu. Nominacja odbyła się w ekspresowym tempie w bocznej Sali Hemtańskiej. Na uroczystość zaproszeni byli jedynie fotoreporterzy
Fot. S3awomir Kaminski / AG

- W ciągu 24 godzin rekomendacje na ministrów będą znane - zapowiedział po odebraniu nominacji Tusk.

Zapytaliśmy też,jak premier i prezydent Kaczyńscy przekazują władzę? Zklasą 29 proc.,bez klasy 64 proc. - odpowiedzieli Polacy.
Zapytaliśmy też,jak premier i prezydent Kaczyńscy przekazują władzę? Zklasą 29 proc.,bez klasy 64 proc. - odpowiedzieli Polacy.
Nawet zdaniem wyborców PiS rząd Tuska będzie lepszy niż Kaczyńskiego w polityce zagranicznej, edukacji i tworzeniu dobrego klimatu politycznego, a także rozwijaniu gospodarki i budowie dróg
Nawet zdaniem wyborców PiS rząd Tuska będzie lepszy niż Kaczyńskiego w polityce zagranicznej, edukacji i tworzeniu dobrego klimatu politycznego, a także rozwijaniu gospodarki i budowie dróg
W piątek prezydent ma zaprzysiąc nowego premiera i jego rząd. W kolejny piątek - Tusk chciałby wystąpić przed Sejmem, wygłosić exposé i dostać wotum zaufania.

Lista ministrów jest już niemal gotowa, do znanych już kandydatów dołączyli wczoraj marszałek województwa wielkopolskiego Marek Woźniak (kandydat na ministra rozwoju regionalnego) oraz europosłowie Barbara Kudrycka (Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego) i Bogdan Klich (MON).

Tusk ma jeszcze rozmawiać z Waldemarem Pawlakiem o obsadzie resortów środowiska i pracy. Obie partie chciałyby wziąć środowisko, a nie trudny resort pracy. Ludowcy ostrzą też zęby na stanowiska wojewodów w województwach, gdzie PO osiągnęła słabszy wynik - na Podlasiu, w Lubelskiem, na Podkarpaciu i w województwie świętokrzyskim. Te informacje bagatelizują liderzy partii. - Jeśli będzie zasada współodpowiedzialności, to na pewno gdzieś tam ci wojewodowie będą. Ale ilu, jacy - nie wiadomo. To sprawa drugorzędna - mówił PAP poseł Marek Sawicki.

Dziś i jutro władze PSL i PO zaakceptują powołanie koalicji.

Na konferencji prasowej w Sejmie Tusk ujawnił, że do kancelarii premiera zabiera ze sobą posłów Sławomira Nowaka i Pawła Grasia oraz dziennikarza Tomasza Arabskiego. Graś ma odpowiadać za bezpieczeństwo, więcej Tusk mówić nie chciał. Z naszych informacji wynika, że Nowak będzie szefem gabinetu politycznego, a typowany wcześniej na rzecznika prasowego Arabski - szefem kancelarii. Nazwiska rzecznika prasowego szef PO na razie podać nie chciał.

Tusk i Pawlak zamiast szczegółowej umowy koalicyjnej (jak LPR, PiS i Samoobrona) przygotowują ogólną deklarację współpracy. Przed exposé Tusk nie chce wchodzić w szczegóły wspólnego programu. - Będziemy chcieli uwolnić Polaków od nadmiaru przepisów i biurokracji. Będziemy egzekwować prawo, będziemy bezlitośni wobec tych, którzy łamią prawo, także jeśli reprezentują władzę. Zrobimy wszystko, by uczciwym ludziom żyło się lepiej i swobodniej - obiecywał Tusk. - Już uprzedziłem przyszłych ministrów, że będzie ich dotyczył wymóg powściągliwości i skromności.

Prezydent w rozmowie z Tuskiem mówił o swoich wątpliwościach wobec kandydatur Radosława Sikorskiego i Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Czy mógłby odmówić powołania rządu lub któregoś z ministrów? - Tylko gdyby jego wątpliwości były uzasadnione prawnie a powołanie zagrażało bezpieczeństwu państwa. Gdyby prezydent miał takie informacje o kandydatach, powinien je przedstawić. To nie mogą być zagrożenia hipotetyczne ani brak zaufania. Jest strażnikiem konstytucji i ma obowiązek zrobić wszystko, by nowy rząd powstał - mówi konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego dr Ryszard Piotrowski.

Na pierwsze decyzje premiera elekta trzeba będzie poczekać. - Do momentu złożenia przysięgi przez nowego premiera mamy rząd Jarosława Kaczyńskiego. To on i jego ministrowie mają prawo do podejmowania decyzji, w takim samym zakresie jak przed dymisją - mówi dr Piotrowski.

- Są tylko ograniczenia wynikające z kontekstu sytuacyjnego. Pełnomocnictwa tej ekipy są krótkie - tylko do powołania nowego rządu. Stary rząd stracił legitymację wynikającą z wyborów. Może administrować i reagować w razie zagrożeń, ale nie powinien zaciągać zobowiązań międzynarodowych ani wewnątrz kraju - zastrzega Piotrowski. Dodaje, że to tylko dobry obyczaj, za którego naruszenie nie grożą realne sankcje.

Ćwiąkalski non grata

es
2007-11-10, ostatnia aktualizacja 2007-11-09 20:10

Prezydent Kaczyński kwestionuje kandydaturę prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego na ministra sprawiedliwości. Szykuje się kolejny, po Radku Sikorskim, konflikt o ministrów.

Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Prof Zbigniew Ćwiąkalski
ZOBACZ TAKŻE


Prezydencki minister Michał Kamiński powiedział wczoraj po desygnowaniu Tuska na premiera: - Stanowiska ministra sprawiedliwości nie powinien obejmować człowiek, który jako adwokat broni pana Stokłosy czy pisze opinie dla pana Ryszarda Krauze [chodzi o opinię prawną, że nie ma podstaw do wysłania za Krauzem listu gończego].

Prof. Zbigniew Ćwiąkalski w lutym 2006 r. wszedł w publiczny spór z ministrem Zbigniewem Ziobrą, podpisując protest 400 prawników przeciwko rozwiązaniu złożonej z największych autorytetów prawniczych Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego.

W liście pisano: "Wyrażamy głębokie zaniepokojenie zarówno formą, jak i treścią zmian wprowadzanych w prawie karnym i wymiarze sprawiedliwości. Działania te ignorują rzeczywistą sytuację w kraju, a także dorobek nauki - wprowadzają opinię publiczną w błąd, są uzasadniane demagogicznie, a w efekcie psują prawo i naruszają zasady demokratycznego państwa prawnego. Odwołanie przewodniczącego Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego prof. Stanisława Waltosia, a także potraktowanie całej komisji rodzi przekonanie, że osobom odpowiedzialnym za porządek, bezpieczeństwo oraz wymiar sprawiedliwości nie zależy ani na rzeczywistym usprawnieniu jego funkcjonowania, ani na poprawie bezpieczeństwa obywateli. Zarówno język, jak i sposób działania obecnych władz przypominają łudząco czasy PRL".

Ziobro odpowiedział atakiem na Ćwiąkalskiego: - Ludzie, którzy nie zawsze mogą pochwalić się chlubną kartą z przeszłości, teraz stawiają zarzuty ludziom, którzy wiele zrobili, by w Polsce zafunkcjonował system bardziej praworządny niż w PRL. Podam przykład - minister Ludwik Dorn, który w 1968 r., kiedy prof. Ćwiąkalski był lojalnym członkiem i towarzyszem PZPR, był ciężko pobity i prześladowany przez SB.

W 1968 r. Dorn miał 13 lat, a Ćwiąkalski - 18. Profesor wyjaśniał: - Moja przynależność do PZPR trwała od 1972 do sierpnia 1981 r., kiedy z tej organizacji wystąpiłem.

Bronił go Jan Rokita, jego student: - W latach 70. Zbigniew Ćwiąkalski był wśród studentów jednym z najbardziej lubianych i cenionych asystentów na Wydziale Prawa UJ. W latach 80. - uczciwym i odważnym działaczem nielegalnej "Solidarności". A w latach 90. i obecnie - świetnym intelektualnie ekspertem, gotowym bez wynagrodzenia służyć ekspertyzą prawną na użytek państwa i polityków.

Kolejny konflikt wybuchł, gdy profesorowie Ćwiąkalski i Andrzej Zoll powiedzieli "Newsweekowi", że jedną z książek mentora Ziobry prof. Władysława Mąciora zarekomendował w czasach PRL do druku wiceszef krakowskiej SB płk Józef Biel i że Mącior miał świetne kontakty z działaczami PZPR na uczelni oraz nie brał udziału w opozycji lat 70. i 80.

Ziobro nazwał wtedy Ćwiąkalskiego i Zolla "rzekomymi autorytetami".

Ćwiąkalski krytykował też sztandarowy pomysł Ziobry - sądy 24-godzinne: - Większość przepisów została żywcem przepisana z peerelowskiego kodeksu postępowania karnego z lat 60. Nie wpłynęło to specjalnie na poprawę bezpieczeństwa. Sądzę, że podobnie będzie i teraz.

Krytykował też przeforsowane przez Ziobrę prawo, na mocy którego można sędziów i prokuratorów pozbawić immunitetu w 24 godziny.

Ćwiąkalski jest sygnatariuszem Ruchu na rzecz Demokracji (na którego czele stanął ostatecznie Aleksander Kwaśniewski). Fragment deklaracji założycielskiej: "Obecnie rządzący nie rozumieją zasad demokracji, lekceważą zasady państwa prawa, dążą do jego upartyjnienia i ideologizacji. Próbują osłabić i zdezawuować istotne dla funkcjonowania demokratycznego państwa instytucje, takie jak: Trybunał Konstytucyjny, niezawisłe sądy, wolne media. Chcemy apolitycznych organów ścigania i administracji, w których dobór na stanowiska odbywa się w drodze konkursu uwzględniającego rzeczywiste kwalifikacje kandydata".

Wyczółkowski na niby

Emilia Iwanciw, Magda Piórek
2007-11-10, ostatnia aktualizacja 2007-11-09 20:07

Zobacz powiększenie
Po lewej stronie oryginał z Krakowa, po prawej - kopia z Gdańska
Fot. Archiwum

Muzeum Narodowe w Gdańsku z pompą eksponuje jako "dzieło miesiąca" kupiony za 80 tysięcy złotych obraz "Rybak z siecią" Leona Wyczółkowskiego. To falsyfikat - mówią eksperci.

Zobacz powiekszenie
Fot. Archiwum
"Rybak z siecią" - olej na płótnie z 1891 r. o wym. 35 na 28,5 cm - oryginał ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie
Zobacz powiekszenie
Fot. Archiwum
Akwarela gwasz na tekturze o wym. 59 na 48 cm kupiona przez Muzeum Narodowe w Gdańsku to falsyfikat
Akwarela-gwasz na tekturze o wymiarach 59 na 48 cm, datowana na 1891 rok pojawiła się na rynku sztuki trzy lata temu. "Rybaka z siecią" chciał sprzedać prywatny właściciel. Twierdził, że jest w jego rodzinie "od zawsze". Większość rzeczoznawców, do których trafił obraz, stwierdziła, że to falsyfikat. Trzy lata temu odrzucił "Rybaka" warszawski dom aukcyjny Agra-Art, potem m.in. Muzeum Okręgowe im. Wyczółkowskiego w Bydgoszczy i cztery salony - w Warszawie, Krakowie, Sopocie i Gdańsku.

Ewa Sekuła-Tauer, kierownik działu Wyczółkowskiego muzeum w Bydgoszczy: - Dostaliśmy propozycję kupienia za 150 tys. zł. Odmówiliśmy. Na pierwszy rzut oka widać, że nie mógł tego malować Wyczółkowski.

Muzealnik Jacek Kucharski, Sopocki Dom Aukcyjny: - Oferowano nam "Rybaka" za 100 tys. zł, podziękowaliśmy. Nigdy bym tego nie przyjął do handlu.

W tym roku obraz kupiło Muzeum Narodowe w Gdańsku. Akwarela jest teraz uroczyście eksponowana jako "dzieło miesiąca", potem ma trafić na wystawę stałą.

Muzeum nie chce zdradzić, od kogo kupiło "Rybaka". Nie zna jego dokładnej historii. - Oferent miał żonę, w której majątku był ten obraz. Żona zmarła, a on postanowił go sprzedać - mówi kustosz Iwona Ziętkiewicz.

Z 80 tys. zł, które muzeum za obraz zapłaciło, 65 tys. dało Ministerstwo Kultury, resztę pomorski marszałek. Negocjacje ze sprzedawcą trwały rok. Pracownicy muzeum nie skonsultowali się w tym czasie z żadnym znawcą sztuki Wyczółkowskiego, nie zlecili własnej ekspertyzy, nie zrobili analizy chemicznej papieru czy farb, żeby potwierdzić autentyczność dzieła. Posiłkowali się tylko opinią zleconą przez sprzedającego, a sporządzoną przez prof. Jerzego Malinowskiego z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Prof. Malinowski przyznał nam, że nie zajmuje się ekspertyzami na co dzień, ale podtrzymuje swą opinię. Na dowód pokazuje jeszcze raz swą ekspertyzę. Kustosz Ziętkiewicz z Gdańska przyznaje, że nie zleciła dodatkowych ekspertyz. - Opinia profesora wydawała nam się wystarczająca - mówi.

W 1891 r. podczas pobytu na Ukrainie Wyczółkowski rzeczywiście namalował "Rybaka z siecią". Ten - olejny - obraz wisi w Muzeum Narodowym w Krakowie.

Historyk sztuki Adam Konopacki, który robi ekspertyzy dla domów aukcyjnych w Warszawie i Krakowie, porównał dla nas akwarelę z Gdańska z olejem z Krakowa.

- Widać ogromną różnicę artystyczną na niekorzyść akwareli. Jest malowana mechanicznymi pociągnięciami pędzla, sygnatura nie znajduje analogii w twórczości Wyczółkowskiego. Różnica wymiarów pozwala przypuszczać, że powstała jako kopia, do której zapewne dodano fałszywą sygnaturę.

Ewa Sekuła-Tauer z Bydgoszczy dodaje: - Podobnie wykonany podpis Wyczółkowskiego widziałam już na kilku podrobionych obrazach. Olej z Krakowa świeci barwami, malowany jest drobną kreską. Akwarela tymczasem jest w innej tonacji, pociągnięcia pędzla - podłużne.

Historycy sztuki i rzeczoznawcy zgodnie potwierdzają, że kupiony przez Gdańsk "Rybak z siecią" nie jest wyjątkiem. Kucharski: - Domy aukcyjne w całej Polsce są zalewane fałszywymi dziełami - szczególnie Wyczółkowskiego i Witkacego.

Wacława Milewska, szefowa działu malarstwa w krakowskim Muzeum Narodowym, która w 2003 r. przygotowywała wielką monograficzną wystawę Wyczółkowskiego: - Falsyfikatów z tego okresu na rynku jest mnóstwo. Jesteśmy bezradni, fałszerstw dokonują często artyści przy współpracy z konserwatorami dzieł sztuki. Obserwujemy mody na określone nazwiska, na całe kierunki artystyczne. Dlatego ekspertyza jednego człowieka nie może decydować o zakupie obrazu za publiczne pieniądze. Sama nigdy nie zdobyłabym się na taki krok.

Polityk straconych szans

2005-10-24 14:14

* Donaldowi Tuskowi w dzieciństwie doskwierały bieda i bardzo egzotyczne imię

"To jakiś wariat, który w PRL chce krzewić liberalizm" - mówił w 1981 r. swym kolegom ekspert "Solidarności" Lech Kaczyński. Mówił tak o Donaldzie Tusku, który przyszedł do niego na wywiad. Tusk był wtedy młodym dziennikarzem gdańskiego pisma "Samorządność". Miał 24 lata, właśnie skończył historię i za sprawą legendy trójmiejskiej opozycji, Lecha Bądkowskiego, stawiał pierwsze kroki w świecie opozycji. Kaczyński nie zrobił wtedy na Tusku najlepszego wrażenia. - Nie mogło być inaczej, bo tak naprawdę mój rozmówca bez skrępowania przyznawał się wtedy do socjalizmu jako najbliższej mu wizji gospodarczej - opowiada dziś "Wprost" Donald Tusk.
Po 25 latach Tusk i Kaczyński stanęli naprzeciw siebie jeszcze raz, tym razem w wyścigu o prezydenturę. I jeszcze raz podzielili się według schematu: "szalony liberał" i "populistyczny socjalista". I Donald Tusk przegrał.

Oko w oko z Hitlerem
"Było to około roku 1830 w czerwcu, kiedy gospodarze Prokowa ze swemi mieszkańcami byli zatrudnieni kopaniem torfu na opał, gdy przybył powstaniec z wieścią, że Niemcy zamierzają zabrać klasztor kartuski. Gospodarz Michał Dawidowski pierwszy wtargnął z cepami do kościoła i to w chwili, gdy pewien Niemiec stał na drabinie i usiłował zdjąć ze ściany jeden z obrazów" - tak dzieje antypruskiego buntu na Pomorzu opisywał w 1924 r. kaszubski historyk Aleksander Majkowski. Michał Dawidowski to w prostej linii przodek Donalda Tuska. O jego istnieniu lider PO dowiedział się już jako dorosły człowiek, podobnie jak o tym, że jego rodzina mieszkała na Kaszubach co najmniej od XIII wieku, a w Gdańsku od 150 lat. - Mój przykład pokazuje, jak łatwo zagubić tożsamość. Kiedy już po studiach po raz pierwszy w życiu spotkałem pisarza Lecha Bądkowskiego, spytał mnie, czy zdaję sobie sprawę ze swych kaszubskich korzeni, które rozpoznał po nazwisku. Zdziwiłem się, bo u mnie w rodzinie nigdy o tym nie mówiono - przyznaje Donald Tusk.
Rodzinne dzieje Tusków były wyjątkowo zagmatwane, ale na Kaszubach to w zasadzie normalne. Przez lata niemieckość walczyła tu z polskością. Dziadek Franciszek Dawidowski (potomek Michała), z zawodu cieśla, pracował podczas wojny jako przymusowy robotnik przy budowie Wilczego Szańca w Kętrzynie. Podczas pracy zawaliło się rusztowanie, Franciszek został ranny - stracił oko. Mniej więcej w tym samym czasie w Wilczym Szańcu płk Stauffenberg przeprowadził nieudany zamach na Hitlera. Dawidowski trafił na jeden oddział szpitalny z ofiarami zamachu. Kilka dni później szpital wizytował sam Adolf Hitler. Przerażony widokiem führera Franciszek Dawidowski udał nieprzytomnego. Uniknął w ten sposób rozmowy z Hitlerem. Przywódca Rzeszy pogłaskał go po głowie i poszedł dalej. Podobny trick Dawidowski zastosował już po wojnie, gdy do Gdańska wkraczali Rosjanie. Jego żona Anna błagała, by rodzina uciekała do Niemiec wraz z większością innych przedwojennych mieszkańców Gdańska. Franciszek uparł się, że zostają. Nie na darmo przed wojną był piłkarzem w polskim klubie sportowym Gedania, co wtedy było nie tylko realizacją sportowej pasji, ale i demonstracją patriotyzmu. Położył się do łóżka i zaczął udawać... chorego na tyfus. Dopiero wtedy Anna zgodziła się zostać w Polsce.
Drugi dziadek Donalda, Józef Tusk, także miał skomplikowaną biografię. Bo z jednej strony to był polski urzędnik kolejowy, więzień hitlerowskiego Stutthofu i żołnierz Armii Polskiej na Zachodzie. Z drugiej, co zresztą wytknięto Tuskowi podczas kampanii wyborczej, został wcielony (najprawdopodobniej przymusowo) do Wehrmachtu. Po wojnie pracował jako lutnik: robił skrzypce, a potem gitary, m.in. dla Seweryna Krajewskiego i Czesława Niemena.

Lord Donald
Jak wspomina Donald Tusk, w dzieciństwie doskwierały mu bieda i bardzo egzotyczne imię, będące spadkiem po ojcu (również Donaldzie), a właściwie bardziej po nieco ekstrawaganckiej babce. Juliana, matka ojca, w młodości wyjechała za granicę, gdzie zauroczył ją jakiś angielski lord o tym imieniu. Po powrocie zadecydowała, że jej syn musi być właśnie Donaldem. Donald senior przekazał z kolei swe imię synowi. Niestety, tej oryginalności imienia nie doceniali koledzy z podwórka, którzy traktowali je jak przezwisko. Podobne kłopoty miała siostra Donalda - Sonia. Ojciec Donalda Tuska zmarł w wieku 42 lat, gdy syn był w ósmej klasie. Wcześniej przez kilka lat poważnie chorował, w wyniku czego nie mógł wykonywać zawodu stolarza. - Gdy tato umarł, zostawił mi nieczynną maszynkę do golenia, notes ze smutnymi notatkami i zepsute radio tranzystorowe - wspomina Donald Tusk.

Poeta rąbiący czerwonych
Z wielką polityką Donald Tusk zetknął się już w dzieciństwie. W pewnym sensie tak musiało być: rodzinny dom stał sto metrów od gdańskiej stoczni, podstawówka mieściła się tuż przy stoczniowej bramie numer 1, a liceum przy bramie numer 2. W 1970 r. Donald z bliska obserwował, jak wojsko i milicja strzelają do robotników. Atmosfera tych dni musiała się trzynastoletniemu chłopcu wyjątkowo udzielić, bo wraz z koleżanką z klasy zorganizował dwuosobową demonstrację przed pokojem nauczycielskim. Zabrał wtedy z klasowej szafy maskę przeciwgazową, żeby przekazać ją stoczniowcom. Napisał też patriotyczny wierszyk, z którego był bardzo dumny: "Stoczniowcy z wydziału K2/ To byli chłopcy wspaniali/ Rąbali czerwonych jak drwa/ Krew swą za wolność oddali".
Zainteresowanie polityką nasiliło się w liceum. - Często spotykaliśmy się wieczorami i dyskutowaliśmy, najczęściej właśnie o polityce. Były to po trosze spotkania konspiracyjne. A Tusk zazwyczaj przewodził. Kilka razy z powodu polityki wzywała nas dyrekcja, ale prawdę mówiąc, dyrekcję mieliśmy po swojej stronie - wspomina kolega z klasy Andrzej Rogoza, dziś ginekolog, położnik i androlog z Trójmiasta. Regina Hochnera, w latach 70. wicedyrektorka I LO im. Mikołaja Kopernika w Gdańsku, wspomina jednak, że jeśli Donald trafiał na dywanik, to raczej nie z powodu polityki, lecz uczniowskich wybryków. - Raczej nie były to jakieś wielkie ekscesy, bo Tusk był sympatycznym i koleżeńskim uczniem - wspomina Regina Hochnera. Opowieści innych kolegów z klasy tę cechę Donalda potwierdzają: był przez wszystkich lubiany, nie miał wrogów, nikomu się nie narażał. Te cechy przeniosły się później do polityki.

Miłość od drugiego spojrzenia
Podczas studiów na historii Donald Tusk polityką zajął się już na dobre. W 1977 r. brał udział w juwenaliach, które nagle przekształciły się w wielki wiec pamięci zamordowanego przez SB Stanisława Pyjasa. Został współzałożycielem Studenckiego Komitetu Solidarności i współpracownikiem Wolnych Związków Zawodowych. W tym czasie poznał Małgorzatę Sochacką, obecną żonę. - Razem studiowaliśmy, choć ja byłam na specjalizacji archiwistycznej, a Donek na nauczycielskiej. Na początku za sobą nie przepadaliśmy - przyznaje w rozmowie z "Wprost" Małgorzata Tusk. Jednak pewnego dnia na jakiejś studenckiej imprezie Donald zaczął ją intensywnie podrywać. - Zakończyło się to wielkim, namiętnym pocałunkiem, a potem uczuciem. Pobraliśmy się po trzech miesiącach - opowiada Małgorzata Tusk.
Zanim wzięli ślub, musieli stoczyć prawdziwy bój z rodzicami. Ojciec Małgosi był oficerem marynarki wojennej, osobą dobrze sytuowaną. Donek był biednym studentem, z niewielką rentą po zmarłym ojcu. Gdy mimo wszystko postawili na swoim, wynajęli mały pokój. - Studia historyczne były wtedy bardzo rozpolitykowane. Dzięki różnym lekturom i kontaktom mieliśmy rzetelną wiedzę o komunizmie. Nie mieliśmy złudzeń - wspomina Małgorzata Tusk. Nic dziwnego, że oboje związali się z rodzącą się opozycją, choć Donald o wiele intensywniej. - Ja raczej wspierałam męża. Gdy miał mieć jakieś wystąpienie dla Wolnych Związków Zawodowych, robiłam mu szybko sweter na drutach, żeby ładnie wyglądał - opowiada Małgorzata Tusk. Potem, gdy wybuchła "Solidarność", ukrywana do tej pory działalność stała się oficjalna. On zatrudnił się w wydawanym przez związek piśmie "Samorządność", ona w sekretariacie "Solidarności" na Uniwersytecie Gdańskim.

Anna, czyli Donald
12 grudnia 1981 r. Małgorzata Tusk dowiedziała się, że jest w ciąży. Tego samego dnia gospodarz wymówił im mieszkanie. Nazajutrz dowiedzieli się, że wprowadzono stan wojenny, w związku z czym oboje stracili pracę. Małgorzatę przyjęto potem do pracy w uniwersyteckiej bibliotece, a Donald sprzedawał bułeczki w przejściu podziemnym. Z czasem zaczął pisywać do podziemnego "Przeglądu Politycznego". Pismo czytywał m.in. Janusz Lewandowski, dziś eurodeputowany PO. Zwrócił uwagę na artykuły Anny Barycz. Podobał mu się jej sposób pisania i poglądy. "Umów mnie z tą waszą Anią" - poprosił Jana Krzysztofa Bieleckiego, po cichu licząc, że to jakaś ładna dziewczyna, która w dodatku, jak wynikało z tekstów, ma poukładane w głowie. - Mocno się rozczarowałem, bo przyszedł chłopak w trampkach. "Jestem Donald. Barycz to mój podziemny pseudonim" - powiedział. Szybko się polubiliśmy i staliśmy się w "Przeglądzie" głównymi autorami - opowiada Lewandowski.
- Redakcję i drukarnię mieliśmy u mnie w mieszkaniu na osiedlu Przymorze, w samym centrum ubeckiego zagłębia - opowiada Jaśko Pawłowski, dziś właściciel Tawerny Rybackiej w Sopocie i Cotton Clubu w Gdańsku. - Tam zaczęła się tworzyć paczka z Donaldem, Januszem Lewandowskim, Janem Krzysztofem Bieleckim i Jackiem Kozłowskim na czele - wspomina. Obok działalności politycznej oznaczało to także nocne imprezy zakrapiane alkoholem. W 1984 r., gdy syn Michał miał półtora roku, Małgorzata Tusk oznajmiła, że odchodzi. Uznała, że jej mąż przestał się interesować rodziną i nią samą. W dodatku na horyzoncie pojawił się inny mężczyzna. Donald wtedy nagle się zmienił: zajął się rodziną. Małżeństwo zostało uratowane.

Kominiarze na linach
W 1984 r. Donald Tusk zaczął pracę w spółdzielni pracy Świetlik, której współzałożycielem był Maciej Płażyński. Zajmowali się malowaniem kominów na dużych wysokościach. Robili to bez rusztowań, wisząc na linach. Ówczesne przepisy na to nie zezwalały, więc w dokumentacji technicznej wykazywali, że rusztowania były. Później ktoś wpadł na to, że w zasadzie można by te rusztowania umieścić w kosztorysie i wyrwać państwowym firmom trochę pieniędzy. W głębi duszy czuli, że to nieuczciwe, ale usprawiedliwiali się tym, że inaczej nie rozliczą im robót, a po drugie, część pieniędzy przeznaczali na podziemie.
W 1989 r. Jaśko Pawłowski namówił Tuska na wyjazd do Norwegii. - Przez trzy miesiące remontowaliśmy szkołę w Tromsö, miasteczku położonym za kręgiem polarnym. Zarabialiśmy po siedem dolarów na godzinę, co wtedy wydawało się majątkiem. Raz mieliśmy zlecenie na przesunięcie ogromnego płata blachy na dachu. Żaden z Norwegów nie chciał tego robić, a w końcu ktoś stwierdził, że taka operacja w ogóle jest niemożliwa. Wreszcie Donald wpadł na pomysł, by przesunąć blachę przy użyciu dwóch ciągników i koparki - opowiada Pawłowski. Operacja się udała, a Tusk przez kilka dni chodził w chwale. - Z tą energią i elastycznością wy, Polacy, przegonicie nas w ciągu kilku lat, gdy tylko zmieni się system - usłyszał od jednego z mieszkańców miasteczka.

Pracowity leń
Gdy Tusk pracował w Norwegii, w Polsce jego starsi koledzy rozmawiali o utworzeniu pierwszego niekomunistycznego rządu. Któryś z publicystów wymienił Tuska w prasie jako jednego z możliwych ministrów. Kopia artykułu przez znajomych trafiła do Tromsö, a koledzy wręczyli ją Donaldowi, gdy ten kitował akurat okna. Dyrektor szkoły przetłumaczył tekst na angielski i wywiesił na tablicy. Tusk ministrem jednak nie został. Rok później nie wszedł też do rządu swego przyjaciela Jana Krzysztofa Bieleckiego. Nie licząc reprezentacyjnych funkcji wicemarszałka Senatu i Sejmu, w III RP nie zajmował wysokiego stanowiska, a już na pewno nie takiego, które wiązałoby się z realną władzą. Tłumaczył to swoim charakterem. - Po prostu nie ma we mnie namiętności władzy - wyjaśnia. Ale dla politycznych przeciwników to raczej dowód jego lenistwa. - Próbowano go tak zaszufladkować, ale to nieprawda - broni kolegi Janusz Lewandowski. - Jest człowiekiem, który nie potrafi siedzieć z założonymi rękami. Gdy w 1993 r. nie wszedł do Sejmu i miał moment zwątpienia w politykę, zajął się pisaniem. Machnął w tym czasie pięć książek. Czy tak zachowuje się leń? - pyta retorycznie Lewandowski.
Kolega Tuska tłumaczy, że problem Donalda nie polega na lenistwie, ale na braku determinacji. Walczy, walczy, a w momencie, gdy się wydaje, że zwycięstwo ma w kieszeni, odpuszcza. Dwa dni przed wyborami parlamentarnymi, gdy jego koledzy pracowali po 24 godziny na dobę, on chadzał z żoną w Sopocie na plażę, żeby jeszcze złapać kilka ostatnich promyków jesiennego słońca. Ten jego luz ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony - uodparnia na polityczne przegrane, z drugiej - utrudnia zwycięstwa.
W 1997 r. dziennikarz zapytał Tuska, w jakiej konkurencji mógłby trafić do "Księgi rekordów Guinnessa". "W dziedzinie straconych szans" - odpowiedział bez wahania. W ostatnią niedzielę Donaldowi Tuskowi nie udało się tego politycznego fatum przełamać.

Projekt budżetu 2008 musi ponownie trafić do Sejmu

Co kryje się za projektem budżetu  (Rozmiar: 102783 bajtów)
Co kryje się za projektem budżetu
Uchwalanie budżetu państwa  (Rozmiar: 52890 bajtów)
Uchwalanie budżetu państwa
Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista z     Uniwersytetu Warszawskiego  (Rozmiar: 8489 bajtów)
Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego
  • Na uchwalenie budżetu Sejm ma cztery miesiące od daty przedstawienia jego projektu
  • Wybory przerwały pracę nad projektem ustawy budżetowej złożonej we wrześniu
  • Projekt budżetu powinien być jak najszybciej skierowany do Sejmu - apeluje koalicja

Rząd premiera Jarosława Kaczyńskiego przedłożył Sejmowi V kadencji projekt ustawy budżetowej 28 września. Natomiast w polskiej legislacji w przypadku skrócenia kadencji Sejmu działa zasada dyskontynuacji. Tak więc budżet wniesiony do Sejmu, którego kadencja już minęła, nie przejdzie ścieżki legislacyjnej i nie trafi do prezydenta.

Platforma Obywatelska apeluje, aby ten sam projekt budżetu Jarosław Kaczyński przesłał jak najszybciej do Wysokiej Izby VI kadencji. Zgodnie z konstytucją, jeżeli po upływie czterech miesięcy od momentu przedłożenia projektu Sejmowi prezydent nie otrzyma go do podpisu, może w ciągu 14 dni rozwiązać parlament i zarządzić ponowne wybory.

Ustępujący rząd może wnieść do Sejmu nowej kadencji ten sam projekt ustawy budżetowej. Jeżeli tak się nie stanie, to obowiązek ten spocznie na nowej koalicji. Nowi rządzący będą wówczas mieli na przedłożenie oraz uchwalenie budżetu tylko trzy miesiące.

Przedłużenie terminu

Konstytucja w art. 222 stanowi, że projekt budżetu ma trafić do Wysokiej Izby najpóźniej na trzy miesiące przed rozpoczęciem roku budżetowego. Co prawda w zdaniu 2 przywołanego przepisu jest powiedziane, że w wyjątkowych przypadkach możliwe jest przedłożenie tego projektu w późniejszym terminie, ale jest to wyrażenie niedookreślone. Powstaje więc pytanie, czy za taki wyjątkowy przypadek można uznać skrócenie kadencji Sejmu.

- Skrócenie kadencji Sejmu jest taką wyjątkową sytuacją. Ponadto liczenie od wcześniejszego terminu, który rozpoczął się w Sejmie poprzedniej kadencji, jest sprzeczne z logiką konstytucji - twierdzi prof. Marek Chmaj, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.

Tłumaczy, że rząd, który powstanie, nie ma wpływu na poprzedni projekt. Tymczasem budżet jest przecież sprawą autorską, co oznacza, że rząd chce takiego budżetu, który będzie realizował.

Pojawia się także wątpliwość co do tego, kto będzie decydował o tym, czy skrócenie kadencji Sejmu było usprawiedliwieniem przekroczenia konstytucyjnego terminu. Niektórzy eksperci uważają, iż, zgodnie z ogólną zasadą, że prawo interpretuje organ je stosujący, będzie decydował o tym prezydent w dniu upływu czteromiesięcznego terminu, czyli 28 stycznia 2008 r. A zapewne prezydent nie zmieni powszechnie znanego stanowiska w sprawie daty, od której należy liczyć upływ czterech miesięcy i zarządzi skrócenie kadencji Sejmu.

Co do tego nie ma jednak zgodności. Profesor Bogusław Banaszak, konstytucjonalista z Uniwersytetu Wrocławskiego, w swoich komentarzach twierdzi bowiem, że jedynie Sejm władny jest - uznając konkretny przypadek za wyjątkowy - usprawiedliwić opóźnione dostarczenie mu projektu budżetu. Podobnego zdania jest prof. Marek Chmaj.

- Szczególna okoliczność jest kwestią uznaniową. O tym decyduje tak naprawdę Sejm, który umożliwia wówczas późniejsze złożenie projektu - twierdzi.

Dodaje, że termin na uchwalenie budżetu powinien być liczony od momentu wniesienia przez nowy rząd projektu ustawy, a usprawiedliwieniem jest zmiana warunków polityczno-ustrojowych.

Z kolei Ministerstwo Finansów, które przygotowało projekt ustawy budżetowej, odsyła w tej kwestii do przepisów konstytucji. Resort bowiem twierdzi, że procedura uchwalania budżetu jest dokładnie określona w art. 222 oraz 225.

Jak to było kiedyś

W 2005 roku projekt ustawy budżetowej został wniesiony 30 września. Była obawa, że zostanie naruszony ustawowy i konstytucyjny termin zgłoszenia projektu do Sejmu. Odchodzący z urzędu prezesa Rady Ministrów Marek Belka ułatwił pracę przyszłemu rządowi. Zanim zaprzysiężono nowy rząd, Marek Belka 19 października 2005 r. ponownie wniósł do Sejmu ten sam projekt ustawy budżetowej. Zrobił to na pierwszym posiedzeniu Sejmu po wyborach, zanim podał się do dymisji. Nowy rząd wniósł później do poprzedniego projektu jedynie autopoprawkę.

Już wtedy zrodziło się pytanie, czy prezydent powinien otrzymać budżet do podpisu do końca stycznia 2006 r. czy do 19 lutego - cztery miesiące od ponownego złożenia w Sejmie projektu.

Dopiero 25 stycznia 2006 r. ustawa budżetowa na 2006 rok trafiła do prac w Senacie. Do Sejmu ustawa wraz z poprawkami wróciła 14 lutego 2006 r., a trzy dni później została przyjęta przez Sejm. 17 lutego została skierowana do podpisu prezydenta. Pięć dni później - 22 lutego 2006 r. - Prezydent RP Lech Kaczyński podpisał ustawę.

W 2006 roku Sejm pracował nad budżetem jednak w terminie liczonym od ponownego skierowania projektu ustawy do Wysokiej Izby.

Co teraz

Jeżeli nadal pełniący obowiązki premiera Jarosław Kaczyński nie przekaże jednak gotowego projektu budżetu, to nowa koalicja będzie miała trudne zadanie, ale nie będzie ono niemożliwe do wykonania. Dopiero w połowie listopada nowy rząd będzie mógł skierować projekt do Sejmu. Biorąc pod uwagę, że projekt będzie musiał przejść całą ścieżkę legislacyjną, trzy miesiące mogą być terminem zbyt krótkim. Przyjmując jednak interpretację, że termin do przedłożenia budżetu prezydentowi będzie płynął od dnia, w którym projekt nowego rządu trafi do Sejmu konstytucyjne terminy nie zostaną naruszone. Zależy to jednak od tego, czy Wysoka Izba uzna, iż skrócenie kadencji poprzedniego Sejmu usprawiedliwia późniejsze przedłożenie projektu budżetu.

MaŁgorzata Kryszkiewicz, Łukasz Kuligowski

gp@infor.pl

OPINIA

RYSZARD PIOTROWSKI

konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego

Jeżeli projekt budżetu nie zostanie wniesiony przez rząd Jarosława Kaczyńskiego do Sejmu nowej kadencji, to będzie to musiał zrobić rząd premiera, którego powoła prezydent. I dopiero od tego momentu będzie biegł czteromiesięczny termin na przedłożenie prezydentowi budżetu do podpisu. Liczenie tego terminu od 27 września, czyli od dnia wniesienia budżetu przez rząd Kaczyńskiego, jest niezgodne z dotychczasową praktyką i przyjętymi zasadami. Dotychczas bowiem było tak, że budżet wniesiony przez ustępujący rząd ulegał dyskontynuacji. Tak było podczas V kadencji Sejmu, kiedy dla obliczenia terminu brano pod uwagę moment wniesienia projektu budżetu już po wyborach. Tym razem należałoby postąpić podobnie. Powinna tutaj bowiem zadziałać zasada współdziałania władz. Wszystkie reguły zamieszczone w konstytucji mają tę ważną właściwość, że służą legitymizowaniu działania władz. Natomiast w tej sytuacji niepełnej jednoznaczności normy czynnikiem legitymizującym praktykę jest ciągłość działania władz. I tym właśnie powinno się kierować w obecnej sytuacji.

Desygnowanie Tuska w uroczystej poczekalni

met
2007-11-09, ostatnia aktualizacja 2007-11-09 23:31
Zobacz powiększenie
Donald Tusk z prezydentem podczas uroczystości powierzenia mu misji stworzenia rządu. Nominacja odbyła się w ekspresowym tempie w bocznej Sali Hemtańskiej. Na uroczystość zaproszeni byli jedynie fotoreporterzy, nie wpuszczono natomiast dziennikarzy
Fot. S3awomir Kaminski / AG

Desygnowanie Donalda Tuska na premiera nie dość, że trwało niespełna trzydzieści sekund, to odbyło się w Sali Hetmańskiej Pałacu Prezydenckiego. - To była w moich czasach taka uroczysta poczekalnia - mówi portalowi Gazeta.pl Dariusz Szymczycha, były minister u Aleksandra Kwaśniewskiego.

Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Dymisja Kazimierza Marcinkiewicza
Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Desygnacja Jarosława Kaczyńskiego na premiera miała miejsce w Sali Kolumnowej (reprezentacyjnej)
Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Leszek Miller desygnowany na premiera
Tusk po desygnowaniu: W piątek przedstawię pełen skład rządu - czytaj >>

Sala Hetmańska to dosyć ciemne, prawie pozbawione okien, przechodnie pomieszczenie w Pałacu Prezydenckim. Prowadzą do niego paradne schody. - To nimi schodził prezydent do czekających w Sali Hetmańskiej oficjalnych gości. Potem przechodzili zwykle do sąsiadującej z nią Sali Niebieskiej. Tam prowadzone były rozmowy - opowiada Szymczycha.

Desygnowanie na premiera odbywało się zwykle w Sali Białej. To jedna z najbardziej reprezentacyjnych sal Pałacu Prezydenckiego. - Jest tam stolik, kanapa dla prezydenta i gościa. W miarę potrzeby dostawiane są fotele dla osób towarzyszących - wspomina Szymczycha.

Trudno znaleźć zdjęcia z oficjalnych imprez odbywających się w Sali Hetmańskiej. Właśnie tam, ku zdziwieniu dziennikarzy, odbyło się odwołanie Kazimierza Marcinkiewicza. Nikt z obecnych nie potrafił sobie wtedy przypomnieć żadnego wcześniejszego wydarzenia takiej rangi, które miałoby miejsce w tej sali.

Desygnowanie następcy Marcinkiewicza, Jarosława Kaczyńskiego na premiera odbyło się w najbardziej reprezentacyjnej sali pałacu, w Sali Kolumnowej. To ogromne pomieszczenie na pierwszym piętrze. Prezydent powołuje i odwołuje tam rządy, mianuje sędziów, dekoruje najwyższymi odznaczeniami, przyjmuje korpus dyplomatyczny.

Co jeszcze różniło desygnowanie na premiera Kaczyńskiego i Tuska? Prezydent - desygnując Tuska - nie powiedział ani słowa, nie życzył mu, nawet zdawkowo, powodzenia. Tusk nawet jakby chciał coś powiedzieć, nie miał jak, bo nie było mikrofonów. Podczas desygnacji Jarosława Kaczyńskiego przemawiał prezydent i przemawiał desygnowany premier, obecnych było też wielu urzędników. Różnic można znaleźć jeszcze wiele. Zobacz na zdjęciach i porównaj, jak przebiegały desygnacje Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska



Prezydent: Awans dla ofiar Katynia to rekompensata dla ich pamięci

met, mar, PAP
2007-11-09, ostatnia aktualizacja 2007-11-10 00:29
Zobacz powiększenie
Uroczystości katyńskie przed Grobem Nieznanego Żołnierza
Fot. Wojciech Surdziel / AG

- To akt pamięci w stosunku do naszych bohaterów - powiedział prezydent Lech Kaczyński na Pl. Piłsudskiego, gdzie rozpoczęły się w piątek uroczystości ku czci ofiar zbrodni katyńskiej "Katyń - Pamiętamy". - Polska potrzebuje pamięci - podkreślił. Ich głównym punktem jest awans ponad 14 tys. oficerów zamordowanych w Katyniu, Charkowie, Twerze i Miednoje. Uroczystości zakończą się w sobotę. - Pośmiertny awans dla 14 tys. oficerów - ofiar zbrodni katyńskiej to rekompensata dla pamięci zamordowanych oraz dla rodzin ofiar, którym w czasach PRL nie wolno było mówić prawdy o losie ich bliskich - powiedział prezydent w wywiadzie dla TVP Info, wyemitowanym w piątek wieczorem.

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Surdziel / AG
Na ekranach ustawionych na placu wyświetlane są zdjęcia zamordowanych oficerów
Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Surdziel / AG
Polska potrzebuje pamięci - mówił prezydent
Zobacz powiekszenie
fot. Robert Kowalewski / AG
Przy Grobie Nieznanego Żołnierza ułożono krzyż ze zniczy
Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Surdziel / AG
Przybyło kilkaset osób, w tym wielu członków rodzin zamordowanych
Na Placu Piłsudskiego zgromadzili się członkowie rodzin zamordowanych oficerów, przedstawiciele władz państwowych, ambasadorowie akredytowani w Polsce, harcerze i mieszkańcy Warszawy.

- To akt pamięci w stosunku do naszych bohaterów. Polska potrzebuje pamięci, to nie jest chęć odwetu, ale pamięć historyczna jest nam potrzebna - powiedział w trakcie uroczystości prezydent Kaczyński. Według niego, odwaga determinacja pozostaną w naszym kraju najwyższymi wartościami. - Bez nich nie ma Polski - podkreślił. Prezydent w trakcie uroczystości dokonał aktu awansu na wyższe stopnie wojskowe dowódców poległych w Katyniu - więcej >>. Odczytał nazwiska oficerów awansowanych na stopnie: generała broni, generała dywizji, wiceadmirała, generała brygady, nadinspektora straży granicznej, inspektora policji, inspektora straży granicznej i inspektora służby więziennej.

Prezydent: Pamięć o ofiarach była długo zakazana

- 11 listopada Polska będzie obchodzić 89. rocznicę odzyskania niepodległości. To dzień naszego triumfu, naszej radości. Ale dwa dni przed tym wielkim świętem chciałbym, żebyśmy skupili się na tych, których pamięć dziesiątki lat była tu, na tej ziemi, zakazaną. Nad ofiarami ludobójstwa w Katyniu, Miednoje, Charkowie i wielu innych miejscach - dodał Lech Kaczyński.

Prezydent Ponadto Lech Kaczyński zapalił symboliczny znicz i wpisał się do wyłożonej na placu księgi kondolencyjnej.

Dla gości - zwłaszcza rodzin zamordowanych przygotowano krzesła pod prowizorycznym zadaszeniem. Część krzeseł umieszczono pod gołym niebem, ale mimo że były mokre od deszczu zostały zajęte, zwłaszcza przez starsze osoby. Łącznie na rozpoczęcie uroczystości przybyło kilkaset osób.

Odczytanie nazwisk 14 tys. zamordowanych

Uroczystościom towarzyszą występy Orkiestry Reprezentacyjnej Wojska Polskiego i Chóru Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego. Ponadto wojsko, żandarmeria wojskowa, policja, straż graniczna i służba więzienna reprezentowane są przez kompanie reprezentacyjne.

Przy Grobie Nieznanego Żołnierza harcerze ułożyli krzyż ze zniczy. Na ekranach ustawionych na placu wyświetlane są zdjęcia zamordowanych oficerów.

W trakcie trwania uroczystości zostaną odczytane nazwiska ok. 14 tys. awansowanych oficerów. Wśród nich jest około 8 tys. żołnierzy, ponad 5 tys. funkcjonariuszy Policji Państwowej, 30 funkcjonariuszy Straży Granicznej i ok. 400 funkcjonariuszy Służby Więziennej. Czytanie nazwisk rozpoczął i zakończy prezydent Lech Kaczyński.

Odczytywanie w piątek potrwa do północy, w sobotę rozpocznie się o 6 rano.

Karski zaprzecza: Nie będzie żadnej zemsty prezydenta

ulast
2007-11-09, ostatnia aktualizacja 2007-11-09 18:45

Karol Karski z rozmowie z portalem Gazeta.pl zaprzeczył słowom, które w piątkowym wydaniu przypisał mu "Dziennik". Gazeta napisała, że - jak powiedział Karol Karski - jeśli dojdzie do powołania na stanowisko ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, prezydent nie będzie odwoływał ambasadorów przez siebie mianowanych. Karski zaprzeczył, jakoby miało tak być, a dziennikarza "Dziennika" określił jako osobę nierzetelną.

ZOBACZ TAKŻE


- Wywiad, który się znalazł w Dzienniku, zupełnie nie odpowiada treści naszej rozmowy, znalazły się tam sformułowania, które nie padały, i nie znalazły się sformułowania, które padały. Część z nich została wypaczona - mówił w rozmowie z portalem Gazeta.pl poseł PiS Karol Karski.

- Ważny jest problem, jak są umiejscowione akcenty dotyczące prowadzenia polityki zagranicznej w Polsce. Zawsze jest tak, że gdy kandydatura wychodzi o jednego organu i drugi organ ją opiniuje, trzeci organ wstępnie zatwierdza, a czwarty organ ostatecznie nominuje, zawsze mogą wystąpić różnice zdań. Nawet w tej kadencji sejmu były kandydatury, które wychodziły z ministerstwa spraw zagranicznych, a ostatecznie nie były akceptowane przez prezydenta - podkreślał w rozmowie z Gazeta.pl Karski.

Uściślił, że wcale nie musi być tak, że prezydent nie będzie odwoływał dotychczasowych ambasadorów, jeśli przyszły minister spraw zagranicznych o to będzie wnioskował. Dodał, że po prostu będzie musiała zachodzić współpraca wynikająca z Konstytucji między szefem MSZ, premierem i prezydentem.

Karski zaprzeczył, jakoby miał powiedzieć - co napisał piątkowy "Dziennik" - że jeśli dojdzie do sporu o politykę zagraniczną między Donaldem Tuskiem a prezydentem Lechem Kaczyńskim, ambasadorowie powinni słuchać tego ostatniego.

"Dziennik" napisał też, że według Karskiego minister Fotyga zachowa znaczący wpływ na politykę zagraniczną. W rozmowie z Gazeta.pl uściślił, że nie chodzi tu o przygotowywanie dla niej żadnego stanowiska. Po prostu jej opinia jako byłego szefa MSZ powinna być brana pod uwagę z powodu jej doświadczenia.

Legia - Jagiellonia 0:0 - nieskuteczni do bólu


rb, mac Warszawa
Tylu zmarnowanych okazji legioniści nie mieli dawno. Dawno też nie grali tak nieskutecznie. Dlatego tylko zremisowali z Jagiellonią
Mecz przerwany na pół godziny, futbol przegrał z kibolami

Rafał Stec na blogu: kibol znów wygrał

- Tytułu nie zdobywa się meczami z Legią, ale ŁKS-em, Polonią Bytom czy Sosnowcem - mówili po spotkaniu w Krakowie zawodnicy Wisły. Święta racja - Legia straciła już punkty m.in. z Odrą i Jagiellonią (nie licząc porażek w Poznaniu, Kielcach i Krakowie). Znowu nie potrafi wygrywać ze słabszymi od siebie, dlatego o mistrzostwie może już zapomnieć.

W piątek dwaj piłkarze Legii urządzili sobie dość specyficzne zawody - otóż Takesure Chinyama i Piotr Giza prześcigali się w marnowaniu doskonałych sytuacji. Na początku zdecydowanym liderem był reprezentant Zimbabwe. To, co wyczyniał, wołało o pomstę do nieba. Jak strzelał, to niecelnie. Jak podawał, to źle albo nie wtedy, kiedy aż się o to prosiło. Czasem próbował być niekonwencjonalny i starał się grać piętą. Efekt był opłakany. Ale dochodził do sytuacji, tyle że był niemiłosiernie nieskuteczny.

A Giza? Z nim problem jest innego rodzaju. Nie wytrzymuje psychicznie gry w Legii. Przed przerwą miał dwie idealne sytuacje. Najpierw nie wykorzystał sytuacji sam na sam, a później spowodował, że trybuny jęknęły i po chwili zaklęły ze zdenerwowania. W 38. min Legia wykonywała wolny sprzed linii bocznej pola karnego. Marcin Smoliński, zamiast dośrodkować czy strzelić, przytomnie zagrał na jedenasty metr. Tam stał tylko Giza - kopnął piłkę bardzo wysoko nad bramką. Trener Jan Urban złapał się za głowę, a później bezradnie rozłożył ręce. Później, wypożyczony z Cracovii pomocnik, podawał już tylko do najbliższego. Był tak zestresowany, że bał się wziąć na siebie jakąkolwiek odpowiedzialność czy jeszcze zaryzykować.

Warszawianie grali wczoraj szybko, dobrze i z polotem. Zdominowali Jagiellonię w środku pola i raz po raz zagrażali bramce Jacka Banaszyńskiego. Ten jednak gola nie puścił. Warszawianom, jak Gizie, brakowało zdecydowania i pewności pod bramką. Byli lepsi, ale przed przerwą nie potrafili tego udowodnić. Gościom pozwolili na jedną sytuację - w szóstej minucie Jan Mucha kapitalnie obronił mocny strzał Aleksandra Kwieka z kilkunastu metrów. Słowacki bramkarz przekonał już do siebie chyba wszystkich niedowiarków.

Po przerwie Chinyama z Gizą wciąż ze sobą rywalizowali. Ciężko powiedzieć, kto był gorszy. Chinyama nie wykorzystał kolejnej sytuacji sam na sam, a Giza bał się już właściwie własnego cienia. Kiedy schodził, trybuny gwizdały - otuchy załamanemu legioniści dodał tylko trener Urban.

Nerwowość udzieliła się całej drużynie. Okazji było coraz mniej, gra zaczęła przypominać kopaninę. Goście bronili się jak umieli, kopali, przewracali się, symulowali. Ale celu dopięli. Na słabą i nieskuteczną Legię to wystarczyło.

- Ten wynik to nasza porażka - skomentował po meczu Tomasz Kiełbowicz.

Trenerzy o meczu:




Jan Urban
trener Legii

W pierwszej połowie zagraliśmy wręcz znakomicie. Wielką sztuką jest grać przeciw drużynie, która broni się całą jedenastką na swojej połowie. I mimo to potrafiliśmy stworzyć bardzo dużo sytuacji. Niestety na sytuacjach się skończyło. To był taki dzień, że nawet gdybyśmy grali tego dnia drugi mecz i tak byśmy nie strzelili gola. Zawodnicy kolejnymi niewykorzystanymi sytuacjami zarażali jeden drugiego nieskutecznością. Jak grał Giza? Nie grał źle. W lidze angielskiej jak komuś nie wyjdzie zagranie to za chwilę są brawa, a u nas buczenie. Ja w niego wierzę i będę wierzyć. Jeżeli chodzi o sprawę z flagą zawieszoną na płocie to mieliśmy sytuację jak w starym kinie. W ciągu minuty trzeba było wejść na sektor kibiców Jagiellonii i zdjąć sporną flagę. Żeby zasłaniać ją płachtą i bramką? Może trzeba było postawić jedną bramkę na drugiej. Śmieszne.

Józef Antoniak
trener Jagiellonii

Mecz nie był ładny, widowiskowy. Skuteczna gra w defensywie pozwoliła nam zremisować. Z upływem czasu uwidoczniła się przewaga taktyczna i techniczna Legii. Flaga? Z ławki rezerwowych nie było jej widać. Ale delegat PZPN jest od tego jest, żeby reagował.

Wszystkie twarze Donalda Tuska

Witold Gadomski
2007-10-27, ostatnia aktualizacja 2007-11-09 16:41

Zobacz powiększenie
Donald Tusk z żoną w sztabie wyborczym PO po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów
Wojtek Olkuśnik/Agencja Gazeta

Zdolność do uczenia się, zmiany poglądów, szukania kompromisu - to zalety lidera PO, które będą mu przydatne na stanowisku premiera. Jego słabą stroną jest natomiast nietolerowanie ludzi z silną osobowością w swoim otoczeniu

Żadnej rewolucji - wywiad Donalda Tuska dla ''GW''

Tusk - gdańszczanin - wywiad w ''Wysokich obcasach''

Donald Tusk na zdjęciach - zobacz

W ostatnich pięciu latach Donald Tusk zbudował silną partię polityczną i stał się jej niekwestionowanym liderem. Przetrzymał dwie porażki wyborcze i huraganowy atak PiS na Platformę Obywatelską - nie dopuścił do jej podziału ani nie stracił nad nią kontroli. Podjął ryzykowną decyzję o skróceniu kadencji Sejmu i wygrał wybory, choć na dwa tygodnie przed głosowaniem prawie nikt nie dawał mu szans.

Dziś jest jednym z dwóch-trzech najważniejszych polityków w Polsce.

W ciągu swej blisko dwudziestoletniej kariery udzielił tysiące wywiadów, setki razy przemawiał publicznie, od kilku tygodni nieustannie obecny jest w którejś z telewizji. Jest na ty z wieloma dziennikarzami, łatwo skraca dystans, żartuje, opowiada dowcipy, z których sam się śmieje zaraźliwym śmiechem. Jest bohaterem wielu anegdot - o tym, jak w latach 80. pracował przy malowaniu kominów, jak wspomagał strajkujących stoczniowców, będąc jednocześnie zwolennikiem skrajnie liberalnych rozwiązań gospodarczych, jak przed weekendem nawet w najbardziej gorących momentach rzuca politykę, by pojechać do rodziny do Gdańska. Ma za sobą długą i skomplikowaną karierę polityczną, choć nigdy nie pełnił żadnych funkcji administracyjnych, nigdy nie odpowiadał nawet za mały wycinek państwa.

Nieprzewidywalny

"Starłem się z Donaldem Tuskiem, bo nie mogłem zaakceptować jego stylu rządzenia, jego braku poglądów, dość prostego trybu bycia, a przede wszystkim bezwzględności w walce z partyjnymi konkurentami" - pisał przed kilkoma tygodniami w swym blogu Paweł Śpiewak, profesor socjologii i były poseł PO. I dodał: "Mam pretensję do niego za ubóstwo programowe, za intrygi".

Ta miażdżąca opinia nie wzięła się tylko z frustracji naukowca, który nie znalazł dla siebie miejsca w polityce. Śpiewak poznał Tuska jeszcze w latach 80. Przed dwoma laty szef PO wymusił na warszawskich władzach partii umieszczenie socjologa na wysokim miejscu listy wyborczej. Dzięki temu Śpiewak bez trudu dostał się do Sejmu. Mógł stać się jednym z zaufanych ludzi lidera. Jeśli odszedł, to nie z powodu urażonych ambicji, lecz dlatego, że zraził go styl bycia i sposób działania Tuska. Ale kilka dni później Śpiewak tak komentował debatę telewizyjną: "Bezapelacyjnie zwyciężył Donald Tusk, który zaprezentował się jako bardzo kompetentna, poważna i dobrze przygotowana osoba. A przy tym potrafił zachować duży luz i spokój, co pozwoliło mu w przekonujący i kompetentny sposób wyjaśnić większość kwestii merytorycznych. Sądzę, że rozwiał wątpliwości wielu osób, które wahały się, czy warto na niego i na PO głosować".

Śpiewak nie zmienił swego zdania o Tusku. Po prostu lider PO wypadł w debacie dużo lepiej, niż się spodziewano. Warto więc przypomnieć, że przed dwoma laty w kilku debatach z Lechem Kaczyńskim był nieprzekonujący. Wówczas przegrał i zaprzepaścił szansę na zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Tym razem wspiął się na wyżyny mimo trudnej sytuacji psychologicznej. Kampania PO przebiegała bowiem niemrawo, większość mediów - także krytycznie oceniających rząd Kaczyńskiego - podśmiewała się z Platformy, którą PiS ustawiał na ringu jak doświadczony bokser słabeusza.

Można powiedzieć, szef PO okazał się bardziej wygadany, jego doradcy tym razem dobrze go przygotowali, udało mu się dobrać w debacie właściwsze słowa. Ale tak naprawdę chodziło o siłę psychiczną. Tusk zachował zimną krew, celnie atakował, nie był histeryczny, co mu się czasem zdarza. Zaprezentował się jako lider, który może przewodzić krajowi. Nawet Jarosław Kaczyński przyznaje, że był to przełomowy moment w kampanii.

Jednak w ostatnich latach takiego Tuska jak w debacie telewizyjnej widzieliśmy tylko kilka razy. Chyba najlepszy był w marcu 2006 r., gdy z mównicy sejmowej rzucił w twarz Kaczyńskiemu: „Wiecie, kogo widzę w tym pierwszym rzędzie? Andrzeja Leppera. Nie ma tutaj Andrzeja Leppera. Wiecie dlaczego? Bo dzisiaj okrzyk: » Balcerowicz musi odejść «wznosi Jarosław Kaczyński. To po co ma się męczyć Lepper? Ma wykonawcę swojego projektu gospodarczego”.

Ale to był tylko incydent. Przez długie miesiące PO nie przejawiała większej aktywności i jej nijakość, niewyrazistość stała się niemal przysłowiowa. Komentatorzy polityczni byli zgodni: Tusk i Platforma nie otrząsnęli się jeszcze po klęsce wyborczej z 2005 r. Grają tak, jak im zagra Kaczyński. Określenie Giertycha: "Platforma - ciamciaramcia" pasowało do tej partii jak ulał. Najwyraźniej uwierzył w to również premier. Musiał być zdumiony nie mniej niż miliony telewidzów, obserwując, z jaką werwą lider PO zadaje mu ciosy.

Czy premier Tusk będzie walecznym fighterem, czy znów zapadnie w sen? Nie sposób przewidzieć. Nawiasem mówiąc, Tusk ma dość osobliwą właściwość - na stres reaguje sennością.

Donald i kaczki

Stosunki Tuska z braćmi Kaczyńskimi mają długą i burzliwą historię. Lecha Donald zna dłużej. Dzisiejszy prezydent był autorem kilku tekstów zamieszczonych w nieregularnym periodyku "Przegląd Polityczny", wokół którego skupiało się środowisko liberalnie myślącej młodej inteligencji z Gdańska. Przed wyborami prezydenckimi w 1990 r. Kongres Liberalno-Demokratyczny, którego Tusk był jednym z liderów, na krótko połączył się z Porozumieniem Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Małżeństwo w gruncie rzeczy nie zostało skonsumowane - nie powstały wspólne struktury i każda partia wkrótce poszła w swoją stronę.

Przed wyborami obie były prowałęsowskie. Po wyborach jednak Kaczyńscy skłócili się z Wałęsą i stali się jego najbardziej zajadłymi wrogami, a liberałowie utrzymali przyjazne stosunki z prezydentem. Ale nie tylko to różniło obie partie. PC było partią wodzowską, KLD - grupą towarzyską, by nie powiedzieć, kumplowską. PC ciągle z kimś walczyło, negocjowało, knuło, liberałowie się bawili, a politykę traktowali jak żart.

Tusk utrzymywał niemal przyjazne stosunki z Kaczyńskimi nawet wówczas, gdy PC przeszło do opozycji, a KLD wsparł rząd Hanny Suchockiej. Dzięki Tuskowi Lech Kaczyński został w lutym 1992 r. prezesem NIK. Tusk przekonał kolegów, że Lech jest całkiem w porządku i na pewno nie będzie wykorzystywał stanowiska dla celów politycznych. W kampanii wyborczej 1993 r. prezes NIK zaatakował liberałów za prywatyzację, a kierowana przez niego instytucja stała się zapleczem kadrowym dla przyszłej partii.

Powszechnie uważa się, że Tusk ma kompleks Jarosława Kaczyńskiego. Tusk twierdzi, że jest odwrotnie. Opowiadał dziennikarzom, jak podczas negocjacji z Jarosławem Kaczyńskim za oknami rozległo się kwakanie kaczki. Kaczyński poczerwieniał - był pewny, że kaczkę specjalnie wypuścili złośliwi liberałowie.

Tusk był dzieckiem szczęścia - takim zającem z bajki La Fontaine'a, który bez wysiłku przegania żółwia, bawiąc się wyścigiem . Czasami miał pecha, ale częściej dostawał do ręki karty, o jakich Kaczyński mógł tylko marzyć. W 1997 r. został wicemarszałkiem Senatu, a jego rywal ledwo wszedł do Sejmu z łaski Jana Olszewskiego, który przygarnął go na listy swojej partii. Tusk od dawna marzył o funkcji wicemarszałka. Pracy niewiele, spory prestiż, a na dodatek własne biuro, sekretarki, samochód służbowy.

- Zabiję cię. Ja marzyłem o tym stanowisku - zaatakował go Jarosław Kaczyński, który był ledwie posłem.

Ale w czerwcu 2000 r. szczęście uśmiechnęło się także do bliźniaków. Lech Kaczyński został ministrem sprawiedliwości; na tej funkcji ufundował swoją popularność i partię Prawo i Sprawiedliwość. Kilka miesięcy później Tusk przegrał wybory na przewodniczącego Unii Wolności. Zaryzykował - i rozstał się z Unią, w której czuł się coraz gorzej. Poszedł na swoje - założył Platformę Obywatelską. Tym razem musiał ciężko pracować, by utrzymać się na powierzchni. Mało kto dawał mu szansę na sukces. A jednak go osiągnął.

Aż do 2005 r. jego stosunki z Kaczyńskimi były bardziej niż poprawne. Wszystko wskazywało, że po wyborach obie partie utworzą koalicję. W połowie 2005 r. Tusk sugerował nawet, że w wyborach prezydenckich mógłby poprzeć Lecha Kaczyńskiego. Ale w trakcie kampanii wszystko się zmieniło. PiS ostro zaatakował Platformę i na mecie był pierwszy. Żółw wyprzedził zająca.

Dwa lata później Tusk wziął odwet. Dziś wszystko wskazuje, że wzajemne resentymenty i kompleksy prędko nie wygasną. Byłoby fatalnie, gdyby rzutowało to na stosunki między głową państwa a premierem.

Polityk polityczny

Donalda Tuska poznałem w grudniu 1988 r., podczas I Kongresu Liberałów. Zrobiłem z nim wówczas wywiad - zapewne jeden z pierwszych, których udzielił. Mówił o prawie do uprawiania polityki. To było jeszcze przed Okrągłym Stołem. Gdańscy liberałowie stanowili wówczas fenomen wśród formacji politycznych wychodzących z podziemia na powierzchnię. Nie zajmowali się historią, ale warunkami tworzenia firm prywatnych, metodami prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, sposobami opanowania inflacji, spłatą zadłużenia. Udawali ekspertów, a niektórzy szybko stawali się ekspertami. Tusk był inny - mówił o polityce.

KLD powstał na początku 1990 r. Pierwszym liderem partii był Janusz Lewandowski. Wkrótce nieformalnym, ale faktycznym przywódcą liberałów został Jan Krzysztof Bielecki, który niespodziewanie otrzymał od Wałęsy misję tworzenia rządu. Tusk pozostał "politykiem politycznym" - zajmował się tworzeniem partii, zakulisowymi negocjacjami, dużo jeździł po Polsce. Nawet wówczas, gdy został już przewodniczącym KLD, faktycznym przywódcą partii był Bielecki, którego autorytetu nie kwestionował żaden działacz Kongresu. Bo Bielecki miał za sobą doświadczenie w kierowaniu rządem.

Gdy w 1992 r. Waldemar Pawlak, który przez 33 dni był premierem, zaproponował dzisiejszemu szefowi PO stanowisko wicepremiera ds. społecznych, liberałowie odebrali to jako żart. Do rządu mogli wejść Bielecki, Lewandowski, Michał Boni, ale Tuska jakoś nikt sobie nie wyobrażał w roli wicepremiera. Legendarna była jego niepunktualność i to, że w każdy weekend znikał, jadąc do rodziny do Gdańska.

Ale znajomość z młodszym o dwa lata Pawlakiem, na początku dość egzotyczna dla nich obu, przerodziła się w coś w rodzaju przyjaźni. W Sejmie I kadencji założyli klub młodych polityków, potem wielokrotnie spotykali się na gruncie towarzyskim. Czy jest to prawdziwa przyjaźń, czy raczej wspólnota interesów? Chyba jedno i drugie. W ostatnich latach przegadali ze sobą wiele godzin, wypili wiele butelek wina, opowiedzieli setki kawałów i plotek. Pawlak stawał się coraz bardziej liberalny, Tusk coraz mniej dogmatyczny. Wybory towarzyskie szefa PO zawsze były dziwne dla osób postronnych (tego dotyczy uwaga Śpiewaka o "dość prostym trybie bycia"). Albo łapał z kimś wspólny język, albo nie. Najwyraźniej z Pawlakiem złapał. Obu polityków łączy nieufność wobec Warszawy i "elit". Polska dla Tuska (i chyba dla Pawlaka) to przede wszystkim prowincja - małe miasteczka, wsie, regiony, a nie "centrum".

Lepienie z plasteliny

W Unii Wolności, utworzonej w wyniku fuzji Unii Demokratycznej z KLD, pozycja Tuska była znacząca, ale nie miał szans na objęcie funkcji przewodniczącego. Co więcej, połączenie obu partii okazało się nie do końca udane. Pomiędzy obu środowiskami utrzymywało się napięcie i nieufność. Tusk podtrzymywał dawne więzi między liberałami, organizował konferencje w tym gronie. W 1995 r. publicznie oświadczył, że w wyborach prezydenckich będzie głosował na Lecha Wałęsę.

Wybory na przewodniczącego UW w grudniu 2000 r. przegrał z Bronisławem Geremkiem niewielką różnicą głosów. Jednakże jego współpracownicy zostali wycięci z władz partii. W ciągu kilku dni Unia rozpadła się. Dawni liberałowie stworzyli trzon Platformy Obywatelskiej.

Wtedy narodził się polityk innego formatu. To tak jakby awansować z drugiej ligi na sam szczyt ekstraklasy. Aby tam wejść, Tusk nie mógł się zadowolić poparciem kilku czy kilkunastu procent ludzi wykształconych, myślących liberalnie i zadowolonych z życia. Musiał pozbyć się maski liberała.

Udowodnił, że potrafi ryzykować. Zamienił pewne, choć niezbyt eksponowane miejsce w partii, która schodziła ze sceny politycznej, na coś zupełnie nieznanego. Coś, co dopiero trzeba było zbudować. Okazał się politykiem nieprzewidywalnym i niekonwencjonalnym. Kilka miesięcy wcześniej najgłośniej w UW protestował przeciw współpracy z Andrzejem Olechowskim. Mówił, że różnica życiorysów jest zbyt duża, by można poprzeć Olechowskiego w wyborach prezydenckich. Gdy odszedł z Unii, potrzebował kilku godzin na dogadanie się z byłym kandydatem. Olechowski zebrał w wyborach 18 proc. głosów. Tusk liczył na te głosy.

Andrzej Olechowski i Maciej Płażyński (stary znajomy z Gdańska) byli akuszerami przy narodzinach Platformy. Potem dołączyli Jan Rokita, Zyta Gilowska, Bronisław Komorowski. To były twarze partii, ale jej struktury budował Tusk i dawni liberałowie - Paweł Piskorski, Grzegorz Schetyna, Mirosław Drzewiecki, Cezary Grabarczyk. Tusk kontrolował i formował Platformę, jakby lepił ją z plasteliny.

Bez trudu pozbywał się polityków, a nawet całych grup, które nie pasowały do jego koncepcji. Nie zgodził się na wejście do PO struktur dawnego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (partii Artura Balazsa). Samego Balazsa, który w 2001 r. został posłem z listy PO, szybko się pozbył. Wypchnął też z partii Płażyńskiego - z którym, mimo długiej znajomości, nie miał "chemii" - i Olechowskiego. Z czasem pozbył się Piskorskiego, Gilowskiej, Rokity. Doklejał do Platformy nowych ludzi i nowe środowiska - Stefana Niesiołowskiego, Jerzego Buzka, Julię Piterę, ludzi z dawnej "Solidarności" i AWS, rzadziej z dawnej Unii Demokratycznej. W ostatnich miesiącach złowił dla PO Radka Sikorskiego, Jana Rulewskiego, Bogdana Borusewicza, Władysława Bartoszewskiego.

Figura, którą ulepił, jest niekształtna. Platforma na pewno nie jest tak klarowna jak dawny KLD. Mało komu się podoba. Ale każdy, kto się jej przyjrzy, dostrzeże w niej coś dla siebie - jeden partię liberalną, drugi chrześcijańską, inny partię wyrastającą z tradycji "Solidarności".

Plastelinowa PO mogła się podobać nawet zwolennikowi partii Kaczyńskich. Choć zakrawa to na paradoks, w kampanii wyborczej 2005 r. diagnoza PO i PiS była niemal identyczna: w Polsce szerzy się korupcja, wymiar sprawiedliwości nie działa, wszystkim kręcą tajne służby i byli agenci, państwo wymaga poważnego remontu. Jeszcze parę miesięcy temu podczas rozmowy w "Gazecie" lider PO stwierdził, że Jarosław Kaczyński miał wiele racji, a zastrzeżenie budzą jedynie metody, jakich używa.

Również w polityce zagranicznej myślenie Tuska nie różniło się tak bardzo od rozumowania Kaczyńskiego. W wywiadzie dla "Gazety" z 2005 r. lider PO mówił: "Musimy odrzucić kostium prymusa, nie możemy przejmować się tym, że będziemy przez inne kraje krytykowani, bo w Unii każdy o każdym źle mówi. Celem naszej dyplomacji musi być skuteczność, dbanie o własny interes, który często wymierny jest w pieniądzach". Hasło "Nicea albo śmierć" rzucił Jan Rokita, ale długo zgadzali się z nim i Kaczyński, i Tusk.

Słabości i siła lidera

Żaden polityk w Polsce - oprócz może Jarosława Kaczyńskiego - nie okazał się tak skuteczny jak Donald Tusk. Te sukcesy lider PO zawdzięcza temu, że potrafił się zmieniać, odrzucać dawne poglądy i etykietki. Zrozumiał, że w polityce trzeba poszerzać krąg zwolenników, szukać poparcia u grup niemających ze sobą nic wspólnego, wykorzystywać spoty telewizyjne. Program trzeba mieć, tak jak profesjonalista ma dyplom, ale nie należy do niego przywiązywać zbytniej wagi. Ważniejszy jest ogólny przekaz - wskazanie kierunku, w którym chce się prowadzić kraj. Na szczegóły przyjdzie czas po wyborach. To jest recepta na sukces.

Zdolność do uczenia się, zmiany poglądów, szukania kompromisu - to zalety Tuska, które będą mu przydatne na stanowisku premiera. Mocną stroną jest też wizerunek człowieka pogodnego i życzliwego, takiego równiachy, który pogada i z kibicami, i z młodzieżą, i ze starszymi paniami.

Słabą stroną jest brak doświadczenia w kierowaniu profesjonalnym zespołem. Tusk najlepiej się czuje w gronie kumpli. Nieźle w gronie podwładnych (rozmaitych asystentów), klientów (np. posłów, którzy chcą być ponownie wybrani) lub autorytetów (jak Władysław Bartoszewski czy Kazimierz Kutz). Gorzej, gdy ma do czynienia z partnerami, którzy chcą mieć swój udział we wspólnej sprawie i czasami się zgadzają, a czasami nie zgadzają z poglądami szefa. Na dłuższą metę niewielu ludzi z własną pozycją i autorytetem utrzymuje się w kręgu Tuska.

Dziś nie należy do tego kręgu nawet dawny przyjaciel i pierwszy lider liberałów Janusz Lewandowski. W styczniu 2007 r. Tusk nie poparł go w staraniach o utrzymanie stanowiska przewodniczącego komisji finansów w Parlamencie Europejskim. PO mogła albo upierać się przy Lewandowskim (co byłoby korzystne dla Polski, gdyż szef komisji ma wpływ na ustalanie budżetu Unii), albo walczyć o stanowisko przewodniczącego komisji spraw zagranicznych dla Jacka Saryusza-Wolskiego. Tusk uznał, że wygodniej będzie poprzeć Saryusza, choć kompetencje jego komisji w europarlamencie są niewielkie.

Problemem Tuska jest także mała asertywność. Gdy przed paru tygodniami był gościem w "Gazecie", zdobył się na wyznanie: "Z punktu widzenia naszej wspólnej historii i poglądów ciągle jesteście dla mnie moją gazetą, moją jedyną gazetą". Kilka dni później w wywiadzie dla "Dziennika" stwierdził, że KLD powstawało w opozycji wobec środowiska "Gazety". Tworzyłem KLD razem z Tuskiem i wiem, że to nieprawda.

Doskonale natomiast opanował mechanizm eliminowania ludzi, których uważa za niepotrzebnych lub szkodliwych. Zyta Gilowska zrobiła karierę polityczną dzięki Tuskowi, który wciągnął ją na listę wyborczą i promował jeszcze w czasach KLD. Gdy zorientował się, że przydatność lubelskiej ekonomistki jest mniejsza, niż się spodziewał, że ma ona słabości, które mogą partii zaszkodzić, publicznie oskarżył ją o to, że zatrudnia w swym biurze poselskim synową i daje synowi prace zlecone. O tym, że synowa Gilowskiej pracuje w biurze poselskim, wiedzieli wszyscy i nikogo to nie dziwiło ani nie gorszyło. Jeśli było to naganne, całą sprawę można było załatwić dyskretnie. Publiczny atak na popularną posłankę - która parę dni wcześniej wystąpiła w roli gwiazdy konwencji wyborczej, na której wołała: "Donald, bracie, idziemy do zwycięstwa!" - był dla Gilowskiej szokiem. Czuła się postawiona pod pręgierzem i oczywiście opuściła PO. Z nienawiści do Tuska zgodziła się wejść do rządu Kaczyńskiego.

Gdy Olechowski był wypychany z Platformy, Tusk na konwencji publicznie ogłaszał, że pozycja dawnego "tenora" w PO nigdy nie była silna. Kilka miesięcy później to samo sformułowanie powtórzył w stosunku do Jana Rokity. I to był sygnał, że na Rokicie postawił krzyżyk. Rokita nie został przewodniczącym Klubu Parlamentarnego PO. Marginalizowany w partii, zdecydował się nie kandydować na posła. Kompromitujące dla Rokity zachowanie jego żony było Tuskowi na rękę. Wyraził nawet swojemu dawnemu "druhowi" publicznie współczucie. Nikt nie wierzył, by było ono szczere.

Tusk nie jest jedynym liderem, który słabo toleruje silne osobowości w swym otoczeniu. Taką przywarę mieli nawet ludzie wielcy, których znamy z historii. Ale na stanowisku szefa rządu to może być problem.

W co wierzy Tusk?

Bez trudu można pokazać sprzeczne postawy i sprzeczne wypowiedzi Tuska. Na początku lat 90. był ostentacyjnie antyklerykalny, dziś mówi o sobie, że jest "wierzącym po przejściach". Kiedyś był przeciwnikiem populistów, dziś niektóre jego wypowiedzi są mocno populistyczne. Ta zmiana jest zrozumiała u polityka, który walczy o wygraną w wyborach. Ale uważny obserwator działań przyszłego premiera ma powód do niepokoju. Które słowa były wypowiedziane poważnie, a które były tylko lepem na wyborców? Czy Tusk ma jakąś koncepcję Polski, czy po prostu chce wygrać i zdobyć władzę? Na te pytania odpowiedź uzyskamy za kilka lat. Dziś możemy tylko zgadywać.

Sądzę, że jest kilka rzeczy, w które Donald Tusk wierzy głęboko. Wierzy w liberalizm - swobodę działania przedsiębiorców, których nie gnębi samowola biurokratów. Wierzy w wyższość własności prywatnej nad państwową. Wierzy w to, że ludzie mają prawo sami decydować, jak wydać zarobione pieniądze, jak i gdzie się leczyć, gdzie studiować, pracować, mieszkać, co czytać, jakiej muzyki słuchać, jaką telewizję oglądać. Wierzy, że państwo, aby być silne, musi być małe i ograniczone. Wierzy w prowincję - w ducha Pomorza, Śląska, Wrocławia, w to, że samorządy mogą lepiej gospodarować, jeśli nie przeszkadza im się z Warszawy. I jeszcze jedno - wierzy we własną gwiazdę, w to, że częściej niż inni wyciąga dobrą kartę.

Jest bardzo przywiązany do tradycji "Solidarności", do pamięci o gdańskich stoczniowcach zabitych na ulicach, do Wałęsy i Borusewicza. Te sprawy traktuje naprawdę poważnie. Ma sporo dystansu do siebie. Wie, że nie jest człowiekiem z marmuru ani z żelaza.