niedziela, 24 lutego 2013

Patrzył im w oczy, nie prosił o łaskę


dzisiaj, 10:30

Generał Fieldorf nie zamierzał walczyć z komunistami. Ale oni i tak nie zamierzali pozwolić mu przeżyć. Po 60 latach od śmierci polskiego bohatera nadal nie wiadomo, gdzie spoczywa jego ciało.

Symboliczny grób generała "Nila" na Powązkach,  fot. Bartosz Bobkowski / AG
Symboliczny grób generała "Nila" na Powązkach, fot. Bartosz Bobkowski / AG

Relację z ostatnich chwil generała Fieldorfa zdał prokurator Witold Gatner, który tuż przed egzekucją odczytywał mu wyrok.

"Byłem zdenerwowany, napięty. Czułem, że trzęsą mi się nogi. Skazany patrzył mi cały czas w oczy. Stał wyprostowany. Nikt go nie podtrzymywał. Po odczytaniu dokumentów zapytałem skazanego, czy ma jakieś życzenie. Na to odpowiedział: »Proszę powiadomić rodzinę«. Oświadczyłem, że rodzina będzie powiadomiona. Zapytałem ponownie, czy jeszcze ma jakieś życzenia. Odpowiedział, że nie.

Postawę skazanego określiłbym jako godną. Sprawiał wrażenie bardzo twardego człowieka. Można było wprost podziwiać opanowanie w obliczu tak dramatycznego wydarzenia".

Było krótko po godzinie 15., 24 lutego 1953 r. Generał August Emil Fieldorf, pseudonim: Nil, został powieszony w więzieniu na Mokotowie. Nocą grabarze wywieźli jego ciało przez bramę i pochowali w nieznanym grobie – tak jak ciała setek innych Polaków, zamordowanych w tych latach w sfingowanych procesach. Po żołnierzach polskiego podziemia miał nie pozostać żaden ślad.

Alter ego pana Walentego

Cofnijmy się do roku 1939. Po klęsce wrześniowej pułkownik Fieldorf, któremu udało się przedostać na zachód, zostaje wysłany przez władze na uchodźstwie z powrotem do kraju jako emisariusz. To oficer z legionową przeszłością, licznymi odznaczeniami i piękną kartą zapisaną w wojnie polsko-bolszewickiej.

Fieldorf w okupowanym kraju żyje pod fałszywymi personaliami – jest kolejarzem Walentym Gdanickim. Otrzyma niebawem rozkaz sformowania Kedywu – Kierownictwa Dywersji Armii Krajowej. Kedyw będzie odpowiedzialny za walkę bieżącą: sabotaż, dywersję i szkolenie. Najgłośniejsza akcja polskiego ruchu oporu – zamach na Kutscherę – zostanie przeprowadzona właśnie z rozkazu Nila-Fieldorfa.

To będzie też jeden z ostatnich jego sukcesów na tym stanowisku. Miarą zaufania do Fieldorfa i jego zdolności organizacyjnych jest nowe zadanie. Na rozkaz władz Nil ma teraz nadzorować formowanie organizacji "Nie" – czyli zakonspirowanej struktury, która ma działać w warunkach zbliżającej się sowieckiej okupacji. Fieldorf nie bierze więc udziału w powstaniu warszawskim, nadal jest utajniony, choć w międzyczasie zostaje awansowany na generała. Niemcy wysiedlają go jako cywila pod Warszawę.

Z ziemi nieludzkiej do Polski

Organizacja "Nie" została zneutralizowana przed końcem wojny, zanim jeszcze podjęła jakąkolwiek skoordynowaną działalność. Pod koniec marca Leopolda Okulickiego, szefa "Nie", wraz z innymi przywódcami Polski Podziemnej podstępnie aresztowało NKWD. Czekał ich w Moskwie haniebny "proces szesnastu". Można przypuszczać, że Fieldorf zostałby ujęty i potraktowany w podobny sposób – gdyby nie to, że Sowieci schwytali go… trzy tygodnie wcześniej.

Nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Aresztowali Walentego Gdanickiego – zwykłego spekulanta, którego przyłapali na handlu tytoniem; w dodatku miał przy sobie dolary. Z obozu tranzytowego trafi do pociągu na Ural. Nie rozpoznają go nawet niedawni akowcy, którzy będą go chcieli wyrzucić z pędzącego wagonu jako "handlarza walutą".

Dwuipółletni pobyt na Uralu rujnuje jego zdrowie. Fieldorf pracuje w kopalni, rąbie drzewo – to najbardziej wyniszczające roboty w radzieckich obozach. Wraca do kraju w transporcie repatriacyjnym, ciężko chory, niedożywiony i praktycznie niezdolny do pracy. Znajomi lekarze rodziny, którą udaje mu się odnaleźć w Łodzi, stawiają go na nogi w ciągu paru miesięcy.

Nadal nie występuje pod prawdziwym nazwiskiem. Żona Janina próbuje go przekonać do wyjazdu. "Moje miejsce w kraju. Tutaj są moi harcerze, moi ludzie, nikt nie powie, że uciekałem przed niebezpieczeństwem" – mówi jej.

Ukrywa się pod fałszywym nazwiskiem, swoje dane powierza z początku generałowi Gustawowi Paszkiewiczowi, dowódcy z kampanii wrześniowej. Ale Paszkiewicz już wtedy pracował dla komunistów, dowodził akcjami bezpieki na Podlasiu. Fieldorf nie mógł o tym wiedzieć, zresztą sam ujawnił swoje personalia w łódzkiej komendzie uzupełnień. Miecz wisiał już wtedy nad jego głową.

W listopadzie 1950 r. generała zgarnięto z łódzkiej ulicy i powieziono do Warszawy – tym razem już doskonale wiedziano, kim jest.

Nie chciał walczyć, nie pozwolili mu żyć

Paradoks polegał na tym, że Fieldorf – w przeciwieństwie do licznych swoich niedawnych podwładnych – chciał już tylko żyć w spokoju. Świetny żołnierz i wyborny konspirator nie zamierzał już ani walczyć, ani konspirować. Nie tylko fizycznie nie miał na to siły.

Przede wszystkim – nie łudził się. Marzenia o tym, że wybuchnie III wojna światowa i Zachód przyjdzie Polsce z pomocą, uważał za mrzonki. A do wykrwawiania młodzieży w beznadziejnej walce partyzanckiej nie zamierzał przykładać ręki. Mylił się jednak sądząc, że jeśli dosłownie i w przenośni złoży broń, komuniści zostawią go w spokoju.

Jego sprawa od początku stała pod znakiem bezprawia. Zatrzymano Fieldorfa bez jakiejkolwiek podstawy prawnej – nie przedstawiono mu żadnych zarzutów, bo ich po prostu nie było. Areszt został zatwierdzony post factum.

Fieldorf wylądował w więzieniu na Mokotowie. Zaczęły się przesłuchania, tortury, kuszenie propozycjami współpracy, próby wymuszania zeznań. Śledztwo miało potrwać pół roku.

Jeszcze w styczniu 1951 r. prokuratura, na wniosek Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, zabezpieczyła w mieszkaniu Fieldorfów szereg przedmiotów, m.in. tapczan, półkę na książki, krzesła, szafę, walizkę z bielizną. Zrobiono to na poczet grożącego Fieldorfowi przepadku mienia.

Walczył z Niemcami, więc… współpracował z Niemcami

Z ostatniego przesłuchania Fieldorfa: "Do winy się nie przyznaję. Zajęty byłem wyłącznie walką z Niemcami i ludźmi współpracującymi z okupantem".

Wyjątek z aktu oskarżenia: "W okresie od 1943 do 1945 r. idąc na rękę władzy hitlerowskiego państwa niemieckiego, brał udział w dokonywaniu zabójstw osób spośród ludności cywilnej, osób wojskowych oraz jeńców wojennych". Zarzucono Fieldorfowi, że z jego rozkazów Kedyw likwidował partyzantkę radziecką i lewicowe podziemie. W zarzutach wobec generała absurd gonił absurd, ale wyrok na niego był już wydany.

Proces miał służyć nie tylko pognębieniu generała Fieldorfa i odarciu go z wszelkiej godności. Miał być również sądem komunistów nad Armią Krajową. Tak próbowano zaszczepić teorię, że AK de facto była sojusznikiem Hitlera. Z Kedywu zrobiono organizację, której głównym zadaniem miała być walka z Armią Czerwoną i radziecką partyzantką. To, że generał Fieldorf był sądzony na podstawie dekretu"o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy i zdrajców Narodu Polskiego", było fundamentem tej sądowej groteski.

Kluczowymi "dowodami" przeciw Nilowi były zeznania dwóch świadków – oficerów AK. Śledztwo ich złamało, jeden z nich został przez siepaczy bezpieki doprowadzony do takiego stanu, że Fieldorf nie poznał go na sali sądowej. Po odwilży, kiedy po raz pierwszy zajęto się sfabrykowanymi procesami polskich działaczy niepodległościowych, obaj świadkowie odwołali swoje zeznania.

Jeden z nich, jak się okazało po odtajnieniu dokumentów, już podczas procesu Fieldorfa wycofywał swoje zeznania wymuszone we wcześniejszym śledztwie. "Przez cztery dni bez przerwy byłem przesłuchiwany, bity tak, że pod koniec nie wiedziałem co się ze mną dzieje". Sędzia Maria Gurowska nie wzięła tego oświadczenia pod uwagę.

Nie był winny, więc nie prosił o łaskę

Sprawa Fieldorfa zaczęła się chwilę po południu. Toczono ją przy zamkniętych drzwiach, bez świadków obrony i przy biernej postawie adwokata. Sąd nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących wobec "ogromu popełnianych przestępstw", a "materiał dowodowy odsłonił zaledwie część popełnianych zbrodni" oskarżonego. Sprawę zamknięto – według akt sprawy – o 20.30. Skazanie polskiego bohatera na śmierć zajęło osiem godzin.

Nie można też było liczyć na Sąd Najwyższy. Jego sędziowie poprzestali na podpisaniu się pod opinią pierwszej instancji: "Na łaskę nie zasługuje, wykazał natężenie woli przestępczej". Nikt nie próbował nawet pozorować sprawiedliwego procesu.

"Odmówiłem współpracy z nimi. Pamiętaj, żebyś nie prosiła ich o łaskę! Zabraniam tego!" – miał powiedzieć Fieldorf kilkanaście dni przed śmiercią, kiedy ostatni raz spotkał się z żoną Janiną. Mimo to pisała do Bieruta prośbę o łaskę: "Zwracam się więc do Ciebie, Ob. Prezydencie, Wodza i Ojca całego narodu, abyś nie dopuścił do osierocenia żony i córek, do których wrócił po tylu latach rozłąki". Równie dramatyczne błaganie wysłał prawie 90-letni ojciec generała.

I tylko sam generał nie chciał podpisać prośby o ułaskawienie. Według tych współwięźniów z celi śmierci, których wyroki zamieniono potem na więzienie, Fieldorf uniósł się honorem. Powiedział, że może wnioskować o rewizję procesu – bo o łaskę prosić może jedynie winny.

O wykonaniu wyroku pierwsza dowiedziała się córka generała. Długo ukrywała tę wiadomość przed matką w obawie o jej zdrowie. Janina Fieldorf dowiedziała się oficjalnie o śmierci męża ponad cztery lata po jego zamordowaniu.

Mordercy nie czują się winni

Rewizja procesu generała Fieldorfa, do której doszło na fali "odwilży", była jedynie cząstkowa. Wobec oparcia wyroku na ewidentnie wymuszonych zeznaniach, sprawa wróciła do Sądu Wojewódzkiego – tym razem umorzono śledztwo z powodu "braku dowodów winy", co dla pamięci generała było kolejnym policzkiem.

Dopiero kilka miesięcy przed wyborami czerwcowymi 1989 r. prokurator generalny PRL definitywnie umorzył śledztwo z najoczywistszych przesłanek: po prostu Fieldorf nie zrobił tego, o co go oskarżano. Co się stało z najważniejszych spośród tych, którzy mieli jego krew na rękach?

Wiceprokurator generalny Benjamin Wajsblech, główny odpowiedzialny za kuriozalny akt oskarżenia przeciw Fieldorfowi, został w 1957 r. zwolniony z prokuratury. Ale pracował potem jako radca prawny i włos mu z głowy nie spadł.

Sędzia Gurowska, która za posyłanie na śmierć więźniów politycznych otrzymała Złoty Krzyż Zasługi i Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, pracowała w sądownictwie aż do lat 70. Potem otrzymała rentę dla "szczególnie zasłużonych". Dopiero w latach 90. udało się postawić ją przed sądem za sądowe zabójstwo Fieldorfa. Nawet wtedy uznawała tamten wyrok za słuszny i oparty na mocnych dowodach. Jej śmierć nie pozwoliła dokończyć postępowania.

Prokurator Wolińską zmuszono do wyjazdu z Polski i pozbawiono obywatelstwa – oczywiście nie za procesy polityczne w latach stalinizmu, ale w ramach antysemickich represji marca’68. Trafiła do Wielkiej Brytanii i kiedy władze wolnej już Polski wysunęły żądanie jej ekstradycji, zostało ono odrzucone. Wolińska opowiadała brytyjskim gazetom do samej śmierci, że jest ofiarą antyżydowskiej nagonki polskich władz.

Emil Merz – sędzia Sądu Najwyższego, który przypieczętował wyrok śmierci – orzekał w SN aż do emerytury. I to mimo iż podczas odwilży dowiedziono, że przy zatwierdzaniu kilkunastu innych wyroków śmierci rażąco złamał prawo. Gustaw Auscaler, wówczas również pracujący w SN, wyjechał po latach do Izraela – z tych samych powodów, które Wolińską wygnały do Anglii.

Merz i Auscaler nie byli nawet sędziami, ani w sensie wykształcenia, ani praktyki. Ten pierwszy był przed wojną adwokatem, a po niej – zwykłym funkcjonariuszem bezpieki, oddelegowanym "na odcinek" sądownictwa.

Kto wie czy nie najbardziej wstrząsający był przypadek Igora Andrejewa (wówczas w Sądzie Najwyższym). Został wybitnym prawnikiem, a przez wiele lat był prodziekanem wydziału prawa na UW. Cieszył się wyjątkowym szacunkiem ponad podziałami, zwłaszcza że w okresie strajków sierpniowych poparł "Solidarność". Jego udział w sprawie mordu na Fieldorfie ujawniono dopiero w 1989 r. Był przy tym chyba jedynym uczestnikiem zbrodni, który okazał coś w rodzaju skruchy.

Grób bez ciała, ciało bez grobu

Na pierwszym symbolicznym nagrobku generała Fieldorfa na Powązkach znajdowały się tylko trzy słowa: Emil, Fieldorf, Nil. Potem w latach 70. władze zezwoliły na dodanie na płycie kilku informacji, ściśle ocenzurowanych. Po kolejnych 20 latach, już w wolnej Polsce, rodzina ustawiła tablicę, która jest tam do dziś.

I tylko nadal nie wiadomo, gdzie spoczęły zwłoki generała Nila. Najbardziej prawdopodobnym miejscem jest powązkowska kwatera "Ł", tzw. Łączka. To tutaj – pod osłoną nocy, bez trumien i pogrzebów – grabarze zakopywali ciała zamordowanych na Mokotowie.

W ubiegłym roku na "Łączce" ruszyły ekshumacje, prowadzone przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz Instytut Pamięci Narodowej. Ich celem jest odnalezienie i zidentyfikowanie pochowanych w tym miejscu zwłok. Do tej pory – po kilku miesiącach od zakończenia prac – specjalistom udało się zidentyfikować siedem ofiar. Generała Fieldorfa wśród nich nie ma.

– Proces identyfikacji jest długotrwały, wymaga precyzji. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy ciało generała znajduje się pośród stu kilkudziesięciu niezidentyfikowanych jeszcze zwłok, które udało nam się wydobyć. Unikam spekulacji w tej sprawie, bo wymaga ona powagi i delikatności - mówi dr Krzysztof Szwagrzyk z IPN, który kieruje pracami ekshumacyjnymi na Powązkach.

Wiosną rusza tam kolejny etap prac. Tym razem rozkopywane będą alejki i chodniki w otoczeniu kwatery "Ł". – Już podczas ubiegłorocznych prac widzieliśmy, że część jam grobowych leży poza obszarem naszych poszukiwań. Rozkopanie alejek to jedyny sposób, by dotrzeć do niektórych szczątków – tłumaczy dr Szwagrzyk.

Czy po 60 latach od męczeńskiej śmierci generała Fieldorfa miejsce jego pochówku zostanie odnalezione? Z pewnością jeszcze do tego daleko – na pewno jednak bliżej niż kiedykolwiek wcześniej.

Droga Wojtyły, droga Ratzingera


"Nie muszę samotnie nieść tego, czego w rzeczywistości i tak samotnie nie mógłbym nieść. Wspiera mnie zastęp świętych Boga, podtrzymuje mnie i mnie prowadzi" - mówił papież Benedykt XVI podczas inauguracji pontyfikatu.

Papież Jan Paweł II I kard. Ratzinger
Papież Jan Paweł II I kard. Ratzinger /East News

Jakże inna była to inauguracja niż poprzednia! Na placu św. Piotra nie było młodego i silnego papieża z dalekiego kraju. Zamiast niego stał starszy człowiek, który kilka dni wcześniej cieszył się, że wkrótce przejdzie na zasłużoną emeryturę. Jan Paweł II wkroczył w jego życie i pokrzyżował plany.

Poczułem sympatię


Przewodnik Katolicki

Zaczęło się niewinnie, jeszcze na soborze. Karol Wojtyła zapamiętał młodziutkiego ks. prof. Ratzingera, choć wtedy jeszcze nie poznali się osobiście. Potem, ok. roku 1974 zaczęli wymieniać się książkami, pisali listy - i tak powoli rozwijała się między nimi nić porozumienia. Osobiście spotkali się w 1978 r. podczas konklawe, które wybrało papieża Jana Pawła I.

Ratzinger już jako papież wspominał: "Połączyła nas przede wszystkim jego wolna od wszelkiego komplikowania bezpośredniość i otwartość, a także emanująca od niego serdeczność. Było tu poczucie humoru, wyraźnie wyczuwalna pobożność, w której nie ma nic przybranego, nic zewnętrznego. (...) To duchowe bogactwo, także radość z rozmowy i wymiany myśli - dzięki temu wszystkiemu od razu poczułem do papieża sympatię".

Drugie ich spotkanie miało miejsce już dwa miesiące później, podczas kolejnego konklawe. Jego tajemnic nie znamy, ale gdzieniegdzie przeczytać można o tym, jak to kard. Ratzinger wraz z kard. Königiem z Wiednia lobbować mieli na korzyść kardynała Wojtyły. Kard. Ratzinger nie mógł wtedy wiedzieć, że ów wybór tak bardzo wpłynie na jego własną historię życia.

Chcę cię mieć do końca

Pierwsza propozycja padła już kilka miesięcy po wyborze Jana Pawła II. Kard. Ratzinger usłyszał: "Musimy cię mieć w Rzymie".

Papież proponował mu objęcie stanowiska prefekta Kongregacji Wychowania Katolickiego, Ratzinger jednak odmówił, trochę jak ci, których powoływał Jezus, wymawiając się koniecznością dokończenia spraw w diecezji monachijskiej: "Jeszcze nie teraz".

Jan Paweł II jednak nie ustępował. Kiedy pod koniec 1981 r. zmarł prefekt Kongregacji Nauki Wiary, chorwacki kardynał Franjo Saper, Ratzinger ponownie usłyszał papieską prośbę o objęcie opuszczonego stanowiska. Nie pałał entuzjazmem do tego pomysłu i próbował się wzbraniać, w końcu jednak podjął decyzję o przyjęciu propozycji. Wytargował dla siebie tyle, że choć następcą kard. Sapera został mianowany pod koniec listopada 1981 r., to do połowy lutego 1982 r. mógł jeszcze pełnić obowiązki arcybiskupa Monachium i Fryzyngi. Nie było mu śpieszno do Rzymu.

Od 1982 r. Ratzinger i Wojtyła, Wojtyła i Ratzinger stali się dla siebie tak ważni i tak sobie nawzajem potrzebni, że trudno jest powiedzieć, kto komu pomagał, a kto kogo prowadził. Spotykali się co tydzień, często dyskutowali, razem opracowywali wiele dokumentów, kiedy jednak wypowiadali się o sobie nawzajem, jeden drugiemu przypisywał większość zasług.

Papież Jan Paweł II mówił o kard. Ratzingerze: "Bogu dziękuję za jego obecność i pomoc - to wypróbowany przyjaciel". W 2002 r. mianował go przewodniczącym Kolegium Kardynałów, jego też poprosił, by poprowadził Drogę Krzyżową w Koloseum w 2005 r. Jan Paweł II miał świadomość, że kard. Ratzinger - "pancerny kardynał", jak pancerz przyjmuje na siebie wszystkie fale krytyki płynące w kierunku papieża.

Niezadowolenie feministek, teologów wyzwolenia, homoseksualistów sięgało najpierw prefekta Kongregacji Nauki Wiary, nie godząc bezpośrednio w dobrą opinię o papieżu. Również w przypadku deklaracji Dominus Iesus niezadowolenie protestantów Ratzinger brał na siebie, jak piorunochron chroniący Jana Pawła II.

Nic dziwnego, że Jan Paweł II ufał kard. Ratzingerowi i potrzebował jego obecności i pomocy. Kiedy spotykali się w każdy piątek po południu na rozmowie w cztery oczy, omawiali wszystkie papieskie zamierzenia, a Ratzinger był wtedy "teologicznym mózgiem" papieża: filozofa, poety i mistyka. Kiedy zbliżały się 75. urodziny kard. Ratzingera, czyli czas dymisji i emerytury, usłyszał od papieża: "Nawet nie ma co listu pisać, gdyż chcę mieć Waszą Eminencję do końca".

Co na to powie Ratzinger?

Ratzinger daleki był od przeceniania swojej roli i zdecydowanie wolał kryć się w cieniu Jana Pawła II. Mówił: "W czasie mojej długiej współpracy z Janem Pawłem II nauczyłem się coraz bardziej szanować tego wielkiego człowieka wiary. Muszę podkreślić, że znaczenie mojej pracy dla tego pontyfikatu często w publicznych środkach przekazu jest wyolbrzymione. Papież sam dysponuje jasną znajomością swego posłannictwa i jego istotnych linii. Jest człowiekiem, który głęboko zanurza się w modlitwie i z niej czerpie światło dla swoich działań".

Już jako papież Benedykt XVI w rozmowie z Peterem Seewaldem przyznawał, że papież żywił do niego "wielką i niezasłużoną sympatię", choć przecież był świadomy swojej roli: bycia dla papieża gwarantem w sprawach wiary. Śmiał się przy tym z opowieści o tym, jak to Jan Paweł II obawia się go i przy bardziej nowatorskich ideach wzdycha: "Na miły Bóg, co powie na to kardynał Ratzinger?!". Uważał, że żarty żartami, ale papież lęku przed nim na pewno nie odczuwa.

Z wielkim podziwem Ratzinger patrzył na życie Jana Pawła II, zwłaszcza na świadectwo jego cierpienia. Mówił, że spotkania z cierpiącym, a jednak silnym papieżem umacniały go nie mniej niż wcześniej teologiczne dysputy podczas ich roboczych spotkań.

Mimo pomocy, jaką Ratzinger niósł Janowi Pawłowi II, mimo szacunku i miłości, jakimi go darzył, kardynał zdawał się troszczyć o zachowanie niezależności i intelektualnej odrębności od papieża Polaka. Nie należał do grona pochlebców. Nie uczył się języka polskiego i nie pytał papieża łamaną polszczyzną "jak się miewa piesek". Rozmawiał z nim po niemiecku, choć musiał być świadomy historii obu narodów i tego, jaką ich rozmowy i przyjaźń miały symbolikę.

Więcej - kardynałowi niejeden raz zdarzało się mieć zdanie inne niż papież, przy tym nie bał się tego artykułować, a jego sprzeciw stawał się tajemnicą poliszynela. Sprzeciw ten dotyczył na przykład międzyreligijnego spotkania w Asyżu, mnożenia papieskich podróży kosztem codziennego zarządzania Kościołem, nadmiaru beatyfikacji i kanonizacji czy wyboru szat liturgicznych zgodnie ze wskazówkami telewizyjnych reżyserów. Jednak ów sprzeciw kard. Ratzingera nie wywoływał papieskiego gniewu. Przeciwnie - jeszcze bardziej budował zaufanie.

Ja tego nie potrafię

Kiedy Jan Paweł II zmarł, to właśnie kard. Ratzinger wygłosił homilię na jego pogrzebie, a później na rozpoczęcie konklawe. Mówił wtedy: "Możemy być pewni, że nasz ukochany Papież stoi teraz w oknie domu Ojca, patrzy na nas i nam błogosławi".

Trzy dni po 78. urodzinach, kiedy mówił swoim współpracownikom, jak bardzo się cieszy na emeryturę, na jego nazwisko padła większość kardynalskich głosów na konklawe. W rozmowie z Peterem Seewaldem wspominał:

"Oczekiwałem, że wreszcie znajdę spokój i wytchnienie. Gdy nagle stanąłem wobec tego ogromnego zadania, był to dla mnie szok. Przyszła mi do głowy myśl o gilotynie: oto teraz ostrze spada i mnie trafia. Byłem całkowicie pewny, że ten urząd nie jest moim powołaniem, że Bóg zapewni mi teraz, po wyczerpujących latach, trochę spokoju i wytchnienia. Mogłem tylko powiedzieć sobie: wola Boża jest najwyraźniej inna i zaczyna się dla mnie coś całkiem odmiennego, nowego. Mogłem powiedzieć do Pana tylko: "Co czynisz ze mną? Teraz to Ty przejmujesz odpowiedzialność. Musisz mnie prowadzić! Ja tego nie potrafię. Jeśli mnie chciałeś, to musisz mi też pomóc!"".

Swoją papieską posługę Benedykt XVI rozpoczął, trzymany za rękę przez Jana Pawła II - tego, którego był uczniem i nauczycielem jednocześnie. Szybko pozwolił rozpocząć jego proces beatyfikacyjny i nie odkładał daty samej beatyfikacji, jakby bardzo chciał zdążyć sam jej dokonać. Jednocześnie cały jego pontyfikat zdaje się nawiązaniem do pontyfikatu poprzednika. I chociaż nie ma już w nim wielkich podróży i niekończących się audiencji, to jest wiele drobiazgów, które wskazują na to, jak bardzo znał Jana Pawła II, jak go rozumiał i ile się od niego nauczył.

Nieprzypadkowo w swojej homilii inauguracyjnej przyznał, że nie będzie nakreślał żadnego własnego programu, powołał się za to na słowa, które padły na placu św. Piotra 22 października 1978 r.: "Wciąż na nowo brzmi mi w uszach jego: nie lękajcie się! Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi!".

2 maja 2011 r. na placu św. Piotra podczas beatyfikacji swego poprzednika papież Benedykt XVI mówił: "Moja posługa była wspierana jego głęboką duchowością i bogactwem jego intuicji".

Misjonarz i profesor

Nie znaczy to jednak, że Benedykt XVI ślepo podążał wyznaczoną przez Jana Pawła II drogą. Mimo synowskiego przywiązania potrafił zachować intelektualną i duchową niezależność od swojego poprzednika. Dotyczyło to zarówno tego, czego nauczał, jak i drobiazgów, choćby zdecydowanego zniechęcania wiernych do jakichkolwiek oklasków w trakcie liturgii. Momentami można było odnieść wrażenie, że po posoborowym zachwycie Jana Pawła II odnową Kościoła Benedykt wyhamował Kościół tam, gdzie pojawiały się wywołane entuzjazmem nadużycia.

Rodzi się tu pokusa, której wielu ulega: porównywaniu do siebie obu tych postaci, stawiania ich w opozycji czy wyznaczania hierarchii.

Kościół trwa przez wieki, a Bóg w różnym czasie potrzebuje posługi i charyzmatu różnych ludzi. W czerwcu ubiegłego roku, nakładając paliusze nowym metropolitom, papież zwrócił uwagę na stojące przed bazyliką św. Piotra posągi świętych apostołów Piotra i Pawła. Mówił wówczas: "Piotr i Paweł, choć po ludzku bardzo różnią się od siebie i pomimo że w ich relacji nie brakowało konfliktów, ukazali konkretnie nowy sposób bycia braćmi, przeżywany zgodnie z Ewangelią, w sposób autentyczny, co było możliwe właśnie dzięki działającej w nich łasce Chrystusowej Ewangelii.

Jedynie podążanie za Jezusem prowadzi do nowego braterstwa: to jest pierwsze fundamentalne przesłanie, jakie dzisiejsza uroczystość niesie każdemu z nas".

Jeśli w ogóle można w jakikolwiek sposób zestawić te dwa pontyfikaty, to właśnie w ten sposób: jak posługę świętych Piotra i Pawła, spierających się czasem ze sobą, ale razem budujących naukę Kościoła dla przyszłych wieków. Jan Paweł II był papieżem - misjonarzem, Benedykt XVI cały czas pozostaje profesorem. Różni ich wychowanie, dorastanie, wreszcie sama narodowość, która gdzie indziej każe kłaść akcenty, która wydobywa na pierwszy plan polską romantyczną wierność do przelania krwi albo niemieckie poczucie odpowiedzialności i porządku. Łączy ich Kościół.

Żądza władzy i dezercja

Większość komentarzy na temat zakończenia pontyfikatu Benedykta XVI zdaje się prędzej czy później prowadzić do porównywania go z zakończeniem pontyfikatu Jana Pawła. Jeśli mówić, że gest Benedykta jest przykładem, jak rozstawać się ze stanowiskiem - trzeba zapytać, dlaczego takiego przykładu nie dał Jan Paweł II? Czy był tak żądny władzy? Jeśli przypominać słowa Jana Pawła II, namawianego przecież do złożenia urzędu, że "z krzyża się nie ucieka" - pojawi się wątpliwość, czy odejście Benedykta nie jest jednak taką ucieczką? Czy abdykacja nie jest dezercją?

Cytuje się w mediach głośną wypowiedź Benedykta XVI dla Petera Seewalda, w której papież mówił o prawie, a nawet obowiązku rezygnacji, gdyby fizycznie, psychicznie albo duchowo nie mógł poradzić sobie z pełnionym urzędem. Mało kto zwraca uwagę na pierwszą część wypowiedzi i na jej kontekst. Pytanie Seewalda padło w związku ze skandalem nadużyć seksualnych w Kościele w Irlandii. Dziennikarz zapytał, czy papież nie myślał wówczas o rezygnacji. "Nie można uciekać, gdy coś poważnie zagraża - odpowiadał Benedykt XVI.

- Właśnie w takich chwilach trzeba wytrwać i przetrzymać trudne sytuacje. Takie jest moje zdanie. Ustępować można w momencie spokojnym albo gdy już po prostu nie daje się rady. Nie można jednak w niebezpieczeństwie uciec i powiedzieć, aby ktoś inny się tym zajął".

Słowa papieża przekonują, że jego rezygnacja, która stała się faktem, z ucieczką nie ma nic wspólnego. Obaj papieże odczytali w swoim życiu wolę Boga i potrzebę Kościoła.

Święte narzędzie

Papież Benedykt XVI był świadom, że jego decyzja wywoła poruszenie na całym świecie. Wiedział, że w naturalny sposób pojawią się porównania do Jana Pawła II
Pontyfikat Jana Pawła II zaczynał się w czasie diametralnie różnym od tego, który był udziałem Benedykta XVI. Trzeba o tym pamiętać, żeby nie popełnić błędu, przed którym papież Benedykt ostrzegał polskich księży w warszawskiej katedrze: "Trzeba unikać aroganckiej pozy sędziów minionych pokoleń, które żyły w innych czasach i w innych okolicznościach".

Kiedy umierał Jan Paweł II, świat potrzebował świadectwa jego cierpienia. Tak widział to papież, który zdecydował się na publiczne umieranie, a reakcje świata na jego śmierć potwierdziły, że miał rację.

Kiedy Benedykt XVI ogłaszał decyzję o rezygnacji z papieskiego urzędu, świat potrzebował świadectwa pokornego odchodzenia w cień, ustępowania miejsca tym, którzy zadanie wypełnią lepiej. Tak widział to ustępujący papież, a reakcje świata na jego odejście potwierdzają, że i on miał rację. Mógł się spodziewać, że w oczach wielu on sam wyda się mniejszy, wobec heroizmu, jaki okazał jego poprzednik.

A jednak pozostał sobie wierny. Nie bał się iść pod prąd. Przekonany, że Kościołem kieruje nie on sam, ale Duch Święty, myślał bardziej o dobru Kościoła niż o tym, jak w historii zapisze się jego imię. Tego nauczał i temu pozostał wierny: kapłan ma być tylko narzędziem w ręku Boga. Przychodzi moment, gdy w danym miejscu i czasie narzędzie staje się bezużyteczne, a czasem wręcz może przeszkadzać. Wtedy trzeba pozwolić Bogu posłużyć się kimś innym.

"Nie muszę samotnie nieść tego, czego w rzeczywistości i tak samotnie nie mógłbym nieść. Wspiera mnie zastęp świętych Boga, podtrzymuje mnie i mnie prowadzi". Benedykta XVI wspiera pewnie jego błogosławiony poprzednik. To przecież on otworzył drogę do tego, co staje się dzisiaj faktem. To Jan Paweł II już w 1996 r., w Konstytucji apostolskiej o wyborze papieża zapisał zasadę, że wakat na Stolicy Apostolskiej może nastąpić z innego powodu niż śmierć.

Tekst: Monika Białkowska

Katie Taylor, najlepsza bokserka w historii: Bóg jest moim psychologiem


Joanna Derkaczew
 
14.02.2013 , aktualizacja: 01.02.2013 15:42
A A A Drukuj
Katie Taylor podczas walki półfinałowej kobiet w wadze lekkiej na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, 8 sierpnia 2012 r. Nazajutrz została mistrzynią olimpijską

Katie Taylor podczas walki półfinałowej kobiet w wadze lekkiej na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, 8 sierpnia 2012 r. Nazajutrz została mistrzynią olimpijską (Fot. DAMIR SAGOLJ/REUTERS/FORUM)

Pierwszą walkę stoczyła z wspieraną przez widzów w Londynie Brytyjką Natashą Jonas. Następnego dnia brytyjski ''Guardian'' przyznał: ''Katie jest prawdopodobnie najlepszą bokserką, jaka kiedykolwiek żyła i żyć będzie''
Gdy 9 sierpnia 2012 roku w londyńskiej hali olimpijskiej ExCel Arena irlandzka pięściarka Katie Taylor i Rosjanka Sofia Oczigawa zadawały sobie ostatnie ciosy, Jimmy Magee był już bliski rozpaczy.

- Punkt zdobywa młode dziewczę z Bray, młoda dama z Bray, młoda kobieta z Bray, ach, teraz jest już chyba poprawnie - tę wyliczankę weteran irlandzkich sprawozdawców sportowych powtarzał bezradnie przy każdym uderzeniu, którym 26-letnia Taylor zbliżała się do zwycięstwa.

Kilkanaście minut później, gdy sędziowie ogłosili werdykt i Taylor oficjalnie stała się pierwszą w historii igrzysk olimpijskich złotą medalistką w boksie kobiecym wagi do 60 kg, komentator nadal łamał sobie język. W jego 60-letniej karierze nie zdarzyło się jeszcze, by boksera, na którego sukces czekał cały załamany kryzysem ekonomicznym naród, musiał nazywać inaczej niż ''nasz człowiek'' czy ''ten dzielny chłopak''. Zwroty takie jak ''zabójcze pięści tej damy'' czy ''sierpowy panny w czerwieni'' jeszcze przez wiele miesięcy doprowadzały do spazmów śmiechu Irlandczyków. ''Czy Magee'mu wydawało się, że relacjonuje konkurs pieczenia ciast albo występ kobiety z brodą?'' - podśmiewali się na forach internetowych.

Jimmy Magee, blisko 80-letni nestor telewizji RTÉ, nie był jednak jedynym, któremu obecność kobiet na ringu odbierała pewność siebie i prowokowała do wpadek.

Największą gafę ma na swoim koncie prezydent AIBA (Amateur International Boxing Association) Ching-Kuo Wu. Zażądał on od uczestniczek, by w półfinałach mistrzostw świata w 2011 roku na Barbados walczyły w spódnicach i opinających ciało koszulkach. Miał zamiar uczynić z kobiecego boksu dziedzinę bardziej sexy.

- Przychylam się tylko do skarg i potrzeb widzów, którzy często nie są w stanie stwierdzić, czy na ringu walczą mężczyźni, czy kobiety - wyjaśniał Ching-Kuo Wu.

- Katie nie założy spódnicy - zapowiedział Peter Taylor, były piłkarz, ojciec i trener przyszłej mistrzyni olimpijskiej. Organizatorzy zagrozili dyskwalifikacją. - OK, no to ją zdyskwalifikujcie - odciął się Taylor. Wiedział, że córka wypadłaby wówczas z klasyfikacji i straciła szansę na występ w pierwszych w historii igrzyskach dopuszczających udział bokserek.

Zaryzykował jednak. Na tym etapie władze olimpijskie potrzebowały Katie bardziej niż ona ich. Igrzyska bez Taylor nie mogły się odbyć. W końcu to ona była powodem, dla którego boks kobiet w ogóle stał się dyscypliną olimpijską.

Bóg jest moim psychologiem

Władze AIBA ostatecznie wycofały się z pomysłu, tłumacząc, że spódniczki nie miały być w żadnym razie obowiązkowe. Proponowali je jedynie na wypadek, gdyby któreś zawodniczki zapragnęły wyglądać bardziej elegancko. Na Barbados w spódniczkach wystąpiła wyłącznie Rumunia. Pół roku później, na mistrzostwach Europy w Rotterdamie - także Polska, która nie dała swoim zawodniczkom wyboru.

- To hańba i dyskryminacja zmuszać sportowców, by prezentowali na zawodach ciało, a nie umiejętności - mówiła Katie Taylor, która spódniczek nie nosi nawet w weekendowe wieczory.

Nic zresztą dziwnego - pięściarka spędza je ze swoją 80-letnią babcią przed telewizorem lub we własnym pokoju, słuchając chrześcijańskiego rocka. Imprezę na mieście zaliczyła ostatnio jako nastolatka, zanim około dziesięciu lat temu za sprawą matki Bridget odkryła Boga, a za sprawą ojca - ''powołania do boksu''. Odtąd nigdy nie wróciła do domu pijana, nie zapaliła papierosa, nie spóźniła się na zajęcia czy trening. Nigdy nie była w związku, na randkę do kina wyszła może dwa-trzy razy.

- Katie nie ma życia osobistego, ale cóż, nie można zapalić świecy z obu stron. Jeśli chcesz sięgnąć szczytu, musisz wiele poświęcić - mówi Peter Taylor córce, najmłodszej z czwórki dzieci jego i Bridget. - Katie kocha boks i póki jest zdrowa i szczęśliwa, tylko to mnie obchodzi.

- Bóg jest moim psychologiem, Biblia jest moim poradnikiem psychologicznym dla sportowców - opowiada złota medalistka. - Czuję, że boks to właśnie ten plan, jaki Bóg dla mnie wybrał. Myślę, że gdy robimy to, do czego zostaliśmy stworzeni, na twarzy Boga pojawia się wielki uśmiech.

Przypisywany królowi Dawidowi Psalm 18 ze znamiennym fragmentem:

Mocą mnie przepasujesz do bitwy,

sprawiasz, że przeciwnicy gną się

pode mną,

zmuszasz wrogów moich do ucieczki,

a wytracasz tych, co mnie nienawidzą.

Jak proch na wietrze ich rozrzucę,

zdepczę jak błoto uliczne

- znany jest w Irlandii jako ''psalm Katie''. Przyszła mistrzyni powiesiła go dziesięć lat temu w założonym przez ojca St Fergal's Boxing Club w Bray w hrabstwie Wicklow, gdzie codziennie ćwiczy. Fragment ''bitewny'' powtarza sobie przed każdym treningiem. Powtarza go nawet w drodze do pubu, który od najmłodszych lat odwiedza co kilka godzin.

Gwiazda w puszce

Tablica reklamowa papierosów Will's w przedsionku Harbour Bar w Bray jest niemal całkowicie wytarta. Nic dziwnego, portowy pub istnieje od 1871 roku, bywał w nim jeszcze młodziutki James Joyce. Jedyne, co widać na tablicy wyraźnie, to wypisany wielką czerwoną czcionką napis STAR. Katie Taylor mijała go kilka razy dziennie, odkąd nauczyła się chodzić.

Ani razu nie była tam jednak na koncercie występujących chętnie w tym przytulnym wnętrzu artystów, jak: Suzanne Vega, Bono, Mary Coughlin, Sinéad O'Connor, Def Leppard, Red Hot Chili Peppers, Hothouse Flowers czy Audio Fiction. Pięściarka zaglądała do Harbour Bar wyłącznie z przyczyn technicznych. Przerobiony z hangaru na łodzie St Fergal's Boxing Club aż do ubiegłego roku był zimną metalową puszką z odpadającymi kafelkami. Zanim lokalny sponsor zainwestował w renowację, nie było tam jakichkolwiek sanitariatów. Najbliższa toaleta znajdowała się właśnie w Harbour Bar na prawo od napisu STAR.

Taylor od małego trenowała w spartańskich warunkach. Wcześnie też wzięła sobie do serca słowo ''gwiazda''. Gdy jako 11-latka zaczęła odnosić pierwsze spektakularne sukcesy w piłce nożnej i futbolu gaelickim (irlandzki sport narodowy, połączenie koszykówki, piłki nożnej, rugby i siatkówki), na pytanie reportera RTÉ: ''Jakie są twoje marzenia?'', odpowiedziała śmiało: ''Złoty medal''.

Dziś przyznaje: - Zawsze byłam nastawiona na rywalizację. W każdym sporcie, jaki uprawiałam, musiałam być najlepsza. Inne dzieci chciały się po prostu dobrze bawić, mnie chodziło tylko o to, by wygrać każde starcie.

Partnerami sparingowymi Taylor byli głównie mężczyźni, m.in. Conor Ahern (mistrz Irlandii wagi muszej), który zwierzał się w 2003 roku ''New York Timesowi'': - Chciałem potraktować ją łagodnie, ale szybko zorientowałem się, że to po prostu niemożliwe. Zaraz po rozpoczęciu walki trafiła mnie i pomyślałem: halo, halo! Ta 15-latka uderza mocniej niż większość facetów, z którymi się boksowałem.

To właśnie wczesne wyniki Katie Taylor przekonały ostatecznie irlandzkich działaczy sportowych, by rozpocząć eksperyment ''kobiety na ring''. Nastoletnia bokserka nie miała prawa uczestniczyć w zawodach w kraju. Rodzina musiała z własnych funduszy opłacać dziewczyny gotowe zmierzyć się z Katie na ringu. Gdy jednak zaczęła wygrywać wszystkie mistrzostwa zagraniczne, Gary Keegan z Irish Sport Council opracował dla niej specjalny program indywidualny.

Mistrz świata Barry ''Cyklon'' McGuigan, który początkowo sprzeciwiał się tej inicjatywie, po wizycie w St Fergal's Boxing Club mówił w wywiadzie dla ''Daily Mirror'': - Moje wątpliwości prysły z pierwszymi uderzeniami. Jej umiejętności, siła, szybkość, technika i postawa były najwyższej klasy. Podwójny lewy sierpowy, potem prawą z góry - to było niezwykłe.

Bez Katie nie ma systemu

Katie Taylor stała się irlandzkim prototypem kobiety boksera. Testowano na niej kolejne programy treningowe, poddawano ją próbom.

31 października 2001 roku wystąpiła w pierwszym sankcjonowanym przez władze sportowe pojedynku kobiecym na Stadionie Narodowym w Dublinie. Odtąd zbierała dla sprawy kobiet w sporcie kolejne ''pierwsze razy'': stała się m.in. pierwszą kobietą, która zdobyła cztery kolejne tytuły mistrzyni świata i pięć razy z rzędu wygrała mistrzostwa Europy. Wygrała większość walk, jakie kiedykolwiek stoczyła, odnotowała rekord 46 kolejnych zwycięstw. Pięć razy po sparingach z kolegami miała złamany nos.

Katie Taylor stała się głównym trybikiem wielkiej machiny promocji kobiet w boksie. Wiele zawodniczek oskarżało ją nawet o specjalne przywileje.

Rosjanka Sofia Oczigawa, która przegrała z Irlandką walkę o złoty medal, powtarzała jeszcze na długo przed igrzyskami: - Gdy walczysz z Taylor, jesteś już na wejściu dziesięć punktów do tyłu. A potem nie walczysz na ringu z jednym człowiekiem, ale z całym zespołem sędziowskim. Walka z Taylor nie należy do łatwych, ale jeszcze trudniej pokonać system, który za nią stoi.

Taylor tymczasem cały czas trenowała. Cały czas pisała też listy wyznania do swojej idolki Deirdre Gogarty, urodzonej w Irlandii w 1969 roku pięściarki, która wyemigrowała ''za ringiem'' i zrobiła międzynarodową karierę. Występowała w Wielkiej Brytanii i w Stanach, a popularność zdobyła m.in. dzięki sześciorundowemu pojedynkowi, który stoczyła z Christie Martin dla telewizji Showtime.

W jednym z listów Katie snuła wizję: ''Rozumiem, dlaczego musiałaś stąd wyjechać, by pozwolili Ci walczyć. Ale może pewnego dnia w Irlandii coś się zmieni, a może nawet kiedyś będziemy mogły startować w igrzyskach olimpijskich''.

Wydawało się, że życzenie Taylor spełni się już w 2008 roku. W ostatniej chwili decyzję jednak uchylono. Rozczarowana Katie komentowała walki bokserskie ze studia olimpijskiego telewizji RTÉ w Dublinie.

Dopiero w 2009 roku Międzynarodowy Komitet Olimpijski zadecydował o dopuszczeniu kobiecego boksu do tabeli olimpiady w Londynie w 2012. Ten ruch był kolejnym na drodze do stopniowej rewizji programu igrzysk, w ramach których mężczyźni mogli startować w 164 dyscyplinach, a kobiety tylko w 124.

Nadzieja wielka i nadzieja mała

Igrzyska zaczęły się dla Katie Taylor brawurowo. Na ceremonii otwarcia niosła trójkolorową flagę Republiki Irlandii. Pierwszą walkę stoczyła z wspieraną przez widzów w Londynie Brytyjką Natashą Jonas. Następnego dnia brytyjski ''Guardian'' przyznał: ''Katie jest prawdopodobnie najlepszą bokserką, jaka kiedykolwiek żyła i żyć będzie''. Starsza siostra Sarah cały czas przesyłała Katie zdjęcia swojej dwumiesięcznej córeczki Madeleine Hope (hope - ang. nadzieja).

''Teraz mamy dwie nadzieje'' - pisała.

9 sierpnia 2012 roku przed meczem o złoto ostatnie chwile spędzała z mamą Bridget, Peterem i trenerem technicznym Gruzinem Zaurem Antią. Bridget, która w latach 80. też zmagała się z dyskryminacją, występując jako pierwsza kobieta sędzia meczów bokserskich, zaczęła rozczesywać długie włosy Katie.

''Po 150 wspólnych lotach i czterech mistrzostwach świata nie potrzebujemy już słów, nasze przygotowania są zawsze takie same - pisze Katie Taylor w wydanej właśnie autobiografii. - Mama chwyciła szczotkę, zmoczyła mi włosy jak zawsze i zaczęła je wiązać w warkocz. Stałam tyłem do niej, gdy zaczęła się głośno za mnie modlić. Czułam w jej głosie wzruszenie, a jednak trzymała emocje na wodzy, wiedziała, że to najważniejsza część naszego rytuału. Powtarzała fragmenty Psalmu 18. Przypominała, że to Bóg przygotował mój umysł do walki, że to On jest moją tarczą i zwycięstwem''.

Katie Taylor zdobyła olimpijski medal, wróciła do Irlandii witana jak bohaterka narodowa. Klub Arsenal Ladies natychmiast zgłosił się do niej z ofertą (Katie przez wiele lat grała w reprezentacji Irlandii w piłce nożnej). Została sportowcem roku gazety ''The Irish Times'' i po raz trzeci otrzymała tytuł World Boxer of the Year. W tradycyjnej gwiazdkowej pantomimie The Gaiety Theatre (najważniejsze coroczne wydarzenie familijne) stała się centralną postacią bajki o Kopciuszku.

Pierwszy oficjalny występ od czasów igrzysk zaplanowano na 24 lutego w Bord Gáis Energy Theatre w Dublinie. Wiele kościołów i barów w Bray i Dublinie jest już gotowych na powrót mistrzyni - zawieszone przed olimpiadą napisy: ''Katie, modlimy się za ciebie'', powiewają w oknach do dziś.

Korzystałam z książek ''Katie Taylor. Journey to Olympic Gold'' Jasona O'Toole'a i ''My Olympic Dream'' Katie Taylor

Benedykt XVI ostatni raz w oknie papieskim: "Pan wzywa mnie, bym wszedł na górę"


dżek, PAP, Reuters
 
24.02.2013 , aktualizacja: 24.02.2013 15:56
A A A Drukuj
Plac Świętego Piotra

Plac Świętego Piotra (Fot. MAX ROSSI Reuters)

Ponad 100 tysięcy osób zgromadziło się w południe na Placu świętego Piotra na ostatnim spotkaniu z Benedyktem XVI na modlitwie Anioł Pański przed jego abdykacją. Papieża żegnali muzyką i okrzykami wierni z wielu krajów.
Benedykt XVI zapewnił, że ustąpienie z urzędu nie oznacza porzucenia Kościoła. W rozważaniach poprzedzających modlitwę powiedział: - Pan wzywa mnie, bym wszedł na górę i poświęcić się jeszcze bardziej modlitwie i rozmyślaniom. Ale to nie oznacza porzucenia Kościoła, a jeśli Bóg mnie o to prosi, to dlatego, żebym mógł dalej mu służyć z tym samym oddaniem i tą samą miłością, z jaką czyniłem to dotąd, ale w sposób bardziej dostosowany do mojego wieku i moich sił - mówił Benedykt XVI.

- Ewangelia dzisiejsza prowadzi nas na Górę Tabor, gdzie Chrystus odsłonił wobec uczniów blask swego bóstwa i upewnił, że przez cierpienie i krzyż możemy dojść do chwały zmartwychwstania. Umiejmy dostrzec jego obecność, chwałę i bóstwo w życiu Kościoła, w kontemplacji i w codziennych zdarzeniach. Z serca wam błogosławię - powiedział papież. Zwracając się do wiwatujących wiernych papież podkreślił: - Dziękuję za waszą serdeczność.

Papież dziękuje Polakom

Papież tradycyjnie zwrócił się do Polaków. - Dziękuję wam za pamięć i dowody bliskości, które otrzymuję od was w tych dniach, a szczególnie za modlitwy - mówił Benedykt XVI. Ojciec Świętyzachęcał, abyśmy dostrzegali obecność Chrystusa, Jego chwałę i bóstwo w życiu Kościoła, w kontemplacji i w codziennych zdarzeniach. Benedykt XVI po raz ostatni jako papież przewodniczył niedzielnej modlitwie południowej.

Na zakończenie papież powiedział: - Dziękuję, w modlitwie jesteśmy zawsze sobie bliscy. Po tych słowach ze szczelnie wypełnionego Placu świętego Piotra podniósł się donośny okrzyk: "Viva il Papa".

Papież zwrócił się też na Twitterze do wiernych: "W tych doniosłych dniach proszę was o modlitwę za mnie i za Kościół, wierząc jakzawsze w boską Opatrzność". W środę, w przeddzień abdykacji odbędzie się ostatnia audiencja generalna Benedykta XVI.

"Dziękujemy"

Od wczesnych godzin rannych na Placu Świętego Piotra zaczęły się gromadzić tysiące pielgrzymów i turystów w oczekiwaniu na ostatnią modlitwę Anioł Pański z Benedyktem XVI jako papieżem. Po bokach placu ustawiono cztery gigantyczne telebimy. Było wiele transparentów z podziękowaniami i wyrazami przywiązania do papieża Ratzingera. - Zrozumieliśmy Ciebie i będziemy Cię nadal kochać. Dziękujemy! Twoja młodzież! - napisała na swoim transparencie grupa młodych Włochów.

Papież Benedykt XVI ogłosił niespodziewanie, że abdykuje. Wkrótce odbędzie się konklawe, podczas którego zostanie wybrana nowa głowa Kościoła.