piątek, 15 stycznia 2010

10 kompleksów, z którymi boryka się mężczyzna

Cezary Michalski w męskiej analizie

Cezary Michalski: 10 kompleksów, z którymi boryka się mężczyzna

Lęk przed konkurowaniem o atrakcyjną kobietę ma u chłopców swoje rozwinięcie w lęku przed konkurencją w ogóle, a zatem w lęku przed konkurencją zawodową, wolnorynkową itp. Tak pogłębiony i rozbudowany kompleks brzydkiej albo niewiernej partnerki stać się może przyczyną niebezpiecznych antyliberalnych frustracji.

Kompleksy zwykle nabywamy w dzieciństwie, a tylko niektórzy z nas potrafią się ich pozbyć w życiu dorosłym. Dzieciństwem dorosłych dzisiaj polskich mężczyzn, czterdziesto-, pięćdziesięciolatków były bez wątpienia lata 80.

Dlaczego dzieciństwem, zapytają młodsi czytelnicy (bo starsi doskonale wiedzą), przecież dzisiejsi czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie mieli wówczas co najmniej dwadzieścia lat, a niektórzy nawet pod trzydziestkę? Otóż dlatego, że lata 80. zatrzymały nas wszystkich w procesie dojrzewania skutecznie i na całe dziesięć lat.

Na całą dekadę staliśmy się dziećmi, ze wszystkimi zaletami i wadami wieku dziecięcego. Mogliśmy np. bawić się w wojnę dziesięć lat dłużej, ale byliśmy też przez tak długi okres pozbawieni paru dorosłych przyjemności: władzy, wyrafinowanej konsumpcji, szybkich samochodów (zazwyczaj samochodów w ogóle). Także jak to dzieci mogliśmy zostać surowo skarceni, jeśli próbowaliśmy się stawiać. Tym, którzy nie wierzą, polecam piosenkę Kaczmarskiego "Przedszkole". Ona wyjaśnia tę kwestię bardziej wyczerpująco niż ja.

Dziesięć lat przymusowego dzieciństwa to wystarczająco długo, aby nabawić się kompleksów na całe życie.

Przewodnikiem po tej epoce, która do dzisiaj ma w psychice dorosłych polskich mężczyzn swoje następstwa, kimś, kto daje gwarancję

obiektywności - bo mnie mogliby państwo nie uwierzyć, uznać za dziwaka - postanowiłem uczynić Marka Koterskiego. Jego film "Życie wewnętrzne" z 1986 r. mówi o życiu polskich mężczyzn w latach 80. więcej niż "Raport z oblężonego miasta" Zbigniewa Herberta. O wiele więcej.

1. Kompleks mieszkania w bloku
Michasia Miauczyńskiego, bohatera "Życia wewnętrznego", kompleks mieszkania w bloku dotykał na co dzień. Był on bowiem lokatorem łódzkiego "Manhattanu". Ale w blokach mieszkaliśmy wtedy w zasadzie wszyscy i wszyscy mieliśmy z tego powodu kompleks, rozmaicie po roku 1989 leczony. Przez jednych kupnem domu pod miastem na kredyt spłacany przez trzydzieści lat. Przez innych sublimowany, na przykład w literaturze.

Bo "małe ojczyzny" Huellego czy Chwina, Gdańsk zasypany przez poniemieckie pamiątki, Lublin ze śladami po żydowskim getcie, Wrocław jak drugi Lwów pachnący egzotycznym Wschodem - to wszystko są bzdury, wynalazki polskich mężczyzn leczących się z kompleksu blokowisk. Naszą jedyną prawdziwą wielką ojczyzną od Bałtyku do Tatr była wielka płyta. Winda się zacina, poza tym jest obsikana. Co najmniej przez psy, a z ogromnym prawdopodobieństwem także przez sąsiadów.

Ściany twojego mieszkania są z nadprzewodnika, z jedynego w swoim rodzaju, odkrytego przez przemysł budowlany realnego socjalizmu materiału przewodzącego dźwięki, a nawet je wzmacniającego. Dzięki temu odkryciu każda kłótnia sąsiadów staje się twoim udziałem. A zaśniesz tylko wówczas, kiedy nikt w bloku nie urządza imprezy. Oczywiście pamięć o tym pogarsza też twoje samopoczucie, kiedy to ty imprezujesz wbrew protestom sąsiadów.

2. Kompleks "prawdziwego mężczyzny z zagranicy"
To kompleks Amerykanina, Szweda, "oliwkowego", którzy byli nadludźmi na poziomie akademika, bloku czy nawet dzielnicy. Bo mieli dolary, paszport, lepszą cerę. Czasami byli także lepiej zbudowani. Mieli też obywatelstwo wolnego świata, które można było nabyć w drodze

zamążpójścia. Ta akurat droga była dla polskich mężczyzn zamknięta. Związki partnerskie nie były znane władzom Peerelu i pod takim pretekstem nie dostałoby się paszportu, co najwyżej wyrok. Często kompleks "prawdziwego mężczyzny z zagranicy" polscy młodzi mężczyźni wyrażali przez fizyczną agresję wobec zagraniczniaków, niesłusznie myloną z rasizmem albo ksenofobią.

3. Kompleks bycia "nieseksy"
Z poprzedniego kompleksu wyrasta kompleks bardziej ogólny i głębszy. Że nie jest się obdarzonym nadmiernym seksapilem, przeciwnie, jest się wątłej budowy i ziemistej cery. Może ten kompleks dałoby się załatwić. Piciem soku z marchwi, kwarcówką czy wyciskaniem sztang.

Ale hantle i kwarcówki były w tamtych czasach "raczej dla gejów", których zresztą "gejami" jeszcze nie nazywano. No bo czy Zbigniew Herbert wyciskał? A Jacek Kaczmarski czy był opalony? Umięśnieni i zdrowi byli tylko mężczyźni z Zachodu - co odsyła nas niestety do kompleksu nr 2. Oni nawet w przeciwieństwie do nas bywali uzbrojeni. Umięśnieni i uzbrojeni byli Rambo i porucznik Cobretti - obaj zresztą grani przez tego samego Sylvestra Stallone’a, którego my, młodzi polscy mężczyźni po dwudziestce, naprawdę w niczym wówczas nie przypominaliśmy. Nawet jeśli był naszym idolem.

4. Kompleks brzydkiej albo niewiernej partnerki
Kompleks nr 4 bierze się z lęku, że moja partnerka będzie albo bezpieczna i brzydka, albo atrakcyjna, a wtedy ktoś mi ją bez wątpienia zabierze (patrz kompleks nr 2). Michaś Miauczyński ma żonę, która jest znerwicowana i nieatrakcyjna, ale zapewnia mu poczucie bezpieczeństwa

, bo po prostu nie może swojego nieatrakcyjnego partnera opuścić.

Nikt inny jej nie będzie chciał. Miauczyński też w gruncie rzeczy jej nie chce, ma w dodatku sąsiadkę, bardzo seksowną, o której wciąż marzy. Ale wie, że ona nigdy by go nie zechciała, a jeśliby nawet jakimś cudem, to przy pierwszej lepszej okazji zostawiłaby go dla innego.

Lęk przed konkurowaniem o atrakcyjną kobietę miał czasami także swoje rozwinięcie w lęku przed konkurencją w ogóle, a zatem w lęku przed konkurencją zawodową, wolnorynkową itp. Tak pogłębiony i rozbudowany kompleks brzydkiej albo niewiernej partnerki stać się może przyczyną niebezpiecznych antyliberalnych frustracji.

5. Kompleks braku samochodu
Nabywało się go z oczywistych powodów. Na kupno w latach 80. samochodu mieli jakieś minimalne szanse co najwyżej nasi rodzice, o ile oczywiście dziesięć lat wcześniej, w epoce gierkowskiego skoku ustawili się w specjalnej kolejce po małego lub dużego Fiata. Niektórzy z nich w połowie lat 80. dochodzili już do okienka i odbierali kluczyki do swojego marzenia. Ale przejechanie się pożyczonym samochodem ojca, kiedy ma się, powiedzmy, dwadzieścia pięć lat, to żadna skuteczna terapia. Zaledwie plasterek na krwawiącą ranę, łagodzenie bólu.

6. Kompleks wzmacniacza
Inny kompleks związany z luksusową konsumpcją to oczywiście kompleks wynikający z nieposiadania dobrego sprzętu nagrywająco-odtwarzająco-nagłaśniającego. Co zabawne, kompleks ten dopadał nawet ówczesnych kontestatorów, hipisów i punków wystrzegających się burżuazyjnych konsumpcyjnych pokus jak ognia.

Pamiętam jak kompleks wzmacniacza dopadł w okolicach 1983 r., w czasie dla luksusowej konsumpcji chyba najtrudniejszym, punków z Torunia, którzy wcześniej pogardzali nawet lepszymi papierosami i alkoholami - z przyczyn ideologicznych. Jednak w pewnym momencie zaczęli nagle wszyscy dyskutować o "poziomach przenoszenia" i "częstotliwościach".

Jakby Sex Pistolsów rzeczywiście nie dało się słuchać na rzężącym przenośnym Thompsonie. Jednemu z naszych punków, właściwie liderowi miejscowej subkultury, jego tata, właściciel prywatnego zakładu zegarmistrzowskiego, kupił pierwszego w okolicy Radmora. A potem już jakoś poszło. I po paru latach słuchanie The Cure na wypasionym zestawie Sony’ego nie należało do doznań tak kompletnie w moim mieście niespotykanych. Wystarczyło, żeby któryś z rodziców wyjeżdżał na kontrakty do Libii lub Iraku. Pomagając tamtejszym tubylcom budować broń atomową albo przynajmniej ich lecząc.

7. Kompleks Peweksu
Pierwszy raz w życiu upiłem się do nieprzytomności whisky kupioną w Peweksie za bony. Bony miała koleżanka, której ojciec pracował jako lekarz w Iraku. Pierwszy raz w życiu paliłem camele kupione w Peweksie za bony. Mógłbym tak wymieniać długo. Może dlatego potem Peweksem wydawała mi się nawet "Literatura na Świecie". Mogłem tam pierwszy raz w życiu przeczytać obszerne fragmenty luksusowych zachodnich książek, do których w całości nie miałem mieć dostępu jeszcze przez co najmniej dziesięć lat.

8. Kompleks polskiej klęski
Teraz przechodzimy do prawdziwego hard core’u. Do kompleksów najbardziej niematerialnych, zbiorowych, niezdrowych i trudnych do wyleczenia. Koterski w swoim filmie wspomina o nich aluzjami, półgębkiem. Wiadomo, cenzura. Otóż przygniatającym kompleksem jest dla polskiego mężczyzny kompleks polskiej klęski, a także konieczność tej klęski nieustannego rozpamiętywania.

Pamiętam opowieść pewnego dziennikarza z "Tygodnika Powszechnego", który w drugiej połowie lat 80. został wysłany jako korespondent, aby opisać Polakom przebieg papieskiej pielgrzymki po Europie Zachodniej.

Jego koledzy, zachodni dziennikarze, pisali swoje korespondencje na żywo, na laptopach, a potem przesyłali je przez jakieś satelitarne łącza do swoich redakcji, podczas gdy on spokojnie zapisywał swoje spostrzeżenia w notesiku. Po czym spędził dzień w pociągu do Warszawy, drugi dzień w pociągu z Warszawy do Krakowa. Wreszcie dotarł do redakcji i na redakcyjnej maszynie napisał reportaż. Pisanie trwało długo, bo zamiast pozwolić mu pracować, koledzy wciągnęli go do roznamiętniającej całą redakcję dyskusji: czy powstanie listopadowe miało szanse? Oczywiście, powstanie listopadowe nie miało żadnej szansy. Także kompleksu polskiej klęski nie można było się pozbyć, pozostając w Polsce. Stąd też u wielu polskich mężczyzn pojawił się kolejny kompleks - kompleks emigracji.

9. Kompleks emigracji
Ten kompleks jest odpowiedzią na kompleks polskiej klęski. Może nieco uproszczoną, na skróty, ale w latach 80. jedyną masowo dostępną. Kto nie wyemigrował, ten nie żyje. Jest nieudacznikiem i w kraju przegranych spędzi całe życie. Przez całe życie będzie słuchał przemówień Jaruzelskiego, oglądał "Dziennik Telewizyjny", ewentualnie chodził na msze za ojczyznę i kolportował bibułę. Ten styl życia atrakcyjny przez pierwsze miesiące stanu wojennego, rok czy dwa później stawał się koszmarem jako perspektywa spędzenia tak całego życia. Emigracja była naturalnym wyjściem z sytuacji bezwyjściowej.

Ten kompleks dopadał nawet najbardziej uduchowionych. Pamiętam kolegę z krakowskiej polonistyki (specjalizacja filmoznawstwo), którego bardzo długo na emigrację wcale nie ciągnęło. Kolportował bibułę, pojawiał się na wszystkich krakowskich manifestacjach, a na ludzi stojących w kolejkach po paszport popatrywał z niejaką wyższością. Wyglądało na to, że on rzeczywiście nie pojawił się na tym padole po to, by korzystać z życia, ale jedynie, "aby dać świadectwo".

I tak by spędził całe lata 80., gdyby nie pewien przypadek. Otóż jako wybijający się w nauce student filmoznawstwa kolega ów dostał pewnego razu zaproszenie na międzynarodową sesję naukową w Mediolanie. Uniwersytet Jagielloński, instytucja wpływowa nawet w PRL, pomógł mu w załatwieniu paszportu i wizy, wówczas dóbr nader rzadkich. Po powrocie ze swojej zaledwie trzydniowej wycieczki nasz kolega zmienił się nie do poznania. Podczas wieczornych imprez w podzielonej na pokoje do wynajęcia piwnicy jednej z podkrakowskich willi zamiast nowego wydania "1984" Orwella z przejmującymi ilustracjami Lebensteina czy innych bezdebitowych rarytasów zaczął nam pokazywać zdjęcia, które zrobił na dachu mediolańskiej katedry.

Nam te zdjęcia niewiele mówiły. Kadry były dość przypadkowe, tu gotycki maszkaron, tam zaułek muru, no i mocno nieostra panorama miasta gdzieś w dole. Jednak nasz kolega był jak w gorączce. Pokazywał palcem na te widoczki i powtarzał głosem człowieka, którego właśnie dopadł heroinowy głód: "Nie macie pojęcia, jak tam jest, nie macie pojęcia...".

Kilka miesięcy później pod pretekstem jakiejś kolejnej sesji naukowej znów załatwił sobie paszport i wyjechał na stałe. Chcąc trafić do Europy Zachodniej, Stanów czy Kanady, utknął na kilka lat w Grecji w oczekiwaniu na wizę emigracyjną. Każdego lata pracował przy zbieraniu mandarynek, a ponieważ mandarynki stanowiły także jego całą dietę, dostał wrzodów żołądka, na które wysyłaliśmy mu załatwione w Polsce lekarstwa.

Jako osoba oczekująca na wizę nie miał ubezpieczenia zdrowotnego. W końcu ten polonista z filmoznawczą specjalizacją dotarł do Nowej Anglii, gdzie przekwalifikował się na programistę komputerowego. Jego nowy zawód pozwolił mu w latach 90. przyjechać parę razy do Polski. Wyłącznie w sprawach zawodowych.

10. Kompleks pięknej śmierci (i jego podszewka, czyli kompleks brzydkiego przeżycia)
O ile kompleks polskiej klęski i będący jego konsekwencją kompleks emigracji były jeszcze jakimś kompromisem zawieranym przez polskiego mężczyznę z naturalnym i zdrowym popędem życia, to kompleks pięknej śmierci nie pozostawiał żadnego miejsca na taki kompromis.

Wielu z nas miało kompleks z tego powodu, że nie zginęliśmy w żadnym powstaniu ani nawet w nim nie walczyliśmy. Może najbliżej realizacji tego marzenia byliśmy wiosną 1981 r., kiedy z jednej strony robotnicy grzali się do strajku generalnego, a z drugiej, podobno, grzały się czołgi - rosyjskie i te z LWP.

Kompleks pięknej śmierci zupełnie świadomie podsycał w nas Zbigniew Herbert, przypominając na każdym kroku, że "ocaleli niegodni" ("Do Apollina"), a "poza tym jak zwykle handel i kopulacja" ("Pan Cogito o postawie wyprostowanej"). Z kompleksu pięknej śmierci próbował nas z kolei leczyć Czesław Miłosz, twierdząc polemicznie w stosunku do Herberta, że "jesteśmy lepsi od tych, co zginęli" ("Dziecię Europy"), choć i on niestety, żeby nie wyjść na jakiegoś kolabo, zaprawiał tę pożyteczną refleksję jadem ironii.

Wzorcami dla kompleksu pięknej śmierci byli oczywiście Baczyński, Gajcy, Trzebiński, a z przykładów świeższych - czołowi liderzy opozycji demokratycznej. Ci ostatni w zasadzie pozostawali przy życiu, co znacznie umniejszało ich piękno w naszych oczach, jednak ich codzienne męczeństwo, o którym dowiadywaliśmy się z Radia Wolna Europa, czyniło z nich przynajmniej postaci graniczne, które wypadało choćby tolerować.

Kompleks pięknej śmierci albo przynajmniej pięknego męczeństwa w wielu z nas pozostał do dzisiaj. Jest trudny do zaspokojenia, bo życie codzienne w społeczeństwie cywilnym nie dostarcza zbyt wielu, a właściwie żadnych okazji do bohaterskiej śmierci lub wyrafinowanego męczeństwa. Dlatego też pojawiła się specyficzna forma zaspokajania tego rodzaju potrzeb przez ogólnodostępne, nawet w społeczeństwach budujących liberalizm, substytuty męczeństwa.

Niektórzy inteligenci o raczej postępowych poglądach doznają męczeństwa z rąk ojca Rydzyka. Niektórych najbardziej upolitycznionych katolików zaspokaja z kolei codzienne męczeństwo z rąk Donalda Tuska. Neokonserwatyści zadowalają się męczeństwem ze strony marksistów, feministek i relatywistów. Dla jednych męczeństwem jest utrata własnego talk-show w telewizji lub choćby groźba utraty, dla innych - upadek gazety, w której mogliby czytać teksty ludzi myślących tak samo jak oni. Ale męczeństwo przeżywane symbolicznie, w mediach czy podczas zażartej dyskusji na urodzinowej imprezie, to oczywiście nie jest prawdziwe bohaterstwo i prawdziwego kompleksu pięknej śmierci (i brzydkiego przeżycia) nigdy nie usunie.

Zanim będę wyleczony
Zygmunt Freud rozpoczynał leczenie nerwic, tłumacząc swoim pacjentom, że to, co ich spotyka, nie jest niczym nadzwyczajnym. Że jest to cierpienie powszechne, niejako banalne. Słysząc to, jego pacjenci dostawali szału. Był to ich pierwszy mechanizm obronny, bo bardzo często choroba jest jedynym naszym skarbem, którego tak naprawdę wcale nie chcemy się pozbyć.

A jednak polski mężczyzna swoją kurację musi kiedyś zacząć. Choćby od stwierdzenia, że jego kompleksy to w gruncie rzeczy nic nadzwyczajnego. Ot, zwykłe problemy mężczyzn z peryferii cywilizowanego, bogatego świata. Głośny francuski pisarz Michel Houellebecq opisuje je wszystkie w swojej skandalizującej powieści "Platforma" na przykładzie tajskich mężczyzn, którzy nieleczeni od wieków stali się w końcu dla swoich partnerek, tajskich kobiet, tak bardzo nieznośni, że owe spragnione normalności kobiety łowią zagranicznych turystów i wychodzą za mąż, aby nie być już zabawką w rękach nieudanych facetów.

Nawet kompleks pięknej śmierci (i brzydkiego przeżycia) nie jest w dzisiejszym świecie niczym wyjątkowym, choć są oczywiście kraje i całe cywilizacje, gdzie nauczono się ów kompleks leczyć nie przez wspólne czytanie bezdebitowej poezji, ale z użyciem karabinów czy bomb przymocowanych do ciała. Kuracja skuteczniejsza, choć bardziej ryzykowna dla osób trzecich, które wcale nie muszą się leczyć, bo są całkiem zdrowe.

Z kompleksów polskiego mężczyznę wyleczyć może religia (choć osobiście uważam takie jej zastosowanie za nieco bluźniercze) czy ideologia (chociaż za ten typ kuracji płaci się nadmiernym zdyscyplinowaniem, a co za tym idzie - pewnym uproszczeniem własnego umysłu).

Ale najpewniej wyleczy nas z tych wszystkich kompleksów powrót do normalnego życia ("i w nowy życia strumień wstąp", Zbigniew Herbert, "Prolog"). Z kompleksu peryferii wyleczy tylko znalezienie się w centrum, dostanie do ręki tych samych zabawek, którymi od lat zupełnie swobodnie bawią się nasi rówieśnicy z Londynu, Paryża czy Bonn. Bo przecież my też na nie zasłużyliśmy.

Jesteśmy już na tej drodze

całkiem zaawansowani. Jeszcze jeden wysiłek, polscy mężczyźni! A wtedy całą naszą przeszłość, lata 80., kiedy nabawiliśmy się dziesięciu naszych kompleksów, będziemy mogli z pełną satysfakcją oddać pod opiekę Instytutu Pamięci Narodowej. Ja sam zrobię to chętnie, bo do moich kompleksów nie czuję żadnego przywiązania.






10 kompleksów polskiej kobiety

10 największych kompleksów polskiej kobiety

Jest zbyt gruba i źle ubrana w porównaniu z koleżankami na Zachodzie. W życiu erotycznym ma zaś wybór: albo być nudną kuchtą, albo dziwką. Nawet jeśli robi karierę, ma przyjaciół, dzieci, a nie ma faceta, jasne jest, że coś z nią nie tak. I to nie koniec. Oto 10 największych kompleksów polskiej kobiety.



1. Polska kobieta jest głupsza od polskiego mężczyzny

Jej obowiązkiem jest wyrzekać się dla niego swojej kariery i pasji, ponieważ są one mniej ważne niż jego pasje. Jest też zbyt gruba i źle ubrana w porównaniu z koleżankami na Zachodzie. W życiu erotycznym ma zaś wybór: albo być nudną kuchtą, albo dziwką.

Gdyby to powiedzieć cudzoziemcowi mieszkającemu w Polsce, postukałby się w czoło, ponieważ dla niego jest jasne, że polskie kobiety nie są mniej odpowiedzialne i przedsiębiorcze w pracy od polskich mężczyzn, że w porównaniu z Brytyjkami czy Niemkami nic im nie brakuje pod względem wyglądu (wręcz przeciwnie) i że w życiu erotycznym nie są ani przesadnie odważne jak Skandynawki czy nowojorczanki, ani tak powściągliwe, jak różne święte dziewice z południowych krajów.

A jednak polska kobieta nie uwierzyłaby w jego zapewnienia, ponieważ ona wie dobrze, że jest źle. I to jest jej pierwszy kompleks: konieczność porównywania się z innymi. Czyli typowa obsesja społeczeństw na dorobku – wystarczy sobie przypomnieć słynną scenę z „Ziemi obiecanej”, gdzie w operze publiczność, zamiast oglądać przedstawienie, lustruje się nawzajem lornetkami. Tak samo jak oni, jesteśmy społeczeństwem w stanie przejściowym: z zacofania do nowoczesności, z biedy do bogactwa. A kobieta jest stworzeniem przejściowym par excellence, ponieważ nie jest mężczyzną. I z tego „oberkompleksu” bycia wiecznie w stanie przejściowym biorą się jej wszystkie pomniejsze kompleksy.

2. Polska kobieta musi być dopełniona mężczyzną

Nawet jeśli robi karierę, ma przyjaciół, dzieci, ale nie ma mężczyzny, jasne jest, że coś z nią nie tak. Kobieta, która pokaże się sama na przyjęciu, od razu czuje się gorsza. Nawet jeśli wygląda lepiej od wszystkich zebranych tam kobiet i jeśli ślinią się na jej widok ich wszyscy mężowie – nie ma siły, i tak czuje się gorsza. A jeśli nawet wyprodukuje w sobie poczucie wyższości, to jest ono niczym więcej jak drugą stroną tego samego medalu. Wszystko to oczywiście pozostałość dawnego porządku społecznego, w którym to mężczyzna wybierał kobietę, a ona ewentualnie w końcu ulegała, oraz czasów, w których kobieta nie mogła sobie poradzić w świecie sama. W dzisiejszych czasach kobieta może się utrzymać bez pomocy faceta, wynająć niańkę i wychować dziecko. Mężczyzna nie jest jej już tak koniecznie potrzebny – nie licząc, rzecz jasna, potrzeb emocjonalnych i seksualnych.


A jednak ciągle jest oceniana przez pryzmat tego atawistycznego imperatywu przynależenia do mężczyzny i jedynie bardzo silne osobowości – feministki, artystki czy inne femme fatale – potrafią sobie stworzyć niszę, w której będą doceniane mimo braku faceta. Kompleks samotności ma zresztą i głębsze korzenie: jako społeczeństwo wychodzimy z kolektywizmu, z czasów, gdzie każdy już od 18. roku życia zakładał rodzinę, nie wkładając w to wielkiego wysiłku. Samotność wówczas zdarzała się jedynie kalekom, wariatom i pannom bez posagu i była symbolem porażki. Tymczasem dzisiejszy świat stawia przed człowiekiem obu płci nowe wymagania. Każe mu robić karierę, pielęgnować różne pasje, docierać do głębin własnego indywidualizmu – a sukces na tych polach często jest trudny do pogodzenia z sukcesem w partnerskim związku. A jednak, mimo tych nowych wymagań, ciągle, siłą inercji, w znacznym stopniu ocenia się człowieka według starych kryteriów.

Ten medal ma jednak także drugą stronę. Kobieta, która realizuje się w rodzinie, przez co siłą rzeczy rezygnuje, powiedzmy, z realizowania się poprzez naukę piątego języka obcego, uprawianie sportów ekstremalnych oraz kupowanie co tydzień nowej torebki, ma kompleksy, kiedy wpadnie do niej na kawę pięknie ubrana koleżanka, prosto od manikiurzystki i z opalenizną przywiezioną właśnie z Brazylii. I to jest kolejny kompleks.

3. Polka musi być uniwersalna

Obok cudownej rodziny mieć też cudowną karierę, ładne ubrania i pasje. Jakie to łatwe. Dodajmy do tego bujne życie uczuciowe i erotyczne, przy jednoczesnym przykazaniu pozostania świętą dziewicą.

4. Polce trudno sprostać zaleceniom babć, że ma być niezdobytą twierdzą a la sienkiewiczowska Oleńka

Dawne zakazy seksualne miały uzasadnienie: kobieta w XVIII wieku nie mogła się ustrzec przed zajściem w ciążę inaczej niż przez abstynencję seksualną. Dzisiaj dzięki antykoncepcji może całkowicie te sprawy kontrolować. Ta zmiana fizyczna przyszła jednak dużo szybciej niż realna, głęboka zmiana obyczajowa i dzisiejsza kobieta stosująca wszystkie zabezpieczenia gotowa jest się oskarżać i wstydzić, jeśli miewa kochanków. Do klasyki gatunku w relacjach męsko-damskich należy taka oto historia: poznali się na imprezie, przespali i on więcej do niej nie zadzwonił, a ona jak głupia czekała. Kiedy potem na siebie wpadli na ulicy, on udawał, że jej nie widzi, a ona się wstydziła, czuła się brudna i winna. Wszystkie wiemy, że to męska niedojrzałość, że prawdziwy facet by się tak nie zachował – a jednak dajemy im na to przyzwolenie i obwiniamy siebie, że byłyśmy głupie i słabe.

Z drugiej strony piosenki i filmy zachęcają nas bez przerwy do przeżywania namiętności i rozkoszy, bo należy to do indywidualistycznego pakietu współczesnego świata (swoją drogą, co to za indywidualizm, gdzie każdy musi przeżywać to samo). Modelki w połowie reklam perfum i samochodów mają rozchylone usta i zamglone oczy, jakby właśnie przeżywały jakiś szalony (i luksusowy) orgazm. Kobieta, która, jak to się kiedyś mówiło, dobrze się prowadzi, miewa więc kompleks numer pięć.

5. Polska kobieta czuje się jak kuchta...

...gdy na kawie z przyjaciółkami nie może się pochwalić żadną barwną historią.

6. Uroda

Oczywiście, każdy cudzoziemiec, który przyjeżdża do Polski, natychmiast zauważa niewiarygodną wręcz dysharmonię pomiędzy kobietami a mężczyznami. Wystarczy wejść do dowolnej restauracji w Warszawie, żeby zobaczyć piękną, zgrabną, świetnie ubraną kobietę u boku człowieka gruszki, z łupieżem i w butach z rozdwajającymi się podeszwami. W dodatku kiedy przyjdą do domu, on zerknie na nią i rzuci: chyba przytyłaś, robi ci się cellulitis.

Spośród zmór kobiety związanych z wyglądem numerem jeden jest właśnie tusza. Nie mam chyba znajomej, która by się na jakimś etapie życia nie odchudzała, nie przeliczała ciastek na minuty na bieżni etc. Polki nie są, jak Amerykanki, uczone tolerancji dla swojego i cudzego ciała. Standardy są bardzo wysokie. Dawniej ta mania urody była o tyle zrozumiała (choć nie mniej niesprawiedliwa), że społeczeństwo starało się redukować kobietę do roli obiektu seksualnego. Paradoksalnie jednak dzisiaj, w świecie niby to zmierzającym ku równouprawnieniu, ten kobiecy kompleks wcale nie został wyeliminowany – przeciwnie, zdaje się, że kobieta nigdy nie była tak szantażowana na polu urody, jak jest obecnie przez filmy i reklamy pokazujące wyłącznie podretuszowane komputerowo gołe 16-latki. Co ciekawe, Polka nie ma kompleksu, jak niektóre kobiety na przykład w Ameryce, że jest niewysportowana. Mięśnie nie są u nas konieczne, konieczna jest chudość. To też świadczy, że nasze kobiety ciągle chcą być wiotkie jak trzciny dla swoich silnych mężczyzn – kobiety w Ameryce chcą być też silne dla siebie.

Co gorsza, te same 16-latki, które pokazują na billboardach, jakie należy mieć pośladki, reklamują również kremy przeciwzmarszczkowe. I wśród kompleksów związanych z urodą zaraz po tuszy przychodzi siódmy kompleks.

7. Starzenie się

Kompleks jakże typowy dla całej wyzwolonej i tolerancyjnej cywilizacji zachodniej, gdzie podstawowym obowiązkiem człowieka jest być młodym i zdrowym, zaś starość i idąca z nią mądrość, kiedyś tak ceniona, nie ma żadnej wartości. Ten problem dotyka i mężczyzn, i kobiety, lecz to kobieta, bardziej niż mężczyzna sprowadzona do funkcji rozrodczo-estetycznych, czuje większe przerażenie, kiedy jej lusterko w pewnym momencie przestaje pokazywać gładką buzię 18-latki.

I przeżywając takie stresy w związku ze swoim ciałem, kobieta czuje się w dodatku gorsza od mężczyzny na polach, które tradycyjnie należały do niego – czyli w pracy.

8. Nawet jeśli polska kobieta w rzeczywistości jest lepsza od kolegi zza sąsiedniego biurka, spódnica odbiera jej wiarę we własne kompetencje

Czuje, że jest traktowana nieco z góry: jeśli jest młoda i ładna, panowie dyrektorzy najchętniej by ją klepali po pupie i patrzyli w dekolt, kiedy pochyla się nad dokumentami. Jeśli jest starsza, domyśla się, że widzą w niej ciotkę albo dokuczliwą babę przechodzącą klimakterium. Jeśli jest matką małego dziecka, ma kompleksy, że pracodawca robi jej łaskę, trzymając ją na etacie. Pewna moja koleżanka, profesjonalistka, która pracowała od 20. roku życia, kończąc w tym samym czasie studia, zachodząc w wieku 30 lat w ciążę, natychmiast dostała obsesyjnego poczucia winy: co oni o mnie pomyślą? Przecież tego nie zapowiadałam szefowi, nie pisałam w CV w rubryce „moje cele”. Sama we własnej głowie natychmiast unieważniła 10 lat sukcesów zawodowych. Jej partner nie miał podobnych skrupułów. Kobieta w pracy cały czas czuje się postrzegana przez pryzmat swoich innych ról społecznych – i przez to uważa, że nie jest pełnowartościową pracownicą. A jednak sprytne kobiety wiedzą, że przez pokazywaniem nóg i dekoltu można jednak wiele załatwić, i to całkiem realnych rzeczy, z którymi nie poradziłby sobie żaden facet.

W podobny sposób kobieta umie też załatwić sobie pomoc męskiej ręki, kiedy trzeba wymienić olej w samochodzie. Ale ponieważ przyzwyczaiła się, że jest w tym zależna od mężczyzny, hoduje kompleks dziewiąty.

9. „Ja taka mała, niepojętna”

Nawet nie będzie się zabierać za obsługiwanie urządzeń technicznych. Mężczyzna uważa za swój obowiązek pomóc kobiecie, co i niżej podpisana często wykorzystywała na stacjach benzynowych. Ale jego dobra wola trwa tylko do czasu. Kiedyś jechałam samochodem z pewną parą. On prowadził, jej zadaniem było zmienianie płyt w odtwarzaczu. Ponieważ zrobiła coś nie tak, jak chciał, facet wpadł w furię. I im bardziej krzyczał, tym bardziej ona robiła źle, jakby oczekując, że tym właśnie ma być – niepojętną kobietką.

I tak dochodzimy do kompleksu dziesiątego.

10. Kompleks Matki Teresy

Polska kobieta ciągle uważa za normalne, że musi rezygnować z siebie dla mężczyzny. Jakby już się wychowała z założeniem, że owszem, musi skończyć studia, zrobić karierę – ale trochę na tej zasadzie, na jakiej jej prababka uczyła się grać na fortepianie. Czyli po to, żeby być atrakcyjnym sprzętem domowym, kiedy mężczyzna przeniesie ją przez próg. I kiedy to się stanie, może własną karierę i zainteresowania z ulgą zamknąć w albumie na zdjęcia.

Choć to się oczywiście zmienia, ciągle jest trochę tak, jak w biednych rodzinach chłopskich: to ojciec dostaje największy kotlet, bo to on pracuje. Polski facet dostaje kotlet w postaci pasji i kariery swojej żony. Kobieta wynagradza sobie tę stratę, szantażując męża i dzieci swoim poświęceniem. Tak robiły nasze babcie, ale i moje zamężne koleżanki przyznają, że mimo możliwości zamawiania zakupów przez internet ulegają czasem pokusie, żeby coś podźwigać, umordować się i potem opowiedzieć o tym mężowi. Niech się poczuje jak świnia.