wtorek, 20 stycznia 2009

To kandydaci na ministra sprawiedliwości?

us, PAP
2009-01-20, ostatnia aktualizacja 40 minut temu

- Andrzej Zoll, Marek Safjan, Cezary Grabarczyk - to potencjalni kandydaci na ministra sprawiedliwości - wynika z informacji PAP ze źródeł zbliżonych do rządu i władz Platformy Obywatelskiej.

Zobacz powiekszenie
Fot. Mateusz Skwarczek / AG
Andrzej Zoll
Zobacz powiekszenie
Cezary Grabarczyk - najprzystojniejszy poseł VI kadencji (fot. Wojciech Olkuśnik / AG)
Cezary Grabarczyk
Minister Zbigniew Ćwiąkalski podał się do dymisji w związku z samobójstwem Roberta Pazika, trzeciego zabójcy Krzysztofa Olewnika. Premier przyjął dymisję Ćwiąkalskiego, a na wtorkowej konferencji prasowej poinformował, że ma dwóch kandydatów na szefa resortu i po rozmowie z nimi przedstawi kandydaturę jednego z nich prezydentowi.

Tusk myśli o Zollu i Safjanie?

Z informacji PAP wynika, że premier rozważa kandydatury m.in. prof. Andrzeja Zolla i prof. Marka Safjana. Obaj to byli prezesi Trybunału Konstytucyjnego, profesorowie prawa.

Jak dowiedziała się PAP, otoczenie Tuska rozważa też kandydaturę ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. Grabarczyk był wymieniany jako główny kandydat na ministra sprawiedliwości po wygranych przez Platformę wyborach, ale ostatecznie został nim Ćwiąkalski.

Tworząc rząd, Tusk powierzył Grabarczykowi resort infrastruktury "na pociechę" - jak wówczas nieoficjalnie mówili politycy Platformy - zamiast teki ministra sprawiedliwości.

Nominacja Grabarczyka wiązałaby się z komplikacjami

- Nominacja Grabarczyka na ministra sprawiedliwości spowodowałaby konieczność znalezienia z kolei jego następcy. A to wcale nie jest takie proste - przyznaje rozmówca PAP z kręgów rządowych.

Jeśli ministrem zostanie ktoś niezwiązany z Platformą, to - jak dowiaduje się PAP - wiceszefem resortu zostanie człowiek Platformy, bądź ktoś bardzo blisko z nią związany. Niewykluczone, że będzie to poseł Sebastian Karpiniuk - wiceszef sejmowej komisji odpowiedzialności konstytucyjnej, który zasiada też w komisji śledczej ds. nacisków.

Wcześniej w ciągu dnia w mediach pojawiało się też nazwisko prof. Zbigniewa Hołdy, jako następcy Ćwiąkalskiego, ale sam profesor zdementował te doniesienia.

Lis kontra „Dziennik”

Jarosław Stróżyk 20-01-2009, ostatnia aktualizacja 20-01-2009 13:18

Gazeta zarzuca Lisowi, że za pieniądze firmuje rządy Piotra Farfała w TVP. Lis odpowiada: „Dziennik” pokazywał mi „wała”, teraz „wała” pokazują mu czytelnicy

“Dziennik“ zarzuca Tomaszowi Lisowi,  że sam, będąc naczelnym krytykiem dziennikarzy mających wysługiwać się PiS, podjął pracę w TVP Andrzeja Urbańskiego
autor zdjęcia: Jerzy Dudek
źródło: Rzeczpospolita
“Dziennik“ zarzuca Tomaszowi Lisowi, że sam, będąc naczelnym krytykiem dziennikarzy mających wysługiwać się PiS, podjął pracę w TVP Andrzeja Urbańskiego

Jesienią 2007 roku głośno było o możliwym objęciu przez Tomasza Lisa stanowiska redaktora naczelnego „Dziennika”. Oburzeni pomysłem dziennikarze odpowiedzieli artykułem, który sam dotyczył innego tematu, ale w którym pierwsze litery wierszy układały się w zdanie „wała Tomaszowi Lisowi”.

Od tej pory na linii Lis – „Dziennik” wciąż iskrzy. Ostatnio coraz mocniej. „Ja sam jeszcze przez moment będę w cieniu łajdackiej i pałkarskiej kampanii, którą urządził przeciw mnie – razem z siostrzanym tabloidem – udający poważną gazetę „Dziennik”. To miał być polski „Die Welt”, ale do „Die Welt” ma się tak jak izba wytrzeźwień do Izby Lordów – pisał 3 stycznia w dzienniku „Polska” Lis. Dziennikarz nie szczędził gazecie uszczypliwości i przy innych okazjach. Według niego gazeta pisała nieprawdę o jego umowie z TVP i wielkich pieniądzach, jakie dzięki niej ma zarabiać.

W sobotę „Dziennik” odpowiedział tekstem „Tomasza Lisa kłopoty ze sobą” Michała Karnowskiego i Cezarego Michalskiego. Zarzucają Lisowi m. in.: że sam, będąc naczelnym krytykiem dziennikarzy mających wysługiwać się PiS, podjął pracę w TVP Andrzeja Urbańskiego. Ich zdaniem zrobił to tylko dla pieniędzy.

„Lis podjął się także uwiarygodniania nowej telewizji Farfała, bycia listkiem figowym człowieka, który był nacjonalistycznym ekstremistą” – piszą dalej dziennikarze. Stawiają też pytania, czy Lis jest jeszcze dziennikarzem czy już politykiem.

– Jestem przekonany, że nigdy nie pisaliśmy o Tomaszu Lisie w pałkarskim stylu. Jak każda gazeta mamy prawo opisywania tego, co dzieje się na rynku medialnym, m.in. decyzji Tomasza Lisa, który przyjął posadę w telewizji publicznej pod rządami Andrzeja Urbańskiego – mówi „Rz” Karnowski.

Wysłaliśmy też prośbę do Tomasza Lisa o skomentowanie ostatnich sporów. – Ostatnich sporów? Proszę zrobić przegląd „Dziennika”. Kilkadziesiąt łajdackich tekstów w ciągu roku, wszystkie haniebne i ad personam, pełne kłamstw i insynuacji. Z mojej strony wielomiesięczne milczenie, w końcu kilka złośliwości, bo za chwilę „Dziennik” padnie. „Dziennik” pokazywał mi „wała”, teraz „wała” pokazują mu czytelnicy. I doskonale – odpisał nam esemesem Lis.

– Z tym sporem jest trochę tak jak z konfliktem izraelsko-palestyńskim. W przeszłości coś zaiskrzyło i dzisiaj już nie dojdziemy, kto ma rację – mówi „Rz” medioznawca Maciej Mrozowski. Nie dziwi go również temperatura sporu. – Nasze media lubią konflikty i spięcia. Kiedy ich trochę brakuje w życiu publicznym, to same sobie ich dostarczają.

masz pytanie, wyślij e-mail do autora

j.strozyk@rp.pl

Komentarze i reakcje po dymisji Ćwiąkalskiego

ika , pap , syl 20-01-2009, ostatnia aktualizacja 20-01-2009 15:19

Mularczyk: to właściwa reakcja na samobójstwo Pazika

Dymisja jest właściwą reakcją na to, co wydarzyło się w ostatnich dniach: w śledztwie w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika było szereg uchybień, potem doszło do serii samobójstw wśród sprawców. Śledztwo było prowadzone dziwnie: wystarczy wspomnieć, że zarzut napaści na prokuratora dostał ojciec Krzysztofa Olewnika. Wszystko to powoduje, że odpowiedzialność polityczna za ostatnie samobójstwo Roberta Pazika nie spada tylko na dyrektora zakładu karnego, ale i na ministra sprawiedliwości. Oczekiwaliśmy tej dymisji, szkoda, że doszło do niej tak późno.

Wokół ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego od początku panowała atmosfera niedomówień: wydawał opinie w sprawie Henryka Stokłosy, Ryszarda Krauzego. Za jego kadencji zawieszano ważne, polityczne śledztwa. To miał być fachowiec, a dokonywał politycznych czystek w prokuraturach. Człowiek, który zamiast poważnymi sprawami angażował się w wyjaśnienie "zabójstwa" laptopa Zbigniewa Ziobry. Ocenialiśmy go bardzo surowo.

Arkadiusz Mularczyk (PiS), wiceprzewodniczący sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka

Raczkowski (PO): dobry minister w trudnym resorcie

Praca Zbigniewa Ćwiąkalskiego zasługuje na uznanie: jesteśmy w połowie poważnych reform prokuratury i adwokatury, pracujemy nad prawem karnym. Nigdy nie przyświecała nam idea walki z korporacjami, co było hasłem poprzedniego rządu. Raczej staraliśmy się współpracować, wypracowywać wspólne rozwiązania. Protesty sędziów, którzy organizują "dni bez wokandy" mają charakter płacowy i wynikają chyba z nadziei rozbudzonych przez poprzedni rząd. My też proponujemy znaczne podwyżki, ale praca w resorcie sprawiedliwości jest bardzo trudna. Poprzednio kierował nim jeden z liderów opozycji, Zbigniew Ziobro i teraz zarówno w sprawach które dotyczą Ministerstwa Sprawiedliwości, jak i w sejmowej komisji sprawiedliwości trudno o merytoryczną dyskusję. Trzeba przełamywać opór polityczny kolegów.

Damian Raczkowski (PO), poseł sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka

Stowarzyszenie prokuratorów: reformy utknęły, podwyżek nie ma

Z kadencji ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego nie jesteśmy do końca zadowoleni: zarówno prokuratorzy, jak i sędziowie oczekiwali, że od stycznia dostaną podwyżki. Podwyżek nie ma, wciąż słyszymy o kryzysie gospodarczym, więc nie wiadomo czy będą. Sędziowie już co miesiąc organizują dni bez wokandy, jesteśmy o krok od podobnych protestów prokuratorów. Przepisy o podwyżkach utknęły w podkomisji sejmowej. Dyskusja na ich temat jest żenująca. Natomiast reforma prokuratury utknęła w Sejmie: zmiany postulujemy od dziesięciu lat. Rozdział funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości, likwidacja prokuratury krajowej, kadencyjność w prokuraturze - nasze środowisko na te wszystkie zmiany czeka.

Mieliśmy nadzieję, że resort sprawiedliwości wprowadzi te zmiany w sposób bardziej zdeterminowany. Nie udało się. Przyznaję, że nie zawsze z winy ministra Ćwiąkalskiego. Na przeszkodzie stały też względy polityczne: zarówno w Sejmie, jak i prezydenckie weta.

Cezary Kiszka, prezes Stowarzyszenia Prokuratorów RP

Samorząd Sędziowski: ciągłe zmiany wprowadzają chaos w sądach

Stanisław Dąbrowski: Ubolewam, że kadencje ministrów sprawiedliwości trwają tak krótko. Minister sprawiedliwości ma ogromny wpływ na pracę sądów, częste zmiany powodują chaos, bo każdy ma odmienną koncepcję, wprowadza własne rozwiązania. Tak jest na przykład z likwidacja małych sądów grodzkich: to dość kontrowersyjny pomysł ministra Ćwiąkalskiego. Minister powinien likwidować te sądy, które źle działają, a nie w imię reformy zamykać kilkadziesiąt małych jednostek. Skuteczność sądu nie zależy od jego wielkości. Argument, że w tych sądach sprawy ciągną się bardzo długo, jest chybiony.

Poza tym z punktu widzenia ustrojowego nic nie zostało dokonane: jest co prawda ustawa o szkole sędziów, zawetowana przez prezydenta. Sejm nad wetem jeszcze nie głosował, jeśli je odrzuci będzie można mówić o dokonaniach ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Tyle, że jest to ustawa zła, dająca zbyt duże uprawnienia dyrektorowi szkoły i zbyt dużą władzę ministrowi. Grozi nam, że na aplikację sędziowską będą zdawać ci, którzy nie dostali się na aplikację adwokacką, radcowską czy notarialną.

Już teraz mamy problem z kandydatami do naszego zawodu - zarobki są bardzo niskie. Wiadomo, że sędzia nie będzie zarabiał tyle, co wzięty adwokat, ale musi móc zapewnić byt swojej rodzinie. W Sejmie jest ustawa która daje podwyżki sędziom: uzależnione są od średnich wynagrodzeń i miejsca pracy, ale w tej chwili wynosiłyby one około 1200 zł. To krok w dobrym kierunku, ale niewystarczający: w odniesieniu do średniej pensji nadal sędziowie zarabialiby znacznie mniej niż kilka lat temu. Nie walczymy o szczególne przywileje, zależy nam na odbudowie tego, co zostało utracone.

Stanisław Dąbrowski, przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa

Stowarzyszenie Iustitia: samobójstwo desperata okazało się ważniejsze niż nasze protesty

Sposób funkcjonowania ministerstwa pod kierunkiem ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego był dla sędziów wielkim rozczarowaniem. Nie dotrzymywano obietnic dotyczących statusu sędziego, odbierano nam korzystne rozwiązania ustawowe, rok temu wstrzymano obiecaną zmianę zasad wynagradzania i do dziś nie przyjęto nowych zasad. Doprowadziło to do największej w historii desperacji i rozgoryczenia w środowisku sędziowskim.

Spodziewaliśmy się, że gdy w fotelu ministra sprawiedliwości zasiądzie prawnik, a nie polityk, nasza współpraca będzie się układać lepiej, niż dotychczas. Zawiedliśmy się.

Z drugiej strony widzimy, że samobójstwo desperata, skazanego na najwyższą karę za zabójstwo człowieka, wydarzenie którego trudno było uniknąć ma większą wagę polityczną niż nasze wielomiesięczne protesty. To także pokazuje, jak traktowana jest trzecia władza w Polsce.

Maciej Strączyński, wiceprezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia, które organizuje protesty sędziów "dni bez wokandy"

Naczelna Rada Adwokacka: minister, który porządkował system prawny

Zbigniew Ćwiąkalski jako minister sprawiedliwości ma ogromne zasługi dla porządkowania polskiego systemu prawnego w wielu dziedzinach, np. w sprawie przepisów o tymczasowym aresztowaniu. Ministerstwo pod jego kierownictwem znacznie poprawiło jakość projektów legislacyjnych. Podjął tez intensywne prace nad informatyzacją wymiaru sprawiedliwości.

Nie podzielamy poglądów ministra w sprawach uporządkowania systemu zawodów prawniczych. Dotyczy to zwłaszcza forsowanej przez ministerstwo koncepcji połączenia tych zawodów, a także projektów przepisów o aplikacjach i egzaminach zawodowych – szczególnie likwidacji ustnej części egzaminu adwokackiego. Nie spełniły się nasze oczekiwania dotyczące uregulowań zawodu sędziego jako „korony zawodów prawniczych”.

Od nowego ministra oczekujemy większej niż dotychczas otwartości na dyskusję z samorządami zawodów prawniczych. Powinna to być prawdziwa pogłębiona debata, a nie forsowanie jednego poglądu. Mamy też nadzieję, że zostaną utrzymane wysokie standardy projektowania nowych aktów prawnych wprowadzone za czasów urzędowania ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego.

Joanna Agacka-Indecka, prezes Naczelnej Rady Adwokackiej

Pełnomocnik Olewników: nie oczekiwaliśmy dymisji Ćwiąkalskiego

Pełnomocnik rodziny Olewników mec. Bogdan Borkowski wyraził przekonanie, że najbliżsi zamordowanego nie oczekiwali dymisji ministra sprawiedliwości.

- Jestem przekonany, że wszystkie podejmowane działania przyniosą efekt i poznamy całą prawdę w tej sprawie - dodał.

Borkowski uważa, że możliwe będzie uzyskanie konsensusu w sprawie powołania komisji śledczej do zbadania okoliczności porwania i zabójstwa Olewnika, a także prowadzonych w związku z tym śledztw.

mec. Bogdan Borkowski, pełnomocnik rodziny Olewników

Kamiński: nie byłoby sprawy, gdyby premier słuchał prezydenta

"Nie byłoby całej sprawy", gdyby premier Donald Tusk posłuchał Lecha Kaczyńskiego i nie powoływał go na szefa resortu sprawiedliwości - powiedział Michał Kamiński.

Kamiński przypomniał, że prezydent w stosunku do dwóch ministrów tego rządu zgłaszał wątpliwości do premiera przed ich powołaniem (Ćwiąkalskiego oraz szefa MSZ Radosława Sikorskiego). - I okazało się, że miał rację - dodał.

- Cała sprawa mnie nie dziwi. Moim zdaniem tu kluczową sprawę musiały odegrać sondaże, które jak wiadomo są głównym czynnikiem przy podejmowaniu decyzji przez pana premiera. To on podejmuje decyzje w tej koalicji - zaznaczył.

Michał Kamiński, prezydencki minister

Żelichowski: Ćwiąkalski był bardzo wysoko oceniany

Zbigniew Ćwiąkalski był bardzo wysoko oceniany w rządzie - ocenił Stanisław Żelichowski.

-Problem jest taki, że to jest kolejna śmierć w tej samej sprawie, wątpliwości jest wiele, ja nie dziwię się panu ministrowi, że zachował się tak jak się zachował, bo nie z jego winy, ale zaistniały zdarzenia, które zaistnieć nie powinny - powiedział.

Jak dodał, trudno jest wprawdzie pilnować każdego bandytę, by nie zrobił sobie krzywdy, ale resort sprawiedliwości nadzoruje więziennictwo i ponosi odpowiedzialność za to co się w nim dzieje.

Szef klubu PSL Stanisław Żelichowski

"Rz" Online

Wizerunkowa dymisja ministra Ćwiąkalskiego

ika , pap , tvn 24 , zyt 20-01-2009, ostatnia aktualizacja 20-01-2009 13:41

Zbigniew Ćwiąkalski złożył rezygnację ze stanowiska ministra sprawiedliwości, a premier Donald Tusk ją przyjął

- To dymisja wizerunkowa - mówił. - Premier uznał, że moja dymisja będzie lepsza dla koalicji.

- Z politykami jest tak jak z saperami: saper myli się raz, ale ja nie czuję się winny, nie widzę mojej winy w tym co się stało. W polityce nie ma sentymentów. Czasami trzeba wziąć odpowiedzialność za błędy innych i odejść - mówił ustępujący minister.

- Trudno wytrzymać atak ze wszystkich stron, w szczególności, gdy jest on niezasłużony - dodał.

Dymisja ma związek ze śmiercią Roberta Pazika, którego wczoraj rano znaleziono martwego w celi Zakładu Karnego w Płocku. To trzeci przypadek śmierci wśród sprawców porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika.

Ćwiąkalski podkreślił, że nie ma sobie nic do zarzucenia ani odnośnie postępowania w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika, ani w sprawie samobójstw jego zabójców (wszyscy trzej powiesili się w areszcie). - Odpowiedzialność polityczna nie ma nic wspólnego z odpowiedzialnością merytoryczną - powiedział.

Dodał, że "na szczęście ma gdzie wracać" - do praktyki adwokackiej i do pracy na uczelni.

- Nie jestem załamany, nie jestem przygnębiony, a moja rodzina już się cieszy, że będę mógł wrócić do Krakowa - oznajmił Ćwiąkalski.

Kto zastąpi Ćwiąkalskiego?

Nie wiadomo jeszcze kto zastąpi Zbigniewa Ćwiąkalskiego na stanowisku szefa resortu sprawiedliwości. Dwaj kandydaci o których się mówi: Andrzej Zoll i Zbigniew Hołda dementują doniesienia medialne. Wiadomo jedynie, że do czasu podpisania dymisji przez premiera i prezydenta Zbigniew Ćwiąkalski pokieruje resortem.

Procedura może potrwać kilka dni. - Pan minister na razie złożył ustną dymisję, wszystkie sprawy kadrowe muszą być rozwiązane na papierze - powiedział rzecznik resortu sprawiedliwości Grzegorz Żurawski.

Do pełnienia obowiązków ministra może zostać wyznaczony też jeden z obecnych wiceministrów. - Ktoś przez premiera musi zostać poproszony do pełnienia obowiązków, chyba że do tego czasu zostanie znaleziony już nowy kandydat na ministra - mówił.

Sylwetki:

Andrzej Stanisław Zoll – prawnik, były przewodniczący PKW, sędzia i prezes Trybunału Konstytucyjnego oraz Rzecznik Praw Obywatelskich, profesor zwyczajny i wykładowca akademicki.

Zbigniew Hołda - prawnik, adwokat, dr hab. nauk prawnych, prof. nadzw. Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.

Kierownik Zakładu Prawa i Polityki Penitencjarnej Uniwersytetu Jagielońskiego. Prezes Towarzystwa Prawniczego w Lublinie oraz członek zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Jest członkiem Komisji Prawniczej Polskiej Akademii Umiejętności. W latach 1989–1997 pracował w Komisji ds. Reformy Prawa Karnego, a w latach 1999–2000 w Zespole ds. Nowelizacji Kodyfikacji Karnej przy Ministrze Sprawiedliwości.

Trzy błędy w przysiędze Obamy - padło wezwanie do powtórki

msnbc.msn.com/"San Francisco Chronicle", PH/17:56

Barack Obama

Podczas składania prezydenckiej przysięgi przez Baracka Obamę doszło do zgrzytu. W trakcie wypowiadania zwyczajowej formuły, Obama zapomniał kilku słów, co było wynikiem błędnego podyktowania mu fragmentu przysięgi. Jak się okazuje, podczas składania przysięgi, zostały popełnione trzy błędy, które wypaczyły jej treść.
Pełna treść prezydenckiej przysięgi brzmi: "Uroczyście przysięgam, że będę z oddaniem wypełniał urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by dochować, chronić i bronić Konstytucji Stanów Zjednoczonych".


Obama w pewnym momencie zapomniał treści przysięgi, którą powtarzał za prezesem Sądu Najwyższego Johnem Robertsem. Chodzi o fragment: "z oddaniem wypełniał urząd prezydenta". Obama wypowiedział te słowa, po ponownym ich przypomnieniu przez Robertsa. Roberts sam wcześniej pomylił kolejność słów, co spowodowało, że Obama przerwał na chwilę składanie przysięgi. Słowa "z oddaniem" miały paść bowiem przed "wypełniał urząd prezydenta", a Roberts wypowiedział je w sposób: "wypełniał urząd prezydenta z oddaniem".

Drugim błędem była pewna subtelność gramatyczna związana ze specyfiką języka angielskiego. Roberts popełnił następnie pomyłkę gramatyczną – powiedział "the Office of President to the United States" zamiast "of the United States". Obama wszedł Robertsowi w słowo już podczas pierwszych słów przysięgi, co było prawdopodobnie przyczyną rozproszenia uwagi sędziego.

Na samym końcu sędzia popełnił trzeci błąd, pytając Obamę: "Tak ci dopomóż Bóg?". Obama odpowiedział ze swej strony: "Tak mi dopomóż Bóg". Tymczasem słów "Tak mi dopomóż Bóg" nie ma w treści przysięgi i sędzia nie powinien był w ogóle zadać takiego pytania, ponieważ użycie tych słów ma charakter dobrowolny, a nie obowiązkowy.

W związku z pomyłkami w trakcie składania przysięgi, kilku sędziów zajmujących się prawem konstytucyjnym oświadczyło, że Obama powinien ponownie złożyć przysięgę prezydencką.

Kwestię przysięgi dokładnie reguluje amerykańska konstytucja, która stwierdza, że prezydent-elekt "powinien złożyć przysięgę, zanim zacznie wykonywać obowiązki prezydenta".

- Ponowne złożenie przysięgi zajęłoby 30 sekund i nie musi odbyć się w sposób publiczny. To nic takiego, Obama powinien jednak powtórzyć przysięgę na wszelki wypadek – przekonuje Jack Beermann, zajmujący się monitorowaniem decyzji Sądu Najwyższego. – Obama powinien złożyć dokładnie taką samą przysięgę, jak jego 43 poprzedników na stanowisku prezydenta USA – podkreśla.

Taki przypadek miał już miejsce dwukrotnie w historii USA. Przysięgi dwukrotnie składali prezydenci Calvin Coolidge i Chester Arthur, dokładnie w takich samych okolicznościach, jak w przypadku Obamy.

Media o przemówieniu Obamy: "Bez udawania", "Bywało lepiej"

asz, mm, PAP
2009-01-21, ostatnia aktualizacja 2009-01-21 13:24

"Bez tromtadracji, szowinizmu i udawanych uczuć", lecz z odwołaniem się do intelektu - tak inauguracyjne przemówienie Baracka Obamy podsumował "Financial Times". Z kolei publicysta "Timesa" nazwał mowę "powściągliwą". Najbardziej krytyczne były media włoskie. "La Stampa" napisała, że było to "słabe przemówienie w stylu gospel".

Zobacz powiekszenie
Fot. Elise Amendola AP
Barack Obama składał przysięgę trzymając dłoń na tzw. Biblii inauguracyjnej Abrahama Lincolna
GALERIA ZDJĘĆ
SERWISY
Przemówienie Baracka Obamy >>

"Obama dał jasno do zrozumienia, że jego inauguracja oznacza pogrzebanie nie tylko prezydentury George'a W. Busha, ale także neokonserwatywnego podejścia do polityki zagranicznej i nieingerencji rządu w gospodarkę" - podkreślił z kolei brytyjski "The Guardian".



Dziennik uwypuklił fragment przemówienia skierowany do świata muzułmańskiego, nazywając go "najbardziej dramatycznym". "Po ośmiu latach, w których Bush systematycznie demonizował muzułmanów i traktował ich jak głupków, często używając języka zaczerpniętego z Biblii (...), Obama zaoferował im nową perspektywę opartą na wspólnocie interesów i wzajemnym poszanowaniu" - napisał publicysta "Guardiana".

"The Times": Przemówienie było powściągliwe

Publicysta "Timesa" Daniel Finkelstein uznał, że przemówienie Obamy zakreśla granice tego, czego można oczekiwać po jego prezydenturze i nazwał je "powściągliwym". "Inauguracyjne przemówienie Obamy było przejawem sterowania oczekiwaniami. Już teraz uczula on swych zwolenników, by zrozumieli granice możliwych zmian i ograniczenia, którym podlega (...). Zwycięstwo Obamy było szeroko postrzegane jako początek nowej ery ambicji i optymizmu. Należy się przygotować na coś zgoła przeciwnego" - podkreślił Finkelstein.



Słowa Obamy świadczą o jego pokorze

W ocenie "Financial Times Deutschland" inauguracyjne przemówienie Obamy było skierowane do "wszystkich obozów i miało zamknąć stare rany". "Nawet ranę Wietnamu. Mimochodem Obama wymienił jedną z bitew wojny wietnamskiej, która rozdarła naród, w jednym rzędzie z symbolicznymi bitwami wojny o niepodległość i II wojny światowej" - zauważa "FTD"; chodziło o bitwę o Khe Sanh, która toczyła się od 1 stycznia do 8 kwietnia 1968 roku.

Według dziennika "Sueddeutsche Zeitung" "patetyczne słowa Obamy świadczą o pokorze, która nie jest czymś oczywistym dla prezydenta". "On wydaje się słuchać, a nie tylko rozkazywać. Wydaje się kimś, z kim można się spierać, a nie kimś, kto wszystko już wie" - ocenia gazeta. CZYTAJ WIĘCEJ>>

"Il Giornale": Liczyliśmy na więcej

Krytycznie do przemówienia Obamy odniósł się komentator włoskiej "La Stampa" . "Obama miał wczoraj okazję powiedzieć coś niezapomnianego, jak to uczynili Roosevelt, Kennedy, Reagan i sam Clinton, ale jego przemówienie okazało się mniej błyskotliwe od tych, wygłoszonych w czasie kampanii wyborczej" - napisał. Według "La Stampy" mowa Obamy była "wyrywkowa i poetycka, prawie w stylu gospel".

Jeszcze ostrzej wypowiedział się publicysta wydawanego przez rodzinę Silvio Berlusconiego "Il Giornale". W pełnym złośliwości artykule autor napisał, że "Obama powinien chociaż powiedzieć: 'I have a dream', albo posłużyć się jakimś reklamowym sloganem".

Rekordowe tłumy na inauguracji Obamy

mm, PAP
2009-01-21, ostatnia aktualizacja 2009-01-21 00:03

Znacznie ponad milion ludzi uczestniczyło we wtorek na waszyngtońskim Mallu w ceremonii zaprzysiężenia Baracka Obamy na 44 prezydenta USA.

Zobacz powiekszenie
Fot. BRIAN SNYDER REUTERS
Tłumy na ulicach Waszyngtonu gromadziły się od samego rana
Według szacunków telewizji ABC News, uroczystościom na Mallu przyglądało się i przysłuchiwało 1,4 miliona osób. Agencja AP oceniła liczbę ludzi podobnie, na "dobrze ponad milion", opierając się na fotografiach tłumu i porównaniach z poprzednimi zgromadzeniami w tym miejscu. Inne szacunki mówią nawet o ponad 2 milionach.

Oznacza to, że frekwencja w czasie inauguracji Obamy była największą ze wszystkich ceremonii inaugurujących prezydentury jego poprzedników.

W 1981 r. w uroczystościach zaprzysiężenia prezydenta Ronalda Reagana wzięło udział około 500 000 ludzi. Inauguracja prezydenta Billa Clintona w 1993 r. przyciągnęła ok.800 000 osób.

Jak podały władze stolicy USA, do godz. 11 rano (czasu USA), kiedy ceremonia inauguracji się rozpoczęła, metro zawiozło na nią ok. 510 tysięcy ludzi.

Ruch samochodowy był ograniczony z powodu stłoczenia pieszych i środków bezpieczeństwa. We wtorek zamknięto np. wszystkie mosty na Potomaku łączące Arlington i Alexandrię z centrum Waszyngtonu.

Inauguracja Obamy

Anna Węglarczyk, Gazeta.pl
2009-01-19, ostatnia aktualizacja 2009-01-19 19:03
Zobacz powiększenie
Prezydent-elekt Barack Obama przemawia przed waszyngtońskim Mauzoleum Lincolna
Fot. Charles Dharapak AP

Jeszcze nigdy żadna inauguracja amerykańskiego prezydenta nie wzbudzała takiego zainteresowania. Do Waszyngtonu ciągną miliony Amerykanów, by zobaczyć jak Barack Obama zostanie 44. prezydentem USA. Pierwszym czarnoskórym prezydentem. Wielu porównuje go do Johna Kennedy'ego.

Zobacz powiekszenie
Fot. Gerald Herbert AP
Barack Obama w zabytkowym wagonie pociągu, którym pojechał do Waszyngtonu
Zobacz powiekszenie
Fot. Gerald Herbert AP
Barack Obama zastąpi na stanowisku prezydenta USA George W. Busha
Zobacz powiekszenie
Fot. JIM BOURG REUTERS
Michelle Obama wspierała Baracka Obamę przez cały okres kampanii. Wspólnie z nim wystąpiła na wielu wiecach. Dzisiaj zostaje pierwszą damą Ameryki
GALERIA ZDJĘĆ
SERWISY
Jak Biały Dom zmienia lokatora

Barack Obama będzie zaprzysiężony na schodach Kapitolu. Przysięgę musi złożyć we wtorek do południa (18 czasu polskiego), bo zgodnie z Konstytucją dokładnie o tej porze kończy się kadencja poprzedniego prezydenta.

Prezydent - elekt zacznie jednak wtorek od mszy świętej z rodziną. To zwyczaj, który zapoczątkował Franklin D. Roosevelt. Po mszy Obamowie i Bidenowie pojadą do Białego Domu, gdzie przyjmą ich jeszcze urzędujący prezydent Bush i wiceprezydent Dick Cheney.

Z Białego Domu Bush i Obama oddzielnymi samochodami pojadą na Kapitol, gdzie ceremonię otworzy przesłanie wygłoszone przez pastora Ricka Warrena. To postać kontrowersyjna. Jego udział w ceremonii oburzył środowiska gejowskie, po pastor Warren głośno sprzeciwia się legalizacji związków homoseksualnych.

W obecności swych krewnych i najbliższych współpracowników, a także jeszcze wciąż urzędującego prezydenta Busha, najpierw Biden, a później Obama złożą ślubowanie. W momencie zakończenia przysięgi Obama stanie się 44. prezydentem USA.

Biden złoży taką samą przysięgę, jaką składają senatorzy. Tekst przysięgi prezydenckiej jest jednak zapisany w Konstytucji. :

"Przysięgam (lub ślubuję) uroczyście sprawować wiernie urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych oraz dochować konstytucji Stanów Zjednoczonych, strzec jej i bronić ze wszystkich swych sił".

Większość prezydentów dodaje na koniec słowa "So help mi God", czyli "Tak mi dopomóż Bóg". Prezydenci składają przysięgę trzymając lewą rękę na Biblii, którą podtrzymują dla nich żony. Przysięgę odbiera sędzia - i tradycyjnie, choć nie zawsze, jest to przewodniczący Sądu Najwyższego.

Po ślubowaniu odezwą się salwy honorowe. Już jako prezydent Obama wygłosi wówczas swe pierwsze wystąpienie, tradycyjnie uważane za najważniejsze.

Po wystąpieniu ceremonia się zakończy - Obamowie pożegnają Bushów, którzy następnie udadzą się do helikoptera. Z lotniska Andrews pod Waszyngtonem, odlecą do Teksasu.

Prezydent Obama uda się w tym czasie do środka budynku Kongresu USA, gdzie parlamentarzyści wydadzą na jego cześć uroczysty lunch. Po lunchu Obamowie przejdą pod Biały Dom, oddalony od Kongresu o 15 minut spaceru. Tam na specjalnie ustawionej platformie przyjmą inauguracyjną paradę.

O 20 (w środę o 4 nad ranem czasu polskiego) rozpocznie się pierwszy z kilkunastu bali inauguracyjnych. Jako pierwsi zatańczą na nim samotnie państwo Obamowie. Piosenkę Arethy Franklin "At Last" zaśpiewa im Beyonce.

Waszyngton w stanie wyjątkowym

Ceremonię złożenia przysięgi przez Obamę będą obserwowały setki tysięcy ludzi zgromadzonych przed budynkiem amerykańskiego parlamentu. Chętnych do zobaczenia tego wydarzenia na żywo jest tak wielu, że aby dostać się w pobliże wybudowanej przed Kapitolem trybuny należało wcześniej zaopatrzyć się w specjalny bilet. Już od kilku dni w Waszyngtonie gromadzą się tłumy gości.

Ludzie zjeżdżają z całego kraju, bo jak tłumaczą, "chcą osobiście brać udział w historycznym momencie". Waszyngtońskie lotniska i dworzec Union Station, z którego podróżni wysiadają w samym sercu miasta, już teraz są zatłoczone. Fala mrozów, która ostatnio dotknęła USA (we wtorek może nawet spaść śnieg) nie przeszkodziła tym, którzy do stolicy postanowili dotrzeć samochodem. - Jechaliśmy 12 godzin. Nic nas nie powstrzymało, żeby tu być - mówi telewizji ABC Tracy Bell, która na inaugurację przyjechała z Chicago.

- Ludzie po prostu chcą tu być. Chcą uczcić fakt, że pierwszy czarnoskóry zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych - mówi Roderick McClure, który do Waszyngtonu przyjechał z Atlanty, razem z 13- i 16-letnią córką.

Niektórzy już na kilkadziesiąt godzin przed ceremonią zajmowali najlepsze miejsca, z których widać było miejsce, gdzie Obama miał złożyć prezydencką przysięgę. Koczowali na skwerach i wzdłuż trasy przejazdu prezydenckiej parady.

W Waszyngtonie wprowadzono specjalne środki bezpieczeństwa. Burmistrz Waszyngtonu, czyli Dystryktu Kolumbii (Waszyngton, którego granice pokrywają się z granicami Dystryktu, jest miastem federalnym zarządzanym przez Kongres USA) poprosił prezydenta Busha, by ten na czas uroczystości ogłosił w mieście stan wyjątkowy. Dzięki temu miasto dostało z budżetu państwa fundusze na zatrudnienie dodatkowych policjantów.

Według wstępnych szacunków Komitetu Inauguracyjnego do stolicy może przybyć od 4 do 5 milionów gości. W te liczby powątpiewają zarówno władze miasta jak i Secret Service, która kieruje ochroną całej uroczystości. Wszyscy są jednak zgodni, że stolica może przeżyć najazd ok. 2 mln gości. Dla porównania na inaugurację George'a Busha w 2005 r. przybyło do Waszyngtonu zaledwie 400 tys. ludzi.

Nic więc dziwnego, że w mieście wprowadzono nadzwyczajne środki ostrożności. Porządku na ulicach pilnują nie tylko policjanci, ale i patrole Gwardii Narodowej i agentów Secret Service. We wtorek zamknięte zostaną wszystkie stołeczne mosty na rzece Potomac, a na dwóch wielkich autostradach przecinających Waszyngton ruch będzie się odbywał tylko w jedną stronę - z miasta.

Szczególnie pilnowany będzie teren wokół Kapitolu. Osoby, które z bliska będą obserwowały zaprzysiężenie nowego prezydenta, mogą się spodziewać licznych kontroli. Komitet Inauguracyjny na stronie internetowej opublikował całą listę przedmiotów, które nie należy zabierać ze sobą na inaugurację.

Aby w spokoju móc oglądać zaprzysiężenie Baracka Obamy lepiej nie mieć przy sobie np. plecaków, termosów, laserowych wskaźników lub parasolek. Organizatorzy radzą też założyć ciepłe ubranie i wygodne buty.

Pierwsze i najważniejsze przemówienie

Obserwatorzy amerykańskiej polityki zastanawiają się, jaka będzie prezydentura Baracka Obamy. Jedną z pierwszych odpowiedzi na to pytanie przyniesie mowa inauguracyjna, którą nowy prezydent wygłosi tuż po ślubowaniu.

- Obama w swoim przemówieniu będzie apelował do Amerykanów, by przestali myśleć, że "jakoś to będzie" i wzięli na siebie więcej odpowiedzialności - powiedział Rahm Emanuel, przyszły szef sztabu Białego Domu w wywiadzie dla telewizji NBC.

Według Emanuela większą odpowiedzialność muszą wziąć na siebie zwłaszcza politycy i biznesmeni. 20 stycznia 1961 r. John F. Kennedy w swoim przemówieniu inauguracyjnym również apelował do Amerykanów o gotowość do "osobistych wyrzeczeń". Do historii przeszło wypowiedziane wówczas zdanie "Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie, lecz co ty możesz zrobić dla swojego kraju".



Barack Obama jest często porównywany do Kennedy'ego. Tak jak legendarny JFK obudził nadzieję w milionach Amerykanów. We wtorek okaże się, czy słowa nowego prezydenta także przejdą do historii.

Pociąg do prezydentury

Trzy dni przed zaprzysiężeniem prezydent-elekt wsiadł do pociągu w Filadelfii i ruszył nim do Waszyngtonu. 150 lat temu taką samą trasą tuż przed zaprzysiężeniem podróżował Abraham Lincoln. Więcej

Lincoln jest osobistym idolem politycznym Obamy. Prezydent nie ukrywa swojej fascynacji jego osobą. Lincoln był prezydentem, który przeprowadził Stany Zjednoczone przez najtrudniejszy okres w historii tego kraju - secesję zbuntowanego Południa, wojnę oraz odbudowę i ponowne zjednoczenie kraju. To Lincoln podpisał dokument delegalizujący niewolnictwo w USA.

Przez cała inaugurację, od niedzielnego koncertu aż do wtorkowego zaprzysiężenia, sztab Obamy wielokrotnie odwoływał się do postaci i dokonań Lincolna. Niedzielny koncert nieprzypadkowo odbywał się na schodach znanego każdemu Amerykaninowi Mauzoleum Lincolna. Nazwisko 16. prezydenta USA pojawiło się podczas koncertu częściej niż nazwisko prezydenta - elekta. We wtorek Obama złoży prezydencką przysięgę na Biblię, która była osobistą własnością Lincolna.

Choć pociąg Obamy jechał trasą Lincolna, to zboczył do Willmington w stanie Delaware, gdzie wsiadł do niego wiceprezydent - elekt Joe Biden. W drodze do Waszyngtonu obaj zatrzymali się jeszcze w Baltimore. W sobotę wieczorem prezydencki pociąg dotarł do stolicy. Zanim przyszły prezydent wysiadł na dworcu Union Station w Waszyngtonie zdążył w odwiedzanych przez siebie miastach złożyć obietnicę "nowej Deklaracji Niepodległości".


Ride on the Whistle Stop Train Tour from changedotgov on Vimeo.

- To nie jest zwykła przejażdżka pociągiem. To obietnica nowego początku - powiedział Joe Biden na wiecu w Baltimore. Dla przyszłego wiceprezydenta ta podroż rzeczywiście była wyjątkowa, chociaż trasę podróży zna jak nikt inny. Jeszcze jako senator co weekend pociągiem amerykańskiej kolei Amtrak wracał z Waszyngtonu do domu w Delaware.

- Te wybory to nie koniec zmian, jakie zaszły w Ameryce. To dopiero ich początek - powiedział Obama w Filadelfii.

Wzdłuż trasy przejazdu stały tłumy Amerykanów. Na przystanku w Baltimore na prezydenta-elekta czekało w kilkunastostopniowym mrozie 40 tysięcy osób. - To wasze głosy będę słyszał każdego dni w Białym Domu. O waszych historiach będę myślał wprowadzając zmiany jakich chcecie abym dokonał - zapewniał Obama.

Obejmującego urząd nowego prezydenta czeka mnóstwo pracy. W pierwszej kolejności musi uporać się z kryzysem gospodarczym, wycofać amerykańskich żołnierzy z Iraku i pomóc w rozwiązaniu konfliktu w Strefie Gazy.

Z pewnością, przynajmniej na początku nowy prezydent nie musi się martwić o poparcie społeczne. Z sondażu "New York Timesa" i telewizji NBC wynika, że aż 79 proc. Amerykanów wierzy w lepsze jutro z Obamą. Demokratycznego prezydenta popiera nawet spora część wyborców, którzy wcześniej głosowali na Johna McCaina.

Gwiazdy lśnią dla Obamy

Waszyngtońskie błonia przed Mauzoleum Lincolna nie widziały nie tylko takich tłumów, ale i takiego nagromadzenia gwiazd. Lista artystów, którzy wystąpili w niedzielę na specjalnym koncercie dla prezydenta-elekta była imponująca. Dla Obamy śpiewali m.in. Beyonce, U2 i Bruce Springsteen.

Transmitowany także w Polsce przez telewizję HBO koncert "We Are One" ("Jesteśmy jednością") uświetnili hollywoodzcy aktorzy jak Tom Hanks, Jamie Foxx czy Samuel L. Jackson. Aktorzy cytowali przemówienia wielkich prezydentów i wspominali działaczy na rzecz praw człowieka i równouprawnienia. Największą gwiazdą koncertu był jednak sam prezydent-elekt. Otulone w czapki i koce tłumy oklaskiwały go głośniej niż śpiewającego Bono. Zdjęcia z koncertu

Bono, Shakira i inni śpiewają dla Obamy. Kliknij na zdjęcie, aby obejrzeć galerię:Kliknij, by obejrzeć galerię Fot. REUTERS

Kliknij, by zobaczyć serwis

Agnieszka Radwańska odpadła z Wyrównaj z obu stronAustralian Open w I rundzie

Jakub Ciastoń, Melbourne
2009-01-20, ostatnia aktualizacja 2009-01-20 07:08
Zobacz powiększenie
Sensacja w I rundzie Australian Open. Agnieszka Radwańska przegrała w I rundzie z Ukrainką Kateryną Bondarenko
Fot. DARREN WHITESIDE REUTERS

- Przepraszam. To nie był mój dzień. Kibice spisali się super, ale ja niestety nie - mówiła smutno rozstawiona z dziewiątką Agnieszka Radwańska, która sensacyjnie przegrała we wtorek w I rundzie w Melbourne 6:7 (7-9), 6:4, 1:6 z Ukrainką Kateriną Bondarenko (WTA 59) i odpadła z turnieju

Zobacz powiekszenie
Fot. DARREN WHITESIDE REUTERS
Sensacja w I rundzie Australian Open. Agnieszka Radwańska przegrała w I rundzie z Ukrainką Kateryną Bondarenko
Zobacz powiekszenie
Fot. Mark Baker AP
Sensacja w I rundzie Australian Open. Agnieszka Radwańska przegrała w I rundzie z Ukrainką Kateryną Bondarenko
Zobacz powiekszenie
Fot. Mark Baker AP
Sensacja w I rundzie Australian Open. Agnieszka Radwańska przegrała w I rundzie z Ukrainką Kateryną Bondarenko
Pierwszy dzień Australian Open: Faworytki nie zawodzą »

Rozgrywane w 37-stopniowym upale i przy bardzo silnym wietrze spotkanie na korcie numer dwa trwało 2 godz. i 19 minut. W pierwszym secie Bondarenko przełamała serwis Radwańskiej w czwartym gemie, ale Agnieszka zdołała szybko wyrównać. Przy stanie 4:5 i własnym serwisie, brawurowo obroniła trzy piłki setowe, a potem w tie-braku, cztery kolejne. Jej obrona była efektowna, ale bez happy endu. - No ile można?! - krzyczała wściekła Ukrainka. I chwilę później, za ósmym setbolem, jej cierpliwość i stalowe nerwy, zostały nagrodzone. Dopięła swego i wygrała seta.

Ta porażka wisiała w powietrzu?

Agnieszka, zeszłoroczna ćwierćfinalistka, już przed turniejem kręciła nosem na losowanie. Mówiła, że Bondarenko, choć jest daleko w rankingu, to lubi sprawiać niespodzianki, nazwała ją zawodniczką typu "góra-dół", bo ma wahania formy. Niestety, Polka trafiła na górkę. - Bondarenko gra regularnie, z małą ilością błędów, trzyma piłkę w korcie - opowiadała przed meczem Radwańska. I niestety, tak właśnie się działo. Stosunkowo mało pomyłek, dalekie piłki pod linię końcową, dużo zmian kierunków, cierpliwość, mocny serwis - tak Bondarenko pokonała wczoraj Radwańską. Polka jak zwykle starała się grać kombinacyjnie, zmieniała rytm, rotację, ale chyba jednak grała za lekko - w ogóle nie potrafiła szybko skończyć wymian.

W drugim secie nadzieje na chwilę odżyły, bo Agnieszka nieco lepiej serwowała, ograniczyła błędy i udało jej się wygrać 6:4. Ale trzeci set był już totalną katastrofą. Gra Agnieszki kompletnie się posypała, seriami przegrywała własny serwis. Na palcach jednej ręki można policzyć piłki, których nie posłała w aut i siatkę. W całym spotkaniu Polka popełniła aż 51 niewymuszonych błędów, rywalka - 35.

Radwańska: Kibice super, ja nie

Na konferencję po meczu Agnieszka przyszła bardzo smutna. Pociągała nosem, tak jakby przed chwilą płakała, ale zarzekała się, że tak nie było. - Nie roztrzaskałam nawet rakiety ze złości, a po takim meczu chyba powinnam ją rozwalić w drzazgi - mówiła. - Kibice dopisali, słyszałam ich doping, ale niestety zarówno Marta [Domachowska] wczoraj, jak i ja dzisiaj, nie dorównałyśmy do poziomu ich dopingu - stwierdziła Radwańska. Porażka w pierwszej rundzie niemal na pewno będzie kosztowała ją utratę pozycji w pierwszej dziesiątce na świecie. Agnieszka do tej pory zawsze świetnie spisywała się w Wielkim Szlemie. W poprzednim roku nigdy nie przegrała przed 1/8 finału. Ostatni, i jedyny jak dotąd raz, została wyeliminowana w I rundzie w Paryżu w 2007 r.

- Przegrałam z rywalką, a nie z upałem, czy wiatrem - powiedziała Sport.pl Radwańska. - Nie pokazałam wybitnej formy i gry w tym meczu. Zdaję sobie z tego sprawę. To nie był mój dzień, w trzecim secie już zupełnie nie byłam sobą. Bondarenko grała tak, jak się spodziewałam. Mało psuła, grała regularnie. Nie było wielu okazji do uderzeń na raz, a więcej długich wymian - mówiła Agnieszka. Skąd aż 51 niewymuszonych błędów? - Nie wiem, ciągle trafiałam w siatkę. Błędy były często minimalne, ale było ich zdecydowanie za dużo. W tym pierwszym secie trochę zabrakło szczęścia, może gdybym go wygrała... - wzdychała 19-letnia Polka.

- Nie da się ukryć, że byłam faworytką tego meczu. W całym turnieju chciałam dojść wysoko, minimum trzy-cztery rundy. Ale porażki się zdarzają. To jest część tenisa. Nie pójdę teraz powiesić się do łazienki. W ostatnich latach w Szlemie wiodło mi się bardzo dobrze, czasem po prostu zdarzają się niespodzianki. Oprócz mnie, w pierwszej rundzie odpadną 64 inne dziewczyny.

Radwańska zagra jeszcze w Melbourne w deblu z siostrą Urszulą. - Na debel patrzę przez palce, choć oczywiście wyjdę na kort żeby wygrać. Najważniejszy był jednak singiel. Trudno, świat się nie kończy. Kolejne turnieje przede mną - zakończyła Agnieszka.

Trener Robert Radwański od razu po meczu nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. - Czy jestem na kortach? Przez najbliższe trzy dni się na nich nie pojawię. O mecz proszę pytać Agnieszkę - powiedział nam przez telefon. - To normalne, że tata jest po takim meczu zły, ale emocje potem mijają. Na pewno spokojnie porozmawiamy o tym co było nie tak - powiedziała Agnieszka.

Woźniacki: Nie krytykujcie Agnieszki

- Proszę nie krytykujcie Agnieszki po tym meczu. Nawet 10 tenisistka świata czasem przegrywa. Moim zdaniem, gdyby nie wiatr i potworny upał, to różnica byłaby na korzyść Agnieszki - powiedział Sport.pl Piotr Woźniacki, ojciec i trener Dunki polskiego pochodzenia Caroline Wozniacki (WTA 12). - Gdy warunki na korcie są ekstremalne, działa to zawsze na korzyść tej niżej notowanej, która walczy jak o życie, by sprawić niespodziankę - ocenił Woźniacki.

Bondarenko: Przepraszam was, Polacy

Porażka Radwańskiej, przynajmniej do późnego popołudnia, była jednak sensacją dnia w Melbourne. Zdjęcie szczęśliwej Bondarenko można było m.in. zobaczyć otwierając w internecie oficjalną stronę WTA. - Przepraszam, że wam to zrobiłam - uśmiechnęła się nieśmiało Ukrainka, gdy przyszła porozmawiać z polskimi dziennikarzami. - Jestem bardzo szczęśliwa, ostatnio pokonałam zawodniczkę z pierwszej dziesiątki chyba dwa lata temu w Strasburgu, gdy ograłam Anę Ivanović - stwierdziła. Jaki miała sposób na Agnieszkę? - Nigdy z nią wcześniej nie grałam, ale radziłam się mojej starszej siostry Alony, która już kiedyś pokonała Agnieszkę. Powiedziała, żebym zmusiła ją do biegania i była cierpliwa w długich wymianach. I tak właśnie zrobiłam - mówiła po polsku Ukrainka, która na początku kariery trenowała w Kędzierzynie Koźlu. - Z Polski mam na razie same miłe wspomnienia, no może poza nauczycielką geografii w szkole, która jakoś chyba mnie nie lubiła - powiedziała Katerina, która razem ze swoją siostrą Aloną broni w Melbourne tytułu w deblu.

Radwańska o Australian Open: Nie da się ukryć, że jestem faworytką

Rozmawiał w Melbourne Jakub Ciastoń
2009-01-18, ostatnia aktualizacja 2009-01-18 21:35
Zobacz powiększenie
Agnieszka Radwańska
Fot. TIM WIMBORNE REUTERS

- Nie da się ukryć, że jestem jedną z faworytek do gry w ćwierćfinale lub półfinale, ale wszystkie mecze muszę wygrać na korcie sama. To, że o mnie dobrze piszą, nic nie zmienia - mówi w wywiadzie dla Sport.pl i "Gazety Wyborczej" Agnieszka Radwańska, dziesiąta tenisistka świata.

SERWISY
Rusza Australian Open. "Andy Murray faworytem? »

Jakub Ciastoń: Lubi pani grać w Australian Open?

Agnieszka Radwańska: To po Wimbledonie mój najbardziej ulubiony turniej. Na początku sezonu jestem wypoczęta, nic nie boli. Stęskniłam się za tenisem po zimowej przerwie. Ten turniej ma pozytywną energię. Odbywa się w centrum dużego miasta, nie trzeba się tłuc na korty w korkach, jak to bywa w Nowym Jorku i Paryżu. Lubię też nawierzchnię i australijskie lato w środku polskiej zimy. Melbourne jest ciepłe, czasem nawet gorące, ale zawsze przyjazne. Ludzie są mili, a w tym roku jeszcze odnowili korty, siłownię i... zaczęli podawać dobre makarony, bo w zeszłym roku mieli głównie spaghetti z keczupem. Podoba mi się w Australii.

Miło jest zobaczyć w jednym miejscu znajome twarze po dwóch miesiącach wakacji?

- Jasne. Melbourne to też czas wymiany informacji. W damskiej szatni plotkuje się o nowych fryzurach, kto schudł, a kto przytył, kto ma fajny strój (śmiech).

Novak Djoković powiedział, że Australian Open powinien być w lutym.

- Ja się przyzwyczaiłam do stycznia. Zmiana chyba nie ma sensu, choć faktycznie dla niektórych te dwa tygodnie przygotowań to za mało. Mnie wystarcza.

Kto jest faworytką w Melbourne?

- Nie wiem.

Nie śledzi pani przed sezonem, co słychać u rywalek, np. że Janković miała grypę, a Dementiewa pokonała Serenę Williams?

- Nie śledzę, bo skupiam się na swojej grze. Wiem tylko, że Dementiewa gładko, w dwóch setach, ograła Serenę w Sydney. Ktoś mi powiedział.

Dementiewa wygrała cały ten turniej, w finale pokonała Dinarę Safinę. Mówi się już, że jest jedną z faworytek, a pani przegrała z nią przed tygodniem po trzech zaciętych setach...

- Dementiewa wygrała w Sydney? Od pana się dowiaduję. Ale co mam powiedzieć? Jest w dobrej formie i tyle. To się nie musi przełożyć na Melbourne. Ten turniej lubi niespodzianki.

Siostry Williams?

- Jeśli już, to raczej Venus, ale nie widziałem jej w akcji w tym roku. Serenie nie wróżę w turnieju wielkiej kariery. Chyba nie jest w formie, ale mogę się mylić. Z nią nigdy nie wiadomo.

Pani gra w pierwszej rundzie z Kateriną Bondarenko.

- Nie grałyśmy wcześniej, ale kilka razy spotykałam się z jej starszą siostrą Aloną. Ostatnio przegrałam z nią w Warszawie. To nie jest dobre losowanie. Siostry umieją grać w tenisa i są groźne w Australii. W zeszłym roku wygrały w deblu. Liczyłam, że jako rozstawiona z dziewiątką będę miała więcej szczęścia.

Jak gra Bondarenko?

- Regularnie, technicznie, bardziej "na przerzut" z linii końcowej niż na jeden strzał, jak Szarapowa. Trudno powiedzieć, czy pasuje mi taki styl. Wiele będzie zależało od wiatru i tego, czy będzie tego dnia w dołku czy w górce...

Co to znaczy?

- Katerina jest 59. na świecie, ale potrafi grać znacznie powyżej swojego rankingu. Umie sprawiać niespodzianki, wygrywać z faworytkami. Mówimy na takie dziewczyny, że to typ "góra-dół". Grają świetne spotkania, a potem dołują. I dlatego podchodzę do meczu z respektem. Jeśli bowiem trafię na dołek, może być łatwo. Jeśli będzie górka, to niekoniecznie.

Ukrainka nie miała jednak dobrego początku sezonu, w Hobart przegrała w I rundzie.

- I co z tego? Ja w zeszłym roku odpadłam w I rundzie w Hobart, a potem byłam w ćwierćfinale Australian Open.

W kolejnych rundach na horyzoncie same stare znajome - Kuzniecowa, Serena Williams.

- Wcześniej jest jeszcze Chinka Jie Zheng, też mocna. Nie ma co wychylać wzroku poza pierwszą rundę. Tylko na niej się skupiam.

Na oficjalnej stronie internetowej turnieju pojawił się jednak duży artykuł o pani pod hasłem "Pięć powodów, dla których Radwańska może wygrać".

- Miłe, ale jak mówi tata, to wróżenie z fusów. Nie rusza mnie to. Co mam zrobić po takiej informacji? Skakać z radości, że o mnie piszą, czy martwić się, co powiedzą, jak przegram? Nie da się ukryć, że jestem jedną z faworytek do gry w ćwierćfinale lub półfinale, ale tenis to jest złożona sprawa i nie lubię takich uproszczeń. Wszystkie mecze muszę wygrać na korcie sama, a to że o mnie piszą, nic nie zmienia. Wiedzą to doskonale Szarapowa i Ivanović, które przegrywały np. na Wimbledonie w początkowych rundach.

Media się podniecają, ale w naszym środowisku porażka to coś normalnego. Nie oglądamy się za Szarapową w szatni tylko dlatego, że przegrała w drugiej rundzie. Wiemy, że to się zdarza. Media kreują faworytki i same potem żyją z tego, że przegrywają.

Współczuje pani czasem Szarapowej?

- Tak. Najgorsza jest niemoc. Było w zeszłym sezonie widać, że chce dobrze grać, ale nie daje rady, miała problemy z kontuzjami. A presja jest gigantyczna. Ale ma teraz chociaż trochę odpoczynku od dziennikarzy, bo nie startuje w Australii.

Jest pani zadowolona z przygotowań?

- Jako rozgrzewkę przed Melbourne wybrałam Sydney. Zagrałam pięć meczów - trzy w singlu i dwa w deblu. Jestem zadowolona, bo przyzwyczaiłam się do twardej nawierzchni. Ale wyniki też nie były złe. W pierwszej rundzie singla wygrałam z Sybille Bammer. Trudne spotkanie, bo wiał straszliwy wiatr. Trzeba było się uporać też z nim, a w Melbourne może być podobnie. Potem był dobry mecz z Hantuchovą. Nawet z ćwierćfinału, w którym przegrałam z Dementiewą, jestem zadowolona. Jedynie pierwszy set był słaby, ale usprawiedliwia mnie upał. Było z 45 stopni. W Australii przerywa się mecze, jeśli jest za gorąco, ale termometr mieli chyba w cieniu, bo uznali, że brakuje jednej kreski. Ostatni raz grałam w takim skwarze w Tajlandii.

Wygrana z Hantuchovą to rewanż za zeszłoroczny przegrany ćwierćfinał Australian Open.

- Wtedy Słowaczce wyszedł mecz życia. Ale to nie jest tak, że czuję teraz jakąś specjalną satysfakcję. Było, minęło.

Zeszłoroczny turniej był dla pani bardzo udany. Wraca pani czasem myślami do meczów z Kuzniecową i Pietrową?

- Jasne, takie mecze się pamięta. Szczególnie spotkanie z Pietrową było czymś niesamowitym, bo przegrywałam 1:6, 0:3 i zdołałam odwrócić los meczu, nie poddałam się. Ale nie można żyć przeszłością, trzeba iść dalej.

Ćwierćfinał dał aż 500 pkt do rankingu WTA. Nie czuje pani teraz presji, że trzeba ich bronić, by utrzymać się w dziesiątce?

- Nie przesadzajmy z tymi punktami. Nie kalkuluję, nie drżę przed każdą imprezą, czy obronię zdobycz z poprzedniego roku i ile miejsc spadnę w rankingu, jeśli przegram w pierwszej rundzie. Nie znam zresztą tenisistek, które tak podchodzą do meczów. Trzeba grać, a nie kalkulować. Jeśli jednak zabawić się w matematykę, to aż tak dużo punktów nie bronię, bo byłam w ćwierćfinale w Sydney i zarobiłam dodatkowe 120 pkt. Dziesiątka to też nie jest jakieś magiczne miejsce. Mówiłam już wielokrotnie, że między szóstą a piętnastą tenisistką rankingu nie ma wielkiej różnicy, choć oczywiście byłoby miło przesunąć się w górę. Mam nadzieję, że to się uda, ale nie da się tego przewidzieć.

W deblu zagra pani z siostrą Urszulą. Nie obawia się pani, że debel odbierze energię?

- Debel w Szlemie traktuję na luzie. Jasne, że chcę wygrywać, ale to nie jest dla mnie wielki wysiłek.