niedziela, 28 października 2012

Nie żyje technik Jaka-40


28 października 2012, 17:06
Foto: TVN 24 | Video: tvn24 Jak-40 lądował przed planowanym lądowaniem prezydenckiego Tu-154

Nie żyje Remigiusz M., technik pokładowy Jaka-40, który 10 kwietnia 2010 roku lądował na lotnisku w Smoleńsku.

Ciało technika znalazła jego żona wczoraj ok. godz. 22.30 w piwnicy ich domu w Piasecznie. Jak powiedział tvn24.pl Dariusz Ślepokura z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wiele wskazuje na samobójstwo.

- Zwłoki były umieszczone na linie żeglarskiej. Po oględzinach nie znaleziono na ciele mężczyzny żadnych obrażeń, poza bruzdą wisielczą- powiedział rzecznik.

"Dostaliśmy zgodę na 50 metrów. Tu-154 i Ił też"

Czy kontroler z...
czytaj dalej »
Jak dodał, ciało zostało już przewiezione do Zakładu Medycyny Sądowej w Warszawie. Jutro zostanie zarządzona sekcja zwłok, która wyjaśni przyczynę zgonu.

- Śledztwo w sprawie śmierci Remigusza M. poprowadzi prokuratura w Piasecznie - dodał rzecznik.

Kim był?

Remigiusz M., technik pokładowy z załogi Jaka-40, który 10 kwietnia wylądował w Smoleńsku przed katastrofą polskiego tupolewa, mówił w wywiadzie dla tvn24.pl, że kontroler z wieży w Smoleńsku zezwolił załodze prezydenckiego samolotu na zejście do wysokości 50 m - podczas gdy z opublikowanego stenogramu wynika, że kontroler miał zezwolić na zejście do stu metrów.

"Zabrakło umiejętności mówienia: spadaj"

- Jeśli wieża...
czytaj dalej »
Technik w wywiadzie twierdził, że już po wylądowaniu Jaka-40, pozostając w kabinie, słyszał przez radio rozmowę między załogą Tu-154 i kontrolerem i słyszał wyraźnie, że kontroler miał zezwolić na zejście do "wysokości decyzji" 50 m, na której załoga miała zdecydować, czy wyląduje. Według niego, również załoga Jaka dostała zgodę na zejście do 50 m, podobnie jak załoga rosyjskiego Iła z funkcjonariuszami ochrony, który po nieudanej próbie lądowania odleciał na inne lotnisko.

W wywiadzie technik potwierdzał, że polskie załogi wiedziały, iż na lotnisku w Smoleńsku obowiązuje 100 m jako wysokość decyzji. Określona jest ona w tzw. "karcie podejściowej".

"Dostaliśmy zgodę na 50 metrów. Tu-154 i Ił też"


06 lipca 2010, 9:35

Czy kontroler z wieży w Smoleńsku zezwolił załodze prezydenckiego Tupolewa zejść do wysokości 50 m w czasie tragicznego lotu 10 kwietnia? Remigiusz Muś, technik pokładowy Jaka 40, który wylądował tego dnia w Smoleńsku utrzymuje, że tak właśnie było. W ekskluzywnym wywiadzie z tvn24.pl Muś twierdzi, że słyszał rozmowę (komunikację) między Tu-154 i kontrolerem siedząc w kabinie Jaka, już na lotnisku.

W wywiadzie Muś potwierdza, że polskie załogi wiedziały, iż na lotnisku w Smoleńsku obowiązuje 100 m jako minimalna wysokość do podjęcia decyzji o lądowaniu (tzw. wysokość decyzji). Piloci nie mieli prawa zejść niżej i na takiej wysokości decyzję o lądowaniu podjęła właśnie załoga Jaka. Dlaczego Tupolew, wbrew obowiązującym przepisom zszedł poniżej 100 m i czy miała na to wpływ rozmowa z wieżą, która według naszego rozmówcy miała miejsce na kilka minut przed katastrofą – będzie musiało wyjaśnić śledztwo.

Pierwsze podejście Iła było jakieś 15 minut po naszym lądowaniu. Wyszli niemal idealnie nad pas, ale nie centralnie. To jest duży samolot więc musi dokładnie wycentrować. (...) Ił „doginał" – moim zdaniem – dosyć brawurowo. Skrzydła nad trawą były na wysokości około 3 metrów i to z dużymi przechyleniami. W końcu zrezygnował i odszedł. To pierwsze podejścia wyglądało dosyć dramatycznie.

CAŁA ROZMOWA

tvn24.pl: Godzina 08:37:01. Ostatnie zdanie, które członek załogi JAKa-40 wypowiada przez radio do dowódcy TU-154: „Arek, teraz widać 200 (metrów – red.)". To pańskie zdanie?

Remigiusz Muś (technik pokładowy JAKa-40): Tak, to jest ostatnie, co w ogóle przez nasze radio do nich wyszło. Nawet nie przechodziłem już na częstotliwość 123,45, która jest taką umowną częstotliwością do pogaduch, zwykle nieokupowaną przez jakiś radar, czy kogoś, kto prowadzi.

Porucznika Artura Wosztyla (pierwszego pilota, który rozmawiał wcześniej z dowódcą Tu-154 – red,) nie było już wtedy w samolocie?

Nie. Ja też wyszedłem na około dwie minuty, na tę ostatnią fazę lądowania, żeby nasłuchiwać jak lądują. Porucznik Wosztyl rozejrzał się i powiedział: „Nie, teraz to już w ogóle nic nie widać. W tych warunkach to się chyba nie da wylądować. Może lepiej żeby nie lądowali?". Mgła wchodziła na lotnisko takimi pasami. Wtedy to był moment, że nie było widać już drzew, które stały obok nas. Ja na to: „Dobra, to wrócę". Wróciłem i powiedziałem o tych 200 metrach. Odpowiedzieli: „Dzięki".

Wcześniej siedział pan w kabinie pilotów? Z kim?

Tak, ale ja słyszałem „50". Tak mówiłem kolegom tuż po katastrofie i nadal tak twierdzę. Pamiętam też, że Ił również dostał od kontrolera komendę „50 metrów i być gotowym do odejścia". Podczas pierwszego i drugiego podejścia. (...) Teraz: czy nasze słowa są bardziej wiarygodne, czy stenogram? 

Od pewnego momentu już tylko sam. Artur i Rafał Kowaleczko (drugi pilot – red.) byli na początku, później siedzieli w saloniku. Ja w kabinie nasłuchiwałem przez radio, co się dzieje.

A czy któryś z was widział, jak próbował lądować rosyjski Ił?

Tak, przy pierwszym nieudanym podejściu Iła tylko ja byłem na zewnątrz. Chłopaki obserwowali to przez okienka w samolocie. Powiedziałem: „Chodźcie, może jeszcze raz podejdzie. I podszedł".

Jak te podejścia wyglądały?

Pierwsze było jakieś 15 minut po naszym lądowaniu. Wyszli niemal idealnie nad pas, ale nie centralnie. To jest duży samolot, więc musi dokładnie wycentrować. Pas miał szerokość 50 metrów. Nam było łatwiej. Nasz JAK ma rozpiętość skrzydeł 25 m. Dlatego my mogliśmy lądować nawet na połówce pasa, a niekoniecznie na centralnej linii.

A Tu-154?

Podobnie jak Ił. Tu-154 ma rozpiętość skrzydeł 37,5 m. (Jeśli nie wyjdzie dokładnie na pas) też musi „dogiąć" żeby być idealnie nad linią centralną. Ił „doginał" – moim zdaniem – dosyć brawurowo. Skrzydła nad trawą były na wysokości około 3 metrów i to z dużymi przechyleniami. W końcu zrezygnował i odszedł. To pierwsze podejścia wyglądało dosyć dramatycznie.

Odczekaliśmy 10 minut i usłyszeliśmy, że podchodzi drugi raz. Wyszliśmy wszyscy, razem z naszą stewardessą. Tym razem jednak Rosjanie zupełnie nie trafili w pas.

W przypadku tego lotniska, zgodnie z procedurą, można zniżyć się do wysokości 100 metrów. Dalej lot poziomy i ani metra niżej. My zrobiliśmy dokładnie tak – jakiś czas lecieliśmy poziomo na wysokości 100 metrów. Do momentu, kiedy zobaczyliśmy bramkę z APM-ów.

My staliśmy na drodze kołowania oddalonej od niego o ok. 70 metrów. Ił wyszedł niemal dokładnie nad nami. Wiedział, że nie jest nad pasem, więc przed przelotem nad naszym JAK-iem już miał obroty startowe i nie kombinował tylko odlatywał. Ta cała sytuacja z Iłem zaniepokoiła nas bo pomyśleliśmy tak: to jest samolot z tego lotniska, swojacy. A mimo to nie wylądowali. Co będzie z Tupolewem?

W stenogramach, między trzecim a czwartym zakrętem Tu-154 jest siedem kolejnych niezrozumiałych wypowiedzi niezidentyfikowanych osób/osoby. Wtedy był Pan w kabinie JAK-a, czy już na zewnątrz?

Tuż przed tym momentem wyszedłem z kabiny i wszyscy – jak mówiłem na początku – stanęliśmy przed naszym samolotem. Po chwili wróciłem donieść o tej 200-metrowej widoczności i znów wyszedłem.

A słyszał Pan jeszcze komunikat wieży tuż po trzecim zakręcie TU-154: „Polski 101, i od 100 metrów być gotowym do odejścia na drugi krąg"?

Tak, ale ja słyszałem „50". Tak mówiłem kolegom tuż po katastrofie i nadal tak twierdzę. Pamiętam też, że Ił również dostał od kontrolera komendę „50 metrów i być gotowym do odejścia". Podczas pierwszego i drugiego podejścia.

Przysłuchiwał się Pan rozmowom wieży z dowódcą Iła?

Tak, ale to byli dwaj Rosjanie i często mówili niezrozumiale dla mnie. Ciężko było słuchać tej korespondencji. Tamtej komendy jestem jednak pewien.

Zresztą to jest do sprawdzenia, bo na naszym (JAK-a) magnetofonie, który miałem okazję raz później przesłuchać w obecności żandarmów, nagrana jest cała korespondencja Iła z wieżą. Po tym jak Rosjanie odeszli na inne lotnisko magnetofon, tak jak wiele innych odbiorników, wyłączyliśmy. Byliśmy tam bez akumulatorów a nie wiedzieliśmy, czy dojedzie zasilanie lotniskowe. Później włączyliśmy już tylko naszą radiostację, bez magnetofonu. Szkoda.

Według stenogramów z czarnych skrzynek, kontroler wydaje po raz pierwszy komendę „101 horyzont" dokładnie w tej samej sekundzie, w której nawigator podaje wysokoś�

Tabela minimów dla lotniska w Smoleńsku/tvn24.pl � 50 metrów.

I ja właśnie słyszałem jak mówił wcześniej, że najniżej mogą zejść na 50 metrów i być gotowi odlecieć, jeśli nie zobaczą pasa. Nie na 100. Teraz: czy nasze słowa są bardziej wiarygodne, czy stenogram?

Dwóch różnych komend kontrolera, który by raz mówił „bądźcie gotowi do odejścia przy 100 metrach", a w innym momencie „bądźcie gotowi przy 50 metrach" Pan nie słyszał?

Nie, nie słyszałem. Była jedna komenda.

I jedyną osobą, poza kontrolerem i dowódcą TU-154, który ją słyszał był właśnie Pan?

Tak. Artur i Robert mogli tylko potwierdzić moją wersję. Jeśli kontroler wszystkich traktował równo, to logiczne, że im też wydał komendę z wysokością 50 metrów.

A jak było z wami, tzn. z lądowaniem Jaka-40?

Czy wy uzyskaliście zgodę na lądowanie?
Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej.

Nam również kontroler powiedział, że mamy zejść do wysokości 50 metrów.

Zeszliście?

W przypadku tego lotniska, zgodnie z procedurą, można zniżyć się do wysokości 100 metrów. Dalej lot poziomy i ani metra niżej. My zrobiliśmy dokładnie tak – jakiś czas lecieliśmy poziomo na wysokości 100 metrów. Do momentu, kiedy zobaczyliśmy bramkę z APM-ów (wielkie reflektory na ciężarówkach rozstawione po prawej i lewej stronie pasa, przed nim; świecą w stronę nadlatującego samolotu – red.). Ich światło było widoczne z dosyć dużej odległości. Pomogły nam znakomicie. Spokojnie skorygowaliśmy lot w prawo, żeby znaleźć się między nimi.

Tyle tylko, że JAK-40 dopuszczał przy 2,5 km długości pasa smoleńskiego lotniska możliwość, żebyśmy nad jego progiem mieli sporą wysokość a i tak wylądowali. Gdyby Tupolew był 80 metrów nad początkiem pasa, to prawdopodobnie na tych 2,5 km załoga by nie przyziemiła. Musieli być niżej.

Czy Pan, albo któryś z członków załogi JAK-a, został już przesłuchany przez rosyjskich prokuratorów?

Ja i Rafał nie. Ale w Moskwie przed rosyjskimi prokuratorami zeznania składał Artur Wosztyl. Niczego tam jednak nie podpisywał.

Czy wy uzyskaliście zgodę na lądowanie?

Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej.

Kontrolerzy ze Smoleńska mieli zeznać, że nie wydali waszemu JAK-owi zgody na lądowanie. Uzyskaliście ją, czy nie?

Ostatnio usłyszałem sugestię, że nasze karty podejścia nie są najaktualniejsze, że istnieją nowsze. Jeśli nawet tak jest, to nie otrzymaliśmy ich i lądowaliśmy – tak jak Tupolew – według kart, które mieliśmy w Pułku. Opatrzone są one datą „2006 r.".
Przed kwietniowymi lotami pytaliśmy stronę rosyjską – przez nasze MSZ – czy są uaktualnienia. Otrzymaliśmy odpowiedź, że nic się nie zmieniło.
Dlaczego zatem GPS wszystkich wyprowadzał na lewo? Przecież TU-154 też schodziło na lewą stronę. Ił dwukrotnie tak samo.

Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej.

Porównując to do sytuacji Tu-154: to był mniej więcej ten moment, kiedy w stenogramach występuje po sobie tych siedem niezrozumiałych wypowiedzi?

No tak. Im został jeszcze czwarty zakręt, ale po pierwsze w przypadku Tu-154 trzeci i czwarty to był praktycznie jeden element – nie robi się między nimi wyrównania. Poza tym to jest większa i szybsza maszyna. Mogli się wcześniej dogadać, lub nie dogadać, na lądowanie. Tych komend w stenogramach brakuje najbardziej. Zaznaczam, że nie wiem, co zostało wypowiedziane w tych siedmiu niezrozumiałych komendach. Wiem, co powinno paść: zgoda, albo niezgoda na lądowanie. Wiadomo tylko, że kontroler sprowadzał ich nadal.

Jak wyglądała wasza korespondencja z wieżą w Smoleńsku? Nie było problemów ze zrozumieniem komunikatów?

Na początku, jak byliśmy jeszcze daleko, kontroler mówił trochę niezrozumiale. Ale jak kilka razy Artur powiedział mu, żeby powtórzył, zaczął mówić wyraźnie. Później wszystko wyglądało już normalnie. Byliśmy też dosyć dobrze przygotowani.

Może, w porównaniu z lądowaniem na innych rosyjskich lotniskach, tutaj rzeczywiście było trochę gorzej, ale do zniesienia. W przypadku naszego podejścia nie było żadnych niejasności. Tyle tylko, że my sami wybraliśmy lot poziomy od 100 metrów aż do momentu zobaczenia br

Pierwsza strona karty amki i wejścia w nią.
A to, że kontroler powiedział 50 metrów... Dobrze, my mieliśmy kartę podejścia, na której były minima tego lotniska. Zgodnie z nią nie mogliśmy zejść niżej niż 100 metrów. I tak po prostu zrobiliśmy. A jeśli chodzi o Tupolewa, to naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego oni zniżali się poniżej 100 metrów. I dalej - poniżej 50.

Dlaczego kontroler – skoro karta wyraźnie określała minima lotniska w tych warunkach – miał pozwolić wam, Iłowi i TU-154, na zejście o 50 metrów niżej, niż było to zapisane na karcie?

No właśnie. Przedruki karty otrzymaliśmy z ambasady. Byliśmy przygotowani, mieliśmy współrzędne środka lotniska, które dodatkowo można było wprowadzić do GPS-a. Stąd dysponowaliśmy dosyć dokładną odległością. Ale GPS wyprowadzał nas w lewo, a radiolatarnie w prawo. No więc lecieliśmy wypadkową. Gdy zobaczyliśmy światła APM-ów, tak jak mówiłem, trzeba było

Major Michał Fischer
Major Michał Fischer„dogiąć" w prawo.

Ostatnio usłyszałem sugestię, że nasze karty podejścia nie są najaktualniejsze, że istnieją nowsze. Jeśli nawet tak jest, to nie otrzymaliśmy ich i lądowaliśmy – tak jak Tupolew – według kart, które mieliśmy w Pułku. Opatrzone są one datą „2006 r.".

Przed kwietniowymi lotami pytaliśmy stronę rosyjską – przez nasze MSZ – czy są uaktualnienia. Otrzymaliśmy odpowiedź, że nic się nie zmieniło (potwierdził to w rozmowie z tvn24.pl rzecznik MSZ Piotr Paszkowski).

Dlaczego zatem GPS wszystkich wyprowadzał na lewo? Przecież Tu-154 też schodziło na lewą stronę. Ił dwukrotnie tak samo.

Kto odpowiada za to, żeby karty były w kabinie podczas lotu?

Karty podejścia załatwia drugi lotnik. U nas był to Rafał. Przed kwietniem wykorzystywaliśmy je ostatni raz w 2009 roku. Na pewno ani razu nie było tam liczby „50". Dlatego pomimo uwag kontrolera my zrobiliśmy po swojemu, czyli bezpieczniej.

Może współrzędne GPS-a w tych nowszych kartach są inne? Może jednak mieliśmy niewłaściwe?

Rozmawiał Łukasz Orłowski

ZOBACZ Z JAKĄ KARTĄ LĄDOWALI 10 KWIETNIA

Od redakcji:

Piloci Jaka-40 oraz Tu-154 dysponowali 10 kwietnia kartą podejścia lotniska Smoleńsk-Siewiernyj o bardzo zbliżonej jakości do tej, którą przedstawiamy w formacie PDF.

Karta podejścia określa – mówiąc najprościej – jak powinna wyglądać droga lądowania. Karty takie muszą być i są aktualizowane. Ich aktualność jest o tyle ważna, że lotniska zmieniają częstotliwość łączności radiowej, dochodzą nowe urządzenia nawigacyjne bądź po prostu zmienia się nazwa lotniska.

Karty podejścia zawierają także współrzędne GPS najważniejszych punktów nawigacyjnych. Załoga wprowadza te dane do urządzeń pokładowych przed rozpoczęciem podejścia.

Na czwartej stronie karty, którą dysponowali 10 kwietnia piloci Tu-154 i Jaka-40, znajduje się tabela pokazująca minimalne warunki atmosferyczne, przy jakich można lądować w Smoleńsku. Dane te są zawsze przypisane do konkretnego lotniska i zależą między innymi od jego wyposażenia. Na karcie podejścia lotniska Smoleńsk-Siewiernyj minimalne warunki określono jako 100/1000 - czyli 100 metrów widoczności pionowej i 1000 metrów widoczności poziomej. Dla helikopterów i niżej wyszkolonych pilotów wskazano 100/1500. Według Musia, polskich pilotów Jaka i Tu-154 obowiązywały takie właśnie minima: 100 metrów widoczności pionowej i 1500 poziomej. W chwili katastrofy widoczność pionowa wynosiła 0 – 30 metrów, zaś pozioma, według wieży 400, a zdaniem Musia – 200 metrów.

Komentarz pułkownika Tomasza Pietrzaka, byłego dowódcy (w latach 2007-2008) 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego:
- Karta podejścia jest dokumentem niezbędnym dla pilota do przygotowania się do lądowania. Zawiera ona graficznie przedstawione procedury podejścia, opisane wartościami liczbowymi takimi jak: prędkość, wysokość podejścia, minimalne wysokości zniżania i decyzji, itp. Ostatecznie pilot sam ocenia zawarte w nich dane, dobierając je do kategorii swojego samolotu i wówczas podejmuje decyzję dotyczącą lądowania.

ŁOS//mat/k

LIST OTWARTY GENERAŁA SŁAWOMIRA PETELICKIEGO DO PREMIERA DONALDA TUSKA

Panie Premierze! W wyniku karygodnych zaniedbań, niekompetencji i arogancji staliśmy się jedynym na świecie krajem, który w jednym momencie stracił całe dowództwo wojska, ze zwierzchnikiem sił zbrojnych prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej na czele. Apeluję do Pana o podjęcie radykalnych kroków mających na celu ratowanie polskich sił zbrojnych i systemu antykryzysowego państwa - pisze gen. Sławomir Petelicki w liście otwartym do premiera Donalda Tuska.

W trybie pilnym należy:
1. Rozwiązać wojskową prokuraturę i powierzyć prowadzone przez nią sprawy prokuraturze cywilnej. Będzie to zgodne z wcześniejszymi wnioskami Prawa i Sprawiedliwości popartymi przez Platformę Obywatelską, których orędownikami byli między innymi świętej pamięci Poseł Zbigniew Wassermann i generał Franciszek Gągor.

2. Ustanowić pełnomocnika rządu ds. ratowania naszych sił zbrojnych i powołać na to stanowisko generała dywizji Waldemara Skrzypczaka (byłego dowódcę wojsk lądowych, który miał odwagę głośno mówić o zaniedbaniach w MON) cieszącego się ogromnym autorytetem w Wojsku Polskim.

3. Odwołać ministra obrony narodowej i do czasu wybrania prezydenta powierzyć kierowanie resortem przewodniczącemu Komisji Obrony Narodowej Senatu Maciejowi Grubskiemu z Platformy Obywatelskiej, który - broniąc żołnierzy z Nangar Khel - wykazał się zaangażowaniem i dobrą znajomością problematyki wojskowej. Ministerstwem Obrony może skutecznie kierować tylko osoba niezwiązana z panującymi tam od lat betonowymi układami.

4. Przywrócić na stanowisko szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego doktora Przemysława Gułę.
Ponad rok temu w obecności byłego wiceprezesa Narodowego Banku Polskiego profesora Krzysztofa Rybińskiego przekazałem ministrowi Michałowi Boniemu notatkę na temat karygodnych zaniedbań w Ministerstwie Obrony Narodowej. Zdecydowałem się na to, gdyż Bogdan Klich wysłuchiwał moich rad popartych ekspertyzami specjalistów polskich i amerykańskich, a następnie postępował wbrew logice!
Wszyscy Polacy widzieli tragiczną katastrofę wojskowego samolotu CASA C-295M, w której zginęło dwudziestu znakomitych lotników. Tłumaczyłem ministrowi Klichowi, dlaczego tak się stało, prezentując mu procedury NATO. Minister zapewniał, że wyciągnie z tego wnioski. Nie wyciągnął! Nastąpiła katastrofa wojskowego samolotu Bryza, w której zginęła cała załoga. Była jeszcze katastrofa wojskowego śmigłowca Mi-24. Pytałem publicznie Bogdana Klicha, ilu jeszcze dzielnych żołnierzy musi zginąć, żeby zaczął konieczne reformy w wojsku?

W sierpniu 2009 r. bohaterską śmiercią zginął kapitan Daniel Ambroziński, którego patrol w Afganistanie talibowie ostrzeliwali przez sześć godzin, a nasze lotnictwo nie mogło tam dolecieć, bo miało za słabe silniki (Mi-24). Co więcej, jak już doleciało - było nieuzbrojone (Mi-17). Minister Klich zapewniał wtedy publicznie, że w trybie nadzwyczajnym dostarczy do Afganistanu odpowiedni sprzęt. Nie zrealizował tych obietnic, za to wodował uroczyście kadłub korwety gawron (który kosztował ponad 1,1 mld zł), komunikując zdumionym uczestnikom uroczystości, że na tym kończy się program budowy tak potrzebnego marynarce wojennej okrętu, gdyż nie ma środków na jego dokończenie.

W ubiegłym roku Bogdan Klich mówił, że robi coś, co nikomu dotąd się nie udało - leasinguje od LOT nowoczesne samoloty dla VIP-ów w miejsce awaryjnego sprzętu z poprzedniej epoki. Teraz twierdzi, że to się nie udało, bo przeszkadzali posłowie. Gdy Bogdan Klich leciał dwukrotnie do Afganistanu, w niepotrzebną PR-owską podróż, wyleasingował dla siebie boeinga rumuńskich linii lotniczych za 150 tys. zł. Dodać należy, że za boeingiem leciał wojskowy samolot CASA, który dla ministra Klicha był za mało wygodny. Dlaczego minister obrony narodowej nie zdecydował się na leasing nowoczesnego samolotu dla tak ważnej delegacji państwowej, do składu której zatwierdził podsekretarza stanu w MON, szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i dowódców wszystkich rodzajów wojsk. Jak można było umieścić kluczowe dla bezpieczeństwa państwa osoby w jednym samolocie z poprzedniej epoki i wysłać ten samolot w czasie mgły na polowe lotnisko bez wyznaczenia z góry zapasowego wariantu lądowania i scenariusza pozwalającego na przesunięcie terminu uroczystości.

Tłumaczyłem Bogdanowi Klichowi kilkakrotnie, co to jest nowoczesne zarządzanie ryzykiem, którego od 1990 r. uczyli nas Amerykanie. Przekonywałem, że nowoczesne samoloty pasażerskie są niezbędne nie tylko do przewozu VIP-ów, ale dla ratowania obywateli polskich, gdy znajdą się na zagrożonych terenach. Teraz szef MON twierdzi, że nie było pieniędzy na te samoloty, a jednocześnie wydawał dużo więcej na sprzęt, który okazał się nieprzydatny, że wspomnę tylko bezzałogowe orbitery za 110 mln dol.

W maju 2009 r. Sejm RP powołał podkomisję do zbadania zaniedbań w lotnictwie wojskowym RP. Jej ekspert - znakomity pilot major Arkadiusz Szczęsny - napisał: "Świadome narażanie przez MON naszych żołnierzy na niebezpieczeństwo utraty życia jest niedopuszczalnym łamaniem prawa"! Gdy major Szczęsny poprosił podkomisję o przekazanie sprawy prokuraturze, został odwołany z funkcji eksperta. Jeden z najdzielniejszych komandosów GROM ranny w walce z terrorystami i odznaczony Krzyżem Zasługi za Dzielność, napisał do mnie po katastrofie: "Czymże jest narażenie bezpieczeństwa państwa, jak nie sabotażem. A kto tego nie rozumie, popełnia grzech zdrady!".

Reakcja szefa MON na tragiczną katastrofę polegająca na chwaleniu się wzorowymi procedurami w wojsku, którymi może on się podzielić z innymi resortami, wywołała zapytania ze strony moich wojskowych kolegów z USA i Wielkiej Brytanii, którzy nie zrozumieli, o co ministrowi chodzi. Mijają się z prawdą zapewnienia, że w wojsku jest wszystko w porządku, bo zastępcy płynnie przejęli dowodzenie. Podobnie jest w Centrum Antykryzysowym Rządu. W nawale obowiązków mógł Pan nie zauważyć, że po odwołaniu doktora Przemysława Guły ze stanowiska szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego na znak protestu odeszło dziesięciu najlepszych specjalistów od zarządzania państwem w sytuacjach nadzwyczajnych.

Jestem Panu bardzo wdzięczny, za uratowanie GROM, który przez trzy miesiące pozostawał bez dowódcy i miał być wdeptany w ziemię przez MON-owski beton. Proszę, aby postąpił Pan podobnie w obecnej tragicznej sytuacji lotnictwa wojskowego, marynarki wojennej i wojsk lądowych. Sugerowane na początku listu rozwiązania inicjujące niezbędne reformy konsultowałem z wybitnymi polskimi i amerykańskimi specjalistami od zarządzania ryzykiem i ochrony infrastruktury krytycznej państwa.

Jestem naszą tragedią tak przybity, że mimo licznych zaproszeń nie będę na razie występował w mediach. Życzę, żeby nie zmarnował Pan Premier szansy zbudowania na wzór GROM nowoczesnego polskiego wojska i systemu antykryzysowego naszego kraju.

Generał Sławomir Petelicki
link

Sprawa Olewnika. Tę historię trzeba napisać od nowa


28 października 2012, 8:14
Foto: PAP | Video: tvn24 Dom Krzysztofa Olewnika w Drobinie

W noc zniknięcia Krzysztofa Olewnika nikt nie słyszał głośnego auta bandytów. Nikt też ich nie widział. Herszt porywaczy z kompanami nie weszli do domu Krzysztofa. On sam, w momencie porwania mógł być poza domem. Wersja przestępcy Artura Rechula, w jaką uwierzyła olsztyńska prokuratura i płocki sąd, okazała się nieprawdziwa. Czy po latach w końcu poznamy prawdę o jego roli w sprawie? Analiza dziennikarza śledczego tvn24.pl Macieja Dudy.

Co stało się w domu Olewników? Nocny eksperyment prokuratury

W Drobinie pod...
czytaj dalej »
Prokuratorzy z Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku w piątek i w sobotnią noc, w 11 rocznicę zniknięcia syna Włodzimierza Olewnika sprawdzali jedno: Czy wersja jaką ustaliły poprzednie prokuratury i sąd w Płocku odpowiada faktom. Bezsprzecznie okazało się, że nie. Świadkowie jak i podejrzani oraz oskarżeni nie mówili prawdy.

Nie bez przyczyny używam zwrotu "rocznicę zniknięcia", a nie  "porwania". Bowiem nie ma już dziś jednoznacznego dowodu, by w nocy z 26 na 27 października 2001 roku Krzysztof Olewnik został porwany ze swojego domu na przedmieściach Drobina, małego miasteczka na Mazowszu.

Sam się zgłosił

Prokuratorzy wraz z policjantami w piątek i sobotę weryfikowali opis porwania jaką przedstawił Artur Rechul - jeden ze skazanych w 2007 roku za porwanie.

Tylko część jego słów pośrednio potwierdzili pozostali skazani: Ireneusz Piotrowski i Sławomir Kościuk. Rechul pięć lat temu sam się zgłosił na policję i przyznał, że brał udział w porwaniu. Tylko z jego relacji wiadomo, jaki mogło mieć ono przebieg.

Oprócz wersji Rechula prokuratorzy weryfikowali także zeznania uczestników "przyjęcia" dla policjantów, jakie odbyło się w domu Krzysztofa przed jego zniknięciem, a także zeznania świadków, którzy np. w nocy mieli widzieć porywaczy i krążące po Drobinie samochody.

Nocny eksperyment w domu Krzysztofa Olewnika
Wideo: tvn24 Nocny eksperyment w domu Krzysztofa Olewnika

To nie było tak

W sumie, śledczy przeprowadzili osiem ekspertymentów. O szczegółach teraz nie chcą mówić – zapowiadają komunikat w najbliższych dniach.

Wiemy jednak na pewno, że prokuratorzy i policjanci negatywnie zweryfikowali filary dotychczasowej wersji o porwaniu Krzysztofa.

Prokuratura mogła ochronić porywaczy Olewnika

Krzysztof Olewnik...
czytaj dalej »
1. Bandyci nie weszli do domu przez basen. W piątek, policjanci udający bandytów dwukrotnie czekali w polu kukurydzy, w którym skazani za porwanie mieli oczekiwać na sygnał Franiewskiego (herszt skazanych za porwanie – red.) do wejścia do domu. Policjanci przechodzili przez specjalną folię, a później wchodzili do pomieszczenia z basenem. W obu przypadkach zostawiali ślady piasku i błota. Tymczasem, na filmie z oględzin domu Krzysztofa tuż po jego zniknięciu (z soboty 27 października 2001 r. - red.) nie ma żadnych śladów butów na podłodze. Może to także świadczyć o tym, że ktoś te ślady sprzątnął lub bandyci weszli w inny sposób do domu. Każda z tych wersji oznacza jedno: Zniknięcie Krzysztofa wyglądało zupełnie inaczej, niż mówi o tym wersja ustalona w sądzie.

2.  Policjant, który posturą przypominał Wojciecha Franiewskiego nie mógłby wejść do domu wspinając się na balkon z tyłu domu. Funkcjonariusz, który grał rolę Franiewskiego był nawet wyższy, a także sprawniejszy od nieżyjącego już bandyty. Mimo, to nie potrafił wejść na balkon. Jedna z wersji wydarzeń zakładała, że Franiewskiemu pomagali gangsterzy z Nowego Dworu Mazowieckiego. Mieli go podsadzić. Śledczy sprawdzili także tę wersję. Policjanta podsadzono. Nie miał możliwości, by podciągnąć się na balkon.

Późną jesienią koniec pierwszego śledztwa ws. śmierci Olewnika

Śledztwo, w...
czytaj dalej »
Ponadto na jaw wyszła jeszcze jedna okoliczność. Przypomnijmy, że według obowiązującej wersji Franiewski wszedł do domu, gdy trwała jeszcze impreza (potem otworzył drzwi od pomieszczenia z basenem swoim kompanom). Policjant, który odgrywał rolę bandyty przy próbach wejścia na balkon robił bardzo dużo hałasu. Trudno zatem sądzić, by Franiewski – bandyta z wieloletnim doświadczeniem – był tak nieroztropny, aby wdrapywać się na nieosiągalny balkon, robić przy tym harmider, gdy za oknami bawią się dobrze go znający policjanci z Płocka.

 

1. Bandyci nie weszli do domu Olewnika przez basen
2. Franiewski nie mógł wspiąć się na balkon, a nawet jeśli, to nie mógł zostać niezauważony
3. Żona Jacka K. nie mogła rozpoznać porywaczy siedzących w samochodzie pod domem Olewnika
4. Sąsiedzi nie mogli słyszeć samochodu porywaczy
5. Potwierdzono godziny, w jakich Olewnik miał rozwozić policjantów po imprezie do domów

CO WSTĘPNIE WYKAZAŁ EKSPERYMENT PROKURATURY

3.  Żona Jacka K. (przyjaciela Krzysztofa - red.) nie mogła widzieć porywaczy. Kobieta w swoich zeznaniach szczegółowo opisała mężczyzn, których widziała w nocy przed zniknięciem Krzysztofa w samochodzie stojącym pod latarnią niedaleko jego domu. Na tej podstawie ustalono pózniej jednego z podejrzanych, choć finalnie nie został on oskarżony, a zamiast niego skazano Artura Rechula. Śledczy wsiedli do poloneza, podobnego do tego, którym bandyci mieli wywieźć Krzysztofa. Druga grupa funckjonariuszy jechała tą samą drogą, co żona Jacka K. Nie udało im się rozpoznać, którzy z ich kolegówe siedzą w polonezie.

Trzy lata temu okazało się, że Jacek K., przyjaciel i wspólnik Krzysztofa jest podejrzany o współudział w jego porwaniu. Według oficjalnej wersji, to Jacek K. był pierwszym, który odkrył porwanie Krzysztofa.

4.  Sąsiedzi nie słyszeli samochodu porywaczy. Artur Rechul wyjaśniał w prokuraturze i w sądzie, że porywacze przyjechali jego polonezem, a potem tym wozem wywieźli skrępowanego Krzysztofa. Twierdził, że polonez miał urwany tłumik i przez to był bardzo głośny. Jednak pobliscy mieszkańcy zeznawali, że nie słyszeli żadnego auta, w porze, o której porywacze mieli podjeżdżać, a potem wywozić Krzysztofa. Śledczy sprawdzili, że ci sami sąsiedzi musieli bardzo dobrze słyszeć pracujacy na wysokich obrotach silnik poloneza, którym jechali policjanci odgrywający rolę bandytów. Auto miało tłumik, więc robiło mniej hałasu niż wóż porywaczy.

5. Śledczy potwierdzili godziny, w jakich Krzysztof rozwoził po imprezie policjantów bawiących się u niego w domu. Ale pamietać trzeba, że jeden z niewielu wiarygodnych swiadków widział samochód, jakim tej nocy poruszał się Krzysztof o godz. 0:30 na drobińskim rynku, oddalajacy się od domu. A to był czas, w którym Olewnik miał być uprowadzony.

Odegrał swoją rolę?

Kilka lat temu zrobiono z jego udziałem pierwszą wizję lokalną w domu i jego okolicach, Rechul zachowywał się jakby był tam pierwszy raz.

Marek Biernacki (PO), sejmowa komisja ds. Olewnika

W ten sposób upadła wersja Rechula. Ten ganster w swoich pierwszych wyjaśnieniach składanych w 2007 roku wielu rzeczy nie pamiętał, np. tego, w którym roku porwał Olewnika. Zaś inne wydarzenia opisywał bardzo szczegółowo.

Posłowie z sejmowej komisji śledczej w sprawie Olewnika uważają, że nigdy nie był w domu Krzysztofa i nauczył się swojej roli. - Kilka lat temu zrobiono z jego udziałem pierwszą wizję lokalną w domu i jego okolicach, Rechul zachowywał się jakby był tam pierwszy raz – mówi Marek Biernacki z PO, były szef komisji śledczej badającej pracę policji i prokuratury w sprawie Olewnika.

Wiosną prokuratorzy z Gdańska jeszcze raz zabrali Rechula do domu Krzysztofa. Towarzyszyła im psycholog, która przygotowywała portret psychologiczny bandyty. To po tamtym eksperymencie zapadła decyzja, by teraz zweryfikować wersję Rechula, której wcześniej uwierzyła Prokuratura Okręgowa w Olsztynie i Sąd Okręgowy w Płocku.

Włodziemierz Olewnik o eksperymencie
Wideo: tvn24 Włodziemierz Olewnik o eksperymencie

Dlaczego?

Późną jesienią koniec pierwszego śledztwa ws. śmierci Olewnika

Śledztwo, w...
czytaj dalej »
Włodzimierz Olewnik w piątek retorycznie pytał: - Dlaczego prokuratura ten eksperyment przeprowadziła dopiero teraz?

Zadaję inne pytania: Dlaczego takiego eksperymentu nie przeprowadziła prokuratura w Sierpcu, a później w Płocku zaraz po stwierdzeniu zniknięcia syna przedsiębiorcy spod Płocka? Dlaczego takiego eksperymentu w 2007 roku nie przeprowadził prokurator Wojciech Jasiński z olsztyńskiej prokuratury? Dlaczego takiego eksperymentu nie zlecił Sąd Okręgowy w Płocku, prowadząc proces oskarżonych o porwanie? Dlaczego w końcu o taki eksperyment nie wnioskowała rodzina Olewników?

Wierzyli w słowa

Do 2007 roku kolejne prokuratury wierzyły w zeznania świadków i w wyjaśnienia podejrzanych. Nikt nie sięgnął po nowoczesne metody śledcze. Dopiero po 2008 roku zrobiono badania śladów biologicznych znalezionych w domu Krzysztofa Olewnika.

Po badaniach DNA prokuratorzy odkryli krew nieznanego mężczyzny. Postawili tezę, że ktoś mógł zostać ranny lub zabity w domu Krzysztofa. Gdy te fakty ujawnił tvn24.pl, rodzina Olewników zaprzeczała, by ktoś mógł zostać zabity w noc zniknięcia ich krewnego. W ostatnim wywiadzie Włodzimierz Olewnik miał już inne zdanie. Zarzucał nawet prokuraturze, że ociąga się z ustaleniem, kto został zabity.

Eksperyment w domu Olewnika
Wideo: tvn24 Eksperyment w domu Olewnika

Badania i odkrycia

Nie ma ugody prokuratury z Olewnikami

Przed Sądem...
czytaj dalej »
Następnie śledczy sięgnęli po kolejny nowoczesny oręż. Zlecili badania fonoskopijne nagrań rozmów rodziny z porywaczami Krzysztofa. Okazało się, że na jednym nagraniu biegli z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych odkryli, że w tle Krzysztof podpowiada porywaczowi, co ma mówić przez telefon. To odkrycie podważało wersję o jego uprowadzeniu.

Teraz zaś oskarżyciele przeprowadzili eksperyment, który bezspornie wykazał, że w domu Krzysztofa zdarzyło się coś zupełnie innego, niż w 2007 roku stwierdził sąd w Płocku skazując jego porywaczy.

Prokuratura nie ujawnia wciąż wyników przeszukań w domach i firmach rodziny Olewników. Znaleźli tam wiele nagrań audio i wideo. Eksperci z Krakowa znowu mieli pełne ręce roboty.

Umorzenie jak oskarżenie

Po ruchach prokuratury i policji wydaje się, że śledztwo zmierza ku końcowi. Jeżeli Rechul nie powie prawdy o swojej roli, albo ktoś inny nie zacznie mówić co naprawdę wydarzyło się w nocy z 26 na 27 października 2001 r., śledztwo może potrwać najwyżej rok. Przestępca mógłby na tym skorzystać, ubiegając się o skrócenie kary więzienia.

Jak ta sprawa się skończy? Mam wrażenie, że wśród osób zamieszanych w tę sprawę istnieje zmowa milczenia. Jest zbyt wiele rozbieżności w zeznaniach, których nie udaje się logicznie wytłumaczyć. Wątpię, by ktoś został oskarżony. Stawiam, że śledztwo zostanie umorzone, ale w uzasadnieniu tej decyzji prokuratorzy opiszą dokładnie - co się tak naprawdę wydarzyło, albo to, co się wydarzyć na pewno nie mogło, choć przyjęto tak, skazujac Wojciecha Franiewskiego i pozostałych.

 

Przypomnijmy "białe plamy" sprawy Olewnika i rozbieżności w wersjach świadków, które ujawnił Tvn24.pl:

- Kto i kogo zapraszał na kolację z domu Krzysztofa:
W piątek, 26 października około godz. 18 Włodzimierz Olewnik wraz z zięciem Lechem M. i Jackiem K., przyjacielem jego syna, zaczęli pić wódkę z policjantami z komendy w Płocku. Impreza odbywała się w domu Krzysztofa Olewnika. Przedsiębiorca parokrotnie zmieniał wersję o tym kto, kogo zaprosił. Zeznając tuż po zniknięciu Krzysztofa stwierdził: "mój syn (…) zrobił kolację dla grona kolegów (…)" i wymienił m.in. nazwiska płockich policjantów. Zaś matka Krzysztofa zeznawała w 2002 roku: "Z tego co wiem, to głównym organizatorem był Kęsicki (Wojciech, policjant – red.)". Później, m.in. przed sejmową komisją, przedsiębiorca zmienił swoją pierwszą wersję i też twierdził, że pomysłodawcą był Kęsicki. Natomiast część świadków - w tym zaproszeni policjanci z Płocka - twierdziło, że zaprosił ich Włodzimierz Olewnik. Do dzisiaj nie ma pewności kto był pomysłodawcą niecodziennej imprezy lokalnej policji z przedsiębiorcą i jego synem.

- Rozbieżne są też powody zorganizowania tego przyjęcia:
Na początku Włodzimierz Olewnik przedstawiał wersję, że zaproszeni zostali policjanci z lokalnej drogówki, których miał urazić Krzysztof złapany w trakcie kontroli drogowej. Jednak żaden z zaproszonych policjantów nie pracował w drogówce. Byli to funkcjonariusze z Wydziału Postępowań Administracyjnych, zajmujący się m.in. wydawaniem pozwoleń na broń. Goście dopytywani przez prokuraturę mylili się w zeznaniach, wycofywali z wcześniejszych stwierdzeń i nie potrafili jednoznacznie powiedzieć, jak przebiegała impreza, kto i po co ich na nią zaprosił oraz co ostatecznie wydarzyło się w domu.

- Gdzie była wieczorem Danuta Olewnik:
Z lektury akt sądowych wynika, że siostra Krzysztofa, Danuta Olewnik–Cieplińska i jej mąż Klaudiusz Ciepliński nie opowiedzieli o wszystkim, co robili w noc zniknięcia jej brata. W trakcie przesłuchań w 2004 twierdzili, że wieczór i część nocy 26 października (piątek) spędzili w kinie i na kręglach w Warszawie. Tego wieczora Danuta dzwoniła do Krzysztofa, bo jak twierdzi, ten miał do nich dojechać. Po tych przesłuchaniach prokuratorzy zdobyli zeznania innych świadków, którzy widzieli małżeństwo w piątek wieczorem w Płocku, w klubie "10.5". Tę rozbieżność zauważył jeden z prokuratorów i zaczął przesłuchiwać siostrę i szwagra Krzysztofa. W 2005 roku małżeństwo przyznało, że wieczorem byli także w Płocku. To ważne dla śledztwa, bo z zeznań uczestników imprezy w domu Krzysztofa wiadomo, że Krzysztof około północy był w Płocku, odwożąc policjantów z imprezy. Czy spotkał się tam z siostrą? Prokuratorzy przyznali oficjalnie, że w zeznaniach świadków mówiących o wydarzeniach z piątku i soboty są "fundamentalne rozbieżności" i niejasności.

- Kto pojechał jako pierwszy do domu Krzysztofa:
Szczepan J. i Zbigniew K., dwaj zaufani pracownicy Włodzimierza Olewnika zeznali, że na polecenie swojego szefa – przekazane przez kasjerkę zakładu - pojechali w sobotę około godz. 9 rano do domu Krzysztofa, by sprawdzić "czy coś się stało" (Olewnik nie mógł się dodzwonić do syna). Zbigniew K. był bliskim kolegą Krzysztofa, miał klucz od jego domu. Twierdzili, że pod domem spotkali się z ojcem Krzysztofa. Tej wersji zaprzecza sama kasjerka zakładów. Zeznała, że odebrała telefon nie od Włodzimierza ale od Ewy Olewnik (matki Krzysztofa) która prosiła, by jacyś pracownicy pojechali sprawdzić, co się stało w domu Krzysztofa. Kobieta utrzymuje też, że nie przekazywała tego polecenia Szczepanowi J. i Zbigniewowi K. tylko dwóm innym pracownikom. Z kolei sam ojciec przesłuchany przez policję w sobotę 27 października o godz. 11 stwierdził, że nie pamięta, z jakimi pracownikami pojawił się w domu syna dwie godziny wcześniej.

- Kto i czemu posprzątał po imprezie:
Jedna z największych luk w oficjalnej wersji to brak śladów błota i piasku, który powinni nanieść porywacze. Wchodzili oni bowiem do domu Krzysztofa, przechodząc przez pole kukurydzy. Z policyjnych oględzin wynika, że ktoś musiał posprzątać w domu Krzysztofa po imprezie, która się tam odbyła. Zmyto m.in. podłogę. Policjanci z kolei nie zabezpieczyli śladów ze stołu, które mogły dać odpowiedź, kto faktycznie był na przyjęciu. W śledztwie tłumaczyli, że Włodzimierz Olewnik powiedział im, że nie ma takiej potrzeby, bo on pamięta wszystkich biesiadników. Prokuratura wciąż wyjaśnia czy policjanci mówią prawdę. Rodzina Olewników twierdziła, że porywacze musieli zatrzeć ślady.

- Skąd ślady krwi w domu Krzysztofa:
Kolejna niejasność to ślady krwi w domu Krzysztofa. Biegli kategorycznie stwierdzili, że krew została naniesiona „statycznie”, czyli tak, jakby celowo rozmazano ją na ścianach i podłodze. Przed sejmową komisją śledczą mówił o tym także mjr Leszek Cybulski z Płocka, szef policyjnej sekcji kryminalnej. - Te ślady wyglądały, według mnie (...) tak, jakby zostały naniesione specjalnie, by podkreślić dynamiczne działanie – tłumaczył funkcjonariusz.

- Kto strzelał i do kogo:
Artur Rechul, jeden z porywaczy (skazany w 2008 roku na 12 lat więzienia) w swoich wyjaśnieniach nigdy nie wspominał o strzale, jaki padł w domu Krzysztofa. O tym fakcie przypomniał sobie dopiero w zeszłym roku, kiedy media podały, że w domu odnaleziono krew nieznanego mężczyzny i łuskę po naboju. Zeznał wtedy, że hersztowi porywaczy Wojciechowi Franiewskiemu wypalił pistolet (Franiewski został skazany w 2008 r. na dożywocie). Tym wyjaśnieniom przysłuchiwała się Danuta Olewnik-Cieplińska, której obecności na przesłuchaniu zażądał wcześniej Rechul. Prokuratorzy oficjalnie przyznają, że mają wątpliwości co do wyjaśnień Rechula, który jako jedyny ze skazanych opisał przebieg porwania Krzysztofa. Fakt, że dopiero po latach przypomniał sobie wystrzał w dniu porwania zdaniem prokuratorów może świadczyć o jego niewiarygodności.

- Dlaczego rodzina nie zgłosiła ważnego świadka:
Jedna z największych niejasności dotyczy świadka, o którym rodzina Olewników nie poinformowała prokuratury. W listopadzie 2001 r. mieszkaniec Drobina podwoził Ireneusza Piotrowskiego (skazany w 2008 roku na 14 lat więzienia za udział w porwaniu). Gangster twierdził, że pilnuje Krzysztofa. Świadek przekazał tę wiedzę zięciowi Włodzimierza Olewnika - Lechowi Mikołajewskiemu (mąż Anny Olewnik, drugiej siostry Krzysztofa – red.) - na przełomie 2001 i 2002 roku. Dopiero w 2009 roku, z innych źródeł prokuratura dowiedziała się o tym świadku. "Istnieje świadek, który nie został przesłuchany na wcześniejszych etapach śledztwa, albowiem wiedzę o jego istnieniu miała tylko rodzina Olewników, a nie policja i prokuratura. Dowiedzieliśmy się o nim dopiero w 2009 roku i wtedy go przesłuchaliśmy" - mówi nam prokurator Jarosław Paluch, szef zespołu śledczego badającego sprawę. Ustaliśmy, że zięć Włodzimierza Olewnika tłumaczył to tym, że świadek prosił go o zachowanie ich rozmowy w tajemnicy.

- Czy Krzysztof faktycznie był więziony:
Kolejna, ogromna rozbieżności jak i luk w śledztwie dotyczy tego, czy Krzysztof rzeczywiście był przetrzymywany siłą od listopada 2001 roku. Portier hotelu "Mazurkas" w Ożarowie Mazowieckim trzykrotnie zeznawał (w latach 2002 – 2008), że widział Krzysztofa całego i zdrowego w czasie, gdy według wyjaśnień skazanych za porwanie, miał być więziony na działce Wojciecha Franiewskiegow Kałuszynie. - (…) On był bardzo sympatyczny, kontaktowy – mówił o Krzysztofie Zdzisław Ś. Rozpoznał go na zdjęciach, wskazał też na fotografię rosyjskiego biznesmena z Płocka, Wiktora K., jako mężczyznę, który towarzyszył Krzysztofowi. Biznesmen prowadził interesy z firmą Krzysztofa (Wikotr K. w zeznaniach zaprzeczał, by był w „Mazurkas”). Zeznania portiera są sprzeczne z wyjaśnieniami skazanych za porwanie, którzy twierdzili, że więzili Krzysztofa. Byli też inni świadkowie, którzy zeznali, iż wiedzieli mężczyznę podobnego do Krzysztofa swobodnie chodzącego po działce herszta porywaczy. Jedna z sąsiadek Franiewskiego zeznała, że latem 2002 roku na tej działce widziała młodego mężczyznę koszącego trawę. Policjanci okazali jej zdjęcia Krzysztofa i jego znajomych. Kobieta rozpoznała bliskiego kolegę Olewnika – Dariusza C., który jest łudząco podobny do Krzysztofa. Prokuratura wciąż bada, co tak naprawdę działo się z Krzysztofem.
Policjanci, którzy w pierwszych latach prowadzili dochodzenie, są obecnie podejrzani o zaniedbania w śledztwie, przez które nie udało się im uratować Krzysztofa przed śmiercią. Oni też badali hipotezę o samouprowadzeniu, ale pod zupełnie innym kątem. Upatrywali motywów w kłopotach finansowych Krzysztofa (1 mln zł długów), a także w konflikcie z ojcem.

Najważniejsze pytania i rozbieżności






Pierwszy czołg polskiej armii wrócił do ojczyzny

Po ponad 90 latach do Polski wraca zabytkowy czołg Renault FT-17. Maszynę prawdopodobnie zdobyli bolszewicy w Polsce w czasie wojny 1920 roku.
Czołg Renault FT-17

Fot. Jacek Czarnecki/Radio ZET

Samolot wiozący maszynę wystartował w czwartek wieczorem z bazy Bagram pod Kabulem i ma wylądował na lotnisku w Krzesinach pod Poznaniem.

Niezwykła historia pierwszego czołgu Wojska Polskiego

fot. Jacek Czarnecki/Radio ZET

Maszynę odnaleziono przypadkiem na zapleczu afgańskiego Ministerstwa Obrony. Najprawdopodobniej czołg zdobyli bolszewicy w czasie wojny 1920 roku, a potem sprzedali Afganistanowi.

Choć czołg nie ma silnika ani armaty, to w zbiorach muzealnych w Polsce dotychczas nie było maszyny tego typu. Jest to najlepszy z tych, które tu były - zastrzegł jednak płk Robert Kaźmierski, attache obrony w Afganistanie. Zabytek po renowacji w poznańskim Muzeum Broni Pancernej trafi do Warszawy.

Czołg jest darem władz afgańskich dla Polaków za zaangażowanie w misję stabilizacyjną. "Ten czołg będzie symbolizował wspólną walkę Polakom i Afgańczyków z komunizmem" - tłumaczy wiceminister spraw zagranicznych Bogusław Winid.

Polacy od dłuższego czasu zabiegali o przekazanie pojazdu.

Prezydent w boju o czołg

Prezydent Komorowski rozmawiał na ten temat z prezydentem Afganistanu Hamidem Karzajem podczas wrześniowej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku. Wówczas uzyskał zgodę na przekazanie pojazdu.

W polskiej armii wykorzystywano 120 produkowanych we Francji pojazdów Renault FT-17 - pierwszych czołgów na świecie wyposażonych w obrotową wieżę.

Pojazdy trafiły do 1 Pułku Czołgów, który służył w Armii Polskiej we Francji dowodzonej przez gen. Józefa Hallera. Polscy żołnierze wykorzystywali je przez cały okres międzywojenny - maszyny tego typu walczyły zarówno w Bitwie Warszawskiej 1920 r., jak i wojnie obronnej 1939 r.

Według polskiego MSZ na świecie zachowało się do naszych czasów 49 egzemplarzy FT-17.

Jacek Czarnecki/Radio ZET/PAP