Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KSIĄŻKI. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KSIĄŻKI. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Dawkins: A gdzie kaczkodyl?!

Richard Dawkins, tłum. Piotr J. Szwajcer
2010-01-25, ostatnia aktualizacja 2010-01-24 21:19

"Dlaczego nikt do tej pory nie znalazł szkieletu małpożaby?". Fragment najnowszej książki Richarda Dawkinsa, w której słynny brytyjski ewolucjonista po raz kolejny rozprawia się z kreacjonistami i innymi wrogami teorii ewolucji

No cóż, po pierwsze małpy nie pochodzą od żab, a żaden zdrowy na umyśle ewolucjonista nie twierdzi, że przodkami kaczek były krokodyle (ani vice versa). Oczywiście małpy i żaby miały wspólnego przodka, na pewno jednak nie wyglądał on ani jak żaba, ani jak małpa. Już prawdopodobnie bardziej przypominał salamandrę, a z interesujących nas w tym kontekście epok geologicznych skamieniałości stworzeń o budowie podobnej do salamandry mamy akurat dość sporo.

Nie o to jednak chodzi. Przecież dosłownie każdy z milionów gatunków zwierząt ma wspólnego przodka z każdym innym żyjącym dziś (i kiedykolwiek) gatunkiem. Jeżeli ktoś tak kompletnie nie rozumie ewolucji, to równie dobrze jak małpożaby czy kaczkodyla powinien żądać od ewolucjonistów dostarczenia kompletnego szkieletu hipokotama albo wielgutana. Dlaczego zresztą ograniczać się w ramach eskalacji żądań tylko do kręgowców - a co z kangaluchami (to ogniwo pośrednie między kangurem i karaluchem) i ośmiopardem (coś pomiędzy ośmiornicą i leopardem, jak łatwo się domyślić)?

Oczywiście takich słownych krzyżówek można stworzyć nieskończenie wiele i mnożyć również w nieskończoność żądania wobec ewolucjonistów. Żadne radosne słowotwórstwo nie zmieni jednak faktu, że hipopotamy nie pochodzą od kotów (ani na odwrót), tak samo jak przodkami małp nie są żaby. W rzeczywistości (pominąwszy przypadki ewolucyjnych podziałów, które nastąpiły już w naszych czasach) żaden współcześnie żyjący gatunek nie pochodzi w prostej linii od innego żyjącego współcześnie gatunku. Acz oczywiście, podobnie jak można odnaleźć skamieniałości zwierzęcia, które było co najmniej podobne do wspólnego przodka żaby i małp, tak samo dysponujemy już skamieniałościami wspólnego przodka między innymi wielbłądów i orangutanów.

Jeden z nich to eomaia, stworzenie żyjące w kredzie, nieco ponad sto milionów lat temu.

Eomaia w najmniejszym stopniu nie przypomina ani orangutana, ani wielbłąda, bardziej już może ryjówkę. Niemniej wspólny przodek wielbłąda i orangutana żył w tych samych czasach co eomaia i wszystko wskazuje, że bardzo do tego właśnie zwierzątka był podobny. Sporo jednak na ewolucyjnym szlaku - i to zarówno "po drodze" do wielbłąda, jak i do orangutana - musiało zajść zmian, nim ze wspólnego przodka wyewoluowały tak różne anatomicznie współczesne gatunki.

Cokolwiek by jednak o eomai mówić, na pewno nie była wielgutanem. Gdyby zresztą nim była, musielibyśmy ją uznać też, na przykład, za pantarana, bowiem zwierzę, które było wspólnym przodkiem wielbłąda i orangutana, należy też do drzewa rodowego pantery i barana. (Jeśli komuś zależy, może też nazwać je mrównozą - było też wspólnym przodkiem mrównika i kozy). Sęk w tym, że cała koncepcja pantaranów, wielgutanów, hipokotamów i tak dalej jest nie dość, że głęboko nieewolucyjna, to jeszcze po prostu głupia. Podobnie jak owa tak lubiana przez kreacjonistów małpożaba.

To zaiste uznać można za powód do wstydu dla Wielkiej Brytanii, że propagator takich absurdów, australijski wędrowny kaznodzieja John Mackay mógł w roku 2008 odbyć tournée po angielskich szkołach i - podając się w dodatku za "geologa" - wciskać biednym niewinnym dzieciom do głowy takie bzdury. Ba - wielebny Mackay grozi, że będzie na Wyspy ze swoimi "wykładami" przyjeżdżał co rok!

Chrześcijańscy fundamentaliści nie mają oczywiście monopolu na głupotę - pan Harun Yahya na przykład, gorliwy mahometanin, jak sam podkreśla, zyskał (wątpliwą) sławę jako wydawca wspaniale ilustrowanego (i stanowiącego prawdziwy szczyt ignorancji) „dzieła” „Atlas of Creation” (Atlas stworzenia). Wziąwszy pod uwagę wspaniałą oprawę, doskonały papier, świetną jakość druku i pełnokolorowe ilustracje, Yahya musiał wydać małą fortunę, a dodać trzeba, iż atlas ów został następnie (za darmo!) rozesłany do tysięcy (a może dziesiątek tysięcy) dziennikarzy, nauczycieli i wykładowców akademickich (dzieło to otrzymał również autor niniejszej książki).

Oczywiście nie tylko tej szczodrości wydawca zawdzięcza swą międzynarodową sławę, a znacznie bardziej podstawowym błędom merytorycznym, od których w atlasie aż się roi. Na przykład, chcąc zilustrować kompletnie nieprawdziwą tezę, jakoby skamieniałości, a przynajmniej zdecydowana ich większość, niczym nie różniły się od współcześnie żyjących gatunków, autorzy albumu węża morskiego prezentują czytelnikom jako węgorza (te dwa gatunki są tak od siebie odległe, że współczesna systematyka zalicza je wręcz do osobnych klas kręgowców), rozgwiazda to u nich to samo co wężowidło (odrębna gromada szkarłupni), rurówki (Sabellidae) to dla nich lilie morskie (krynoidy, czyli liliowce, do których zaliczamy lilie morskie, należą do typu szkarłupni; to wręcz inne podkrólestwo. Trudno o dwa gatunki równie odległe, choć oczywiście jedne i drugie są zwierzętami). Najzabawniejsze chyba jednak pomieszanie w "Atlasie stworzenia" to pomylenie chruścików (Trichoptera, czyli włoskoskrzydłych) z przynętą wędkarską.

Nawet jednak jeśli pominiemy te żałosne (bo to już nawet nie jest śmieszne) przypadki beznadziejnej amatorszczyzny, i tak nie da się przejść koło "dzieła" pana Yahyi obojętnie, choćby ze względu na część atlasu poświęconą - jakżeby inaczej - "brakującym ogniwom". Tu autor (autorzy?) przeszedł sam siebie i na jednej z ilustracji znajdujemy coś, co miałoby przedstawiać stadium pośrednie między rybą a rozgwiazdą. Przyznam - trudno mi wprost uwierzyć, że ktokolwiek spodziewa się, by jakikolwiek ewolucjonista mógł chociaż podejrzewać istnienie jakiejś przejściowej formy między tymi stworzeniami, które łączy w zasadzie jedynie to, że jedne i drugie należą do królestwa zwierząt. W tej sytuacji chyba trudno się dziwić, że uważam, iż pan Yahya z pełną świadomością (i z pełnym cynizmem) usiłuje żerować na ignorancji swoich potencjalnych czytelników.

No dobrze, skoro już zrobiliśmy reklamę "Atlasowi stworzenia", przejdźmy do pozostałych "argumentów".

"Uwierzę w ewolucję, kiedy zobaczę małpę, która powiła ludzkiego noworodka".

Może zacznę od tego, że ludzie nie pochodzą od małp (wiem, powtarzam się, ale czasem naprawdę trzeba). Z małpami mamy wspólnego przodka. Oczywiście ów wspólny przodek wyglądał prawdopodobnie bardziej jak małpa niż jak człowiek i gdybyśmy jakieś dwadzieścia pięć milionów lat temu spotkali go gdzieś na sawannie, pewnie uznalibyśmy go za małpę.

Nawet jednak jeśli zgodzimy się (a nikt temu nigdy nie przeczył), że przodkiem człowieka była istota, którą całkiem zasadnie można nazwać małpą, to ewolucja w żadnym wypadku nie polega na tym, że zwierzęta jednego gatunku płodzą młode należące już do gatunku zupełnie innego, nawet tak blisko spokrewnionego jak człowiek i szympans. To odbywa się zupełnie inaczej. Ewolucja jest procesem stopniowym i, co więcej, zmiany ewolucyjne niejako z definicji muszą zachodzić stopniowo.

Tak olbrzymia skokowa zmiana na przestrzeni jednej generacji (jaką byłoby spłodzenie człowieka przez małpę) byłaby cudem nie mniejszym niż boska kreacja i z tych samych przyczyn - zdarzeniem statystycznie krańcowo nieprawdopodobnym. Tak więc dobrze by było, gdyby nasi oponenci postarali się choćby liznąć podstaw teorii tak żarliwie przez siebie odrzucanej.

Zgubne dziedzictwo "wielkiego łańcucha bytów".

Absurdalne żądania wskazania "ogniw pośrednich", z jakimi wciąż się stykamy, to po części dziedzictwo wywodzącego się ze średniowiecznego mitu (nadal żywego w epoce Darwina i pokutującego aż do chwili obecnej), zgodnie z którym wszelkie istniejące (i wyobrażone) byty da się ustawić w jednym ciągu. Mamy więc ów "wielki łańcuch bytów" czy też może raczej drabinę, na której najwyższym szczeblu zasiada Bóg, niżej archaniołowie, potem (we właściwym porządku i zgodnie z posiadaną rangą) zastępy anielskie, dalej człowiek, zwierzęta, rośliny, a wreszcie ziemia, skały i cała reszta nieożywionego świata.

Ponieważ wizja ta dominowała w czasach, gdy rasizm był postawą zupełnie naturalną, określenie "dalej człowiek" jest nieco zwodnicze, bowiem tu istniała odrębna hierarchia: najwyżej był mężczyzna - biały, później biała kobieta, potem dopiero cała reszta.

Teraz jednak chciałbym zająć się hierarchią w świecie zwierząt, ta bowiem właśnie nabrała raptem wielkiego znaczenia, gdy pojawiła się teoria ewolucji. Otóż w kontekście "łańcucha bytów" najzupełniej naturalne było oczekiwanie, że zwierzęta "niższe" ewoluowały w "wyższe", a między kolejnymi szczeblami takiej dziwnej drabiny nie ma żadnych luk. (Faktycznie - drabina z powyłamywanymi szczeblami to nie najprzydatniejsza metafora!). Kłopot w tym, że mit drabiny (czy też łańcucha, w którym nie brak żadnego ogniwa) okazał się dość odporny na rzeczywistość i do dziś to on właśnie stanowi źródło wielu antynaukowych iluzji, bowiem - co poniżej postaram się pokazać - taka wizja w istocie jest głęboko błędna i, oczywiście, równie głęboko przy tym nieewolucyjna.

Nowa książka Richarda Dawkinsa "Najwspanialsze widowisko świata. Świadectwo ewolucji" ukaże się 12 lutego nakładem wydawnictwa CiS.

Źródło: Gazeta Wyborcza

niedziela, 7 grudnia 2008

Angelus dla Esterhazy'ego

gaw 07-12-2008, ostatnia aktualizacja 07-12-2008 08:59

Węgierski pisarz Peter Esterhazy otrzymał Literacką Nagrodę Europy Środkowej Angelus. Nagrodzony został za książkę "Harmonia caelestis", wydawnictwa Czytelnik

Peter Esterhazy
autor zdjęcia: Rafał Guz
źródło: Fotorzepa
Peter Esterhazy

Nagrodę wręczono podczas uroczystej gali w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Przewodnicząca jury Natalia Gorbaniewska uzasadniając wybór jurorów powiedziała, że "Harmonia caelestis" jest "księgą rodzaju" Europy Środkowej i Wschodniej.

- Była jakby stworzona dla Angelusa, choć kiedy była napisana naszej nagrody jeszcze nie było. Może właśnie dla niej moi wrocławianie wymyślili Angelusa - powiedziała Gorbaniewska.

Autor odebrał nagrodę osobiście. Korzystając z pomocy tłumaczki po węgiersku podziękował za wyróżnienie, tłumacząc że nie zna języka polskiego. Na koniec dodał - już po polsku -"dziękuję bardzo". Zebrana na gali publiczność zarówno werdykt jak i pisarza nagrodziła głośnymi brawami.

Do ostatniego etapu jury zakwalifikowało siedem książek autorów z Niemiec, Polski, Rosji i Węgier. W trakcie uroczystości fragmenty nominowanych książek przedstawili: Krzesisława Dubielówna, Anna Ilczuk, Kinga Preis, Konrad Imiela, Marian Opania, Bartosz Porczyk i prowadzący galę prof. Jan Miodek. Wystąpili także m.in. Stanisław Soyka oraz Chór Sinaxis.

Literacka Nagroda Europy Środkowej Angelus przyznawana jest za najlepszą książkę opublikowaną w języku polskim w poprzednim roku. Nagrodę stanowią: statuetka Angelus autorstwa Ewy Rossano i czek na 150 tys. zł.

Do nagrody można zgłaszać dzieła autorów żyjących, pochodzących z 21 krajów Europy Środkowej. Każdy wydawca może zgłosić jedną książkę autora zagranicznego i jedną polskiego. W tym roku do konkursu zgłoszono 51 książek.

Urodzony w 1950 r. w Budapeszcie Peter Esterhazy ukończył studia matematyczne. Jest jednym z najwybitniejszych pisarzy węgierskich, laureatem wielu europejskich nagród literackich m.in. Nagrody Pokojowej Niemieckich Księgarzy.

W książce "Harmonia caelestis" Esterhazy - potomek jednego z najstarszych rodów arystokratycznych - opowiada historię swojej rodziny. W części pierwszej spisał opowieści, anegdoty i legendy z dawniejszych wieków. Natomiast w drugiej mówi o losach węgierskiej arystokracji, która w latach komunizmu utraciła majątek, była represjonowana i wysiedlona z Budapesztu.

PAP

środa, 15 października 2008

Stanisław Lem: Korzenie - drrama wieloaktowe

Stanisław Lem
2008-10-13, ostatnia aktualizacja 2008-10-13 14:07

Zobacz powiekszenie
Osoby:

Dementij Psichow Bartułychtimuszenko lat 42, dyrektor fabryki sody kiszonej, bolszewik z odchyleniem

Awdotia Niedonogina-Praksywcichina
żona takowego

Jegor Niedowłazow lat 49, sprzedawca lodówek

Warfałamotwiej Niedorozwojkin lat 25, literat

Tryzad Drumliszyn-Miczurenko biolog radziecki, uczeń Łysiurina

Wazelinary Kupow prawdziwy robotnik

Anichwili Tegonieradze sekretarz organizacji partyjnej w fabryce sody

Josif Wissarionowicz właśnie

Kurtyna czerwona, przyjemne

Ciż i inni.



Akt 1

Psichow (chodzi po swym gabinecie z zakrętasami): Żona moja, wiesz co? Socjalizm to wielka rzecz a komunizm jeszcze większa, ale wczoraj wróciłem wszak z Ameryki. Pomyśl, partia i rząd wysłali mnie, abym podglądnął imperialistyczno-kosmopolityczne metody robienia sody kiszonej, co mi się też udało. Miałem wprawdzie przykrość, bo gdy podglądałem jednego starego imperialistę przez dziurkę od klucza, jego sekretarz wraził mi w oko drut do robienia pończoch, ale czymże jest jedno oko wobec komunizmu? No, co ty tak milczysz, Praksywcichino moja, towarzyszko i poniekąd żono? Jak tak milczysz, to ci powiem, że istotnie wąż jakby mnie ugryzł w serce.

Wiesz, (zniża głos do kosmopolitycznego szeptu) - to jednak musi być fajnie, mieć prawdziwe auto i lodówkę, a nawet willę.

Awdotia (tragicznie): Nie spodziewałam się tego po was, towarzyszu mężu. To natośmy zrobili w 1917 rewolucję, żeby się rozjeżdżać w jakichś autach? Żeby mieć zafajdane lodówki? Co ci się jeszcze zachciewa? Może szczoteczki do zębów? A palcem nie łaska? Opamiętajże się, co robisz? Już nie łaska tyrać dla rewolucji? Już nic cię nie obchodzi plan produkcji, nasza radość, nasz pot, nasza krew...

Psichow: Krew i pot, niewątpliwie, ale dlaczego nie mam mieć lodówki?

Awdotia: Mężu, rzuć to korzenie, to plugawe korzenie się przed zachodem. Na co ci lodówka? Co będziesz w niej trzymał, gacie? Przestań, bo pójdę do towarzysza Tegonieradze, on ci już wybije lodówkę z głowy (żegna się).

Psichow: A ty co się żegnasz, komunistko?

Awdotia: Już wolno od 22 listopada 1942. Och, Demiuszka, Bartułychtimuszeniemiuszkin, co się z tobą stało... Byłeś niepokalany, zawsze pierwszy szedłeś do sody i ostatni wracałeś, nie można cię było odmyć, a teraz...

(pukanie)

Psichow: Wlazł, czyli proszę.

Wazelinary (wchodząc): Witajcie, Awdotio Praksywcichina i wy, Dementiuszu, inżynierze radziecki nasz. Otrząsnęliście już pył amerykański z butów? No, jak tam, kapitalizm, gnije?

Psichow: Gnije. Aż tu śmierdzi, nie czujesz?

Awdotia: Któżby nie czuł? (wszyscy się śmieją socjalistycznie, tj. nie dla własnej korzyści).

Wazelinary: Dobrze żeście wrócili. Przynoszę wam krzepkie socpozdrowienie od partorganizacji, NKWD, socrewtrybunału i ukrrajzdrawpomdiłhospamtaderewospitki. A tu są papiery i plan.

Awdotia: Mówcie, mówcie, Wazelinary drogi: przekroczony?

Wazelinary: Plan niby?

Chórem: Plan.

Wazelinary: Plan przekroczony, ale z sodą gorzej. Ostatnio pojawiły się w niej okruszki.

Chórem (ze zgrozą): Okruszki...

Wazelinary: Przypisują to naszemu sockotowi, Marfaszy. Kocisko ześlizgnęło się do kotliszcza i na amen je wyparzyło. Rozłożyło się na kocian sody.

Psichow: I co wy na to?

Wazelinary: A nic. Bolszewika to nie przestraszy. Zaraz się machnęło posiedzenie produkcyjne.

Awdotia: No i co?

Wazelinary: Wasz zastępca, drogi Dementiuszu, Synogarlicow, dostał parę lat.

Psichow: a... a...

Wazelinary: No, muszę iść. Czeka na mnie piec z kiszoną sódką i jeszcze mam dokończyć rozdział mojej książki: Jak się wywabia plamy na schody i tam pierze po mordzie, czyli Młody Sodowiec-Stachanowiec. Życzę wam, żebyście doczekali komunizmu. (śpiewa): Zdrawstwuj Sasza, zdrawstwuj Masza, żyźń horosza trallala (wychodzi).



Akt 2

Warfałamotwiej: Oj, bracie.. ja sam byłem w Paryżu... Oj ta Moulin Rouge, oj, te kobietki sprzedajne, oj kochany gnijący kapitalizm, kapcio, pipcio, talcio, złoty mój imperialuncio, a my, co?

Psichow: A może my się mylimy Warfałamotwieju Iwanowiczu, hę? A może tobie, któremu władza radziecka ładuje brzucho kawiorem, nie godzi się pyszczyska oblizywać na myśl o upadku ciała? Alboż to nie napisałeś sonetów o Stalinie, poematu o Wodzu, powieści o Młodym Józefie, Księgi aforyzmów o Słońcu Mas pracujących itepe? Co? hę?

Warfałamotwiej: Niby, że korzenie? Że ja się korzę? A kiedy to tak przyjemnie... można dychać... robić co się chce...

(wchodzi Anichwili)

Tegonieradze: Dokatilis, sukinyje syny. Wot wam koroboczku. Nu, towarzysze-kapitulanci. Słyszałem ja o waszym odchyleniu od linii generalnej. Myślę tak ja: ostatnia godzina wrogom wybija. No, bratcy, trzebaż wam było się odchylać? Zła linia, nie nrawi się, ha? (bawi się nerwowo naganem).

Kapitulanci: A... a... litości, Anichwili Tegonieradze... drogi szanowny sekretarzu nasz... my jak w słoneczko w was... my wam i to... i owo... i jeszcze coś... tylko dajcie nam błąd odkupić. Już nie będziemy.

Tegonieradze: Splugawiliście się korzeniem, co? Czułem to, jak tylko wszedłem.

(wchodzi kłusem Miczurenko, do Dementija):

Miczurenko: Wuju Psichowie, wiecie, że zrobiłem wielki wynalazek? Wyhodowałem wśród snów jak limbę gdzieś nadwodną nowy rodzaj kaktusa, skrzyżowany z krową, który ma sutki zamiast kolców. Właśnie go doją tu na dole w bramie.

Tegonieradze: Nie może być, a co doją?

Miczurenko: Soczek kaktusiany.

Tegonieradze: A pić się daje?

Miczurenko: No, jeszcze trochę śmierdzi, ale pić można. Zresztą to jest dopiero socjalizm. Zobaczycie, co to będzie się działo przy komunizmie.

Tegonieradze: A o kogo się opieraliście, towarzyszu pracowniku naukowy? Czy nie o zgniłą naukę burżuazyjną?

Miczurenko: Fe, fe. Oparłem się o Łysiurina. O, my agrobiolodzy radzieccy możemy wszystko. Wszystko można, co nie można, tylko z Marksem i Engelsem (huczne brawa).

A ty co tak wuju Psichowie smętnie spozierasz? Ach, może ty wątpisz w postępowego kaktusa?

Tegonieradze: Wuj wasz splamił się korzeniem.

Miczurenko: Ha? Co? Korzeniem? Kaktusa? Co? Korzeniem? Jaki wuj? Kto?

Tegonieradze: Oto ten tutaj Dem Psichow Bartułychtimuszenko, do dziś dyrektor fabryki sody kiszonej.

Miczurenko: Żarty: Jaki wuj? Czyj wuj? Mój może? Nie znam tego pana, tj. tego towarzysza. W ogóle tylko dla żartów nazywałem czasem tego typa wujem, ale zawsze myślałem, że coś mu źle z oczu patrzy taką kosmopolitą, reakcją i niech Bóg broni, kontrrewolucją. To ja już pójdę, żeby kaktus nie osłabł.

Tegonieradze: Tak, tak, ale adresik zostawicie.

Miczurenko: Ja? Adresik? A... adresik? A... a po co? Chcecie może soczku kaktusianego... o ja wam lepiej... mleczka... może...

Tegonieradze: Kaktus kaktusem, a mnie wasza adressa nużna.

Miczurenko: Aha (powoli daje adres słaniając się ze swobody odchodzi).

Tegonieradze: No, co będzie?

Warfałamotwiej i Psichow (patrzą na siebie, podnoszą prawe ręce i mówią do widowni:

O, ohydne są auta, wstrętne czyste koszule, plugawe mydła pachnące, zbyteczne, szkodliwe i wszeteczne pasty do zębów. Precz ze zgniłym komfortem, z ohydnymi fotelami i tapczanami. Chcemy tyrać bardzo długo i bardzo ciężko. Chcemy robić 560 procent normy, chcemy wyłazić ze spodni i pluć krwią, bo tak i już. A teraz ślubujemy zrobić taką masę sody, że imperialiści zmiękną w niej i rozlezą się ze szczętem wraz z paktem atlantyckim i głosem Ameryki.

Tegonieradze: Chyba że tak. No, ale nie wiem czy mogę wam przebaczyć.

(trąby, czynele, pałki i fanfary. Robi się socjalistyczniej. Pachnie komunizmem. Drzwi się nadludzko otwierają, nieludzko wchodzi Stalin. Nadludzko dobry, nieludzko życzliwy, genialnie uśmiechnięty).

Stalin (głosem nieludzko dobrym): No czegój tam towarzysze? Jak tam? Zechciało się zrobić maleńki korzenie, hę?

Tegonieradze (wyprężony): Tak jest Towastalinie.

Stalin: Przeszło wam, co? No to niechaj.

Wszyscy unisono: wy wszystko wiecie TowStalinie.

Stalin: A to dzięki marksistowsko-leninowskiej analizie sytuacji. A ty Dementij lodówkę chciałeś mieć, co? (z nadludzkim uśmiechem) O, właśnie ci ją niosą.

(Jegor Niedowłazow wnosi lodówkę. Za nim wpada Awdotia. Z klęczek.)

Psichow i Awdotia: O dzięki ci Stalinie Wielki.

Wszyscy: Stalinie Wielki.

Psichow: Stalinie Wyborny.

Wszyscy: Stalinie wyborny

Psichow: I w ogóle.

Wszyscy: I w ogóle.

Awdotia: Dzięki żeś mi męża usztywnił ideowo i do linii przyklepał. Błagam was, TowStalinie, róbcie dalej ten komunizm. Dychać bez niego nie mogę. O rób.

Wszyscy: O rób z nami co chcesz, bo to tak przyjemnie.

Tegonieradze: Aby do komunizmu.

Psichow: Ino do komuny.

Wszyscy: Tak toczno tak jest.

Psichow: (drżąco szeptem): A co będziemy robić wtedy? Jak już będzie komunizm?

Stalin (głosem nieludzko życzliwym): Będziemy bardzo, bardzo harować. Tylko nie róbcie korzenia. Ja wam to mówię (bęben, puzon, wychodzi).





(Psichow załącza lodówkę).

Psichow: Oj, ona nie ziębi. Oj, toż ona grzeje. Oj, ona parzy, co to jest? (lodówka wybucha z hukiem, robi się dziura parzysta: w suficie i podłodze. Resztki lodówki dogorywają na twarzach obecnych).

Wazelinary: A bo myśmy się spieszyli, bo to ponad normę, to montaż szedł w pospiechu.

Psichow: Jak to?

Tegonieradze: Milczeć, komunizm nie może czekać.

Psichow: Stalinowska lodówka.

Wszyscy: Wariat, to już nie jest socrealizm. Bij, kto w nogę wierzy (rwą go na sztuki - kurtyna).



''Korzenie'' wraz ze ''Sknoconym kryminałem'' znajdą się w XVI tomie ''Dzieł'' Stanisława Lema

poniedziałek, 13 października 2008

Ostatnie słowa Kapuścińskiego

Bartosz Marzec 13-10-2008, ostatnia aktualizacja 13-10-2008 10:08

Notatki, sporządzone przez Ryszarda Kapuścińskiego w szpitalu na Banacha, to świadectwo jego walki z nadchodzącą śmiercią. Ukazują się razem z pięknym, osobistym wspomnieniem poety i tłumacza Jarosława Mikołajewskiego

Ryszard Kapuściński
autor zdjęcia: Bartosz Siedlik
źródło: Fotorzepa
Ryszard Kapuściński

W jednym z wierszy Kapuściński pytał: „Jakże mogłaś mnie/ tak opuścić/ siło tajemna/ zwana życiem?”. W szpitalu, dokąd trafił po świętach Bożego Narodzenia 2006 r. i gdzie zmarł 23 stycznia, pisał natomiast: „Jakże nie doceniamy tego mechanicznego aspektu natury ludzkiej! Aż w końcu podłączony do różnych rurek, pojemników, przewodów i zegarów człowiek widzi, że stał się tylko elementem, i to często drugorzędnym, tego wielkiego świata maszyn”.

Dopóki starczy sił

Są na tych stronach ślady niepokoju - „Chwile zwątpienia. Odsuwaj je na ile można”. Lub: „Czuję, że uszły ze mnie resztki, sił, że zapadam się w czeluść, oblepia mnie czarna mgła Straszne uczucie bezradności, tracę kontakt ze światłem, z otoczeniem, z rzeczywistością, wszystko oddala się, znika”. Ale zapiski reportera to także dowód heroicznych zmagań z chorobą, słabością i nadchodzącą śmiercią: „Jestem krańcowo wymęczony, ale ciągle, dopóki starczy sił chcę walczyć”. Kilka stron dalej: „Ucz się robić rzeczy małe, ruchy małe, drobne, ale jednak ruszaj się, zmuszaj się do działania, czyń wysiłek”. „Poprawił mi się nastrój i prawie zniknęły czarne obrazy – widoki cmentarzy, grobów, kwiatów na grobach”.

Do szpitala Kapuściński zabrał ze sobą „Pana Tadeusza”. Jak tłumaczył jednemu z odwiedzających go przyjaciół, po to by się „dosycić” pięknem języka. Nie przestał być reporterem – pisał więc: „Nie ma śniegu, nie ma mrozu, nie ma zimy. Niebo – na przemian – albo błękitno-włoskie, albo ponure skandynawskie, północne”. Nie uszło jego uwagi polecenie salowej: „Wiesia, załaduj picie!”.

Mikołajewski, który odwiedził reportera na początku stycznia, usłyszał, że zebranych obserwacji starczyłoby na napisanie kontynuacji „Buszu po polsku”.

Marzenie o południu

Przyjaźń poety i reportera trwała sześć lat. Kapuściński odwiedzał Mikołajewskiego we Włoszech, gdzie odbierał liczne nagrody literackie i gdzie cieszył się popularnością co najmniej równą tej w Polsce. W 2005 r. wyznał, że któregoś dnia mógłby zamieszkać we Friuli, w Udine. „Na emeryturze, jak wszyscy starzy ludzie, również friulańczycy cierpią na bezsenność i wstają wcześnie, ale mają co robić o świcie. Mogą iść na skwerek przy barze, od siódmej rano pić grappę i grać z kolegami w bocce. W kamizelce i w czapce, z podwiniętymi rękawami koszuli”.

- Alicja – mówił pan Ryszard o żonie – jeździłaby sobie po mieście na rowerze, jak te panie. W eleganckim płaszczyku wybierałby na targu warzywa albo piła kawę u Caucigha.

Mikołajewski zapamiętał Kapuścińskiego jako człowieka wiernego swemu reporterskiemu powołaniu, w najbardziej niepojętej chwili nękanego poczuciem, że jest nie na swoim miejscu. W 2006 r. panowie siedzieli w kawiarni „Don Chisciotte”, naprzeciw kościoła Świętej Agnieszki na Piazza Navona w Rzymie. Pan Ryszard cieszył się słonecznym dniem, Wiecznym Miastem. Patrzył na eleganckich przechodniów. I nagle wybucha płaczem. Okazuje się, że niespodziewanie pamięć podsuwa obrazy afrykańskiej nędzy, skrajnego ubóstwa. „Wstydzi się i rozkłada ręce. Przeprasza, bo czuje, że sto lat po Apollinairze głupio ulegać wciąż temu samemu poruszeniu na myśl, iż równocześnie dzieją się rzeczy sprzeczne, jak choćby ta, że ludzkie nogi po jednym kontynencie chodzą w miękkich mokasynach, a po drugim – boso”.

Mikołajewski wspomina przyjaciela bez patosu i wielkich słów. W przywołanych obrazach, w utrwalonych scenach widzimy reportera u kresu drogi. Zmęczonego podróżami, niebezpieczeństwem, przebytymi chorobami ale wciąż pełnego nadziei i ciekawego spotkania z drugim człowiekiem.

Jarosław Mikołajewski „Sentymentalny portret Ryszarda Kapuścińskiego”. Ryszard Kapuściński „Zapiski szpitalne”. Słowo wstępne Alicja Kapuścińska. Wydawnctwo Literackie. Kraków 2008

"Rz" Online

niedziela, 3 sierpnia 2008

Zagłaskiwanie papieża

Katarzyna Wiśniewska
2008-08-02, ostatnia aktualizacja 2008-08-01 15:35

Myśl, że Jan Paweł II przy całej swej wielkości mógł popełniać błędy, uważana jest na polskim podwórku jeśli nie za grzeszną, to przynajmniej za nazbyt śmiałą.

Zobacz powiekszenie
AG
Katarzyna Wiśniewska
SERWISY
Reakcje Kościoła na książkę Tadeusza Bartosia o Janie Pawle II bywały barwne, jak abp. Józefa Życińskiego ("Judasz z Iskariotu nie wpadł na pomysł, aby po swym odejściu udzielać wywiadów i tłumaczyć, że wszystkiemu jest winien Pan Jezus, który źle kierował gronem apostołów") i bardziej stonowane jak Marcina Przeciszewskiego, szefa KAI ("były dominikanin stawia sobie za cel zdezawuowanie Jana Pawła II"). Łączyło je jedno: potwierdzały tezę samego autora, że kto w Polsce zabiera się do krytykowania niektórych wątków pontyfikatu Jana Pawła II, "ryzykuje wpisanie do grona antyklerykalnej i napastliwej lewicy".

Dla jednych kluczem dla zrozumienia tej książki jest status jej autora: były ksiądz, który wyładowuje swoje frustracje, sadowiąc się w wygodnej niszy krytyka Kościoła. Dla innych Bartoś to klakier zachodnich teologów i wraz z nimi najchętniej wywróciłby Matkę Kościół do góry nogami. Można więc go czytać, ale bez nadziei, że dowiemy się czegoś, czego by wcześniej nie wypisywano w liberalnych zagranicznych pisemkach
Ja wolę lekturę bez tego pierwotnego protekcjonalizmu.

Ateizm czyli upadek

Papież nie rozumiał Zachodu - ten zarzut wobec Jana Pawła II, powtarzany często, zaczął być lekceważony jako krytykanctwo z a c h o d n i c h enfants terribles.

Tymczasem to sam papież przyznał - jak przypomina Bartoś - iż nie udało mu się trafić do Europejczyków. Pytanie: dlaczego? Czy określenie "cywilizacja śmierci", którego papież używał jako przeciwieństwo chrześcijańskiej "cywilizacji miłości" nie było nadmiernym uogólnieniem, krzywdzącym wobec niewierzących? "Ludzie niewierzący niekoniecznie są szczególnymi piewcami śmierci. Niewiara i ateizm nie muszą być przeżywane jako rozpacz. Tak zwany świat bez Boga wcale nie musi być światem bez wartości", pisze Bartoś. Jednak to, co było oczywiste choćby dla Camusa, nie było oczywiste dla Jana Pawła II. Śmiem twierdzić, że ten "świat bez wartości" można by znaleźć także wśród katolików co niedziela maszerujących do kościoła. Ale przecież to nie oni w oczach papieża budowali cywilizację śmierci...

Zupełnie inną perspektywę proponuje wybitny niemiecki teolog ksiądz Paul Zulehner. Podważa tezę będącą dla hierarchii kościelnej - a także dla papieża - niemal dogmatem: że odejście od Kościoła jest równoznaczne z moralnym upadkiem. W "Schronieniu dla duszy" Zulehner pisał: "Ludzie nie przejmują już bezkrytycznie podawanych im wzorców życia i jego interpretacji. Ich stosunek do własnego Kościoła jest teraz kwestią osobistego wyboru. To zaś otwiera nowe możliwości poruszania się w przestrzeni religijnej - zbliżenia bądź oddalenia. Jednakże nawet w sytuacji braku formalnej przynależności do któregoś z Kościołów pozostają one nadal dla wielu ludzi zasadniczym punktem odniesienia, z nimi łączą oni konkretne oczekiwania, które w niektórych dziedzinach (jak np. pokój na świecie, ochrona środowiska naturalnego, pomoc dla Trzeciego Świata) ujawniają się - jak dowodzą tego badania - zdecydowanie powszechniej niż w szeregach kościelnych wspólnot" (przeł. ks. Adam Kalbarczyk). W tych słowach można znaleźć życzliwość dla świata Zachodu, którą u Jana Pawła II przysłaniała nieufność.

Papież i ciemności wiary

Bartoś dostrzega też zgrzyt na linii Watykan - teologowie. Dla ścisłości: chodzi o tych, którzy realnie teologię uprawiają, nie bojąc się indywidualnych twórczych poszukiwań. To właśnie one kończą się nieraz oficjalnym potępieniem ze strony Kongregacji Nauki Wiary lub kuluarowym bojkotem. Wystarczy przypomnieć wybitnego teologa, jezuitę Jacques'a Dupuis, na którego za jego koncepcje chrystologiczne Jan Paweł II nałożył, na szczęście czasowy, nakaz milczenia.

Tego problemu nie można bagatelizować, tak jak zrobił to, recenzując książkę Bartosia, Jarosław Makowski („Gazeta Świąteczna”, 26-27 lipca): „Jeśli chce być wierny swemu powołaniu, teolog musi trwać w »twórczym napięciu « z Kongregacją Nauki Wiary”. Nie wiem, czym dla Makowskiego jest „twórcze napięcie”. Może obejmuje ono także poczucie osamotnienia, zaszczucie, świadomość, że koledzy po fachu ostrzą sobie na nim języki „w trosce” o Magisterium. Jeśli tak, to Dupuis - który tego wszystkiego, jak sam opowiadał, doświadczył, niepotrzebnie się martwił.

W takiej sytuacji określenia typu "szkodliwe" i "niebezpieczne" trzeba by zapewne uznać za słowa klucze języka, w jakim to "twórcze napięcie" się wyraża. Tak jak ma to miejsce w przypadku jezuity, znanego teologa wyzwolenia, o. Jona Sobrino z Salwadoru, któremu zarzucono relatywizowanie boskości Chrystusa, zakazano publikowania i głoszenia kazań. Proces przeciwko niemu Kongregacja Nauki Wiary rozpoczęła w 2001 r. Konsultor Kongregacji o. prof. Prosper Grech w rozmowie z Radiem Watykańskim stwierdził, że niektóre tezy Sobrino, cenionego duszpasterza, "mogą być szkodliwe dla wiernych jako błędne lub niebezpieczne".

Bartoś zarzuca papieżowi, że jego teologia była zbiorem pouczeń, nakazów. Stąd teologowie balansujący na granicy ortodoksji, szukający nowego języka nie znajdowali u niego zrozumienia. Ale czy papież, który ujawniałby własną niepewność w wierze i aprobował ją u teologów, może być Głową Kościoła? Według Bartosia owszem, bo pytania i wahania składają się na "myśl religijną, która nie chce z wiary budować bastionu światopoglądowej instytucji".

Dla sprawiedliwości i pełności obrazu przypomnijmy, że w bezpośrednim kontakcie z wiernymi papież daleki był od demonstrowania potęgi Kościoła. Serdeczny i pełen szacunku był Jan Paweł II zarówno wobec ubogiego mieszkańca faweli, jak i naukowca ateisty, był odbierany jak przyjaciel, nie mentor. Spotkania z wybitnymi intelektualistami, nieraz bardzo odległymi od Kościoła, które organizował w Castel Gandolfo, także świadczą o jego otwartości. Skąd zatem jej ograniczenia? Rzadko się zdarza, by hierarchowie Kościoła - w tym papieże - mówili o ciemnościach wiary, o jej meandrach, które trudno zamknąć w katechizmowych paragrafach. Skupiają się na przedstawianiu pozytywnej i w stu procentach dookreślonej wizji Kościoła - byleby nie uronić nic z jego siły i wielkości. Pytanie tylko, czy siła i wielkość to najważniejsze przymioty wspólnoty wierzących? Ten lęk przed puszczeniem katolików, w tym teologów, na głęboką wodę wiary, w której jest miejsce i na poszukiwania, i na wątpliwości, towarzyszył też najwyraźniej Janowi Pawłowi II.

Walka z pigułką

Autor "Analizy krytycznej" zarzuca Janowi Pawłowi II nieprzejednanie w kwestiach etyki seksualnej. Twierdzi, że w Kościele za minionego pontyfikatu nie doszło do poważnej debaty o antykoncepcji. I trudno nie zgodzić się z jego tezą, że sprawę rozstrzygnięto odgórnie, jeszcze za Pawła VI, a Jan Paweł II unikał konfrontacji z trudnym wyzwaniem. Ktoś mógłby zaprotestować: to oczywiste, że hierarchowie Kościoła nie dopuszczają do rozluźnienia doktryny! A jednak... Restrykcyjne podejście Watykanu do środków antykoncepcyjnych krytykował np. nieraz belgijski kardynał Gotfried Danneels: nie wahał się krytykować papieża za bezwarunkowe "nie" dla prezerwatyw. A to, że Watykan uważa encyklikę "Humanae vitae" Pawła VI za niepodważalną wykładnię w sprawach seksu, określił jako "problem" (w wywiadzie dla katolickiego "The Tablet"). Według kard. Danneelsa Kościół nadmiernie skoncentrował się na walce z pigułką, zamiast prezentować bardziej pozytywną teologię ciała. Wiele lat wcześniej "Humanae vitae" ostro skrytykował francuski teolog dominikanin Yves Congar.

Ale Jan Paweł II zdawał się nie zauważać, że strategia nakazów i zakazów wywołuje z reguły przeciwny do zamierzonego skutek. A ponadto może doprowadzić do tragedii: Kościół zbyt długo uciekał przed palącym problemem zapobiegania AIDS, zwłaszcza w Afryce. Dopuszczenie prezerwatyw (choćby tylko w niektórych sytuacjach) przez Kościół byłoby krokiem milowym, a obecny papież bardziej chyba niż jego poprzednik widzi wagę sprawy. Długo oczekiwane studium Papieskiej Rady Duszpasterstwa Służby Zdrowia o stosowaniu prezerwatyw, gdy jeden z małżonków jest zakażony wirusem HIV, czeka na zatwierdzenie Benedykta XVI. Do tej oczekiwanej ewolucji nie doszło za pontyfikatu Jana Pawła II, który na tym polu zawsze wszelkie dyskusje ucinał. Zdaniem Bartosia to dowód, że przesłanie Ewangelii papież chciał zamknąć w zbiór jednoznacznych dyrektyw etycznych, co de facto może zmniejszyć moralną wrażliwość chrześcijanina. Taką kodeksową etykę krytykuje cytowany przez Bartosia Leszek Kołakowski - za to, że "daje nam życie gotowe", życie "w świecie, gdzie wszystkie decyzje zostały już raz na zawsze podjęte".

Książka Bartosia ma niedociągnięcia, bywa przejaskrawiona. Niewątpliwym zasługom papieża, jak podjęcie intensywnego dialogu z innymi religiami, poświęcił nie dość miejsca albo wręcz umniejszył je, przeciwstawiając otwarciu na zewnątrz nieumiejętność prowadzenia dialogu wewnątrz Kościoła katolickiego. Bartoś pisze językiem emocjonalnym, może nazbyt. Nie są to jednak racjonalne powody, by książkę uważać za paszkwil na zmarłego papieża. Niestety, na polskim podwórku myśl, że Jan Paweł II przy całej swojej wielkości mógł popełniać błędy, uważana jest ciągle jeśli nie za grzeszną, to przynajmniej za nazbyt śmiałą.

Tadeusz Bartoś, „Jan Paweł II. Analiza krytyczna”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2008.

sobota, 2 sierpnia 2008

Zagłaskiwanie papieża

Katarzyna Wiśniewska
2008-08-02, ostatnia aktualizacja 2008-08-01 15:35

Myśl, że Jan Paweł II przy całej swej wielkości mógł popełniać błędy, uważana jest na polskim podwórku jeśli nie za grzeszną, to przynajmniej za nazbyt śmiałą.

Zobacz powiekszenie
AG
Katarzyna Wiśniewska
SERWISY
Reakcje Kościoła na książkę Tadeusza Bartosia o Janie Pawle II bywały barwne, jak abp. Józefa Życińskiego ("Judasz z Iskariotu nie wpadł na pomysł, aby po swym odejściu udzielać wywiadów i tłumaczyć, że wszystkiemu jest winien Pan Jezus, który źle kierował gronem apostołów") i bardziej stonowane jak Marcina Przeciszewskiego, szefa KAI ("były dominikanin stawia sobie za cel zdezawuowanie Jana Pawła II"). Łączyło je jedno: potwierdzały tezę samego autora, że kto w Polsce zabiera się do krytykowania niektórych wątków pontyfikatu Jana Pawła II, "ryzykuje wpisanie do grona antyklerykalnej i napastliwej lewicy".

Dla jednych kluczem dla zrozumienia tej książki jest status jej autora: były ksiądz, który wyładowuje swoje frustracje, sadowiąc się w wygodnej niszy krytyka Kościoła. Dla innych Bartoś to klakier zachodnich teologów i wraz z nimi najchętniej wywróciłby Matkę Kościół do góry nogami. Można więc go czytać, ale bez nadziei, że dowiemy się czegoś, czego by wcześniej nie wypisywano w liberalnych zagranicznych pisemkach.

Ja wolę lekturę bez tego pierwotnego protekcjonalizmu.

Ateizm czyli upadek

Papież nie rozumiał Zachodu - ten zarzut wobec Jana Pawła II, powtarzany często, zaczął być lekceważony jako krytykanctwo z a c h o d n i c h enfants terribles.

Tymczasem to sam papież przyznał - jak przypomina Bartoś - iż nie udało mu się trafić do Europejczyków. Pytanie: dlaczego? Czy określenie "cywilizacja śmierci", którego papież używał jako przeciwieństwo chrześcijańskiej "cywilizacji miłości" nie było nadmiernym uogólnieniem, krzywdzącym wobec niewierzących? "Ludzie niewierzący niekoniecznie są szczególnymi piewcami śmierci. Niewiara i ateizm nie muszą być przeżywane jako rozpacz. Tak zwany świat bez Boga wcale nie musi być światem bez wartości", pisze Bartoś. Jednak to, co było oczywiste choćby dla Camusa, nie było oczywiste dla Jana Pawła II. Śmiem twierdzić, że ten "świat bez wartości" można by znaleźć także wśród katolików co niedziela maszerujących do kościoła. Ale przecież to nie oni w oczach papieża budowali cywilizację śmierci...

Zupełnie inną perspektywę proponuje wybitny niemiecki teolog ksiądz Paul Zulehner. Podważa tezę będącą dla hierarchii kościelnej - a także dla papieża - niemal dogmatem: że odejście od Kościoła jest równoznaczne z moralnym upadkiem. W "Schronieniu dla duszy" Zulehner pisał: "Ludzie nie przejmują już bezkrytycznie podawanych im wzorców życia i jego interpretacji. Ich stosunek do własnego Kościoła jest teraz kwestią osobistego wyboru. To zaś otwiera nowe możliwości poruszania się w przestrzeni religijnej - zbliżenia bądź oddalenia. Jednakże nawet w sytuacji braku formalnej przynależności do któregoś z Kościołów pozostają one nadal dla wielu ludzi zasadniczym punktem odniesienia, z nimi łączą oni konkretne oczekiwania, które w niektórych dziedzinach (jak np. pokój na świecie, ochrona środowiska naturalnego, pomoc dla Trzeciego Świata) ujawniają się - jak dowodzą tego badania - zdecydowanie powszechniej niż w szeregach kościelnych wspólnot" (przeł. ks. Adam Kalbarczyk). W tych słowach można znaleźć życzliwość dla świata Zachodu, którą u Jana Pawła II przysłaniała nieufność.

Papież i ciemności wiary

Bartoś dostrzega też zgrzyt na linii Watykan - teologowie. Dla ścisłości: chodzi o tych, którzy realnie teologię uprawiają, nie bojąc się indywidualnych twórczych poszukiwań. To właśnie one kończą się nieraz oficjalnym potępieniem ze strony Kongregacji Nauki Wiary lub kuluarowym bojkotem. Wystarczy przypomnieć wybitnego teologa, jezuitę Jacques'a Dupuis, na którego za jego koncepcje chrystologiczne Jan Paweł II nałożył, na szczęście czasowy, nakaz milczenia.

Tego problemu nie można bagatelizować, tak jak zrobił to, recenzując książkę Bartosia, Jarosław Makowski („Gazeta Świąteczna”, 26-27 lipca): „Jeśli chce być wierny swemu powołaniu, teolog musi trwać w »twórczym napięciu « z Kongregacją Nauki Wiary”. Nie wiem, czym dla Makowskiego jest „twórcze napięcie”. Może obejmuje ono także poczucie osamotnienia, zaszczucie, świadomość, że koledzy po fachu ostrzą sobie na nim języki „w trosce” o Magisterium. Jeśli tak, to Dupuis - który tego wszystkiego, jak sam opowiadał, doświadczył, niepotrzebnie się martwił.

W takiej sytuacji określenia typu "szkodliwe" i "niebezpieczne" trzeba by zapewne uznać za słowa klucze języka, w jakim to "twórcze napięcie" się wyraża. Tak jak ma to miejsce w przypadku jezuity, znanego teologa wyzwolenia, o. Jona Sobrino z Salwadoru, któremu zarzucono relatywizowanie boskości Chrystusa, zakazano publikowania i głoszenia kazań. Proces przeciwko niemu Kongregacja Nauki Wiary rozpoczęła w 2001 r. Konsultor Kongregacji o. prof. Prosper Grech w rozmowie z Radiem Watykańskim stwierdził, że niektóre tezy Sobrino, cenionego duszpasterza, "mogą być szkodliwe dla wiernych jako błędne lub niebezpieczne".

Bartoś zarzuca papieżowi, że jego teologia była zbiorem pouczeń, nakazów. Stąd teologowie balansujący na granicy ortodoksji, szukający nowego języka nie znajdowali u niego zrozumienia. Ale czy papież, który ujawniałby własną niepewność w wierze i aprobował ją u teologów, może być Głową Kościoła? Według Bartosia owszem, bo pytania i wahania składają się na "myśl religijną, która nie chce z wiary budować bastionu światopoglądowej instytucji".

Dla sprawiedliwości i pełności obrazu przypomnijmy, że w bezpośrednim kontakcie z wiernymi papież daleki był od demonstrowania potęgi Kościoła. Serdeczny i pełen szacunku był Jan Paweł II zarówno wobec ubogiego mieszkańca faweli, jak i naukowca ateisty, był odbierany jak przyjaciel, nie mentor. Spotkania z wybitnymi intelektualistami, nieraz bardzo odległymi od Kościoła, które organizował w Castel Gandolfo, także świadczą o jego otwartości. Skąd zatem jej ograniczenia? Rzadko się zdarza, by hierarchowie Kościoła - w tym papieże - mówili o ciemnościach wiary, o jej meandrach, które trudno zamknąć w katechizmowych paragrafach. Skupiają się na przedstawianiu pozytywnej i w stu procentach dookreślonej wizji Kościoła - byleby nie uronić nic z jego siły i wielkości. Pytanie tylko, czy siła i wielkość to najważniejsze przymioty wspólnoty wierzących? Ten lęk przed puszczeniem katolików, w tym teologów, na głęboką wodę wiary, w której jest miejsce i na poszukiwania, i na wątpliwości, towarzyszył też najwyraźniej Janowi Pawłowi II.

Walka z pigułką

Autor "Analizy krytycznej" zarzuca Janowi Pawłowi II nieprzejednanie w kwestiach etyki seksualnej. Twierdzi, że w Kościele za minionego pontyfikatu nie doszło do poważnej debaty o antykoncepcji. I trudno nie zgodzić się z jego tezą, że sprawę rozstrzygnięto odgórnie, jeszcze za Pawła VI, a Jan Paweł II unikał konfrontacji z trudnym wyzwaniem. Ktoś mógłby zaprotestować: to oczywiste, że hierarchowie Kościoła nie dopuszczają do rozluźnienia doktryny! A jednak... Restrykcyjne podejście Watykanu do środków antykoncepcyjnych krytykował np. nieraz belgijski kardynał Gotfried Danneels: nie wahał się krytykować papieża za bezwarunkowe "nie" dla prezerwatyw. A to, że Watykan uważa encyklikę "Humanae vitae" Pawła VI za niepodważalną wykładnię w sprawach seksu, określił jako "problem" (w wywiadzie dla katolickiego "The Tablet"). Według kard. Danneelsa Kościół nadmiernie skoncentrował się na walce z pigułką, zamiast prezentować bardziej pozytywną teologię ciała. Wiele lat wcześniej "Humanae vitae" ostro skrytykował francuski teolog dominikanin Yves Congar.

Ale Jan Paweł II zdawał się nie zauważać, że strategia nakazów i zakazów wywołuje z reguły przeciwny do zamierzonego skutek. A ponadto może doprowadzić do tragedii: Kościół zbyt długo uciekał przed palącym problemem zapobiegania AIDS, zwłaszcza w Afryce. Dopuszczenie prezerwatyw (choćby tylko w niektórych sytuacjach) przez Kościół byłoby krokiem milowym, a obecny papież bardziej chyba niż jego poprzednik widzi wagę sprawy. Długo oczekiwane studium Papieskiej Rady Duszpasterstwa Służby Zdrowia o stosowaniu prezerwatyw, gdy jeden z małżonków jest zakażony wirusem HIV, czeka na zatwierdzenie Benedykta XVI. Do tej oczekiwanej ewolucji nie doszło za pontyfikatu Jana Pawła II, który na tym polu zawsze wszelkie dyskusje ucinał. Zdaniem Bartosia to dowód, że przesłanie Ewangelii papież chciał zamknąć w zbiór jednoznacznych dyrektyw etycznych, co de facto może zmniejszyć moralną wrażliwość chrześcijanina. Taką kodeksową etykę krytykuje cytowany przez Bartosia Leszek Kołakowski - za to, że "daje nam życie gotowe", życie "w świecie, gdzie wszystkie decyzje zostały już raz na zawsze podjęte".

Książka Bartosia ma niedociągnięcia, bywa przejaskrawiona. Niewątpliwym zasługom papieża, jak podjęcie intensywnego dialogu z innymi religiami, poświęcił nie dość miejsca albo wręcz umniejszył je, przeciwstawiając otwarciu na zewnątrz nieumiejętność prowadzenia dialogu wewnątrz Kościoła katolickiego. Bartoś pisze językiem emocjonalnym, może nazbyt. Nie są to jednak racjonalne powody, by książkę uważać za paszkwil na zmarłego papieża. Niestety, na polskim podwórku myśl, że Jan Paweł II przy całej swojej wielkości mógł popełniać błędy, uważana jest ciągle jeśli nie za grzeszną, to przynajmniej za nazbyt śmiałą.

Tadeusz Bartoś, „Jan Paweł II. Analiza krytyczna”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2008.



Źródło: Gazeta Wyborcza

sobota, 28 czerwca 2008

Paczkowski: Książka o Wałęsie jest rzetelna

Dziś w DZIENNIKU pierwsza recenzja książki Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" pióra historyka Andrzeja Paczkowskiego.

Uważa on, że książka jest rzetelna, a teza, że Lech Wałęsa współpracował z SB - "najprawdopodobniej prawdziwa".

Po przeczytaniu książki Cenckiewicza i Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” muszę stwierdzić z całą pewnością, że pod względem faktograficznym jest przygotowana bardzo rzetelnie. Autorzy włożyli w nią mnóstwo pracy i dotarli do materiałów wcześniej nieznanych. Teza, że prezydent Lech Wałęsa przekazywał Służbie Bezpieczeństwa informacje na temat stoczniowców, jest najprawdopodobniej prawdziwa.

Jedyny problem to taki, że - także ze względu na opisany przez Gontarczyka proceder niszczenia akt TW "Bolka” - dokumenty, na których ją oparto, to kserokopie. Brakuje oryginałów, które umożliwiłyby formalną weryfikację ich autentyczności, oddzielenie prawdziwych dowodów od esbeckich fałszywek. Dlatego też wstrzymuję się od powzięcia całkowitej pewności w tej sprawie, choć z dużym prawdopodobieństwem wydaje się jednak, że Lech Wałęsa to TW "Bolek”.

Z dokumentów wynika, że werbunek Wałęsy, ze względu na masowość akcji SB po grudniu 1970 roku, był przeprowadzony żywiołowo, bez zachowania wszystkich procedur, między innymi napisania zobowiązania do współpracy czy samodzielnego wyboru pseudonimu. Możliwe wydaje się zatem, że z powodu gwałtownego trybu, w jakim był przeprowadzony jego werbunek, nie figurował w aktach jako regularny tajny współpracownik.

W związku z takim, a nie innym charakterem kontaktów z SB dopuszczam możliwość, że Wałęsa nie zdawał sobie wtedy sprawy z tego, że jest TW. Z jego perspektywy mogło to wyglądać tak, że esbecy go o coś pytali, a on odpowiadał, coś tam sugerował. Tak naprawdę dzięki tym paru dokumentom widać, że Wałęsa nie zmienił się pod względem światopoglądu - uważał, że złym rozwiązaniem jest otwarta wojna na ulicach, że należy unikać rozlewu krwi, że lepiej kombinować z władzą, niż się z nią bić. A Służba Bezpieczeństwa te odruchy prostego robotnika wykorzystywała.

Wydaje się, że zasadniczy okres współpracy TW "Bolka” przypadł na lata 1971 - 1972, kiedy to kilka lub kilkanaście razy spotkał się z funkcjonariuszami SB. Od roku 1973 zaczął się wyraźnie dystansować do bezpieki, a spotkania esbeków z nim miały na celu raczej dyscyplinowanie coraz bardziej niepokornego, wymykającego się spod kontroli współpracownika. Dlatego, na podstawie przedstawionych dokumentów, nie szedłbym tak daleko, jak autorzy "SB a Lech Wałęsa...”, którzy dowodzą, że regularna współpraca TW "Bolka” trwała aż do 1974 roku. Wydaje mi się, że doszło tu ze strony autorów do pewnej nadinterpretacji dość wyrywkowych dokumentów z tego późniejszego okresu. Jak wskazuje wiele udokumentowanych przypadków, proces wyrejestrowania tajnego współpracownika przez SB mógł się ciągnąć latami i tak tłumaczyłbym rok 1976 jako termin wyrejestrowania TW "Bolka”.

Wyjaśnienia Lecha Wałęsy, który najpierw twierdził, że TW "Bolkiem” mógł być podsłuch, a ostatnio, że mógł to być jeden z jego kolegów ze stoczni (wskazał go zresztą nieomal palcem) trudno traktować poważnie. Z drugiej strony trudno się oczywiście dziwić, że przy jego charakterze, trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, i emocjach wokół sprawy, tak się miota. Ma prawo się bronić, choć styl, w jakim to robi, może budzić wątpliwości.

Moja główna uwaga do pierwszej części książki dotyczącej lat 70. i opracowanej przez Sławomira Cenckiewicza brzmi tak: nie udało się w niej stwierdzić, które dokumenty zostały sfałszowane przez SB w latach 80. Wiadomo, że jakieś były fałszowane, prawdopodobnie te, które podrzucono Annie Walentynowicz i ambasadzie Norwegii, ale nie ma na ten temat pewności i Cenckiewicz albo nie próbował tego sprawdzić, albo mu się to nie udało.

Ten brak ma natomiast podstawowe znaczenie dla wiarygodności tego, co zostało z akt TW „Bolka”, i w związku z tym – dla pełnego udowodnienia tezy autora. Dlatego też budzą tu moje wątpliwości takie sformułowania, jak "wszystko wskazuje na to”. Bo z punktu widzenia historyka można powiedzieć tylko, że "wiele na to wskazuje”. Ta część książki jest więc udokumentowana rzetelnie, ale z powodu niemożności uzyskania konkluzywnych wniosków co do tego, co zostało sfałszowane, ci, którzy mówią, że nie wierzą we współpracę Lecha Wałęsy, uzyskują pewien argument na swoją rzecz.

Druga część książki dotyczy okresu od 1978 do 1989 roku. Cenckiewicz podejmuje w niej próbę wyjaśnienia, czy współpraca Lecha Wałęsy, którą obaj autorzy przyjmują jako pewnik, miała wpływ na jego działania czy stanowisko polityczne, jakie przyjmował w owym czasie. Rzeczywiście, jeśli Wałęsa był informatorem SB, to szantaż ze strony władzy, strach przed tym, że dowiedzą się koledzy z opozycji, czy sama jego pamięć o tym mogła wpływać na to, co robił i warto było to zbadać. Do tej części mam jednak zarzut metodologiczny - Cenckiewicz poddaje analizie tylko tezę, że taki wpływ miał miejsce, zamiast skonfrontować ją z tezą odwrotną.

Podaje informacje z bardzo różnych źródeł, od wiarygodnych, jak "Dzienniki polityczne” Rakowskiego, po zupełnie niewiarygodne, jak zaczerpnięte z drugiej lub trzeciej ręki wypowiedzi funkcjonariusza KC PZPR Michała Atlasa, czy pozbawione niestety odautorskiego komentarza fragmenty książki Marka Barańskiego z 2001 roku, który był współpracownikiem SB, a w 1982 roku brał udział w fałszowaniu taśm braci Wałęsów. Konkluzja Cenckiewicza nie jest tu zresztą jasna - wydaje się jednak, że skłania się on do zdania, że o ile władze starały się Wałęsę szantażować, to w ostatecznym rozrachunku jego współpraca z początku lat 70. nie miała raczej wpływu na postępowanie w latach 80., a na pewno nie miała wpływu na to, co robił w kluczowych momentach, czyli w Sierpniu ’80 czy w stanie wojennym.

Trzeba przyznać, że ten czas między 1978 a 1989 jest najtrudniejszy do udokumentowania. Wiemy, że na szczytach władzy wiedziano o agenturalnym epizodzie Wałęsy, nieznane są jednak jakiekolwiek, poza operacjami samej Służby Bezpieczeństwa (mającymi na celu zdyskredytowanie Wałęsy w środowisku opozycyjnym albo zastraszenie go), próby politycznego wykorzystania tej wiedzy.

Trzecia część książki, autorstwa Piotra Gontarczyka, dotyczy losów akt „Bolka” w latach 90. i oparta jest przede wszystkim na dokumentach uzyskanych z ABW. Ich analiza jest w pełni przekonująca i tak naprawdę te dokumenty, nie zaś sam w sobie epizod z lat 70., najbardziej obciążają Wałęsę. Dokonując akcji czyszczenia akt, niejako przyznał zresztą, że dokumenty były dla niego kłopotliwe. Szczególnie warte polecenia są rozdziały dotyczące niszczenia akt w Warszawie i w Gdańsku oraz śledztwa w tej sprawie. Akcja ta odniosła zresztą niemały sukces, bo z wyjątkiem paru donosów "Bolka” nie zachowało się prawie nic i z tego właśnie wynika niemożność postawienia ostatecznych wniosków na temat przeszłości Wałęsy.

Wiadomo, że z wypożyczonych przez Wałęsę dokumentów nie wrócił cały zbiór mikrofilmów zawierających ponad dwa tysiące stron dokumentów. Trudno jest nawet dotrzeć do tego, co dokładnie się na nich znajdowało. Mogły to być zarówno dokumenty z lat 70., jak i, co nawet bardziej prawdopodobne, z lat 80. Część z nich zawierała informacje dotyczące Wałęsy, ale nie tylko jego. Także wielu innych, znanych działaczy opozycji.

Również o tej części, podobnie jak o książce jako całości, trzeba jednak powiedzieć, że jest nierówna. Są w niej elementy według mnie zupełnie zbędne, takie jak rozdział o lustracji (np. kto był za, a kto przeciw) czy o upadku rządu Jana Olszewskiego, które nie mają związku z zasadniczym tematem pracy: czy Wałęsa był TW „Bolkiem” i co z tego wynikło.

Co do otoczki politycznej książki, warto pamiętać, że dokumenty bezpieki na temat opozycji gdańskiej z 1970 roku wypłynęły, zanim doszło do władzy PiS, zanim IPN zaczął być postrzegany jako organ prowadzący taką, a nie inną politykę historyczną, przy okazji programu badawczego IPN dotyczącego opozycji przedsierpniowej, w tym historii Wolnych Związków Zawodowych. Wtedy to ukazać się miały dwa albo trzy tomy dokumentów SB dotyczących jej działań wobec opozycji demokratycznej w Trójmieście i wtedy to okazało się, że dokumentów na temat Lecha Wałęsy jest tak dużo, że muszą one zostać wydzielone do oddzielnej publikacji. O innych działaczach, takich jak Andrzej Gwiazda czy Bogdan Borusewicz nie było tylu materiałów. W rezultacie kolegium IPN ustaliło, że najpierw wyjdzie "SB a Lech Wałęsa”, a później dopiero jeden albo dwa tomy "SB a opozycja demokratyczna w Gdańsku”.

Polityka historyczna IV RP wpłynęła więc tylko na stylistykę wstępu i zakończenia książki oraz na wprowadzenie elementów związanych z opcją obecnego PiS, a dawniej PC, która jest przedstawiana, jako „właściwa droga” rozliczania przeszłości. I to jest, według mnie, jeden z mankamentów tej książki, mankamentów w sensie dydaktycznym, ponieważ polityczny zamysł autorów staje się przez to zbyt jednoznaczny. Gdyby Cenckiewicz i Gontarczyk pominęli te elementy, między innymi te rozdziały o lustracji i obaleniu rządu Olszewskiego - wątki, które dla meritum sprawy są drugorzędne, natomiast politycznie są pierwszorzędne - a skupili się na analizie dokumentów, sytuacji, w jakiej powstawały - tutaj w części Cenckiewicza brakuje z kolei analizy sytuacji w Stoczni Gdańskiej w latach 70. oraz działań innych TW - i wreszcie tego, jak były niszczone, ich książka stałaby się bardziej przekonująca.

Pełna bezstronność jest dla historyka niemal niemożliwa do osiągnięcia, u Gontarczyka i Cenckiewicza widać jednak zbyt wyraźnie - co zresztą wynika z ich autentycznych przekonań - że piszą pod tezę, że pewnych jej elementów nie próbują podważać. Jako że temat Lecha Wałęsy ma aspekt polityczny, te jednostronne elementy w ich pracy będą im naturalnie wytykane i mogą zaszkodzić jej wiarygodności.

O ile w ostatecznym rozrachunku uważam, że dobrze się stało, że książka Cenckiewicza i Gontarczyka została wydana pod szyldem IPN (mimo że swego czasu zgłaszałem co do tego wątpliwości na obradach kolegium), o tyle niefortunny wydaje mi się wstęp Janusza Kurtyki. Z jednej strony dlatego, że nadaje on pracy o wyraźnych konotacjach politycznych zbyt wysoką rangę i przenosi odpowiedzialność za treść książki z autorów na kierownictwo Instytutu - nie każde wszak wydawnictwo IPN opatrzone jest wstępem prezesa - z drugiej, ze względu na samą jego treść.

Pada w nim zdanie: "Badania nad mogą być podejmowane w sposób nieograniczony dopiero po szczegółowym wyjaśnieniu problemu i charakteru relacji Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa”. Nie mogę się zgodzić z takim postawieniem sprawy. Badania nad "Solidarnością” mogą być podejmowane w sposób nieograniczony, nawet jeżeli nie będziemy mieli wyjaśnionych relacji Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa, bo przecież "Solidarność” to nie był sam tylko Lech Wałęsa!

*Andrzej Paczkowski, historyk, członek Kolegium IPN, profesor Collegium Civitas. W latach 80. współpracował z podziemną „Solidarnością”, należał do opozycyjnego Społecznego Komitetu Nauki. Wyróżniony m.in. Nagrodą Fundacji na rzecz Nauki Polskiej

poniedziałek, 23 czerwca 2008

SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii. Streszczenie

Lech Wałęsa był agentem SB o kryptonimie "Bolek"; akta świadczące o tym zabrał on w latach 90.; w 2000 r. Sąd Lustracyjny wadliwie ocenił dowody nt. Wałęsy i pominął ich część - twierdzą historycy IPN Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk w swej książce.

Książka pt. "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" stawia tezę, że odwołanie w 1992 r. rządu Jana Olszewskiego na wniosek Wałęsy oraz jego sprzeciw wobec lustracji miało "motywy, niestety, jak najbardziej osobiste". Według autorów, oryginał teczki "Bolka" najprawdopodobniej jest dziś w Moskwie.

"Jeśli Lech Wałęsa - przewodniczący NSZZ "Solidarność", legendarny przywódca marszu ku wolności w latach 80. i były prezydent RP w latach 1990-1995 - nie mógł wyzwolić się z obciążenia przeszłością, to czy mogły to zrobić dziesiątki tysięcy innych osób, uwikłanych w kompromitujące kontakty z SB, a pełniące dziś ważne funkcje publiczne?" - pytają autorzy.

Licząca 751 stron pozycja ma ukazać się nakładem IPN w poniedziałek

Wstęp, autorstwa prezesa IPN Janusza Kurtyki, stwierdza że problem relacji Wałęsy z SB nie został dotychczas poddany analizie naukowej, był zaś wykorzystywany w gwałtownych dyskusjach prasowych. "Odruchowo znaczna część uczestników tych debat odrzuca możliwość, iż młody członek komitetu strajkowego Stoczni Gdańskiej w 1970 r. mógł przez kilka następnych lat, samotny w relacji z machiną SB, być tajnym współpracownikiem bezpieki, mógł następnie zerwać tę współpracę i zaangażować się w działania opozycji demokratycznej i Wolnych Związków Zawodowych, mógł odrzucić próby ponownego werbunku przez SB, dzięki swej osobowości i momentowi historycznemu mógł zostać symbolicznym liderem wielkiego ruchu "Solidarności" i światową ikoną antykomunistycznego oporu; musiał wreszcie jako prezydent wolnej już Polski ustosunkować się do tego epizodu własnej przeszłości - i że wszystkie powyższe odsłony dotyczą biografii jednego człowieka, któremu miejsca w historii Polski nikt nie odbiera" - napisał Kurtyka.

W swoim wstępie autorzy podkreślają, że książka nie jest biografią Wałęsy, ale "naukową próbą wyjaśnienia złożonej kwestii relacji i związków L. Wałęsy z SB". Dodają, że dzieje "sprawy Wałęsy" po 1990 r. przedstawili "na tle zjawisk politycznych i wydarzeń, które naszym zdaniem mogły mieć bezpośredni lub pośredni związek z przeszłością legendarnego przywódcy "Solidarności"". Okres do 1990 r. opracował Cenckiewicz, a po 1990 r - Gontarczyk, ale podkreślają, że za całość odpowiadają wspólnie.

Autorzy podkreślają, że próbowali doprowadzić do spotkania z Wałęsą - 27 września 2007 r. do biura Wałęsy w Gdańsku wpłynęło pismo Gontarczyka z taką propozycją. Jeszcze tego samego dnia dostali kurierem pismo Wałęsy "z żądaniem by w książce przygotowywanej przez IPN uwzględnić jego wersję wydarzeń". "Żadnego sygnału prezydenta Wałęsy o gotowości spotkania z autorami nie było" - dodali.

Intencją autorów - jak piszą - było, by "przede wszystkim przemówiły dokumenty, stąd też przeważającą część publikacji stanowią aneksy źródłowe". Jest tam w sumie 86 najróżniejszych dokumentów - od esbeckich akt z lat 70. i 80., przez fragmenty wspomnień różnych uczestników wydarzeń, po dokumenty z lat 90. dotyczące lustracji, akta UOP oraz prokuratury nt. dalszych losów akt "Bolka". Ostatnim chronologicznie dokumentem jest wyrok Sądu Lustracyjnego wobec Wałęsy z sierpnia 2000 r., że złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne o tym, że nie był agentem SB.

Pierwszym dokumentem z książki jest karta ewidencyjna Wałęsy E-14 o "wyrejestrowaniu" "Bolka" z ewidencji operacyjnej SB 19 czerwca 1976 r. z powodu "niechęci do współpracy". Nr ewidencyjny 12535 odpowiada numerowi dziennika rejestracyjnego gdańskiej SB, w którym 29 grudnia 1970 r. zarejestrowano "Bolka" jako tajnego współpracownika. Zapis o rejestracji jest też w komputerowym zbiorze danych SB, tzw. Zintegrowanym Systemie Kartotek Operacyjnych.

W notatce st. szer. SB Marka Aftyki z 21 czerwca 1978 r. na temat przeglądu akt Wałęsy jest zdanie: "Wymieniony do współpracy z organami bezpieczeństwa pozyskany został w dniu 29 XII 1970 r. jako TW ps. "BOLEK" na zasadzie dobrowolności przez st. insp. Wydziału II KW MO w Olsztynie kpt. [Edwarda] Graczyka" (już nie żyje - red.).

Inne źródło, to tzw. "arkusz ewidencyjny osoby podlegającej internowaniu", w którym - jeszcze w listopadzie 1980 r. - gdańska SB napisała, że Wałęsa był "29.12.1970 pozyskany do współpracy z SB. W okresie 1970-72 przekazał szereg informacji dot. negatywnej działalności pracowników Stoczni".

"Zachowana dokumentacja dotycząca działalności TW "Bolek" jest na tyle skąpa, że nie pozwala na całościowy opis i ocenę jego aktywności" - piszą autorzy. Dodają, że akta SB dotyczące Wałęsy "brakowano" przynajmniej dwa razy: w latach 1989-1990 oraz 1992- 1995. Według książki, do 1992 r. w UOP znajdowało się ponad 30 różnych dokumentów związanych z "Bolkiem", w tym "notatka odręczna prawdopodobnie rekonstruująca treść zobowiązania do współpracy TW "Bolek" z SB". Akta te ukradziono w latach 90. z archiwum UOP - twierdzą autorzy.

Podkreślają, że choć w latach 70. gdańska SB miała czterech agentów o kryptonimie "Bolek", to tylko jeden pracował w stoczni i miał nr ewidencyjny 12535. "Bolek" miał trzech oficerów prowadzących: kpt. Edwarda Graczyka, kpt. Henryka Rapczyńskiego i kpt. Zenona Ratkiewicza. Raz w spotkaniu kontrolnym z "Bolkiem" wziął udział kpt. Czesław Wojtalik.

Według autorów kontakt z "Bolkiem" w stoczni utrzymywał rezydent SB ps. "Madziar" kpt. Józef Dąbek

Odbierał on doniesienia, przekazywał zadania do wykonania oraz wręczał pieniądze. W książce wydrukowano dwa pokwitowania odbioru pieniędzy przez "Bolka" za udzielone SB informacje - 1500 zł 18 stycznia 1971 r. oraz 700 zł 29 czerwca 1974 r. Dąbka nadzorował ppor. Janusz Stachowiak, który oceniał informacje odbierane przez "Madziara" od "Bolka".

W książce opublikowano m.in. cztery zachowane (w formie oryginalnych maszynopisów), pełne doniesienia "Bolka" z kwietnia i listopada 1971 r., które jeden z autorów pracy odnalazł w gdańskim IPN. Są też tam trzy fragmenty doniesień i podsumowań donosów "Bolka" z lat 1971-72 , a także kserokopie ręcznego doniesienia "Bolka" ze stycznia 1971 r. oraz dwóch pokwitowań odbioru pieniędzy.

Autorzy nie umieją określić, na ile prawdopodobna jest hipoteza, że agenturalna działalność wpłynęła na decyzję o przyznaniu Wałęsie w październiku 1972 r. stoczniowego mieszkania.

Według autorów, "Bolek" był "współpracownikiem aktywnym, posłusznym, ofensywnym, pomysłowym i dość skrupulatnym"; dbał też o konspirację. "Oficerom SB zwracał uwagę na jednoźródłowość przekazywanych wiadomości, co w sytuacji ich wykorzystania mogłoby narazić go na dekonspirację" - piszą autorzy. Ich zdaniem, "Bolek" wykazywał ponadto dużo "własnej inicjatywy w rozpoznawaniu "źródeł zagrożeń"".

"W znanych nam zaledwie kilku dokumentach dotyczących bezpośrednio działalności TW "Bolek" przewinęły się 24 nazwiska, z czego większość stanowią jego koledzy z wydziału W-4 i Rady Oddziałowej oraz uczestnicy rewolty grudniowej 1970 r." - piszą autorzy. Dodają, że jako członek komitetu strajkowego w Grudniu '70, a później reprezentant załogi w rozmowach z dyrekcją stoczni, w tym z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem, "Bolek" cieszył się autorytetem i zaufaniem stoczniowej załogi.

"Bolek" przekazywał SB m.in. informacje o nastrojach na wydziale W-4 stoczni, okolicznościach podpalenia siedziby PZPR w Gdańsku, o odszkodowaniach za grudzień 1970 r. oraz o próbie zakłócenia pochodu 1 maja w 1971 r. Informacje "Bolek" zdobywał nawet podczas zwolnień lekarskich - podkreślają autorzy.

W kwietniu 1971 r. "Bolek" mówił Rapczyńskiemu, że pracownik stoczni Józef Szyler (lider robotniczy z wydziału W-4) mówił mu, że "ma szanse uciec do NRF". SB wszczęła sprawę operacyjną wobec Szylera. O innym, nieznanym mu robotniku, który wzywał do walki o postulaty "sposobem grudniowym", "Bolek" napisał m.in., że jest "wysoki, szczupły, bez zębów z przodu", dzięki czemu SB ustaliła jego personalia.

"W latach 1970-72 wymieniony już jako TW ps. "Bolek" przekazywał nam szereg cennych informacji dot. destrukcyjnej działalności niektórych pracowników; na podstawie otrzymanych materiałów założono kilka spraw" - pisał w swej notatce Aftyka. Dodawał, że za przekazane informacje "Bolek" był wynagradzany i "w sumie otrzymał 13 100 zł; wynagrodzenie brał bardzo chętnie".

Według Aftyki, "po ustabilizowaniu się sytuacji w stoczni dało się zauważyć niechęć do dalszej współpracy z naszym resortem. Tłumaczył on to brakiem czasu i tym, że na zakładzie nic się nie dzieje. Żądał również zapłaty za przekazywane informacje, które nie stanowiły większej wartości operacyjnej. Podczas kontroli przez inne źródła informacji stwierdzono, że niejednokrotnie w przekazywanych informacjach przebijała się chęć własnego poglądu na sprawę, nadając jej niejako opinię środowiskową. Stwierdzono również, że podczas odbywających się zebrań dość często bez uzasadnienia krytykował kierownictwo administracyjne, partyjne i związkowe wydziału".

Jeden z agentów ze stoczni, TW "Kolega" podawał 15 lipca 1974 r., że "Wałęsa powiedział, że jedyną drogą jest organizacja związków mająca na celu pozbycie się "czerwonych pająków" w szeregu związków, którzy tylko patrzą "żeby wykorzystać sytuację budując domy, luksusowe samochody, odpoczywają na zagranicznych wczasach"".

Aftyka pisał, że z Wałęsą przeprowadzano po każdym takim wystąpieniu rozmowy, wytykając mu "niewłaściwość" postępowania, ostrzegając go, że może być zwolniony z pracy. W końcu w kwietniu 1975 r. zwolniono go. Aftyka dodał, że "ponowne nawiązanie kontaktu z TW "Bolek" spowodowało u niego bardzo aroganckie zachowanie w stosunku do naszego pracownika i stwierdzenie, że na żadne spotkanie nie przyjdzie, gdyż nie chce naszych organów znać".

Wobec tego, w czerwcu 1976 r. wyeliminowano go z "czynnej sieci agenturalnej", a "teczkę personalną i roboczą" złożono w archiwum KW MO w Gdańsku.

Z notatki mjr. SB Czesława Wojtalika i mjr. Ryszarda Łubińskiego z 9 października 1978 r. wynika, że 6 października przeprowadzili oni rozmowę z Wałęsą w celu podjęcia "próby ponownego pozyskania" i "zneutralizowania jego negatywnej działalności prowadzonej w ramach tzw. Wolnych Związków Zawodowych".

"Oświadczył, niepytany, że nie będzie o niczym z nami rozmawiał, działalności w WZZ się nie wyrzeknie, nie życzy sobie aby przeszkadzano mu w pracy (...) a poza tym o nachodzeniu go zamelduje komu trzeba" - pisali esbecy. Dodali, że swą wcześniejszą "pomoc" ocenia jako swój błąd; "zresztą z popełnienia tego błędu zwierzył się swoim znajomym z opozycji". "Pociesza go jedynie fakt, że nie tylko on błąd taki w przeszłości popełnił, ale popełnili go także Gwiazdowie, Bulc i Borusewicz" - głosi notatka SB.

Osiem dni po tej rozmowie SB zaczęła Wałęsę rozpracowywać w operacji pod kryptonimem "Bolek" - napisali autorzy

W kolejnej części pracy opisują oni działania Wałęsy w opozycji, szefowanie strajkiem w gdańskiej stoczni w sierpniu 1980 r. i działalność jako lidera NSZZ "Solidarność" w latach 1980-81.

Autorzy piszą, że podczas internowania Wałęsy w stanie wojennym zainicjowano działania operacyjne, których celem było skompromitowanie go zarzutem współpracy z SB w oczach podziemia oraz świata zachodniego (tak by nie dostał pokojowej Nagrody Nobla). Działania te prowadziło tzw. biuro studiów MSW. I tak już w lutym 1982 r. w obozie dla internowanych podrzucono Annie Walentynowicz kopie doniesień "Bolka" z 1971 r i pokwitowań pieniędzy przez niego. Ona natychmiast to zniszczyła.

O "działaniach specjalnych" SB wobec Wałęsy wiadomo tylko z oświadczenia oficera biura studiów mjr. Adama Stylińskiego, złożone w 1985 r. po ucieczce na Zachód Eligiusza Naszkowskiego, lidera "S" w Pile, a zarazem agenta i oficera SB. Pisał on m.in., że "pierwszy etap działań polegał na "przedłużeniu działalności" TW "Bolek";, tj. L. Wałęsy, o minimum 10 lat".

W ramach realizacji tego planu SB przekazała członkom Komitetu Noblowskiego doniesienie "Bolka" i pokwitowanie odbioru pieniędzy. Według autorów, "wszystko wskazuje", że SB korzystała w tych działaniach "także z autentycznych dokumentów archiwalnych TW "Bolek"", co ma potwierdzać notatka st. chor. Tadeusza Maraszkiewicza z 1985 r. Pisał on, że w tych działaniach SB chodziło m.in. o "kontynuację przerwanej uprzednio współpracy z resortem". "Logicznie rzecz ujmując, nie można kontynuować czegoś, co w przeszłości nigdy nie zaistniało" - piszą autorzy. Według nich, mimo fiaska akcji SB i przyznania w 1983 r. Nobla Wałęsie, akcję "Bolek" (od 1983 r. pod nazwą Zadra") kontynuowano do drugiej połowy lat 80.

Kolejnych 130 stron książki poświęcono wydarzeniom po 1990 r. Szeroko opisano sprawę lustracji w 1990 r. i odwołania na tym tle rządu Olszewskiego na wniosek Wałęsy, który znalazł się wtedy na "liście Macierewicza". Książka podaje, że wykonując uchwałę lustracyjną Sejmu, szef MSW Antoni Macierewicz zebrał w UOP "kilkadziesiąt istotnych dokumentów" "Bolka", w tym ok. 20 jego donosów z lat 1971-1974, znalezionych w aktach innych spraw operacyjnych SB. Według autorów, autentyczność dokumentów, które zebrał Macierewicz, "nie budziła wątpliwości" i wykluczone jest "by dołożono je później". Zarazem dodają, że w gdańskim UOP nie było ani teczki personalnej, ani teczki pracy "Bolka".

Dalej książka szeroko opisuje sprawę otrzymania przez prezydenta Wałęsę z UOP, mocą decyzji ówczesnego szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego, zgromadzonej na jego temat dokumentacji SB, która wróciła do UOP po kilku miesiącach zdekompletowana. Zniknęły najważniejsze dokumenty świadczące, że urzędujący prezydent był "Bolkiem" - piszą autorzy.

We wrześniu 1996 r. szef MSW z SLD Zbigniew Siemiątkowski napisał w notatce dla prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, że do UOP nie wróciły m.in. "notatki i doniesienia agenturalne od Lecha Wałęsy", "jego dokumenty rejestracyjne" i "pokwitowania Lecha Wałęsy na odbiór wynagrodzenia za działalność agenturalną". Choć poproszono wtedy byłego prezydenta, aby zwrócił brakujące materiały, nigdy nie odpowiedział.

Według autorów, przekazanie przez Milczanowskiego Wałęsie oryginałów akt, bez pośrednictwa tajnych kancelarii, naruszało prawo. Prokuratura, która początkowo postawiła Milczanowskiemu oraz szefom UOP Jerzemu Koniecznemu i Gromosławowi Czempińskiemu zarzut utraty tajnych akt, w 1999 r. umorzyła śledztwo, uznając iż nie doszło do przestępstwa (w książce wydrukowano pełny tekst tego umorzenia, który jest oznaczony klauzulą "tajne").

Zdaniem autorów, prowadząca śledztwo prok. Małgorzata Nowak "początkowo zamierzała powiadomić marszałka Sejmu o możliwości popełnienia przestępstwa przez urzędującego prezydenta, jednak taką możliwość zablokowali jej przełożeni".

Ponadto książka opisuje zniszczenia akt SB co do "Bolka", do których doszło w latach 90. w gdańskim UOP. W ich miejsce podrzucono inne, które według autorów są falsyfikatami, a które mają świadczyć, że w latach 70. Wałęsa nie współpracował z SB.

Ostatnia część książki opisuje proces lustracyjny Wałęsy z 2000 r. w szerokim kontekście lustracji w Polsce

Zdaniem autorów, jej praktyka była ułomna, bo przed Sądem Lustracyjnym nie stanęło wiele osób, "co do których zachowały się dokumenty świadczące o ich współpracy z komunistycznymi organami bezpieczeństwa".

Autorzy dodają, że niektórzy adwokaci lustrowanych "działali we własnej sprawie", np. adwokat Józefa Oleksego mec. Wojciech Tomczyk, "rejestrowany w latach 1985-1990 jako konsultant wydziału IX departamentu III MSW (zwalczanie opozycji)". Innym przykładem ma być prof. Piotr Kruszyński, adwokat Zyty Gilowskiej, który - według książki - był w latach 1968-1971 kandydatem na wywiadowcę Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego WP; od 1979 r. rejestrowany przez departament III MSW, najpierw jako kontakt operacyjny, a potem jako tajny współpracownik "Piotr". W 1990 r. akta TW zniszczono.

Opisując wyrok Sądu Lustracyjnego z 2000 r. wobec Wałęsy, autorzy oceniają, że sąd oparł się głównie na notatce Stylińskiego, że w działaniach SB przeciw Wałęsie chodziło o "przedłużenie działalności" TW ps. Bolek, tj. Lecha Wałęsy, o minimum 10 lat". Według autorów, cudzysłów oznaczał, że "przedłużenie" to miało charakter nienaturalny, bo sprawa TW "Bolek" zakończyła się w 1976 r., ale sąd uznał, że cudzysłów to dowód, iż Wałęsa nigdy nie współpracował z SB. "Gdyby rzeczywiście nie było wcześniejszego okresu współpracy L. Wałęsy z SB, to użycie zwrotu o ""przedłużeniu działalności TW "Bolek"" nie miałoby żadnego sensu" - czytamy w książce.

Według autorów, nie wiadomo, na jakiej podstawie sąd wysnuł wnioski, że autentyczna teczka "Bolka" nigdy nie istniała, a Macierewicz w 1992 r. dysponował aktami sfałszowanymi przez SB. Zdaniem autorów, sąd pominął ustalenia śledztwa co do zaginionych dokumentów "Bolka".

"Warto również pamiętać, że sędziowie Sądu Lustracyjnego działali pod ogromną presją gwałtownej kampanii propagandowej, świadomi znaczenia, jakie wyrok w sprawie Wałęsy może mieć nie tylko dla historii Polski, lecz także dla jej współczesności" - napisali autorzy. Według nich, "trudno jednoznacznie stwierdzić, co w sprawie lustracji L. Wałęsy odegrało rolę decydującą: problematyczność w interpretacji niekompletnego materiału dowodowego, niesprzyjające okoliczności procesu, niekompetencja czy zła wola".

"Komplet informacji na temat agenturalnej przeszłości osób publicznych w Polsce dziś znajduje się zapewne tylko w jednym miejscu. Nie w Warszawie, bo tu znaczną część zniszczono, a w Moskwie. Najprawdopodobniej tam właśnie znajduje się oryginalna teczka "Bolka"" - piszą we wnioskach Cenckiewicz i Gontarczyk. Pytają, czy w związku z tym całą tę historię warto po prostu "zamieść pod dywan".

"Rekonstrukcja tej jednej historii mimowolnie pokazuje skutki, jakie w historii Polski odegrał brak lustracji i swobodnego dostępu do archiwaliów b. SB; podporządkowanie służb specjalnych prywatnym interesom rządzących, działalność tzw. sądownictwa lustracyjnego, sędziowie wydający wyroki we własnej sprawie, nielegalny "drugi obieg" ukradzionych dokumentów SB" - napisali autorzy.

Ostatnie zdanie książki brzmi: "Sprawa TW "Bolek" z lat 1970-1976 jest tak samo prawdziwa, jak historyczna rola Wałęsy w latach 80".

Źródło: PAP

Artykuł z dnia: 2008-06-18, ostatnia aktualizacja: 2008-06-18 18:13