Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GIEŁDA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GIEŁDA. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 3 lutego 2009

1/3 spółek powinna zniknąć z GPW

Rozmawiali Michał A. Zieliński, Tomasz Matusik
2009-01-30, ostatnia aktualizacja 2009-02-02 10:56

1/3 spółek nie powinna w ogóle pojawić się na GPW, nie zostaniemy żadnym centrum regionalnym, spółkami na naszym parkiecie zajmuje się tak mało analityków, że inwestorzy nie są w stanie podejmować racjonalnych decyzji. - To całkowita porażka strategii rozwoju naszej giełdy - mówi dr Lesław Pietrewicz, pracownik naukowy Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN i inwestor giełdowy w rozmowie z Gazeta.pl.

Zobacz powiekszenie
fot. Bartosz Bobkowski
Nie dość, że kryzys, to jeszcze ryzykowne operacje na opcjach walutowych pogrążają firmy.
Niedawno czytałem komunikat, że GPW jest europejskim liderem pod względem ilości i wartości debiutów giełdowych. Wyprzedza nas tylko Londyn.

Nie przykładałbym dużej wagi do takiego miernika sukcesu. Pod koniec zeszłego roku prezes Sobolewski triumfalnie ogłosił, że GPW stała się największą giełdą pod względem kapitalizacji w Europie Środkowej. Kłopot w tym, że to jest naturalna kolej rzeczy, a nie żaden sukces. Badania pokazują, że najważniejszym czynnikiem, który decyduje o wielkości giełdy w danych kraju jest... wielkość gospodarki tego kraju. Trudno się szczycić tym, że mamy większą giełdę niż Węgrzy, którzy mają gospodarkę cztery razy mniejszą niż nasza. W 2007 r. nasza gospodarka przegoniła austriacką, teraz podobnie stało się z giełdą.

To jakie są mierniki sukcesu giełdy?

Sukcesem byłby rozwój jakościowy, a nie ilościowy. Jestem głęboko przekonany, że realizowany model rozwoju warszawskiej giełdy jest błędny. Sposób działania kierownictwa GPW polegający na tym, żeby wpuszczać na giełdę jak największą ilość spółek jest zwyczajnie szkodliwy. Przykładowo wprowadzenie na GPW jesienią zeszłego roku koncernu ENEA w sytuacji, kiedy oczywiste było, że inwestorzy mniejszościowi stracą na zakupie jego akcji, było w mojej ocenie działaniem na szkodę rynku.

Warszawską giełdę oceniam na 3 punkty na 10 możliwych. To nie jest sukces. 5 byłoby poziomem neutralnym, odpowiadającym potencjałowi naszej gospodarki.

Dlaczego?

Trzeba sobie zadać pytanie: po co spółki wchodzą na giełdę? Kierownictwo giełdy podkreśla korzyści marketingowe: zwiększa się wiarygodność wobec partnerów i świadomość wśród potencjalnych odbiorców. Oczywiście giełda daje też dostęp do kapitału, ale na rozwiniętych giełdach na parkiet wchodzą spółki, które już zainwestowały w swój rozwój i mogą się czymś pochwalić, a nie takie, które dopiero by chciały czegoś dokonać - tak jak to jest u nas.

Ankiety przeprowadzone wśród menedżerów amerykańskich spółek giełdowych i inwestorów wskazują na dwie podstawowe korzyści z przebywania na giełdzie. Pierwsza to płynność udziałów, które łatwo można kupić i sprzedać. Polska giełda jest płytka, obroty niewielkie, więc ta korzyść nie jest specjalnie duża.

Druga korzyść to długookresowa zgodność między ceną akcji a prawdziwą tzw. fundamentalną wartością firmy. To znaczy, że jeśli firma normalnie prowadzi biznes bez wielkich wstrząsów to kurs akcji waha się w granicach rozsądku. Na polskiej giełdzie przez większość czasu kursy akcji są dalekie od rozsądku, czyli tego ile firmy są naprawdę warte.

I nie mówię tu wcale o czasach kryzysu. W czasie ostatniej hossy nasza giełda rosła o wiele szybciej niż giełdy zachodnie, a teraz spada dużo bardziej niż powinna. Kursy sobie, a prawdziwa wartość firm sobie.

Skoro inwestorzy nie mogą wyczytać z kursu akcji ile tak naprawdę warte są ich udziały, a przebywanie na giełdzie to głównie koszty, to po co firmy wchodzą na giełdę?

W mojej ocenie decyduje chęć inwestora dominującego w danej spółce do wyciągania prywatnych korzyści z wejścia na giełdę kosztem mniejszościowych inwestorów.

Czyli co? Są nieuczciwi, chcą robić tzw. wałki?

Kiedy obserwuję wyniki i historię wielu spółek, to jest dla mnie jasne, że nie są w stanie zapewnić akcjonariuszom oczekiwanej przez nich stopy zwrotu, a raczej przyniosą im straty. Często inwestor dominujący w takiej spółce, chce po prostu ściągnąć z rynku jak najwięcej pieniędzy po jak najwyższej cenie traktując inwestorów jak mięso armatnie. Wie, że cena akcji wcześniej czy później musi drastycznie spaść, ale on się tym nie przejmuje, bo zachowuje pełną kontrolę nad firmą i robi w niej co chce. Tracą na tym tylko pozostali inwestorzy, którzy kupili część udziałów w jego spółce. Nie mają żadnego wpływu na to, co dzieje się z ich pieniędzmi.

Jakieś przykłady?

Nie chcę znaleźć się w sądzie, ale jeśli ktoś interesuje się giełdą to na pewno sam umiałby wymienić wiele przykładów.

Rozumiem, że nie powinno ich być na giełdzie?

Właśnie. Problem jest podwójny. Po pierwsze chodzi tu o jakość samych spółek, czyli między innymi poziom zarządzania nimi. Po drugie, ogromnym problemem jest wykorzystywanie mniejszościowych akcjonariuszy przez podmiot dominujący. Efektem tego jest tzw. negatywna selekcja spółek wchodzących na parkiet. Jej mechanizm jest prosty. Jeżeli spółki, które wcześniej weszły na giełdę, rozczarowały inwestorów, ci kolejnym debiutantom coraz mniej ufają. Do tej pory byli wykorzystywani. Co to oznacza? Mówią: no dobra kupimy Pana akcje w ofercie pierwotnej, ale dużo taniej, bo w sumie nie wiadomo, czy znowu nie zostaniemy z problemem w ręku. Zarząd dobrej, uczciwej spółki wie ile jest warta firma, nie może się na to zgodzić i firma zostaje poza giełdą.

Mechanizm jest taki: im niższa przeciętna jakość spółek na giełdzie i gorsza ich współpraca z inwestorami mniejszościowymi, tym taka giełda przyciąga więcej spółek niższej jakości i nastawionych na wykorzystywanie nowych akcjonariuszy. Ciągnie swój do swego.

Takie spółki to nie jest tylko problem tych, którzy kupili ich akcje, ale całej giełdy, gdyż zaniżają średni zwrot z inwestycji dla całego rynku. Błędna strategia kierownictwa giełdy, która stawiała na ilość, a nie jakość dużo zepsuła i tę sytuację trudno będzie szybko zmienić.

No dobrze. To ile spółek z GPW według Pana nie powinno zostać wpuszczone na giełdę?

Szacuję, że należałoby wyciąć z warszawskiej giełdy jedną trzecią firm. Jedyną gwiazdą zeszłego roku był Cyfrowy Polsat.

To co można zmienić?

Postawić na jakość, a nie ilość spółek na giełdzie.

Najważniejsze jest przestrzeganie wysokich standardów w relacjach z inwestorami przez spółki już obecne na giełdzie. Weźmy Bioton. To spółka wchodząca w skład najbardziej prestiżowego indeksu - WIG20, a moim zdaniem zachowuje się jak mikrospółka, która w ogóle nie musi się przejmować zdaniem mniejszościowych akcjonariuszy. Używa każdej możliwości, żeby jak najwięcej informacji zachować dla siebie. Biotonem zajmuje się jeden analityk w Polsce i to jedyne bezstronne źródło informacji dla inwestorów. Trudno, żeby podejmowali racjonalne decyzje.

W ogóle mamy za mało analityków. Według zachodnich standardów każda z naszych największych spółek z WIG20 powinna mieć przynajmniej 15 analityków (z biur maklerskich, banków itp.). Każdą średnią spółkę powinno śledzić co najmniej 10. Jak zwiększyć ich liczbę? Muszą być tym zainteresowani duzi inwestorzy. A oni wymagają przede wszystkim sprawnego zarządzania, wysokiej płynności i standardów współpracy firm z rynkiem, w tym ochrony inwestorów mniejszościowych. To przekłada się na wysoką stopę zwrotu. Jak tego nie mają, bardziej interesują się konkurencyjnymi rynkami.

Warto przykładowo zwrócić uwagą na jakość rad nadzorczych polskich spółek. Zazwyczaj dbają one o interes dominującego akcjonariusza, a nie przedsiębiorstwa jako całości, ale to akurat nic nadzwyczajnego - tak bywa na całym świecie. Co nas odróżnia? Na rozwiniętych rynkach pracę ludzi zasiadających w RN często oceniają niezależne firmy audytorskie. U nas rady nadzorcze oceniają się same. No to wiadomo jak się oceniają.

O Komisji Nadzoru Finansowego też ma Pan takie złe zdanie?

O jej skuteczności - nienajlepsze. Niestety sposoby manipulacji kursem akcji na giełdzie daleko wybiegają poza możliwości ścigania przez KNF. Zazwyczaj Komisja nie może nic na to poradzić. Te manipulacje są odzwierciedleniem niskich standardów w relacjach insiderów z rynkiem. Napisałem o takich metodach 250 stron pracy doktorskiej i wiem, że są one dokonywane na polskiej giełdzie niespecjalnie umiejętnie, ale na masową skalę.

Ale są chyba spółki, które rzetelnie informują i postępują fair?

Są. Na przykład spółki Michała Sołowowa: Barlinek, czy Echo Investment. Tutaj widać, że inwestor strategiczny liczy się z inwestorami mniejszościowymi. Innym pozytywnym przykładem jest HTLStrefa.

Prezes Sobolewski chyba wie o problemach. Promuje dobre praktyki, powołał Radę Edukacji i Ładu Informacyjnego.

Kiedy o tym usłyszałem, to skojarzyło mi się z rządami talibów w Afganistanie, którzy powołali Departament Wspierania Cnoty i Walki z Występkiem. Rada nie ma faktycznego wpływu na nic. Moim zdaniem ten twór nie powinien powstać, a jak już powstał, to powinien po cichu zniknąć.

A co z New Connect? Miały tam być innowacyjne spółki. Mamy tam polskiego Google albo Nokię?

New Connect to świetny pomysł i beznadziejna realizacja. To miał być rynek dla młodych innowacyjnych spółek, jednak w praktyce w odniesieniu do ogromnej większości notowanych tam firm trudno mówić o jakiejkolwiek innowacyjności. Mamy tam agencję public relations, producenta schodów drewnianych, kancelarię biegłych rewidentów itd. Tu trzeba znowu podkreślić negatywną selekcję. Rynek New Connect jest totalnie zaśmiecony. Jest tam kilka spółek które powinny zwrócić uwagę, ale to wyjątki, a nie reguła.

Z taką oceną GPW pewnie Pan nie wierzy, że możemy zostać centrum finansowym regionu?

Plany ekspansji już poniosły całkowitą klęskę. I nie mogło być inaczej, bo nie mieliśmy i nie mamy innym giełdom w regionie nic do zaoferowania. Mogliśmy je przejąć tylko mocno przepłacając, bo wcale nie chciały się z nami łączyć. Państwowy status GPW to dla nich tylko wygodny pretekst. Najpierw trzeba zadbać o konkurencyjność wewnętrzną, a później myśleć o ekspansji. Najpierw przejrzystość, płynność, współpraca inwestorów dominujących z mniejszościowymi, ceny akcji zbliżone do wartości fundamentalnych. Tak teraz nie jest.

A powinniśmy sprywatyzować giełdę?

Prywatyzacja to utrata niezależności, ale ja jestem za. W obecnej postaci GPW nie wyjdzie z zaklętego kręgu słabych spółek i niskich standardów. Inwestor branżowy może dać know-how i szansę na takie wyjście. Dobrze, że kierownictwo giełdy chce wpuścić inwestora branżowego do GPW. Inna sprawa, że to faktyczne przyznanie się do porażki całej poprzedniej strategii.

Czy to nie zmarginalizuje polskiej giełdy?

Rozbawia mnie mówienie o marginalizacji. Co to w ogóle znaczy ta "marginalizacja"? To takie słowo-straszak. Teraz jesteśmy na marginesie, zwłaszcza jeśli chodzi o standardy relacji insiderów z rynkiem, tylko ambicje mamy większe.

Mam nadzieję, że inwestorem branżowym zostanie NYSE lub Nasdaq. Odpukać, żeby była to którakolwiek z giełd europejskich, które są naszymi konkurentami. Amerykanie nie są konkurencją.

A co z cuda fixingami, kiedy kursy akcji tuż przed zamknięciem notowań potrafią zmienić się w sekundę o kilka procent? Media mają niezły temat.

Tego typu rzeczy w różnej skali zdarzają się na wszystkich rynkach. Tak naprawdę - mimo, że to bardzo medialne - dla ogromnej większości inwestorów, posiadających przynajmniej kilkutygodniowy horyzont inwestycyjny, ma marginalne znaczenie. Ten problem naprawdę jest przeceniany

Zlikwidować fixing?

Nie widzę na to szans.

Sam Pan inwestuje?

Tak. Żeby rozumieć, jak rynek faktycznie funkcjonuje, co się dzieje pod powierzchnią, sama teoria nie wystarczy.

Jak wyniki w tych trudnych czasach?

Powiem tylko, że mam problem osobowościowy. Jestem z natury optymistą.

To kiedy wróci hossa?

Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi. Nie mogę sobie pozwolić na zmienienie zdania co tydzień, jak niektórzy analitycy.

Dowiedz się więcej o sytuacji spółek notowanych na warszawskiej giełdzie z serwisu StockWatch.pl

sobota, 25 października 2008

Frank szwajcarski już w drodze do polskich banków

Franki w drodze

Narodowy Bank Polski i bank centralny Szwajcarii rozmawiają o dostarczeniu polskim bankom franków szwajcarskich. O tych planach głośno już na polskim rynku bankowym i nic dziwnego, bo „CHF-ów” nie ma skąd teraz wziąć. Banki komercyjne między soba nie pożyczają pieniędzy.

Zdaniem Krzysztofa Rybińskiego, partnera w Ernst&Young i byłego wiceprezesa NBP, Szwajcaria jest świadoma jak bardzo potrzebna jest płynność we franku szwajcarskim na polskim rynku międzybankowym. „Między NBP a bankiem centralnym Szwajcarii trwają rozmowy na temat udostępnienia Polsce franków szwajcarskich. W polskim systemie bankowym franków brakuje” – podkreśla Krzysztof Rybiński. Z informacji rynkowych wynika, że bankowcy spodziewają się „dostawy” franków nawet w najbliższych dniach.

W ramach „pakietu zaufania” NBP wprowadził na rynek rodzaj zasilania banków w brakującą walutę. To swapy walutowe, które polegają na tym, że bank centralny wymienia się z zainteresowanym bankiem walutami, na określony czas. W trakcie trwania transakcji banki wypłacają sobie punkty swapowe, pełniące rolę odsetek, a po określonym czasie zwracają sobie to, co pożyczyły. Banki w ten sposób uzyskały dostęp do walut z NBP, co jest dla nich o tyle ważne, że rynek pożyczek międzybankowych od dłuższego czasu jest zamrożony, a jeśli banki już sobie cokolwiek pożyczają, to na 1 – 2 dni i są to drogie pożyczki, wskazują specjaliści Ernst&Young.

Problem jednak w tym, że NBP zaproponował tylko swapy dolarowe i w euro, i to do tych walut łatwiejszy dostęp zyskały banki. Natomiast waluta, którą pokochali Polacy zaciągający kredyty to frank szwajcarski. „NBP nie trzyma rezerw we frankach szwajcarskich, jeśli są, to nie są to duże ilości” – mówi Forsalowi.pl jeden z prezesów banków.

„Brakuje w ramach pakietu pomocy w swapach na franki szwajcarskie. To bardzo ważne. Swapy walutowe zaoferowane przez NBP dotyczą tylko euro i dolara amerykańskiego. Tymczasem frank szwajcarski jest poza złotym najistotniejszą walutą na polskim rynku kredytowym” – podkreśla Tomasz Bieske, partner w Ernst&Young. Jeśli spojrzeć na kredyty hipoteczne, to prawie połowa kredytów zaciągniętych przez Polaków stanowią właśnie kredyty we frankach. A nie są to pieniądze z depozytów. Banki w ostatnich latach coraz bardziej finansowały rozwój rynku kredytowego z zaciąganych przez siebie zagranicznych kredytów, stąd pochodziły franki trafiające do Polaków spragnionych budowy własnego domu.

Sprawa deficytu franków szwajcarskich może wskazywać, że pakiet działań przygotowanych przez NBP może nie wystarczyć polskim bankom. „Jeżeli nie będzie skuteczny, powinien zostać uzupełniony. Na przykład o gwarancje na płynność w transakcjach między bankami, nie powinien ograniczać się do pomocy w relacjach banki – NBP. Wówczas należałoby ten pakiet uzupełnić także o dodatkowe uprawnienia dla nadzoru i NBP” – uważa Iwona Kozera, partner w Ernst&Young.

Zaproponowane w Polsce narzędzia zabezpieczają bowiem głównie relacje między bankiem centralnym a bankami. Ważne jest natomiast także i to, co zrobiono w innych krajach, wprowadzając np. gwarancje dla rozliczeń międzybankowych. Wówczas, jak mówi Krzysztof Rybiński, funkcjonuje lepiej cała sieć. Kłopot jest bowiem nie w zaufaniu między poszczególnymi bankami a bankiem centralnym, ale w kontraktach między bankami.

Bankowcy sygnalizują zresztą, że te gwarancje na innych rynkach zaczynają powoli działać. Mówią, że polski rynek kredytów międzybankowych powoli zaczyna się „odmrażać”, ale wskazują, że bez decyzji i dogadywania się central zagranicznych banków-matek byłoby to znacznie trudniejsze. Nikt jeszcze nie ogłasza końca kłopotów, ale w ostatnich dniach widoczne już było lekkie potanienie pieniądza na europejskim rynku międzybankowym. W ostatnich dniach została też skutecznie przeprowadzona pierwsza od września tego roku sprzedaż obligacji (Paryża). Choć Iwona Kozera podkreśla, że w rynek bankowy wprowadzono ponad 2 biliony euro na poprawienie płynności, to wciąż jeszcze wszyscy czekają na prawdziwą odbudowę zaufania. Stąd też pojawiają się pomysły takie jak we Francji, gdzie prezydent Nicolas Sarkozy opowiada się za powołaniem „mediatora kredytowego”, który ma ułatwiać zaciąganie kredytów firmom, czy za zobowiązaniem banków do okresowych sprawozdań o wzroście udzielonych kredytów (w zamian za to, że dostały pieniądze od państwa).

Krzysztof Rybiński żałuje, że Polska nie umie wizerunkowo wykorzystać swoich doświadczeń w rozwiązywaniu problemów rynku bankowego i przypomina, że w połowie lat 90-ych Polska przy bardzo niskich kosztach poradziła sobie z własnym kryzysem bankowym. Dziś jednak nikt nie mówi o polskim przykładzie skutecznego działania.

Anna Lach

piątek, 24 października 2008

Co z funduszami w czasie bessy?

Bernard Waszczyk, analityk Open Finance
2008-10-23, ostatnia aktualizacja 2008-10-23 16:54

Czy fundusz może stracić wszystko? Czy to dobry moment żeby inwestować w fundusze? - tego typu pytania zadaje sobie teraz wielu inwestorów. Open Finance odpowiada na te najczęstsze.

Zobacz powiekszenie
Kupowanie "na górce" i sprzedawanie "w dołku" to postępowanie niezgodne nie tylko z podstawową zasadą inwestowania, ale po prostu wbrew logice, więc umorzenie jednostek uczestnictwa teraz to zły pomysł.
Drastyczne spadki cen akcji na światowych giełdach, będące pokłosiem kryzysu finansowego zapoczątkowanego w USA, dały się mocno we znaki także inwestorom znad Wisły. Szczególnie doświadczyli ich posiadacze jednostek funduszy inwestycyjnych, zwłaszcza ci, którzy rozpoczynali inwestowanie w latach 2006-2007. Choć w ciągu ostatniego roku wielu z nich wycofało pieniądze z funduszy, to mimo to Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych (TFI) wciąż mają sporą rzeszę klientów, którzy z rosnącą desperacją obserwują, jak oszczędności ich życia topnieją z dnia na dzień. Często szukają oni porady, kierując pytania do ekspertów. Na te powtarzające się najczęściej odpowiadamy poniżej.

Rok temu zainwestowałem w fundusz akcji i do tej pory straciłem już połowę pieniędzy, co robić? Sprzedać czy przeczekać? Jak długo funduszom może zająć odrabianie dotychczasowych strat?

Zakup funduszy mniej więcej przed rokiem, to inwestycja dokonana "na górce", na samym szczycie hossy. Wiemy o tym oczywiście patrząc z perspektywy czasu. Od tamtego czasu indeksy na warszawskiej giełdzie straciły na wartości już przeszło połowę i w opinii większości analityków spadki sięgnęły dna albo są go bliskie. Oznaczałoby to zatem, że jesteśmy blisko "dołka". Ponieważ kupowanie "na górce" i sprzedawanie "w dołku" to postępowanie niezgodne nie tylko z podstawową zasadą inwestowania, ale po prostu wbrew logice, wydaje się, że umorzenie jednostek uczestnictwa teraz to zły pomysł.

Faktem jest, że im więcej osób uważa, że giełdy sięgnęły dna, tym większe jest prawdopodobieństwo, iż tak właśnie jest. Gwarancji nie ma jednak żadnej. Może się zdarzyć, że ceny akcji jeszcze spadną. To , jak postąpić, zależy przede wszystkim od przyjętego horyzontu inwestycyjnego. Obecnie wygląda na to, że na odbicie trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, być może nawet rok, zaś odrobienie strat, czyli powrócenie do poziomów sprzed roku, raczej nie nastąpi prędzej niż za 3-5 lat, a być może jeszcze później.

Jeśli indywidualny horyzont inwestycyjny jest znacznie krótszy, a pieniądze mają już konkretne przeznaczenie i wiemy, że niedługo będą potrzebne, to pozostają dwie możliwości. Po pierwsze, jeśli to możliwe, to planowany zakup można sfinansować w całości bądź w części z kredytu i nie wychodzić z inwestycji, licząc że przyszłe zyski zrekompensują dodatkowe koszty wynikające z konieczności zaciągnięcia kredytu. Po drugie, można pogodzić się ze stratą i wycofać pieniądze. W pierwszym przypadku trzeba policzyć, jakie musielibyśmy mieć zyski, żeby zrekompensowały one koszt kredytu. Z kolei decydując się na umorzenie jednostek warto to robić stopniowo, na raty (np. co tydzień), a nie wszystko na raz. Dzięki temu ogranicza się ryzyko trafienia na "dołek dołków".

W lepszej sytuacji są osoby, które także rozpoczęły inwestowanie przed rokiem, z tą jednak różnicą, że nie dysponowały żadnym kapitałem, a dopiero zaczęły go gromadzić, np. otwierając plan systematycznego oszczędzania z funduszem. Oczywiście one także straciły, jednak w ich przypadku nie było jednego konkretnego momentu wejścia na rynek (a więc zakupu jednostek funduszy), bo proces ten był rozłożony w czasie. Z każdym kolejnym miesiącem, za tę samą odkładaną systematycznie kwotę, osoby te nabywały coraz większą liczbę jednostek, obniżając ich średnią cenę zakupu. Zaprocentuje to w przyszłości, bo szybciej zarobią.

Czy to dobry moment żeby inwestować w fundusze? A jeśli tak, to w jakie?

Te same powody, które sprawiają, że umarzanie jednostek funduszy teraz wydaje się mało racjonalne, zwiększają atrakcyjność funduszy dla tych wszystkich, którzy dopiero przymierzają się do rozpoczęcia inwestowania. Szanse na załapanie się "na dołek" można obecnie ocenić jako spore, ale jest też pewne "ale".

Ekonomiści i politycy zapewniają, że polska gospodarka jest w dobrej kondycji, podobnie jak nasze banki i generalnie system finansowy jako całość. Nie można jednak zapominać, że dynamiczny wzrost gospodarczy odbywał się głównie za sprawą popytu krajowego, wspieranego rosnącymi dochodami i szeroką akcją kredytową. W związku z globalnym kryzysem finansowym polskie banki zaczęły jednak drastycznie zaostrzać warunki udzielania kredytów, co w znacznym stopniu może spowodować zwolnienie tempa wzrostu PKB. Nikt na pewno nie wie jak duży będzie to wpływ, ale prognozy na przyszły roku są coraz niższe.

Także pogarszająca się sytuacja w USA, a głównie w Europie Zachodniej, będzie rzutować na Polskę. Unia Europejska jest naszym głównym partnerem handlowym. Problemy naszych sąsiadów, są również naszymi problemami, co doskonale obrazuje przykład stojących na progu recesji Niemiec, do których trafia mniej więcej jedna czwarta naszego eksportu. Jak bardzo wydarzenia na świecie wpłyną na naszą gospodarkę, przekonamy się najpewniej w ciągu najbliższych miesięcy. Trzeba mieć to na uwadze, przymierzając się do inwestowania i pamiętać, że co nagle to po diable.

Najważniejszymi kwestiami, jakie powinno się rozstrzygnąć przed podjęciem jakichkolwiek decyzji, jest indywidualna skłonność do ryzyka i horyzont inwestycyjny. Im ta skłonność większa i im dłuższy horyzont, tym większą uwagę powinno się poświęcić funduszom angażującym aktywa głównie w akcje. W miarę obniżania się progu akceptacji dla ryzyka i/lub skracania horyzontu inwestycyjnego, większy nacisk należy kłaść na bezpieczniejsze instrumenty, czyli - w kolejności od bardziej do mniej ryzykownych - fundusze zrównoważone, stabilnego wzrostu, z ochroną kapitału, obligacji i rynku pieniężnego.

Jednak z inwestycjami nie ma się co spieszyć. Dlatego - zwłaszcza dysponując większą kwotą - zakupy należy rozłożyć na raty. W obecnej sytuacji najlepiej byłoby rozłożyć je przynajmniej na pół roku. Takie postępowanie uśrednia i optymalizuje cenę zakupu przy mocno wahających się kursach. Nie można też zapomnieć, aby "nie wkładać wszystkich jajek do tego samego koszyka". Zamiast jednego funduszu określonej kategorii, wybierzmy dwa lub trzy - zmniejszymy w ten sposób ryzyko, że trafimy na fundusz, który poradzi sobie najgorzej. Lepiej też nie inwestować wszystkiego w jedną klasę aktywów, czyli np. w akcje, ale rozłożyć ryzyko pomiędzy fundusze o różnym jego natężeniu.

Czy fundusz może stracić wszystko?


Jedną z podstawowych właściwości funduszy otwartych jest dywersyfikacja, czyli zróżnicowanie portfela inwestycyjnego. Jest ona bardzo szczegółowo opisana w odpowiedniej ustawie, ale z grubsza sprowadza się do tego, że fundusz nie może lokować więcej niż 5 proc. aktywów w papiery wyemitowane przez jeden podmiot (nie dotyczy to skarbu państwa). Oznacza to, że w portfelu przeciętnego funduszu znajduje się co najmniej kilkanaście, a w praktyce zazwyczaj kilkadziesiąt różnych pozycji.

Jako przykład weźmy jeden z działających na rynku funduszy mieszanych, którego aktywa nieco przekraczają 500 mln zł, co czyni go funduszem średniej wielkości. Na koniec czerwca br. w jego portfelu znajdowały się akcje 54 spółek oraz 14 serii papierów dłużnych (głównie obligacji skarbu państwa). Żeby ten fundusz stracił wszystko, wartość jego poszczególnych lokat musiałaby spaść do zera. Zbankrutować musiałoby zatem zarówno państwo, jak i kilkadziesiąt mniejszych i większych firm notowanych na giełdzie. Choć teoretycznie jest to oczywiście możliwe, to należy jednak postawić sobie pytanie, jakie są szanse na to, aby przytrafiło się to prawie 40-mln państwu w środku Europy?

Czy pieniądze w funduszu są bezpieczne w przypadku bankructwa banku lub TFI?

Polskie regulacje prawne, wzorowane na najlepszych rozwiązaniach funkcjonujących na rozwiniętych rynkach kapitałowych, w pełni zabezpieczają interes uczestników funduszy. Każdy fundusz posiada odrębną osobowość prawną, nie jest zatem częścią majątku jakiejkolwiek instytucji, a jedynie osób, które ulokowały w nim swoje pieniądze. Środki te nie trafiają na konto TFI, tylko są deponowane w tzw. banku depozytariuszu, który nie może być kapitałowo powiązany z TFI. Zadania TFI ograniczają się do zarządzania funduszem, czyli do dokonywania zleceń kupna i sprzedaży instrumentów finansowych. Nie jest możliwe, aby np. pracownik TFI przelał na prywatne konto pieniądze zgromadzone w funduszu.

Uczestnicy funduszy są też zabezpieczeni na wypadek kłopotów banku depozytariusza. Zgodnie z ustawą, przechowywane przez niego aktywa funduszu lub wpłaty dokonane na jego rachunek nie mogą być przedmiotem egzekucji kierowanej przeciwko depozytariuszowi, nie wchodzą do masy upadłości i nie mogą być objęte postępowaniem naprawczym. Oznacza to, że w przypadku bankructwa banku przechowującego aktywa funduszu, w który zainwestowaliśmy, nasze pieniądze są całkowicie bezpieczne.

Odnosi się to także do sytuacji, w której plajtuje samo TFI. Zarządzanie funduszem przejmuje w takim przypadku inna firma, a jeśli nie ma chętnych, fundusz jest likwidowany i wszystkie środki - proporcjonalnie do liczby posiadanych jednostek - wracają do właścicieli. Nie ma możliwości, żeby ewentualne długi TFI były pokrywane z aktywów funduszu (oczywiście poza naliczanym regularnie od średniej wartości aktywów wynagrodzeniem za zarządzanie, którego wysokość jest wyraźnie określona w prospekcie informacyjnym). Warto też zauważyć, że przez cały czas poszukiwania nowej firmy zarządzającej, klienci zachowują możliwość umorzenia posiadanych jednostek (sprzedaż nowych jest wówczas wstrzymana).

Czy fundusz może wstrzymać wypłatę środków?

Tak, w ściśle określonej sytuacji fundusz może zawiesić odkupywanie jednostek uczestnictwa na dwa tygodnie. Dotyczy to m.in. sytuacji, gdy w okresie ostatnich dwóch tygodni suma wartości odkupionych przez fundusz jednostek uczestnictwa oraz jednostek, których odkupienia zażądano, przekracza 10 proc. wartości aktywów netto funduszu. W szczególnych przypadkach, za zgodą Komisji Nadzoru Finansowego, możliwość umorzenia jednostek może zostać zawieszona na okres dłuższy od dwóch tygodni, nie przekraczający jednak dwóch miesięcy.

Brzmi to być może niepokojąco, ale należy pamiętać, że jest to zapis w pewnym stopniu mający na celu także ochronę naszych pieniędzy. Jeśli z jakiegoś powodu wszyscy uczestnicy w jednym momencie zapragnęliby otrzymać swoje pieniądze, fundusz musiałby sprzedawać aktywa szybko i po każdej (coraz niższej) cenie, co w oczywisty sposób byłoby niekorzystne dla uczestników.

Pomimo istnienia takiej możliwości żaden fundusz w Polsce dotychczas nie zdecydował się na taki krok. Przede wszystkim dlatego, że mogłoby to wywołać panikę na całym rynku, a ponadto oznaczałoby to także utratę wiarygodności przez taki fundusz. Nawet jeśli w przeszłości dochodziło do sytuacji, w których warunki opisane w ustawie były spełnione, to w celu zaspokojeniu żądań klientów TFI korzystały z krótkoterminowych pożyczek w bankach.

Źródło: Open Finance

piątek, 17 października 2008

Kiedy wszystkie giełdy świata lecą na łeb, jedna świętuje niespotykane wzrosty

Kiedy wszystkie giełdy świata lecą na łeb, Iracka Giełda Papierów Wartościowych świętuje niespotykane wzrosty. W ostatnim miesiącu indeks wzrósł o 40 proc.

Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Miller / AG
Ulica Bagdadu
- W Bagdadzie jesteśmy wciąż bardzo odlegli od tego, co dzieje się na świecie, dlatego globalny kryzys do nas nie dotarł - tak dyrektor giełdy Taha Abdul Salam wyjaśnia fenomen jej wzrostu.

Parkiet w Bagdadzie, jakby przeniesiony żywcem z początku ubiegłego wieku, jest potwierdzeniem jego słów. Komputery nie weszły tu jeszcze do użytku. Maklerzy flamastrami wypisują nowe ceny akcji na dużych białych tablicach, równocześnie ścierając stare, a inwestorzy i spekulanci, spoceni i kłębiący się na dużej sali, o decyzjach kupna czy sprzedaży informują za pomocą rąk.

Na giełdzie, której kapitalizacja wynosi 2 mld dol., nie ma jeszcze stu spółek, a największym zainteresowaniem cieszą się akcje banków i hoteli.

- Te papiery są niedowartościowane, wszyscy spodziewamy się, że w przemyśle turystycznym i budowlanym pojawi się wielu inwestorów z zagranicy - mówi Saad Dżalil, jeden z graczy stawiających na hotelarstwo.

Giełdę oficjalnie otwarto w 2004 r., czyli już rok po obaleniu Saddama, ale przez pierwsze lata obroty były śladowe, a akcje spadały tak systematycznie, jak systematycznie na ulicach Bagdadu rosła liczba zamachów i zabójstw.

Handel był utrudniony również ze względów praktycznych - inwestorzy bali się przyjeżdżać do budynku giełdy, kiedy na ulicach czyhały na ich najróżniejsze gangi i milicje religijne. A tylko stawiając się osobiście w budynku giełdy, można kupić lub sprzedać papiery.

Od kilku miesięcy jednak poziom przemocy w Iraku wyraźnie spadł i na giełdzie zaczął się boom. Nie zakłóciły go nawet spadające tego lata ceny ropy, na razie jedynego towaru, jaki Irak ma do zaoferowania światu (ze 140 do 80 dol. za baryłkę). Ani wysokie stopy procentowe irackiego banku centralnego (16 proc., które sprawiają, że depozyty są atrakcyjną alternatywą dla giełdy).

Co najciekawsze, wzrost na giełdzie w Bagdadzie nie jest - jak to bywa gdzie indziej - wypadkową rozwoju gospodarki. Inwestorzy żywią się jedynie nadzieją, że gospodarka Iraku niedługo zacznie się rozwijać. Że - ponieważ kraj sięgnął dna - może już zmieniać się tylko na lepsze.

Rząd dysponuje ogromną nadwyżką 79 mld dol., a ponieważ praktycznie cały Irak jest zrujnowany, boom budowlany jest nieunikniony. Trzeba budować szkoły, drogi, kanalizację, nową sieć elektryczną (obecnie w Bagdadzie prąd dociera do domów tylko przez kilka godzin na dobę). W planach jest nowy port w Basrze (13 mld dol.) i modernizacja lotniska w Bagdadzie (17 mld dol.).

- Dużo hałasu, ale w rzeczywistości jeszcze nic się nie dzieje - podsumowuje wszystkie te plany Raas Omar z Iracko-Amerykańskiej Rady Biznesu i Przemysłu. Budowlańcy, którzy mieli już do czynienia z rządem, również są bardzo sceptyczni. Jak Nadhim Faisal, który na zlecenie ministerstwa oświaty buduje trzy szkoły. Miał je ukończyć rok temu, ale budowa wciąż trwa, ponieważ urzędnicy nie chcą mu wypłacać pieniędzy za kolejne ukończone etapy inwestycji i budowa stoi. Płacą w zasadzie tylko wtedy, kiedy Faisal zachęci ich do tego łapówkami.

Podobne historie nie zniechęcają jednak giełdowych graczy w Bagdadzie. Dla nich pozytywną okolicznością jest nawet... światowa recesja. - Mamy nadzieję, że w obliczu kryzysu globalnego inwestorzy z Europy czy Ameryki dostrzegą naszą świetnie prosperującą giełdę - mówi jeden z graczy. Tu też potencjał rozwoju jest ogromny - dzienne obroty na giełdzie w Bagdadzie rzadko przekraczają 2 mln dol., z czego inwestycje z zagranicy to tylko kilka procent.

Źródło: Gazeta Wyborcza

wtorek, 14 października 2008

Japoński Nikkei poszedł w górę o 14,15 proc.

Aleksandra Fandrejewska , ksta 14-10-2008, ostatnia aktualizacja 14-10-2008 08:12

Indeks giełdy w Tokio zamknął się na poziomie najwyższym w swojej 58-letniej historii. Już niedługo po otwarciu wskaźniki Nikkei wzrosły o 14 punktów

Ideks Nikkei 225 o 05:38 czasu polskiego rósł o 13.04 proc.
źródło: AFP
Ideks Nikkei 225 o 05:38 czasu polskiego rósł o 13.04 proc.

Zwyżki znacznie uspokoiły nastroje inwestorów azjatyckich pamiętających niedawne, bo z zeszłego tygodnia 24 proc. spadki.

Także południowokoreański KOSPI niedługo po otwarciu wzrósł o 5,7 proc., podczas gdy w poniedziałek odbił się "zaledwie" o 2,5 proc.

Oznacza to, że inwestorzy zareagowali pozytywnie na poniedziałkowe zwyżki na giełdach w USA i Europie. Katalizatorem wzrostów są także oczekiwania, że australijski rząd ogłosi dziś wielomilionowy plan pobudzenia gospodarki. Najprawdopodobniej więc pozytywny efekt dają zapewnienia poszczególnych państw dotyczące wsparcia instytucji finansowych.

Analitycy przestrzegają jednak, że zachowanie giełd na razie należy traktować jako odreagowanie na wc

piątek, 3 października 2008

USA: Giełda ostro w dół. 700 mld dol. to za mało?

tm, PAP
2008-10-04, ostatnia aktualizacja 2008-10-04 01:30

Nowojorska giełda zakończyła piątkową sesję wyraźnymi spadkami, pomimo uchwalenia tego dnia przez Izbę Reprezentantów USA planu reanimowania pogrążanych w kryzysie rynków finansowych. Inwestorzy obawiają się bowiem, że wykup przez rząd niepłynnych aktywów za 700 mld dol. nie powstrzyma recesji w amerykańskiej gospodarce.

Zobacz powiekszenie
Fot. Hiroko Masuike NYT
wall street
W oczekiwaniu na przyjęcie planu ratunkowego, w pierwszej połowie sesji główne indeksy nowojorskiego parkietu wykazywały tendencję wzrostową. Indeks blue chips Dow Jones Industrial Average (DJIA) zyskiwał w pewnym momencie ponad 2 proc. Jednak już po głosowaniu w niższej izbie Kongresu, entuzjazm ustąpił miejsca obawom, że zaakceptowany w środę przez Senat pakiet ratunkowy nie pobudzi rynków finansowych i nie zapobiegnie recesji.

Tymczasem na wyraźne spowolnienie gospodarki USA wskazują opublikowane w piątek dane dotyczące sytuacji na tamtejszym rynku pracy. We wrześniu amerykańskie firmy po raz dziewiąty z rzędu zmniejszyły liczbę miejsc pracy, tym razem o blisko 160 tys.

Największej przeceny doznały akcje instytucji finansowych. Skupiający je wskaźnik spadł o 3,9 proc. Walory Citigroup straciły ponad 18 proc., najwięcej od sześciu lat, pod wpływem doniesień, że jego oferta przejęcia nękanej trudnościami Wachovii została przebita przez konkurencyjny bank Wells Fargo. Z kolei akcje JP Morgan Chase, największego amerykańskiego banku pod względem wartości depozytów, zniżkowały o blisko 8 proc.

Akcje Wells Fargo, jednego z nielicznych banków na Wall Street, który pomimo kryzysu przynosi zyski, także zakończyły piątkową sesję na minusie. Natomiast walory Wachovii zwyżkowały aż o 58,8 proc.

Wskaźnik DJIA stracił ostatecznie 1,5 proc. (157,15 pkt.) do 10325,50 pkt. Indeks szerokiego rynku Standard & Poor's 500 osłabił się o 1,35 proc. (15,04 pkt.) do 1099,24 pkt. Natomiast wskaźnik Nasdaq zniżkował o 1,48 proc. (29,33 pkt.) do 1947,39 pkt.

W skali tygodnia DJIA stracił 5 proc., Nasdaq 8,5 proc., zaś S&P 500 blisko 9 proc., najwięcej od siedmiu lat,

Akcje taniały w tym tygodniu na wszystkich parkietach świata. Indeks światowych walorów MSCI All-Country stracił od poniedziałku do piątku 8,9 proc.

Kongresmeni: Zatrzymaliśmy krwotok

Izba Reprezentantów Kongresu USA uchwaliła w piątek ustawę wprowadzającą w życie rządowy plan ratowania pogrążonego w kryzysie systemu finansowego przez wykupienie za 700

mld dolarów nieściągalnych wierzytelności banków inwestycyjnych.

Za planem głosowało 263 członków Izby, przeciw 171. W środę plan uchwalił także Senat. Ustawę podpisał już prezydent George W. Bush.

"Zatrzymaliśmy krwotok" - powiedział republikański kongresmen John Larson z Connecticut mając na myśli spadki na rynkach finansowych.

Giełda w Nowym Jorku jeszcze przed głosowaniem w Izbie znacznie zwyżkowała w oczekiwaniu, że uchwali ona plan, ale potem wskaźnik Dow Jones i inne indeksy spadły, wracając niemal do poziomu z poprzedniego dnia.

Izba Reprezentantów w poniedziałek odrzuciła w głosowaniu plan, idąc za głosem większości wyborców. Wywołało to falę krytyki pod adresem Kongresu, potępianego za ustąpienie "populistycznej rewolcie", a także pod adresem całej politycznej elity USA za brak przywództwa.

Plan autorstwa ministra skarbu Henry'ego Paulsona ma umożliwić bankom wznowienie kredytowania dzięki uwolnieniu ich od "toksycznych aktywów", czyli papierów wartościowych opartych na wierzytelnościach hipotecznych, oraz zastrzykowi potrzebnej gotówki.

Administracja prezydenta Busha i większość polityków w USA ostrzegało, że nieuchwalenie planu nieuchronnie wpędzi kraj w recesję, ponieważ biznes nie może działać bez kredytu. Obawiano się nawet Wielkiego Kryzysu, jak w latach 30., gdy bezrobocie sięgnęło 25 procent.

Zdaniem komentatorów, dzięki decyzji Izby Reprezentantów do najgorszego nie powinno teraz dojść, ale przeważa opinia, że recesja - będąca normalnym zjawiskiem w cyklu kapitalistycznej gospodarki - jest już raczej nieunikniona. W piątek Ministerstwo Pracy poinformowało, że we wrześniu pracodawcy zlikwidowali kolejnych 159 tys. miejsc pracy.

Biały Dom jeszcze przed głosowaniem podkreślał, że plan nie ma na celu "pobudzenia gospodarki", a tylko "zapobieżenie kryzysowi gospodarki".

Izba początkowo odrzuciła plan, gdyż orzekła, że jest on tylko "ratowaniem Wall Street", czyli chciwych bankierów, na koszt podatnika. Domagano się pomocy dla zwykłych Amerykanów, zwłaszcza zadłużonych właścicieli domów.

Plan uzupełniono, wprowadzając m.in. ściślejszy nadzór nad bankami, rozszerzając zakres państwowej ochrony depozytów oraz limitując premie i odprawy prezesów banków - aby zapobiec tzw. złotym spadochronom dla chciwych i nieuczciwych szefów banków, które bankrutują wskutek nieodpowiedzialnych spekulacji.

Aby zadowolić Republikanów, do planu dodano także obniżki podatków, a dla przekonania innych jego przeciwników - także rozmaite wydatki, w sumie podrażające jeszcze koszt pakietu dla budżetu federalnego o kolejne 110 miliardów dolarów.

W nowej postaci plan zyskał uznanie Izby. Jej decyzję pochwalił prezydent Bush.

"Jednocząc się w tej ustawie zadziałaliśmy odważnie, aby zapobiec przekształceniu się kryzysu na Wall Street w kryzys w całym kraju. Pokazaliśmy światu, że Stany Zjednoczone ustabilizują swój rynek finansowy i utrzymają czołową rolę w światowej gospodarce" - powiedział prezydent.

Po głosowaniu na konferencji prasowej demokratyczni przywódcy Izby gratulowali sobie uchwalenia planu. Kongresmeni z Partii Republikańskiej byli jednak nieobecni. "To nie najlepsza ustawa. Nie ma powodu do świętowania" -powiedział przywódca republikańskiej mniejszości w Izbie John Boehner. Izba poprzednio odrzuciła plan głównie głosami Republikanów

wtorek, 30 września 2008

Prezydent o kryzysie: Musimy podjąć interwencję

maz, PAP
2008-09-30, ostatnia aktualizacja 2008-09-30 16:38

Prezydent Lech Kaczyński ocenił we wtorek, że polski rząd i NBP, w porozumieniu z Unią Europejską, powinny podjąć interwencję, tak by zminimalizować skutki amerykańskiego kryzysu finansowego dla polskiej gospodarki.

Zobacz powiekszenie
Fot. Virginia Mayo ASSOCIATED PRESS
Lech Kaczyński
Lech Kaczyński, który przebywa we wtorek w Elblągu, odnosząc się do kryzysu w Stanach Zjednoczonych ocenił, że "z dnia na dzień jest gorzej", a odrzucenie w poniedziałek planu pomocy instytucjom finansowym jest sygnałem niedobrym.

"Wierzę w to, że Stany Zjednoczone (...) podejmą jednak działania, które są potrzebne by przynajmniej ograniczyć skutki tego kryzysu" - podkreślił prezydent. Dodał, że kryzys amerykański, a przynajmniej jego skala, jest zaskoczeniem.

L.Kaczyński ocenił, że nie można przewidzieć, "w którym momencie ten kryzys sięgnie naszego kraju". Ale, według niego, sięgnie.

"Dzisiaj, kiedy jesteśmy zagrożeni tym kryzysem, kiedy jesteśmy częścią mocno zintegrowanej w sensie gospodarczym Europy i coraz bardziej globalizującego się świata, musimy podjąć działania we współpracy z innymi, w szczególności z Unią Europejską, naciskając na to, by nie bać się interwencji" - powiedział Lech Kaczyński.

"Musimy podjąć tego rodzaju interwencję, w porozumieniu z Komisją Europejską, ale działając odważnie, poprzez Narodowy Bank Polski, poprzez rząd Rzeczpospolitej, tak by - jeśli skutki tego kryzysu sięgną naszego kraju - były one jak najmniejsze" - tłumaczył prezydent.

L.Kaczyński przyznał, że "jako państwo polskie nie jesteśmy wszechwładni", ale "trzeba zrobić wszystko co można, nawet łamiąc pewne dogmaty". Podkreślił, że on sam nie wierzy w dogmaty w ekonomii.

"I tym się może różnię od wielu tych, którzy dziś sprawują bezpośrednio władzę ekonomiczną i ja tego nie kwestionuję, bo w tym zakresie najważniejszy był, jest i będzie rząd" - powiedział Lech Kaczyński.

Prezydent przekonywał, że na całym świecie "istnieje tylko jeden rodzaj podmiotów, który jest w stanie temu (kryzysowi) zapobiec, albo przynajmniej ograniczyć skutki". Jak wyjaśnił, jest to państwo.

Jednak, według prezydenta, "w ostatnich dziesięcioleciach (...) państwo jako instytucja przestało być modne". W jego opinii, odrzucony w USA plan oznaczał "wzmocnienie państwa, jego roli", dlatego też - zdaniem prezydenta - przeciwnicy wzmocnienia państwa mogli opowiedzieć się przeciwko niemu.

"Ale pozostaje pytanie, czy rzeczą gorszą jest wzmocnienie państw, nawet wbrew pewnej ideologii, czy rzeczą gorszą jest kryzys, który spowoduje skutki, których dzisiaj nie jesteśmy w

stanie przewidzieć" - powiedział Lech Kaczyński.

W poniedziałek amerykańska Izba Reprezentantów odrzuciła projekt planu pomocy instytucjom finansowym przedstawiony przez ministra skarbu Henry'ego Paulsona.

Plan miał pomóc w przełamaniu blokady bankowego rynku kredytowego i oddalić widmo ogólnego załamania gospodarki USA. Przewidywał on wykup "toksycznych aktywów" kosztem 700 mld dolarów.

Plan został odrzucony pomimo poparcia prezydenta George'a W. Busha i działaczy obu partii. Przeciwko wprowadzeniu go w życie głosowali w poniedziałek w Izbie Reprezentantów głównie Republikanie, ale także ponad 90 Demokratów, chociaż kierownictwo tej partii wzywało do poparcia planu administracji.

Według polskiego prezydenta, do odrzucenia planu mógł się także przyczynić fakt, że 700 mld dolarów przeznaczonych na jego realizację pochodzić miało z kieszeni podatników a trafić do systemy finansowego. "Czyli zarobią (...) rekiny, finansjera, ci którym i tak jest dobrze a do tego postępowali w sposób nieprzemyślany" - stwierdził prezydent.

Rostowski: Polacy mogą spać spokojnie

Polacy mogą spać spokojnie, jeśli chodzi o wpływ kryzysu finansowego w USA na polską gospodarkę, na ich oszczędności i zaciągnięte kredyty - powiedział minister finansów Jacek Rostowski na konferencji po posiedzeniu Rady Ministrów.

"W prognozach na 2009 rok oczekujemy dalszego spowolnienia europejskiej gospodarki" - powiedział Rostowski.

Resort finansów szacuje wzrost PKB w 2009 roku na poziomie 4,8 proc. "W tej chwili tej prognozy nie rewidujemy" - dodał minister finansów.

Jacek Rostowski uważa też, że polska gospodarka jest w tak dobrej kondycji, że poradzi sobie z obecnym kryzysem na światowych rynkach.

Minister podkreślił, że jest ona jedną z lepiej przygotowanych na takie sytuacje gospodarek na świecie. Zdaniem Rostowskiego w Europie z Polską pod tym względem mogą się równać tylko Słowacja i Finlandia.

Rostowski zwrócił uwagę na szybki wzrost gospodarczy w naszym kraju, wysoki poziom równowagi makroekonomicznej oraz poszanowanie dla praw własności.

Minister podkreślił, że efekty obecnego kryzysu w Stanach Zjednoczonych nie będą narastały na skutek działań amerykańskiego rządu.

Pawlak o giełdzie: W czwartek wszystko może odbić w górę

Na szczęście powiązania polskiego systemu finansowego z amerykańskim nie są tak mocne, by groził nam kryzys - uspokajał we wtorek wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak. Jeśli w czwartek władze USA przyjmą plan ratunkowy, to wszystko odbije w górę - dodał.

Gość programu "Kwadrans po ósmej" w TVP1 podkreślił, że kilka tygodni temu rząd przyjął projekt ustawy o Komitecie Stabilności Ekonomicznej, który w sytuacjach zagrożenia ma podejmować wiążące decyzje - z udziałem najważniejszych osób w państwie.

"Chwała Bogu, nie doszliśmy w Polsce do tak wyrafinowanych i skomplikowanych instrumentów finansowych, jak w USA" - mówił Pawlak, według którego polska giełda i inwestorzy są bezpieczni.

Przypomniał, że notowane na giełdzie banki działają w naszym kraju na podstawie polskiego prawa i nie ma sygnałów, by korzystały z "ryzykownych instrumentów finansowych", jakie wepchnęły w kryzys banki amerykańskie oraz powiązane z nimi instytucje finansowe w Europie.

"Jeśli w czwartek władze USA przyjmą plan ratunkowy, to wszystko odbije w górę" - dodał Pawlak. Po odrzuceniu w poniedziałek przez Izbę Reprezentantów rządowego planu ratowania systemu finansowego sekretarz skarbu USA Henry Paulson wyraził przekonanie, że plan powinien być przyjęty jak najszybciej, bo jest "zbyt ważny, by pozwolić mu przepaść".

"Zamierzamy kontynuować pracę z tym, co mamy dotąd, aż dostaniemy od Kongresu to, czego potrzebujemy" - powiedział Paulson.

Nowojorska giełda zareagowała w poniedziałek gwałtownymi spadkami indeksów na odrzucenie przez Izbę Reprezentantów rządowego planu ratowania banków. Indeks Dow Jones stracił 777,68 pkt. (6,98 proc.) i wyniósł na zamknięciu 10.365,45 pkt. To największy dzienny spadek punktowy tego indeksu w historii. Pod względem procentowym jest jednak niższy niż ponad 20-procentowy spadek odnotowany w 1987 roku. Szersze indeksy również spadły.

Szok w USA! Europa płacze

MACIEJ SAMCIK, IRENEUSZ SUDAK
2008-09-30, ostatnia aktualizacja 2008-09-30 01:28

Izba Reprezentantów odrzuciła rządowy plan ratowania banków. Wall Street stanęła na krawędzi. Kryzys bankowy dotarł już do Europy i zbiera żniwo w Belgii,Niemczech i Wielkiej Brytanii

Zobacz powiekszenie
Fot. Matt Dunham AP
Ekran pokazujący wyniki indeksu FTSE 100 w Londynie w poniedziałek 29 września
To był dla amerykańskich inwestorów najgorszy dzień od wielu lat. Dow Jones stracił prawie 7 proc., a indeks spółek technologicznych Nasdaq - ponad 9,1 proc.

Pesymiści obawiają się, że cofnięcie pieniędzy na oddłużenie branży finansowej popchnie do bankructwa kolejne banki. A plajty gigantów, takich jak Bear Stearns czy Lehman Brothers, będą jedynie przygrywką do prawdziwej rzezi banków, dziś uginających się pod ciężarem niespłaconych kredytów.

- Ta decyzja Izby Reprezentantów nie zwiastuje niczego dobrego - skomentował specjalnie dla "Gazety" prezes Alior Banku Wojciech Sobieraj. - Bez zastrzyku gotówki kryzys płynności w sektorze bankowym nie zostanie zażegnany. Szybko ucierpią na tym inne sektory gospodarki, a w branży bankowej będzie więcej przejęć i przymusowych nacjonalizacji - dodał.

Wczoraj samodzielność stracił kolejny z wielkich banków w USA, Wachovia. Został przejęty za niespełna 3 mld dol. przez Citigroup.

Kryzys dotarł już do Niemiec

Tymczasem amerykański kryzys bankowy w poniedziałek wyszczerzył kły na Starym Kontynencie. Kolejne wielkie banki stanęły na krawędzi niewypłacalności. Już w piątek cała Europa plotkowała, że w finansowe tarapaty wpadł belgijski bank Fortis działający także w Polsce. Jego zarząd początkowo żywo zaprzeczał, ale w weekend bez szemrania przyjął ponad 11 mld euro pomocy finansowej od rządów Belgii, Holandii i Luksemburga.

Gdy rządy Beneluksu ratowały Fortisa, w Niemczech gruchnęła wieść, że pierwszą w tym kraju ofiarą kryzysu będzie monachijskie konsorcjum Hypo Real Estate. Jego szefowie jeszcze w nocy z niedzieli na poniedziałek przyznali, że będą potrzebowali pomocy, by uniknąć klapy. Akcje spadły o 75 proc. Niemiecki bank centralny i konsorcjum banków komercyjnych zaoferowało Hypo RE linie kredytowe o łącznej wartości 35 mld euro. Ale wieczorem rzecznik niemieckiego ministerstwa finansów powiedział, że Hypo RE najpewniej i tak nie uniknie nacjonalizacji. Według nieoficjalnych informacji Hypo pogrążyły "trefne" obligacje wyemitowane przez Lehman Brothers.

W tym czasie na Wyspach Brytyjskich opłakiwano już kolejnego po Northern Rock bankruta - bank hipoteczny Bradford & Bingley. Jego portfel kredytów o wartości co najmniej 70 mld dol. przejął brytyjski rząd, a sieć placówek została sprzedana hiszpańskiej grupie Santander. - Rząd będzie pracować dzień i noc, aby zapewnić stabilność w sektorze bankowym -zapowiedział premier Wielkiej Brytanii Gordon Brown.

Wieści o kolejnych upadających bankach napędziły panikę na giełdach. Indeksy spadały od 3 do 7 proc., najmocniej w Belgii i w Rosji. Na warszawskim parkiecie WIG20 osunął się aż o5 proc.

Inwestorów zaczęły parzyć zwłaszcza akcje banków. We Frankfurcie papiery Commerzbanku, który jest w Polsce właścicielem grupy BRE, runęły o prawie 23 proc. W Mediolanie po spadku o 9 proc. zawieszono notowania papierami UniCredit (strategiczny udziałowiec naszego Pekao). W Dublinie akcje AIB, mającego w Polsce bank BZ WBK, spadły o 17 proc. U nas papiery największych banków tąpnęły o 6-8 proc.

Więcej zapłacimy za kredyty

Chaos na europejskim rynku finansowym sprawił, że banki przestały sobie nawzajem pożyczać pieniądze. Rynkowa stopa EURIBOR odzwierciedlająca ceny pożyczek międzybankowych w euro skoczyła do najwyższego w historii poziomu 5,31 proc. Jeszcze kilka tygodni temu nie przekraczała 4,7 proc.

Silnie skoczyła też stopa LIBOR dla międzybankowych pożyczek we franku szwajcarskim. Na początku miesiąca nie przekraczała 2,7 proc., wczoraj osiągnęła aż 2,93 proc. To zła wiadomość dla osób, które mają frankowe kredyty hipoteczne, bo banki od stóp na rynku międzybankowym uzależniają wysokość comiesięcznych rat.

Drogi i słabo dostępny pieniądz może rozłożyć na łopatki kolejne banki. Europejski Bank Centralny, by ratować sytuację, udostępnił więc kolejne 120 mld euro krótkoterminowych pożyczek. A premier Rosji Władimir Putin ogłosił, że tamtejszy bank centralny będzie dotował pożyczki bankom komercyjnym, jeśli rynkowe stopy na rynku będą zbyt wysokie.

- Skala strat europejskich banków na złych kredytach jest dużo większa, niż do tej pory się wydawało. Nie wiadomo, w co dokładnie zainwestowały banki, które muszą sięgać po pomoc państwa, bo do tej pory żaden z nich tego nie ujawnił -mówi Marcin Borowiec, główny ekonomista Banku Pekao.

Fortis w Polsce bezpieczny

Kłopoty belgijskiego Fortis Banku, tak samo jak wcześniejszy kryzys ubezpieczeniowej firmy AIG, wywołały obawy polskich oszczędzających o bezpieczeństwo pieniędzy. Fortis jest jednym z dużych graczy na rynku kredytów hipotecznych, ma też główny pakiet udziałów w Dominet Banku.

-Mamy dziś naprawdę gorący dzień. Klienci dzwonią od samego rana. To zrozumiałe: czytają gazety, oglądają telewizję, chcą wiedzieć, co się dzieje -mówiła nam jedna z pracownic infolinii Fortisu.

Jan Bujak, wiceprezes banku, uspokaja: -Polski oddział Fortisu ma własny budżet, od lat przynosi zyski. Nie zainwestowaliśmy w skomplikowane instrumenty finansowe amerykańskich banków. Prowadzimy prosty biznes: zbieramy depozyty, pożyczamy pieniądze i wymieniamy waluty.

-Fortis Bank w Polsce jest w dobrej sytuacji finansowej. Jest w pełni wypłacalny -wtóruje mu Katarzyna Biela z Komisji Nadzoru Finansowego.

Niepokoją się też klienci innych banków. Choćby Kredyt Banku, który należy do innej belgijskiej grupy KBC. -Jesteśmy w stałym kontakcie z naszymi właścicielami w Belgii. Zapewniam, że nie płyną od nich żadne niepokojące sygnały - mówi Monika Nowakowska, rzecznik Kredyt Banku.

O swojej stabilności finansowej zapewnia też BZ WBK. - Nie obserwujemy najmniejszych oznak niepokoju klientów. Od wielu lat jesteśmy jednym z dwóch banków w Polsce, które mają najniższy wskaźnik złych kredytów. To gwarancja spokoju - mówi Piotr Gajdziński, rzecznik BZ WBK.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Planu nie ma, giełda w panice

Marcin Bosacki, Waszyngton
2008-09-29, ostatnia aktualizacja 2008-09-29 21:25

Pomysł republikańskiej administracji na ratowanie systemy finansowego pogrzebali sami Republikanie.

Zobacz powiekszenie
Fot. NICHOLAS ROBERTS AFP
Ponad połowa Amerykanów nie chce pomagać bankom,które mogą upaść w każdej chwili - wynika z badań USA Today. Demonstrują w Nowym Jorku z hasłami: "Żadnej kaucji,do więzienia!", "Oddłużenie = bzdura". Tysiące osób podpisują w internecie petycje. Najpopularniejsze zdanie w jednej z nich: "Nie chcę,żeby moje pieniądze szły na ratowanie rekinów z Wall Street"


- Nie mogę uwierzyć, że politycy nie potrafili siąść i znaleźć rozwiązania - łapał się za głowę Stephen Berte z firmy ubezpieczeniowej Standard Life z Bostonu. - Przecież w razie nieuchwalenia planu przewidywano kompletną klęskę. Nie mam pojęcia co się teraz stanie.

A jednak plan przepadł. Przeciw niemu głosowało 228 członków Izby Reprezentantów, za było 205. Pakiet ustaw autorstwa sekretarza skarbu Henry'ego Paulsona odrzuciła dwie trzecie Republikanów. 60 proc. opozycyjnych Demokratów go poparła.

Jeszcze w weekend wydawało się, że przywódcy Kongresu zawarli kompromis z administracją. Przewidywał on, że rząd dostanie na wykup złych aktywów banków i instytucji finansowych 700 mld dol. - ale w ratach. Od razu - 250 mld, potem na życzenie prezydenta kolejne 100. Drugą połowę, czyli 350 mld dol., ewentualnie później - i będzie musiał przekonać do tego Kongres.

Plan dawał ogromne, nieco tylko zmniejszone kontrolą Kongresu i nowo powołanej Komisji Nadzoru Stabilności Finansowej uprawnienia ministrowi skarbu, którego przeciwnicy nazwali "królem Henrykiem". To Paulson miał decydować, którym bankom pomóc, jakie instytucje zagraniczne mogą wykupywać złe aktywa amerykańskie. To ludzie Paulsona mają renegocjować wykupywane przez rząd złe kredyty hipoteczne, od których rozpoczął się kryzys finansowy USA, tak by uchronić kolejne setki tysięcy Amerykanów przed koniecznością odebrania domów.

To wreszcie Paulson miał - na żądanie kongresmanów - zmniejszać pensje (powyżej 500 tys. dol.) menedżerom firm, którym rząd pomoże ograniczać przebogate pakiety finansowe menedżerów.

Sam Paulson był temu rozwiązaniu przeciwny - bo obawia się, że prezesi będących w tarapatach banków, by zachować warte miliony premie czy akcje, będą wstrzymywać się z wprowadzeniem swych banków do planu. Jednak demokratyczni członkowie Kongresu wymogli na Paulsonie to rozwiązanie.

Wczoraj rano po raz drugi w ciągu pięciu dni przemówienie o konieczności przyjęcia planu wygłosił prezydent George Bush. Wezwał kongresmanów, by głosowali za planem, bo to "uchroni system finansowy USA od katastrofy". Bush uspokajał też wyborców, że "większość, a może całość z użytych w planie pieniędzy podatników się zwróci".

Chodzi o to, że Departament Skarbu po wykupieniu złych aktywów ma je potem, po pewnym okresie naprawczym, sprzedawać. Wielu komentatorów wątpi jednak, by skarbowi udało się odzyskać większość zainwestowanych pieniędzy. Tylko pomoc skarbu w wykupieniu funduszu inwestycyjnego Bear Stearns przez jego rywala JP Morgan Chase kosztowała budżet 29 mld dol.

Podczas debaty w Kongresie szef komisji finansowej Izby Reprezentantów kongresman Barney Frank tak nakłaniał kolegów do głosowania nad planem: "Jeśli nie wprowadzimy go w życie, będzie to czarny dzień naszych rynków finansowych". Przed głosowaniem notowania giełdowe na Wall Street spadły chwilowo nawet o 4 proc. - Jeśli tego nie przegłosujemy, nie jesteśmy godni być w Kongresie - grzmiał senator republikański Judd Greg.

Jednak przegłosowanie planu przez Kongres wcale nie było wczoraj wieczorem pewne. Przeciwnicy planu - głównie z Partii Republikańskiej, ale też niemało demokratów - zarzucali mu, że jest on "śliską ścieżką ku socjalizmowi", jak mówił w debacie Jeb Hensarling, republikanin z Teksasu.

- Popełniono przestępstwa finansowe - grzmiał demokrata z Ohio Marcy Kaptur - a my teraz mamy pomagać winnym?

Obaj kandydaci w wyborach prezydenckich zarówno Republikanin John McCain, jak i faworyt wyborów Demokrata Barack Obama poparli plan, ale z ostrożnością. Mówili, że jest konieczny, ale "trudny do przełknięcia".

- Najgorsze jest to, że używamy 700 mld dol. pieniędzy podatników i niszczymy wolny rynek, ale wcale nie mamy gwarancji, że to coś da, że to ustabilizuje system finansowy - narzekał nieprzekonany kongresman z Florydy Connnie Mack.

Co będzie się działo teraz? Barack Obama stwierdził, że Kongres mimo wczorajszej klęski ostatecznie uchwali plan. - Wierzę, że mimo wszystko się uda. Sprawy w Kongresie nigdy nie idą łatwo - mówił dziennikarzom. W środę nad pakietem będzie głosował Senat.



Źródło: Gazeta Wyborcza

Klęska planu Paulsona. Bush "rozczarowany"; Obama: "Tylko spokój"

asz, AFP, Reuters, PAP
2008-09-29, ostatnia aktualizacja 2008-09-29 22:44

- Plan ratowania banków zostanie w końcu zaakceptowany przez Kongres. Trzeba zachować spokój - apelował kandydat na prezydenta USA, Barack Obama. Na razie są to tylko pobożne życzenia. Dziś plan Paulsona - zakładający wykupienie przez państwo "złych" kredytów - odrzuciła Izba Reprezentantów. Forsujący to rozwiązanie prezydent Bush stwierdził, że jest "bardzo rozczarowany".

Zobacz powiekszenie
Fot. Andre Penner AP
Indeksy na giełdzie w Sao Paulo spadły o 10 proc. W tym samym czasie Kongres odrzucał ratunkowy plan Paulsona
Zobacz powiekszenie
Fot. AP
Wyniki głosowania w Izbie Reprezentantów 207 za 226 przeciw
Zobacz powiekszenie
Fot. LARRY DOWNING REUTERS
Prezydent George W. Bush
Zobacz powiekszenie
Fot. Chris Carlson AP
Barack Obama

Planu nie ma, giełdy w panice - czytaj



- Spotkam się z doradcami i we współpracy z senatorami pokonamy kryzys finansowy, w którym znalazł się nasz kraj. Byłem rozczarowany wynikiem głosowania - mówił George W. Bush. - Plan był tak duży i kosztowny, bo mamy duży problem - wyjaśnił prezydent.

W niemal identycznych słowach decyzję Izby Reprezentantów skomentował premier Wlk. Brytanii Gordon Brown. - Jestem bardzo rozczarowany. Informowaliśmy Stany Zjednoczone, jak wielką wagę przywiązujemy do tej decyzji - powiedział.

Plan Paulsona popierał również Barack Obama. - Rozmawiałem z sekretarzem skarbu, Henrym Paulsonem i przewodniczącą Izby Reprezentantów Nancy Pelosi. Nadal próbują przeforsować plan ratunkowy. Jestem pewien, że to się uda, tylko droga będzie trochę wyboista - podkreślał. - Bardzo ważne jest, żeby pozostać spokojnym i zrozumieć, że plan zostanie przeprowadzony - dodał kandydat na prezydenta.

Plan Paulsona - przeczytaj, na czym polega



Dzisiaj wieczorem czasu polskiego Izba Reprezentantów odrzuciła przedstawiony przez sekretarza skarby Henry'ego Paulsona plan wykupienia przez państwo nieściągalnych wierzytelności hipotecznych za 700 mld dolarów.

Popierany przez prezydenta George'a Busha oraz działaczy obu amerykańskich partii plan miał pomóc w przełamaniu blokady bankowego rynku kredytowego i oddalić widmo ogólnego załamania gospodarki USA.

Plan odrzucono większością 228 do 205 głosów, bowiem wielu reprezentantów republikańskich zlekceważyło namowy swych partyjnych przywódców i głosowało przeciw. Większość Demokratów plan poparła.

Nowojorska giełda zareagowała na wynik głosowania negatywnie. Indeks Dow Jones obniżył się o 528 punktów, czyli o 4,6 proc., natomiast indeks Nasdaq stracił ponad 7 proc.


Czytaj także:
Jak plan miał uratować banki
Co począć z pieniędzmi podczas kryzysu
Światowe finansowe tsunami
Soros: Nie dawać wolnej ręki Paulsonowi
Krach, panika, apokalipsa