sobota, 2 sierpnia 2008

Polska lepsza od Francji

Łukasz Cegliński, Bormio
2008-08-01, ostatnia aktualizacja 2008-08-01 19:26

Reprezentacja koszykarzy przegrywała już w Bormio z Francuzami 29:42, ale w drugiej połowie odrobiła straty i ostatecznie zwyciężyła 82:76. Najwięcej punktów, po 13, zdobyli rozgrywający - Krzysztof Szubarga i Łukasz Koszarek.

Zobacz powiekszenie
Fot. Jerzy Gumowski / AG
Łukasz Koszarek
Gortat jak prawdziwa gwiazda »

Polacy zaczęli fatalnie. Już w pierwszych minutach popełnili mnóstwo błędów - szybkie, niepotrzebne faule złapali Robert Tomaszek i Szubarga, Michał Ignerski w ciągu kilkunastu sekund nadział się na bloki Pape Badiane'a, a w międzyczasie zaliczył pudło z półdystansu. Iwo Kitzinger tradycyjnie popełnił faul ofensywny i miał złe podanie.

Po czterech minutach Polacy przegrywali 5:13 i trener Muli Katzurin wziął czas. Selekcjoner był zdenerwowany bardziej niż zwykle miał pretensje do swoich graczy o niemądrą grę. Chodziło mu i o decyzje w ataku, i o błędy w obronie. Katzurin robił zmiany, ale efektu nie było.

Praktycznie tylko Wojciech Szawarski skorzystał z kolejnej szansy, którą dostał od Izraelczyka. 29-letni strzelec regularnie dostawał minuty na parkiecie, ale blokował się i pudłował. Tym razem Katzurin wypuścił go w pierwszej piątce, a Szawarski wykorzystał w pierwszej kwarcie cztery rzuty wolne i trafił trójkę.

To było jednak o wiele za mało na Francuzów. Całkowicie przemeblowana ósma drużyna ostatnich mistrzostw Europy (w piątek nie zagrał w niej żaden zawodnik w NBA, a ośmiu graczy debiutowało w reprezentacji zaledwie dzień wcześniej) broniła bardzo agresywnie - polscy rozgrywający pilnowani byli na całym parkiecie, a na dodatek musieli zmagać się z pułapkami na środku boiska, czyli podwajaniem. Polacy tracili przez to sekundy w ataku i źle rozgrywali atak pozycyjny. Poza tym Francuzi, świadomi zapewne zagrożenia, jakie stwarzają pod koszem Marcin Gortat i Szymon Szewczyk, dokładnie pilnowali wysokich zespołu Katzurina. Czteropunktową stratę po pierwszej kwarcie (15:19) należało potraktować jako dobry wynik.

Najgorsze przyszło na początku drugiej części. Polacy ciągle popełniali błędy i to coraz prostsze. Ignerski źle wybił piłkę zza linii końcowej, chwilę później w podobnej sytuacji w aut wyrzucił ją Paweł Kikowski, a w międzyczasie mierzący zaledwie 170 cm wzrostu Marc-Antonie Pellin wyjął piłkę z kozła Szubardze. Dotychczas było to firmowe zagranie Polaka...

Po stracie Gortata (kroki) serię trafień za trzy punkty rozpoczął Nando De Colo i Francuzi prowadzili 26:17. Katzurin pieklił się na ławce i nakazał wstawki obrony strefowej, ale ta, praktycznie nie ćwiczona przez Polaków od początku zgrupowania, była dziurawa. Biało-czerwoni nie zdążali do De Colo, który szybko trafił dwie kolejne trójki. Jedną dorzucił William Soliman i Francuzi mieli już po 13 punktów przewagi (32:19 i 42:29).

De Colo w pierwszej połowie zdobył aż 14 punktów. 21-letni zawodnik to nadzieja francuskiej koszykówki. De Colo był objawieniem ostatniego sezonu w lidze w Cholet. Młody rzucający ma jeszcze dwuletni kontrakt z klubem, ale interesuje się nim Dynamo Moskwa. Francuzi nie chcą go jednak puścić i stawiają za niego zaporową cenę - 1 mln euro.

W końcówce pierwszej połowy Polacy zagrali twardziej i wreszcie zdobyli kilka punktów z rzędu w ataku. W dużo lepszej dyspozycji wrócił na parkiet Kitzinger, punkty zdobywał Szewczyk, pod koszem skuteczny był Gortat. Polacy zmniejszyli straty do siedmiu punktów (38:45).

Po przerwie biało-czerwoni zaczęli mocno - Tomaszek dwukrotnie wykorzystał pod koszem swoją siłę (raz dobre podanie Kitzingera), Szubarga trafił za trzy i po trzech minutach było już tylko 45:47.

Potem był chwilowy przestój, ale dwie trójki doprowadziły do remisu - najpierw trafił Koszarek (z podania Ignerskiego), potem Ignerski, po dobrym rozrzuceniu piłki przez Koszarka. Było 51:51. Polacy nie przegrywali już pojedynków na desce (w pierwszej połowie Francuzi przeskakiwali pod obręczą nawet Gortata), no i lepiej bronili.

Na parkiet wrócił De Colo, ale przeciwko Koszarkowi zdobył tylko dwa punkty, a że sam dobrym obrońcą nie jest, to złapał dwa szybkie faule na Koszarku i Szubardze i wrócił na ławkę rezerwowych. Chwilę później, po trzypunktowej akcji, na pierwsze prowadzenie w meczu wyprowadził Polaków Ignerski (58:57 w 29. minucie). Ale po trzech kwartach było 58:59.

Ostatnia część zaczęła się od kroków Gortata i kosza Francuzów, ale potem Polacy zdobyli 10 punktów z rzędu nie tracąc żadnego. Najpierw dobry moment mieli Szubarga i Koszarek. Pierwszy trafił za trzy, drugi taką akcję powtórzył, a potem mądrze zagrał jeden na jeden z mającym cztery faule De Colo. Wówczas do gry wkroczyli podkoszowi (Szewczyk i Gortat), którzy od kilku minut opanowali deskę w obronie. Kiedy zaczęli dominować w ataku, zdobywali punkty. Po dobitce Gortata było już 70:62. Chwilę później środkowy Orlando Magic zablokował pod koszem Claude'a Marquisa i wydawało się, że Polacy zaraz powiększą przewagę. Ale trener Francji Michel Gomez poprosił o czas, po którym De Colo szybko zdobył pięć punktów. Cztery minuty przed końcem było tylko 70:67 dla Polski.

Katzurin wprowadził na parkiet Szawarskiego za Szewczyka i strzelec od razu miał dobrą asystę do Ignerskiego, który trafił z półdystansu. Francuzi się jednak nie poddawali, do kosza znów trafił De Colo. W odpowiedzi jeden na jeden zagrał z nim Koszarek, wymusił faul i świetny strzelec Francji zakończył mecz.

W roli snajpera zastąpił go Thomas Dubiez (trójka), ale szybką trzypunktową akcją odpowiedział Szwarski (78:72).

Przy stanie 78:75 dla Polski, na 41 sekund przed końcem, rzuty wolne wykonywał Koszarek. Złożył się do pierwszego i... w hali Pentagono przygasło światło. Piłka nie wpadła do kosza i powstało zamieszanie. Ale nie o ewentualne powtórzenie rzutu, tylko o czas, który pozostał do końca. Przez chwilę przy stoliku było nerwowo, ale w końcu ustalono, że do dogrywane będą 43 sekundy.

Koszarek spudłował drugi rzut, a mecz kończył się przy przygaszonych lampach. Francuzi nie trafili do kosza, a Kitzinger wykorzystał 15 sekund przed końcem oba rzuty wolne, a wynik meczu, także z linii, chwilę później ustali Szawarski.

Biało-czerwoni, którzy w pierwszym meczu przegrali 75:90 z Włochami, dzisiaj zagrają w ostatnim meczu turnieju z Izraelem.

Katzurin: Walka na poziomie mistrzostw Europy »

Polska - Francja 82:76. Kwarty: 15:19, 23:26, 20:14, 24:17. Polska: Szubarga 13 (2), Szawarski 12 (1), Gortat 9, Kitzinger 7 (1), Tomaszek 4 oraz Koszarek 13 (2), Szewczyk 12 (1), Ignerski 12 (2), Frasunkiewicz 0, Kikowski 0, Mróz 0. Francja: Dubiez 12 (3), Soliman 11 (3), Bokolo 4, Badiane 4, Cazalon 2 oraz De Colo 22 (3), Gradit 8, Marquis 4, Issa 4, Tchicamboud 3, Pellin 2.

Katastrofy lotnicze w Polsce Ludowej

Katastrofy samolotów Polskich Linii Lotniczych LOT nadal owiane są mgłą tajemnicy

Katastrofy samolotów LOT-u w czasach PRL-u nadal owiane są mgłą tajemnicy. W każdym wypadku niektórych wątków nie wyjaśniono, a badaczom pozostają hipotezy. DZIENNIK przypomina niektóre z tragicznych katastrof i pyta co się wtedy stało.

czytaj dalej...
REKLAMA

Wszystko działało prawidłowo
Przed erą samolotów produkcji radzieckiej piloci Polskich Linii Lotniczych LOT latali m.in. maszynami brytyjskimi. Jedna z nich, Vickers Viscount, wracała 19 grudnia 1962 z Brukseli na Okęcie. Był to zwykły rejsowy lot z międzylądowaniem w Berlinie Schoenefeld na terenie NRD. Około trzech kilometrów od pasa warszawskiego lotniska załoga otrzymała zgodę na lądowanie. Chwilę później samolot gwałtownie spadł na ziemię i stanął w płomieniach, które pochłonęły 33 osoby - wszystkich, którzy byli na pokładzie. Maszynę wyprodukowano w 1958 roku, wylatała do chwili katastrofy zaledwie 84 godziny. Podczas rejsu nie zanotowano żadnych problemów. Komisja rządowa badająca okoliczności wypadku oficjalnie uznała, że jego przyczyną były błędy załogi wywołane złą pogodą. Wtajemniczone osoby z LOT-tu nieoficjalnie podawały jednak inną przyczynę upadku vickersa. Jedna z radiolatarni stanowiąca niezbędną pomoc nawigacyjną uległa tego dnia awarii, o czym nie poinformowano pilotów.

Zawał kapitana
2 kwietnia 1969 roku o godzinie 15.20 z warszawskiego Okęcia wystartował turbośmigłowy samolot produkcji radzieckiej an-24. Miał odbyć rejsowy lot do Krakowa. Statkiem powietrznym dowodził kapitan Czesław Doliński z 20 letnim doświadczeniem w lotnictwie. W ostatniej chwili na pokład wszedł inny pilot. Mężczyzna postanowił skorzystać z nadarzającej się okazji, by wrócić do rodzinnego miasta na gapę. Samolot nigdy nie wylądował w Krakowie... Piloci minęli lotnisko w Balicach i kontynuowali lot. Około godziny 16.07, ścinając wierzchołki drzew, samolot spadł na zbocze góry Policy nieopodal Zawoi. Maszyna zakleszczyła się pomiędzy dwoma grubymi pniami. Zginęło wszystkich 53 pasażerów, w tym Zenon Klemensiewicz - wybitny językoznawca.

Co się wydarzyło na pokładzie? Czy nikt nie zorientował się, że Kraków został daleko w tyle? Sekcja zwłok wykazała, że tuż przed katastrofą kapitan Doliński przeszedł zawał serca. Jedna z hipotez mówi, że drugi oficer, wstrząśnięty stanem głównego pilota, popełnił błąd nawigacyjny i minął lotnisko docelowe. W grę wchodzi również próba porwania maszyny. Sterroryzowany Doliński mógł otrzymać polecenie lądowania na przykład w Wiedniu, a silny stres wywołał zawał.

Pojawiła się również teoria, że załoga - rozkojarzona rozmową z kolegą, który przybył w ostatniej chwili na pokład - nie prowadziła własnych obliczeń nawigacyjnych, opierając się na danych przekazywanych przez kontrolę lotów w Balicach. Z rozmów kpt. Dolińskiego z wieżą wynika, że podawał błędną lokalizację.

Czy Doliński mógł celowo wprowadzić w błąd obsługę lotniska? Jeśli tak, to dlaczego wykonywał sumiennie wszystkie polecenia kontroli lotów, łącznie ze zmianami wysokości i kierunku?

Śledztwo niczego nie wyjaśniło i szybko zostało umorzone. Władze PRL robiły wszystko, aby zatuszować katastrofę. Nigdy nie ujawniono opinii publicznej szczegółów lotu, przepadła również duża część zapisu rozmów pilotów z wieżą. Operator balickiego radaru - za aprobatą władz - wyjechał na stałe do Skandynawii...

Sabotaż, pijaństwo czy brawura?
Wieczorny lot AN-24 z Warszawy do Szczecina. Jest 23 lutego 1973 roku, pogoda sprzyja, nic nie zapowiada kłopotów. Na pokładzie m.in. szefowie polskiego i czechosłowackiego MSW Wiesław Ociepka i Radko Kaska. Tuż przed goleniowskim lotniskiem kontakt radiowy z kapitanem urywa się, a maszyna zaczyna gwałtownie opadać, by po kilku sekundach uderzyć w ziemię. Nikt nie zdołał się uratować.

Samolot prowadzony był do samego końca przez lotniskowe urządzenia nawigacyjne, wszystkie podzespoły AN-24 działały prawidłowo. W rozmowach z wieżą nie odnotowano żadnych niepokojących komunikatów. Co takiego zdarzyło się na pokładzie, że lecący z prawidłową prędkością samolot nagle wbił się w grunt?

Rządowa komisja była bardzo oszczędna w ujawnianiu szczegółów katastrofy. Z suchych informacji mediów wynika, że za przyczynę wypadku uznano gwałtowną turbulencję połączoną z oblodzeniem skrzydeł. Trudno w to uwierzyć. Piloci mieli dostęp do komunikatów meteorologicznych, więc wiedzieli o zagrożeniu. Dlaczego nie użyli instalacji zapobiegającej osadzaniu się lodu?

Spekulowano, że załoga mogła być pod wpływem alkoholu. Być może nawet piloci skorzystali z poczęstunku dostojnych gości. Wszak ministrowi się nie odmawia. Mówiło się również o sabotażu. Miały go dokonać polskie, czechosłowackie bądź radzieckie służby specjalne. Jeśli odrzucić teorie spiskowe, pozostaje już tylko bezmyślna brawura i niestosowanie się do procedur lotu. Mało to przekonujące, zważywszy na wieloletnie doświadczenie załogi.

Silniki dla władzy
14 marca 1980 roku ił-62 wystartował z Nowego Jorku do Warszawy ze sporym opóźnieniem. Nad lotniskiem J.F. Kennedy’ego szalała burza śnieżna. Na pokładzie 77 pasażerów, w tym znana piosenkarka Anna Jantar. Dalsze miejsca zajęli m.in. członkowie reprezentacji USA w boksie amatorskim wracający z meczu z Polską.

Lot przebiegał spokojnie. Podczas podchodzenia do lądowania kapitan Paweł Lipowczan zgłosił wieży problem z wysunięciem podwozia. Poprosił o pozwolenie na drugi krąg, by kontrolerzy przez lornetki sprawdzili, czy koła faktycznie się nie wysunęły. W radzieckich samolotach często, zawodziły bezpieczniki odpowiedzialne za pracę kontrolek świetlnych w kokpicie. Załoga uruchomiła pełną moc silników, by wzbić się na odpowiednią wysokość. Kilkanaście sekund później samolot spadł na warszawskie forty, prosto do skutej lodem fosy. Nikt nie przeżył wypadku.

Przyczyną katastrofy okazało się pęknięcie turbiny jednego z silników. Kawałki mechanizmu, niczym granat, zniszczyły sąsiednie silniki, stery, a nawet mechanizm zasilania czarnej skrzynki. Piloci byli bez szans. Władze PRL przekazały do ZSRR wnioski komisji badającej przyczyny wypadku. Wytykano wady konstrukcyjne silników i niechlujstwo ich wykonania. Rosjanie kategorycznie odrzucili zarzuty i nie zrobili nic, aby zapobiec podobnym wypadkom w przyszłości. Prawie nic... Nie jest tajemnicą, iż w iłach montowano inne, nowocześniejsze silniki, gdy w podróż udawały się delegacje polskiego rządu. Po powrocie silniki zwracano Rosjanom.

PLL LOT nadal latał za Ocean iłami. Trzeba było zaledwie kilku lat, aby kolejny samolot uległ niemal identycznej awarii...

Stewardessa zniknęła
Samolot ił-62M "Tadeusz Kościuszko", lot 5055 z Warszawy do Nowego Jorku, wzbił się w powietrze 9 maja 1987 roku kilkanaście minut po godzinie 10. Po 23 minutach przebywania w powietrzu nad Warlubiem pod Grudziądzem nastąpiła eksplozja. W wyniku błędu konstrukcyjnego rozpadła się turbina jednego z czterech silników maszyny. Jej elementy uszkodziły silnik sąsiedni, zniszczyły ster wysokości i przewody elektryczne. Rozżarzony element łożyska wpadł do luku bagażowego, wywołując natychmiastowy pożar.

Załoga wie, że sytuacja jest tragiczna. Nie ma jednak rozeznania w szczegółach wypadku. Kapitan Zygmunt Pawlaczyk wyłącza uszkodzone silniki i zawraca do Warszawy. Uszkodzenie systemów elektrycznych sprawia, że praktycznie żaden z przyrządów nie działa prawidłowo. Za maszyną ciągnie się smuga czarnego dymu, widać języki ognia, nos opada coraz niżej. O godzinie 11.12 ił zaczyna ścinać wierzchołki drzew podwarszawskiego Lasu Kabackiego. Kilka sekund później uderza w ziemię. 183 osoby na pokładzie giną na miejscu. Eksplozja wybija szyby w najbliższych budynkach.

Choć przyczyny wypadku są jasne, niewyjaśniony pozostaje wątek dotyczy zaginięcia ciała 36-letniej stewardessy Hanny Chęcińskiej. Przyjęto hipotezę, że w chwili eksplozji silnika Chęcińska znajdowała się w tzw. beju, czyli pomieszczeniu technicznym w części ogonowej samolotu. Miała wypaść na zewnątrz po rozhermetyzowaniu się kabiny. Ił przelatywał wówczas na wysokości ponad 8 tys. metrów nad lasem niedaleko Warlubia. Pułk ZOMO przeczesujący okolice nie znalazł jednak żadnych śladów zwłok. Zagadki stewardessy do tej pory nie rozwikłano.

Pożegnanie z iłami
Nasz narodowy przewoźnik od kilkunastu lat eksploatuje sprawdzone amerykańskie boeingi, francuskie ATR i brazylijskie embraery. Od 1987 roku nie doszło do żadnej katastrofy z ofiarami śmiertelnymi. Codziennie w powietrzu znajduje się kilkadziesiąt samolotów PLL LOT, odbywających po kilka podróży do różnych portów lotniczych Ameryki Północnej i Europy. Daje to miliony kilometrów rocznie. Bez wypadku. W końcu samolot to najbezpieczniejszy środek transportu, a polskie załogi należą do najlepiej wyszkolonych na świecie.

Zagłaskiwanie papieża

Katarzyna Wiśniewska
2008-08-02, ostatnia aktualizacja 2008-08-01 15:35

Myśl, że Jan Paweł II przy całej swej wielkości mógł popełniać błędy, uważana jest na polskim podwórku jeśli nie za grzeszną, to przynajmniej za nazbyt śmiałą.

Zobacz powiekszenie
AG
Katarzyna Wiśniewska
SERWISY
Reakcje Kościoła na książkę Tadeusza Bartosia o Janie Pawle II bywały barwne, jak abp. Józefa Życińskiego ("Judasz z Iskariotu nie wpadł na pomysł, aby po swym odejściu udzielać wywiadów i tłumaczyć, że wszystkiemu jest winien Pan Jezus, który źle kierował gronem apostołów") i bardziej stonowane jak Marcina Przeciszewskiego, szefa KAI ("były dominikanin stawia sobie za cel zdezawuowanie Jana Pawła II"). Łączyło je jedno: potwierdzały tezę samego autora, że kto w Polsce zabiera się do krytykowania niektórych wątków pontyfikatu Jana Pawła II, "ryzykuje wpisanie do grona antyklerykalnej i napastliwej lewicy".

Dla jednych kluczem dla zrozumienia tej książki jest status jej autora: były ksiądz, który wyładowuje swoje frustracje, sadowiąc się w wygodnej niszy krytyka Kościoła. Dla innych Bartoś to klakier zachodnich teologów i wraz z nimi najchętniej wywróciłby Matkę Kościół do góry nogami. Można więc go czytać, ale bez nadziei, że dowiemy się czegoś, czego by wcześniej nie wypisywano w liberalnych zagranicznych pisemkach.

Ja wolę lekturę bez tego pierwotnego protekcjonalizmu.

Ateizm czyli upadek

Papież nie rozumiał Zachodu - ten zarzut wobec Jana Pawła II, powtarzany często, zaczął być lekceważony jako krytykanctwo z a c h o d n i c h enfants terribles.

Tymczasem to sam papież przyznał - jak przypomina Bartoś - iż nie udało mu się trafić do Europejczyków. Pytanie: dlaczego? Czy określenie "cywilizacja śmierci", którego papież używał jako przeciwieństwo chrześcijańskiej "cywilizacji miłości" nie było nadmiernym uogólnieniem, krzywdzącym wobec niewierzących? "Ludzie niewierzący niekoniecznie są szczególnymi piewcami śmierci. Niewiara i ateizm nie muszą być przeżywane jako rozpacz. Tak zwany świat bez Boga wcale nie musi być światem bez wartości", pisze Bartoś. Jednak to, co było oczywiste choćby dla Camusa, nie było oczywiste dla Jana Pawła II. Śmiem twierdzić, że ten "świat bez wartości" można by znaleźć także wśród katolików co niedziela maszerujących do kościoła. Ale przecież to nie oni w oczach papieża budowali cywilizację śmierci...

Zupełnie inną perspektywę proponuje wybitny niemiecki teolog ksiądz Paul Zulehner. Podważa tezę będącą dla hierarchii kościelnej - a także dla papieża - niemal dogmatem: że odejście od Kościoła jest równoznaczne z moralnym upadkiem. W "Schronieniu dla duszy" Zulehner pisał: "Ludzie nie przejmują już bezkrytycznie podawanych im wzorców życia i jego interpretacji. Ich stosunek do własnego Kościoła jest teraz kwestią osobistego wyboru. To zaś otwiera nowe możliwości poruszania się w przestrzeni religijnej - zbliżenia bądź oddalenia. Jednakże nawet w sytuacji braku formalnej przynależności do któregoś z Kościołów pozostają one nadal dla wielu ludzi zasadniczym punktem odniesienia, z nimi łączą oni konkretne oczekiwania, które w niektórych dziedzinach (jak np. pokój na świecie, ochrona środowiska naturalnego, pomoc dla Trzeciego Świata) ujawniają się - jak dowodzą tego badania - zdecydowanie powszechniej niż w szeregach kościelnych wspólnot" (przeł. ks. Adam Kalbarczyk). W tych słowach można znaleźć życzliwość dla świata Zachodu, którą u Jana Pawła II przysłaniała nieufność.

Papież i ciemności wiary

Bartoś dostrzega też zgrzyt na linii Watykan - teologowie. Dla ścisłości: chodzi o tych, którzy realnie teologię uprawiają, nie bojąc się indywidualnych twórczych poszukiwań. To właśnie one kończą się nieraz oficjalnym potępieniem ze strony Kongregacji Nauki Wiary lub kuluarowym bojkotem. Wystarczy przypomnieć wybitnego teologa, jezuitę Jacques'a Dupuis, na którego za jego koncepcje chrystologiczne Jan Paweł II nałożył, na szczęście czasowy, nakaz milczenia.

Tego problemu nie można bagatelizować, tak jak zrobił to, recenzując książkę Bartosia, Jarosław Makowski („Gazeta Świąteczna”, 26-27 lipca): „Jeśli chce być wierny swemu powołaniu, teolog musi trwać w »twórczym napięciu « z Kongregacją Nauki Wiary”. Nie wiem, czym dla Makowskiego jest „twórcze napięcie”. Może obejmuje ono także poczucie osamotnienia, zaszczucie, świadomość, że koledzy po fachu ostrzą sobie na nim języki „w trosce” o Magisterium. Jeśli tak, to Dupuis - który tego wszystkiego, jak sam opowiadał, doświadczył, niepotrzebnie się martwił.

W takiej sytuacji określenia typu "szkodliwe" i "niebezpieczne" trzeba by zapewne uznać za słowa klucze języka, w jakim to "twórcze napięcie" się wyraża. Tak jak ma to miejsce w przypadku jezuity, znanego teologa wyzwolenia, o. Jona Sobrino z Salwadoru, któremu zarzucono relatywizowanie boskości Chrystusa, zakazano publikowania i głoszenia kazań. Proces przeciwko niemu Kongregacja Nauki Wiary rozpoczęła w 2001 r. Konsultor Kongregacji o. prof. Prosper Grech w rozmowie z Radiem Watykańskim stwierdził, że niektóre tezy Sobrino, cenionego duszpasterza, "mogą być szkodliwe dla wiernych jako błędne lub niebezpieczne".

Bartoś zarzuca papieżowi, że jego teologia była zbiorem pouczeń, nakazów. Stąd teologowie balansujący na granicy ortodoksji, szukający nowego języka nie znajdowali u niego zrozumienia. Ale czy papież, który ujawniałby własną niepewność w wierze i aprobował ją u teologów, może być Głową Kościoła? Według Bartosia owszem, bo pytania i wahania składają się na "myśl religijną, która nie chce z wiary budować bastionu światopoglądowej instytucji".

Dla sprawiedliwości i pełności obrazu przypomnijmy, że w bezpośrednim kontakcie z wiernymi papież daleki był od demonstrowania potęgi Kościoła. Serdeczny i pełen szacunku był Jan Paweł II zarówno wobec ubogiego mieszkańca faweli, jak i naukowca ateisty, był odbierany jak przyjaciel, nie mentor. Spotkania z wybitnymi intelektualistami, nieraz bardzo odległymi od Kościoła, które organizował w Castel Gandolfo, także świadczą o jego otwartości. Skąd zatem jej ograniczenia? Rzadko się zdarza, by hierarchowie Kościoła - w tym papieże - mówili o ciemnościach wiary, o jej meandrach, które trudno zamknąć w katechizmowych paragrafach. Skupiają się na przedstawianiu pozytywnej i w stu procentach dookreślonej wizji Kościoła - byleby nie uronić nic z jego siły i wielkości. Pytanie tylko, czy siła i wielkość to najważniejsze przymioty wspólnoty wierzących? Ten lęk przed puszczeniem katolików, w tym teologów, na głęboką wodę wiary, w której jest miejsce i na poszukiwania, i na wątpliwości, towarzyszył też najwyraźniej Janowi Pawłowi II.

Walka z pigułką

Autor "Analizy krytycznej" zarzuca Janowi Pawłowi II nieprzejednanie w kwestiach etyki seksualnej. Twierdzi, że w Kościele za minionego pontyfikatu nie doszło do poważnej debaty o antykoncepcji. I trudno nie zgodzić się z jego tezą, że sprawę rozstrzygnięto odgórnie, jeszcze za Pawła VI, a Jan Paweł II unikał konfrontacji z trudnym wyzwaniem. Ktoś mógłby zaprotestować: to oczywiste, że hierarchowie Kościoła nie dopuszczają do rozluźnienia doktryny! A jednak... Restrykcyjne podejście Watykanu do środków antykoncepcyjnych krytykował np. nieraz belgijski kardynał Gotfried Danneels: nie wahał się krytykować papieża za bezwarunkowe "nie" dla prezerwatyw. A to, że Watykan uważa encyklikę "Humanae vitae" Pawła VI za niepodważalną wykładnię w sprawach seksu, określił jako "problem" (w wywiadzie dla katolickiego "The Tablet"). Według kard. Danneelsa Kościół nadmiernie skoncentrował się na walce z pigułką, zamiast prezentować bardziej pozytywną teologię ciała. Wiele lat wcześniej "Humanae vitae" ostro skrytykował francuski teolog dominikanin Yves Congar.

Ale Jan Paweł II zdawał się nie zauważać, że strategia nakazów i zakazów wywołuje z reguły przeciwny do zamierzonego skutek. A ponadto może doprowadzić do tragedii: Kościół zbyt długo uciekał przed palącym problemem zapobiegania AIDS, zwłaszcza w Afryce. Dopuszczenie prezerwatyw (choćby tylko w niektórych sytuacjach) przez Kościół byłoby krokiem milowym, a obecny papież bardziej chyba niż jego poprzednik widzi wagę sprawy. Długo oczekiwane studium Papieskiej Rady Duszpasterstwa Służby Zdrowia o stosowaniu prezerwatyw, gdy jeden z małżonków jest zakażony wirusem HIV, czeka na zatwierdzenie Benedykta XVI. Do tej oczekiwanej ewolucji nie doszło za pontyfikatu Jana Pawła II, który na tym polu zawsze wszelkie dyskusje ucinał. Zdaniem Bartosia to dowód, że przesłanie Ewangelii papież chciał zamknąć w zbiór jednoznacznych dyrektyw etycznych, co de facto może zmniejszyć moralną wrażliwość chrześcijanina. Taką kodeksową etykę krytykuje cytowany przez Bartosia Leszek Kołakowski - za to, że "daje nam życie gotowe", życie "w świecie, gdzie wszystkie decyzje zostały już raz na zawsze podjęte".

Książka Bartosia ma niedociągnięcia, bywa przejaskrawiona. Niewątpliwym zasługom papieża, jak podjęcie intensywnego dialogu z innymi religiami, poświęcił nie dość miejsca albo wręcz umniejszył je, przeciwstawiając otwarciu na zewnątrz nieumiejętność prowadzenia dialogu wewnątrz Kościoła katolickiego. Bartoś pisze językiem emocjonalnym, może nazbyt. Nie są to jednak racjonalne powody, by książkę uważać za paszkwil na zmarłego papieża. Niestety, na polskim podwórku myśl, że Jan Paweł II przy całej swojej wielkości mógł popełniać błędy, uważana jest ciągle jeśli nie za grzeszną, to przynajmniej za nazbyt śmiałą.

Tadeusz Bartoś, „Jan Paweł II. Analiza krytyczna”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2008.



Źródło: Gazeta Wyborcza