środa, 29 września 2010

Wywiad z Leszkiem Millerem

Michał Majewski , Paweł Reszka "Rzeczpospolita"

Rz: Rządził pan dwa lata i siedem miesięcy. Donald Tusk niedawno pana przegonił. Zauważyliśmy podobieństwa w waszych zachowaniach. Pan pod koniec urzędowania chodził po Sejmie otoczony dużą grupa ochroniarzy. Tworzył pan barierę. Dziś posłowie PO narzekają, że Tusk się alienuje, że nie ma z nim takiego kontaktu jak dawniej. Widać, że to jakiś stały syndrom.

Wiecie panowie, kiedy miałem dojmujące poczucie straty czasu? Wtedy, gdy przychodziłem do Sejmu. Patrzyłem na niektórych z posłów mądrzących się z mównicy i myślałem: „Boże, co to za gamoń i głąb? Przecież on nic nie wie, opowiada jakieś głupstwa, nawet mu się nie chce przeczytać dokumentów. Co ja tutaj robię? Mam tyle spraw do załatwienia, a muszę siedzieć i jeszcze wysilać się na uprzejmość. Niech to się wreszcie skończy”. Najprzyjemniejsze chwile dla rządu w relacjach z Sejmem są wtedy, gdy Sejm ma urlop.

Miał pan do Sejmu pretensje?

U szefa rządu w ogóle narasta coś takiego jak pretensja. Że mało kto go rozumie, że ludzie czegoś chcą. Gdy premier wchodzi do Sejmu, to natychmiast ustawia się kolejka „klientów”. Ten chce to, tamten owo. Trzeba się oganiać: „Dobra napisz mi to”, „OK, prześlij mi tę sprawę do Kancelarii”. I człowiek przepycha się przez tłum. A wielu „klientów” trzyma go jeszcze za marynarkę i usiłuje coś załatwić. To frustruje. Premier myśli: „Ja tu jestem od wielkich spraw, a oni chcą żebym ugrzązł w szczegółach”.

Premier Tusk powiedział w ostatnich dniach, że Polaków nie stać na przegraną Platformy Obywatelskiej, że jego partia jest jak skała, a opozycję ma marną. I poleciał plażować do Grecji. Podoba się panu taki trik?

Słownictwo jest mi bliskie. W 2001 roku mówiłem, że musimy wygrać wybory dla Polski, a nie dla siebie. Bo Polski nie można zostawiać w rękach nieudolnej, C-klasowej drużyny. Lata płyną, a słownictwo pozostaje w kręgu tych samych skojarzeń. Ale jest też różnica. Tusk jest pierwszym premierem, który mówi wprost, że jego najważniejszym celem jest powtórne wygranie wyborów. Gdybym ja coś takiego powiedział, byłbym rozszarpany przez opozycję i media. Dziennikarze i opozycja codziennie mi agresywnie przypominali, że władza nie jest dla władzy, tylko dla doniosłych reform.

Pan powiedział, że Tusk jest zadufany w sobie. Skąd ta ocena?

Jeśli premier mówi, że nie ma z kim przegrać, to jak to inaczej nazwać? To zadufanie. Polska polityka jest bardzo kapryśną damą. Przytula i hołubi, by potem odtrącić. Trzeba o tym pamiętać.

Premier Tusk jest zadufany, ale koalicje by pan z nim zawiązał.

To chyba jedyna możliwa koalicja po wyborach. Pawlaka może nie być w ogóle, bo jego partia chybocze się na granicy 5-procentowego progu.

Pan też był zadufany w sobie, gdy pełnił Pan funkcję premiera?

Gdy zasiada się w gabinecie szefa rządu to następuje gwałtowne zderzenie z wyobrażeniami na temat tego stanowiska. Premier się orientuje, że możliwości są mniejsze niż się zdawało. Ta myśl, że chciałoby się więcej niż można jest frustrująca. Gdy stałem na czele rządu wybuchł strajk w Stoczni Szczecińskiej. Pojechałem tam, żeby rozmawiać z komitetem strajkowym. Wywiązała się mniej więcej taka dyskusja: - Niech pan wyda dyspozycje bankom, żeby kredytowały działalność firmy. Ja na to: - Ale nie mam takich możliwości. – Niech pan zobowiąże syndyka, żeby przyspieszył proces upadłości. Ja: - Wybaczcie, ale nie mam takich możliwości. – Skoro pan nie może to niech pan rządzi dekretami. Ja: Premier nie wydaje dekretów. Zapadła kłopotliwa cisza, którą w końcu przerwał jeden z robotników: To po ch...jest pan premierem!?

Po jakim czasie szef rządu zaczyna odrywać się od rzeczywistości?

To chyba nie polega na odrywaniu się od rzeczywistości, ale na przekonaniu, że to, co się robi, robi się dobrze i trzeba tego bronić przed wszystkimi, którzy atakują. I z pozycji ofensywnej premier przechodzi na defensywną. Nastawia się na obronę.

Czytał Pan gazety, czy dostawał prasówkę?

Rano jeszcze w domu przy śniadaniu słuchałem radia – Trójki, Zetki albo Jedynki. Gdy przyjeżdżałem do biura o 8.00 przeglądałem gazety, a o 8.30 miałem codziennie 20-30 minutowe spotkanie z gronem najbliższych współpracowników. Oni informowali mnie, co się działo w ciągu ostatnich kilkunastu godzin i jakie są ich rekomendacje na dziś i na jutro.

Czyli była grupa osób, która opowiadała Panu jak wygląda świat na zewnątrz. Co innego słuchać opinii, co innego wyrabiać sobie zdanie samemu.

Dzisiaj piłbym kawę patrząc na ekran monitora. Zamiast gazet przeglądałbym najważniejsze portale informacyjne.

Na to jest czas?

Można wykroić 15 minut, żeby zobaczyć, co się dzieje.

Oglądał pan dzienniki, słuchał radia. Wściekał się pan pewnie: „Nikt mnie nie rozumie!”

O tak. Po katastrofie helikoptera leżałem w szpitalu. Budziłem się o 6 rano i słuchałem porannych serwisów różnych rozgłośni. To było nieustające pasmo czarnych informacji. Aż się gotowałem ze złości. Leżałem i myślałem: „Całe szczęście, że ludzie nie mają czasu tego wszystkiego słuchać. Już lepiej łykać tabletki nasenne”.

Ile czasu pracuje premier?

Całą dobę, bo i w domu się pracuje. Budzono mnie i nad ranem, i w środku nocy. Ale formalnie do biura przychodziłem o 8, a kończyłem o 23. Kiedy rodzina chciała żebym wcześniej był w domu, przywozili moją małą wnuczkę, dawali jej do ręki słuchawkę i ona mówiła: „Dziadek przyjeżdżaj”. Wtedy nie miałem wyjścia. Generalnie mój dzień składał się z trzech części. Z czynności, które musiałem podejmować jako szef rządu. Druga część obowiązków to były negocjacje akcesyjne z Unią Europejską. I trzecie – kierowanie partią polityczną. Ważne jest, jak otoczenie premiera potrafi go odciążyć od nieuniknionej biurokracji. Codziennie do Kancelarii Premiera wpływa kilka tysięcy dokumentów, listów, próśb, wiadomości, podań. Na biurko premiera powinno trafić z tego dwa, może trzy procent. O tym, co trafi, decydują współpracownicy. A jeśli chodzi o partię, to jej szef musi wiedzieć, co się w niej dzieje, od czasu do czasu zabrać głos.

Trzeba trzymać rękę na pulsie, bo w partii tworzą się koterie, grupki, trwa walka interesów...

I partię można stracić. Robiłem prostą rzecz, którą poradził mi Gerhard Schroeder. On w ciągu tygodnia przeprowadzał trzy, cztery rozmowy telefoniczne z szefami struktur SPD na poziomie porównywalnym z polskim powiatem. I ja robiłem to samo. „Stary, powiedz, naprawdę jak jest? Co myślisz o tym, a co o tamtym?”. To ocieplało wizerunek szefa partii w terenie. Ludzie daleko od Warszawy wiedzieli, że o nich pamiętam.

Rozumiemy, że pańskie otoczenie w Kancelarii pełniło rolę filtra. Tusk pozbył się ze swojego otoczenia ludzi, którzy potrafili z nim drzeć koty. I otoczył się ludźmi, którzy mu potakują...

To szalenie niebezpieczne. Trzeba mieć wokół siebie współpracowników, którzy nie boją się mówić, i mają rogatą dusze. Ja na przykład żałuję, że nie zaproponowałem Andrzejowi Celińskiemu stanowiska ministra - szefa doradców, gdy odchodził z ministerstwa kultury. Gdybym to zrobił, wiele rzeczy mogłoby się potoczyć inaczej. Tusk powinien szukać takich osobowości. Niekoniecznie cały zespół ma być taki, ale jedna, dwie takie osoby się przydają. Takie, które otwarcie powiedzą: „jest inaczej niż się Panu wydaje”.

Jak pan przeżywał rozstania z najbliższymi współpracownikami? Ten sprawdzian Tusk ma za sobą.

Zawsze komunikowałem to osobiście i nie było przy tym jakichś drastycznych scen. Problemy zaczynają się potem. Jedni biegną do gazet od razu, inni czekają na dogodny moment. Odłożona zemsta zawsze gdzieś tam drzemie.

Tusk dość brutalnie rozstał się z Grzegorzem Schetyną, który był jego cieniem i chyba nie miał ambicji politycznych, żeby Tuska przeskoczyć. Zdziwiło to pana?

Paradoksalnie z punktu widzenia Schetyny okazało się to być szczęśliwe rozwiązanie. On dzisiaj ma mocniejszą pozycję niż wtedy, gdy był szefem MSWiA. Ambitny prezydent, czy szef parlamentu mają coś, czego premier nie ma – wolny czas. Zbigniew Brzeziński opowiadał mi historie, która rozegrała się w szczycie afery Clinton-Lewińsky. Cała rodzina Brzezińskich była ta sprawą oburzona. Żona Brzezińskiego wypowiadała się o prezydencie tylko źle. Pewnego wieczoru w domu Brzezińskich zadzwonił telefon. Po drugiej stronie był Clinton. Powiedział, że chciałby Brzezińskiego i małżonkę zaprosić na kolację do Białego Domu. Tylko on, Hillary i Brzeziński z żoną. Ale żona Brzezińskiego była przeciw. Długo ją namawiał. W końcu się zgodziła, ale z zastrzeżeniem, że mąż nie może liczyć na jej sympatyczne podejście do gospodarza. Wrócili z kolacji i ona mówi do Brzezińskiego: „Słuchaj, ten Clinton to jest sympatyczny, ciepły i porządny człowiek!”. Wątpię, żeby Tusk mógł sobie pozwolić na podobne gry. Nawet, jakby chciał, to nie ma na to czasu. Ale prezydent, czy szef parlamentu – proszę bardzo. Kwaśniewski ze mną wygrywał często w taki właśnie sposób. Ja byłem zawalony „bieżączką” a mój „szorstki przyjaciel” uwodził wpływowych polityków, dziennikarzy, ludzi kultury.

Szef rządu może się urwać? Współpracownik Kazimierza Marcinkiewicza opowiadał nam, że oficer BOR nie chciał wypuścić kiedyś premiera „na miasto”.

Jak premier chce wyjść, to wyjdzie. Będąc premierem zamówiłem taksówkę, wsiadłem do niej z żoną i ku zdumieniu kierowcy pojechaliśmy do znajomych. Po 10 minutach dogonił mnie szef ochrony swoim samochodem. Nie mieszkałem w rezydencji premiera na Parkowej, tylko u siebie. Pod moim blokiem stał domek kempingowy, gdzie mieszkali funkcjonariusze BOR.

Pana szefem ochrony był pułkownik Wiesław Bijata, ciągle o pół kroku za panem. Musiał być ważną postacią w pana otoczeniu?

Szef ochrony premiera czy prezydenta jest kimś istotniejszym, niż wygląda to na pierwszy rzut oka. To ludzie odpowiedzialni i na poziomie. Pułkownika Bijatę znałem od lat 90. Był nie tylko szefem mojej ochrony, ale także ważnym asystentem politycznym.

Pytał go pan: „jak wypadłem?”, „mam taki pomysł, co o tym sądzisz?”

Między innymi. Prosiłem go też na przykład o portrety psychologiczne różnych osób. Na zasadzie „Co myślisz o tym czy o tamtym?”.

Pod koniec dawał pan upust swojej agresji do otaczającego świata. Zaczynał pan jak szermierz. W czasie debaty nad wotum zaufania mówił pan o Janie Rokicie: „Utalentowany facecjonista, ze skłonnościami do histerycznych uniesień i przeróżnych krętactw”. Pod koniec walił pan obuchem: „Pan jest zerem, panie Ziobro”.

Człowiek jest tylko człowiekiem. Materiał się zużywa. A irytacji jest coraz więcej. Prawdziwy problem zaczyna się wtedy, gdy zaczynają spadać notowania w sondażach. Natychmiast ujawniają się wszystkie tendencje odśrodkowe. To, co burzy się gdzieś głęboko, nagle wypływa na powierzchnię. W końcu zaczyna pękać. Wcześniej, czy później pojawi się Brutus, który wyciągnie sztylet. Atakowany premier zmienia się w przywódcę stada, który tylko się odgryza. Dziś Tusk jest w dobrej sytuacji, bo poparcie mu nie spada, ale tak nie będzie do końca świata.

Tusk jest oskarżany o to, że otoczył się tabunem PR-owców. Pan też miał takich ludzi?

Nie korzystałem z usług agencji PR. Uważałem, że od tego jest zespół prasowy i doradcy premiera. Ale dziś to się bardzo zmieniło. Duża część Kancelarii Premiera, a także osoby z zewnątrz pracują tylko na swojego szefa. Zaczynając od analizy sondaży, kończąc na wyglądzie i sposobie ubierania się. I to jest słuszne, bo na szefie rządu i szefie partii „wisi ten cały interes”. Jego potknięcie rzutuje na przyszłość całej formacji.

To w porządku robić za pieniądze podatnika PR szefowi partii rządzącej?

Na całym świecie jest taka tendencja. Era wielkich manifestów programowych, wielkich prądów ideowych i filozoficznych minęła. Wybory wygrywa się dziś w inny sposób, nie za pomocą programowych wizji. Robi się to za pomocą skutecznego uwodzenia. Dziś trzeba polityka, który w ciągu 20 sekund powie tezę, która przyciągnie uwagę słuchaczy.

...Jesteśmy zieloną wyspą...

Na przykład. W dodatku, jeśli taki polityk jest opalony, dobrze ubrany, ma modny krawat to wystarczy. Manifesty oczywiście trzeba pisać, ale głównie dlatego, żeby odpowiedzieć na pytanie: „A ma pan program?” „Proszę, to jest mój program”.

Polityka zbliża się do reklamy?

I nie ma co się oburzać, tak po prostu jest wszędzie. Programy mogą być świetne, ale i tak ich nikt nie czyta. Trzeba mieć kilku liderów przywiązanych do określonych wartości, którzy potrafią przetłumaczyć skomplikowany program na język krótkich, jasnych komunikatów i znakomicie wypadną w mediach. To wystarczy.

W końcu przestał pan być premierem. Jaka była nowa rzeczywistość?

Kiedy premier opuszcza swoje stanowisko przechodzi obok ludzi, których już wcześniej mijał wspinając się. Ale teraz spada w dół, w przeciwnym kierunku. Na wielu twarzach widać jawną satysfakcję.

Kiedy Jerzy Buzek wybrał się pierwszy raz do Warszawy po złożeniu teki premiera, to podobno straż miejska założyła mu blokadę na koło. Były szef rządu nie wiedział, że parkowanie jest już płatne. Pan też miał takie ostre hamowanie?

Aż tak bardzo się nie oderwałem. Hamowanie jest jednak ostre. Gwałtownie topnieje krąg przyjaciół, telefon przestaje dzwonić. Kiedy kończyłem 50 lat byłem „kanclerzem” szefem potężnego Urzędu Rady Ministrów. Pod naciskiem przyjaciół i współpracowników wydałem przyjęcie na kilkaset osób. Trudno się było na nie dostać: o wiele więcej ludzi chciało tam być niż mogło. Kiedy kończyłem 60 lat spotkałem się w gronie 12 osób. Tak to wygląda. Pustkę trzeba jakoś zapełnić, bo wpadnie się w ciężką frustrację. Dlatego warto mieć jakiś alternatywny świat. Ja na szczęście miałem.

Tuska też to czeka?

Zależy w jakich okolicznościach będzie odchodził. Ale nawet jak odejdzie w przyjaźni z otoczeniem, to i tak będzie przez tych, co przyjdą po nim traktowany trochę jak zgniłe jajo. Zawsze młodzi patrzą na starszych i zadają sobie pytanie: „Co ci faceci tu jeszcze robią? Przecież to jest nasze miejsce!”.

Kaczyński: Sojusznicy i wartości


Kaczynski

Jarosław Kaczyński - Prezes Prawa i Sprawiedliwości


Polska jest szóstym największym krajem Unii Europejskiej. Obok Wielkiej Brytanii, Polska jest najbardziej wytrwałym sojusznikiem USA w Europie. Jest nieustannie zaangażowana we współpracę polityczną i militarną z Waszyngtonem. Świętej pamięci Prezydent Polski Lech Kaczyński, a także mój rząd partii Prawo i Sprawiedliwość, konsekwentnie budowały sojusz dużych i mniejszych państw Europy Środkowo-Wschodniej. Jego osią były kraje bałtyckie (Litwa, Łotwa, Estonia) oraz kraje Grupy Wyszehradzkiej (Polska, Czechy, Słowacja i Węgry). Zrobiliśmy wiele, aby do struktur europejskich i NATO przybliżyć dawne republiki ZSRR, takie jak Ukraina, a także Gruzja, Azerbejdżan i Armenia oraz Mołdowa. Realizując interesy narodowe i regionalne, zderzaliśmy się z polityką zagraniczną Rosji, która systematycznie odbudowuje swoją strefę wpływów - fakt często pomijany przez amerykańskich i europejskich polityków.

Nasza polityka wpisywała się w tradycje polskiej „Solidarności”. Trzeba przypomnieć, że już w czasie pierwszego zjazdu związku zawodowego „Solidarność” (1981 r.) wystosowano specjalną odezwę do narodów Europy Środkowo-Wschodniej, co bardzo zdenerwowało Kreml i Układ Warszawski. Wielu Polaków - w tym członkowie mojego rządu - było zainspirowanych przekonaniami i tradycją narodową w duchu „za wolność Waszą i naszą”, uważając, że wolność naszego kraju jest ściśle związana z zapewnieniem wolności i demokracji w wielu regionach Europy.

Jednocześnie, wspólnie z innymi narodami, walczyliśmy o odkłamanie historii Europy Środkowej i Europy Wschodniej, fałszowanej przez wiele dziesięcioleci przez propagandę sowiecką. Obecnie jesteśmy świadkami prób pomniejszania roli naszego regionu w Europie. Takie działania stanowią prezent dla tych państw, które nie uznają wartości demokratycznych i praw człowieka. Mogą wydawać się biznesowo atrakcyjnymi partnerami, ale nie przestrzegają wartości i standardów, które dominują w euroatlantyckiej przestrzeni politycznej.

Dzisiaj sytuacja jest całkiem inna w okresie poszerzenia UE w 2004 r. Niemniej, nasz priorytet powiększania roli Europy Środkowo-Wschodniej pozostaje niezmienny i wierzymy, że działa on w interesie sojuszu transatlantyckiego. Kraje, które niedawno odzyskały wolność i zerwały z Moskwą - także dzięki fenomenowi polskiej „Solidarności” - oczekują partnerskich i poważnych relacji z Waszyngtonem.

Relacje pomiędzy Europy Środkowo-Wschodnią i USA muszą być ulicą dwukierunkową. Kraje naszego regionu również są zaniepokojone polityką Teheranu czy sytuacją na Bliskim Wschodzie niemniej, nasz region musi mięć zapewnioną ochronę i bezpieczeństwo. Piszę o tym niedługo po przeprowadzeniu wspólnych manewrów wojskowych Rosji i Białorusi pod kryptonimem „Zapad”, gdzie „wrogiem” był mój kraj.

Jesteśmy stabilnym członkiem struktur międzynarodowych, jak NATO i Unia Europejska. Gramy także w innych międzynarodowych zespołach. Ale dla zapewnienia naszego interesu państwowego nie możemy wykluczyć raz na zawsze, prawa weta przy decyzjach tych struktur, które będą sprzeczne z naszymi aspiracjami i priorytetami. Skądinąd, w Unii Europejskiej dwa z trzech państw używających najczęściej instrumentu weta to "prymusi" integracji europejskiej, kraje bardzo zaangażowane w jej pogłębienie: Niemcy i Belgia. Oznacza to, że można jednocześnie kochać zjednoczoną Europę i twórczo sprzeciwiać się niektórym jej aspektom.

Nie doszło do instalacji elementów projektu tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach. Za to pojawia się coraz więcej sygnałów, że maleje zaangażowanie Ameryki w Europie. To źle dla obu stron. Niestety, sytuacja ta ma miejsce, podczas gdy neoimperialna polityka zagraniczna Moskwy nie budzi kontrreakcji ze strony największych politycznych rozgrywających w Europie i Ameryce. Zacieśnianie bilateralnej współpracy największych państw europejskich z Rosją, podyktowane względami ekonomicznymi, niesie ze sobą poważne konsekwencje polityczne i zmniejsza znaczenie Unii Europejskiej.

Europa w 2010 roku jest zdominowana przez największe państwa członkowskie UE w dużo większym stopniu niż to miało miejsce w roku 2004. Traktat Lizboński nie pomógł zrealizować obietnicy znacznego zwiększenia roli Europy w polityce międzynarodowej. Ten instrument nie załagodził także skutków światowego kryzysu finansowego.

W życiu potrzebne są przyjaźnie, a w polityce - sojusze. Przyjaźni nie buduje się poprzez egoizm, sojuszy zaś nie cementuje się przez zapominanie o sojusznikach. W tym drugim kontekście przykład Gruzji jest charakterystyczny: polityka ustępstw wobec Rosji ze strony dotychczasowych europejskich i pozaeuropejskich sojuszników nie zachęca innych państw do bycia z układem euroatlantyckim na dobre i na złe. Polski publicysta Juliusz Mieroszewski, który po 1945 roku nie wrócił do Polski okupowanej przez sowieckie wojska, protestując w ten sposób przeciwko narzuceniu rosyjskiej i komunistycznej dominacji w naszym regionie Europy, pisał na emigracji, że aby polityka była skuteczna musi być najpierw moralnie słuszna.

Tę starą prawdę chciałbym zadedykować głównym aktorom dzisiejszej międzynarodowej sceny politycznej. Należy respektować interesy nie tylko największych, ale też średnich i małych państw. Należy wrócić do standardów i obyczajów, które były dla wielu ludzi i narodów podstawą wiary w lepszy świat. Należy odkurzyć drogowskazy wartości w polityce międzynarodowej.

Zgodnie z tymi zasadami postępował w życiu publicznym mój brat, Prezydent RP Lech Kaczyński, i dla nich zginął w straszliwej katastrofie smoleńskiej.

Prezes Prawa i Sprawiedliwości
Jarosław Kaczyński

Artykuł w wersji angielskiej został rozesłany do polityków i osób opiniotwórczych na świecie

Kaczyński o imperialnej Rosji

Jarosław Stróżyk , magm 29-09-2010, ostatnia aktualizacja 29-09-2010 20:35

Tekst prezesa PiS o polityce międzynarodowej wysłano m.in. do ambasadorów innych państw. PO i SLD ostro to skrytykowały

Jarosław Kaczyński
autor: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa
Jarosław Kaczyński

O tym, że taki tekst w języku angielskim został wysłany, poinformował jako pierwszy w swoim blogu europoseł PiS Ryszard Czarnecki, pisząc, że jest to posłanie Jarosława Kaczyńskiego do ambasadorów i europosłów.

Na wstępie artykułu prezes PiS podkreśla, że Polska jest szóstym największym krajem UE i – obok Wielkiej Brytanii – najbardziej wytrwałym sojusznikiem USA w Europie.

Przeczytaj list Jarosława Kaczyńskiego

Kaczyński skarży się na pomniejszanie roli państw z Europy Środkowo-Wschodniej. "Takie działania stanowią prezent dla tych państw, które nie uznają wartości demokratycznych i praw człowieka" – twierdzi. Przypomina też o fiasku projektu tarczy antyrakietowej i sygnałach malejącego zaangażowania Ameryki w Europie.

"To źle dla obu stron. Niestety, sytuacja ta ma miejsce, podczas gdy neoimperialna polityka zagraniczna Moskwy nie budzi kontrreakcji ze strony największych politycznych rozgrywających w Europie i Ameryce" – pisze Kaczyński. Tekstu prezesa PiS nie komentuje MSZ. Chętnie robią to politycy.

– To niebywałe – ocenia Robert Tyszkiewicz, poseł PO, wiceszef Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. – Nie chodzi nawet o tezy w nim zawarte, ale o sam fakt, że został wysłany do ambasadorów. To może sugerować, że w Polsce mamy inną politykę zagraniczną rządu, a inną opozycji. Osłabia to naszą pozycję na arenie międzynarodowej.

– Z tekstu wprost bije antyrosyjskość – niepokoi się Tadeusz Iwiński, poseł SLD. – Nie bardzo rozumiem, jaki był cel jego powstania poza wylewaniem żali i utyskiwaniem.

– Takie postępowanie jest niebezpieczne i nierozsądne. Polska ma rząd wybrany w demokratycznych wyborach. I to jego rolą jest reprezentowanie kraju i kontakty z innymi państwami – podkreśla Shane Greer, brytyjski komentator polityczny. – Jeśli opozycja ma jakieś uwagi, to powinna je kierować do rządu.

Kaczyński tłumaczył dziennikarzom, że należy mówić o sprawach poruszonych w jego tekście, a nie "prowadzić politykę czystych pozorów".

Rzeczpospolita

Niech Kościół głosi swoje tezy z ambony

Eliza Olczyk 29-09-2010, ostatnia aktualizacja 29-09-2010 18:21

Osoby bezdzietne nie mogą mieć dzisiaj dzieci tylko dlatego, że biskupi naciskają na premiera, który boi się przeciwstawić Kościołowi – mówi szef SLD w rozmowie z Elizą Olczyk

Grzegorz Napieralski
autor: Dominik Pisarek
źródło: Fotorzepa
Grzegorz Napieralski

Jerzy Urban, który zna lewicę jak własną kieszeń, powiedział niedawno, że SLD walczy o przetrwanie i o to, żeby komukolwiek być potrzebnym. Przewodniczącemu Sojuszu nie jest chyba miło usłyszeć takie słowa?

Nie zgadzam się z tym twierdzeniem. SLD ma się dobrze. Mamy w partii bardzo dużo młodych ludzi. Współpracujemy z Partią Kobiet, Zielonymi 2004, ruchami feministycznymi. Pojawił się przy nas ruch Jana Widackiego Otwarta Polska. To mało?

Ale rośnie wam konkurencja w postaci ruchu społecznego Janusza Palikota. Może odebrać lewicy część sympatyków.

Ruch Palikota zagraża co najwyżej premierowi Donaldowi Tuskowi i Platformie Obywatelskiej. Palikot jest czołową postacią PO i trudno mu będzie z dnia na dzień odkleić się od wizerunku tej partii, który jest przecież konserwatywno-liberalny, a nie lewicowy. Niektóre problemy, o których mówi Palikot, są bardzo istotne. Ale forma i styl uprawiania przez niego polityki są nie do zaakceptowania.

Ludziom jego styl się podoba.

Jednym się podoba, innym nie. My walczymy o standardy, o to, żeby polityka była normalna, żeby spór toczył się o coś, a nie przeciwko komuś. Mówimy o in vitro, o parytetach, rozdziale Kościoła od państwa, o swobodach obywatelskich. Głoszę te postulaty konsekwentnie. Dlatego zapraszam do SLD.

Zaprasza pan Palikota do SLD? Jego celem – jak sam powiedział – jest zmiażdżenie Sojuszu.

Zapraszam jego sympatyków i wszystkich, którym zależy na realizacji lewicowych postulatów, do współpracy. Palikot jak dotąd nie wywalczył w PO niczego z tego, co dziś głosi. A był człowiekiem bardzo ważnym, może nawet politykiem numer 3 w tej partii. Mówiło się, że ma ogromny wpływ na Donalda Tuska. Na sali plenarnej siedzi w pierwszym rządzie, co świadczy o pozycji polityka w partii. Gdyby więc naprawdę zależało mu na realizacji postulatów światopoglądowych, to już by coś zdziałał. A jednak tego nie zrobił.

Mimo to, domagając się darmowej antykoncepcji, liberalizacji ustawy antyaborcyjnej czy nieobecności duchownych na uroczystościach świeckich, bardziej trafia do ludzi niż SLD.

Dlaczego pani tak sądzi?

Do jego ruchu zapisało się już 8 tysięcy ludzi. Na zjazd organizacyjny ma podobno przyjechać 2 tysiące osób. To dowodzi, że Palikot potrafi porwać tłumy.

Gdybym ja chciał dzisiaj zorganizować demonstrację na 5 tysięcy ludzi, to też bym to zrobił. Naprawdę. W wakacje w ciągu godziny zebraliśmy w Warszawie 1300 podpisów pod naszymi propozycjami zmian konstytucji. Dlatego nie ma się co licytować, kto ile ludzi potrafi zmobilizować. Gdyby Palikot chciał utworzyć partię polityczną, to sondaże dają mu ok. 3 procent poparcia, a nas popiera 15 – 20 procent wyborców.

A jednak w opinii Urbana tkwi ziarno prawdy. Również PO odbiera wam amunicję ideologiczną. Ostatnio premier Donald Tusk powiedział, że chce, by 50 proc. miejsc na listach wyborczych PO było przeznaczonych dla kobiet. Wygląda na to, że przejmuje inicjatywę w sprawie parytetów.

Dopóki Donald Tusk nie odwoła pani minister Elżbiety Radziszewskiej z zajmowanego stanowiska, nie ma moralnego prawa mówić o parytetach. Koniec kropka. A ja chcę, by na naszych listach kobiety stanowiły minimum 30 proc. kandydatów. Dwa tygodnie temu mieliśmy prawie gotowe listy do sejmików wojewódzkich. Cofnęliśmy je, żeby jeszcze więcej kobiet się na nich znalazło.

Tak czy inaczej PO najwyraźniej stara się odebrać lewicy jej sztandarowe pomysły ideologiczne i zapewnić sobie poparcie lewicowego elektoratu.

Nie zgadzam się z tym. PO nie realizuje żadnych obietnic, które składała, umizgując się do lewicowych wyborców. Nie ma obniżek cen biletów kolejowych dla studentów, nie ma parytetów ani ustawy regulującej sztuczne zapłodnienie metodą in vitro. Nie ma zapowiadanych notebooków dla dzieci, żeby ich tornistry stały się lżejsze. Gdzie jest dzisiaj prezydent Bronisław Komorowski, który miał być taki aktywny od pierwszego dnia pracy? Gdzie jest jego polityka i inicjatywy ustawodawcze?

Bardzo pan niecierpliwy. Prezydent ma na realizację swoich obietnic całe pięć lat.

Nie wiadomo, czy przez pięć lat będzie miał w parlamencie popierającą go większość. Nie wspomnę o tym, że szumne zapowiedzi premiera o projektach reform, które leżą gotowe w szufladach, a nie były realizowane, bo przeszkadzał w tym prezydent Lech Kaczyński, też okazały się gołosłowne. W Pałacu Prezydenckim urzęduje już Bronisław Komorowski z PO, a na pierwszym posiedzeniu Sejmu po wakacjach w programie obrad nie było żadnych reformatorskich ustaw.

Jest pan ogromnie krytyczny wobec premiera Tuska. A podobno SLD nie miałby nic przeciwko współrządzeniu z PO po najbliższych wyborach parlamentarnych.

Dopóki Donald Tusk nie odwoła pani minister Elżbiety Radziszewskiej ze stanowiska, nie ma moralnego prawa mówić o parytetach

Zobaczymy, jakie będą wyniki wyborów. A co do premiera, to mam do niego ograniczone zaufanie. Tusk dopiero co mówił, że Polska jest zieloną wyspą w morzu recesji i rozwija się w znakomitym tempie. Tymczasem okazuje się, że trzeba podwyższyć VAT, żeby ratować finanse publiczne. My się na to nie zgadzamy. Jeżeli rząd potrzebuje 5 mld złotych, żeby załatać dziurę budżetową, to niech opodatkuje banki i będzie miał z tego 3,5 mld zł wpływów do budżetu. Jak jeszcze poszuka innych oszczędności, np. zlikwiduje fundusz kościelny i obetnie wydatki na IPN, to uzbiera dodatkowy miliard i mamy problem z głowy.

SLD proponuje likwidację funduszu kościelnego, chce, by Trybunał Konstytucyjny zajął się komisją majątkową działającą przy MSWiA. Czyżby walka z Kościołem była waszym głównym celem?

Nie jest to nasz główny cel, tylko jeden z wielu problemów do rozwiązania. Uważam, że jeżeli chodzi o działalność komisji majątkowej rozpatrującej roszczenia Kościoła katolickiego, prawo zostało wielokrotnie przekroczone. Jeżeli Trybunał przyzna nam rację, trzeba to będzie naprawić. Nadszedł też czas na rzetelną debatę na temat roli Kościoła katolickiego w Polsce, bo inne wyznania nie ingerują tak bardzo w życie publiczne. Chcemy przeprowadzić rozmową z innymi partiami i wyznaniami, gdzie leży granica między państwem a prywatnością, do której zaliczam religię. Według mnie te dwie sfery nie powinny się przenikać, a teraz to się dzieje.

Uważa pan, że Kościół ingeruje w życie publiczne?

Oczywiście. Biskupi piszą listy do posłów, żeby wpłynąć na ich decyzję w sprawie ustawy o in vitro. Proboszczowie mówią, na kogo głosować, a na kogo nie. Szkoły nauczają religii, ale nie organizują lekcji etyki. To wszystko nie jest w porządku. Prawica w nocy zawiesiła krzyż w Sejmie. My nie chcemy takiej drogi. Nie będziemy po cichu zdejmować krzyży, ale chcemy rozmowy o standardach, które obowiązują w Europie.

Biskupi nie mają prawa wypowiadać się na temat sztucznego zapłodnienia?

Mogą się wypowiadać, ale jeżeli wywierają presję na posłów, to już jest ingerencja w politykę.

Inne grupy społeczne też docierają do posłów, żeby skłonić ich do przyjęcia określonych rozwiązań. Do pana nigdy nie pisał np. Polski Związek Działkowców w sprawie ustawy o ogródkach działkowych?

Owszem, ale to dotyczy wyłącznie działkowców, a nie wszystkich obywateli. Kościół ma swoją powinność – dziesięć przykazań i Pismo Święte. Niech głosi te tezy z ambony, bo do tego został powołany. Ale ingerowanie w politykę, a przez to w prywatne życie wszystkich obywateli to jest przesada. Osoby bezdzietne nie mogą mieć dzisiaj dzieci tylko dlatego, że biskupi naciskają na premiera Tuska, który boi się przeciwstawić Kościołowi.

A więc jeżeli Tusk będzie premierem po następnych wyborach, to nici z in vitro, niezależnie od tego, czy lewica będzie współrządziła czy nie?

Wierzę, że po następnych wyborach zabiegi in vitro będą refundowane z budżetu państwa. Może będzie inna większość parlamentarna. My w każdym razie będziemy konsekwentni w tej sprawie jak w każdej innej. Dlatego też w najbliższym czasie zgłosimy do Sejmu projekt ustawy liberalizującej prawo antyaborcyjne w Polsce. Jesteśmy jednym z trzech państw Unii, w których aborcja jest zakazana. Prawo do aborcji stało się jednym ze standardów europejskich i działa niemal w całej Unii. A u nas? Podziemie aborcyjne działa poza kontrolą państwa i zagraża życiu i zdrowiu kobiet. Nie możemy być na to ślepi.

Skoro mowa o konsekwencji, to gdy ostatnio rozmawialiśmy, zarzekał się pan, że Klub Lewicy nie poprze ustawy PO o mediach publicznych, jeżeli nie będzie w niej przepisów o licencji programowej i finansowaniu tych mediów. Kilka tygodni później zagłosowaliście za tą ustawą.

Ale mamy gwarancje od PO, że w ustawie o mediach publicznych przygotowanej przez twórców zostaną uwzględnione nasze postulaty. Skoro PO daje nam takie gwarancje, a przy tym jest doraźna możliwość zmiany w tych mediach, to dlaczego tego nie robić? Zresztą media publiczne już zmieniają się na lepsze. Do TVP po odejściu Piotra Farfała, wszechpolaka, przyszedł Romuald Orzeł, co wyszło telewizji na dobre. Teraz zachodzą dalsze zmiany.

Teraz w ogóle nie ma prezesa.

Będzie za chwilę. Wierzę głęboko, że gwarancje, które daje nam Platforma, dotyczące finansowania mediów publicznych i utrzymania ich działalności misyjnej, są prawdziwe.

Włodzimierz Czarzasty, pana doradca ds. medialnych, popiera pana porozumienie z PO, bo – jak mówi – dzięki temu partia, która ma 9 proc. mandatów w Sejmie, zdobyła dwa miejsca z pięciu w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Chodziło więc o stanowiska?

Co w tym złego? Nasi kandydaci, których zgłosiliśmy i którzy zostali wybrani, są autorytetami w środowisku mediów elektronicznych. Jeden z nich jest producentem, drugi fachowcem od cyfryzacji. Dlaczego mam się z tego tłumaczyć? Ratujemy media publiczne, a to jest dla mnie najważniejsze.

Rzeczpospolita

MŚ siatkarzy. Wszystkie przekręty pod siatką przeciw Polsce

Rafał Stec, Ankona
2010-09-28, ostatnia aktualizacja 2010-09-28 22:50

MŚ siatkarzy. Serbia - Polska
MŚ siatkarzy. Serbia - Polska
Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta

Siatkarski mundial skandalem stoi. Krętactwa stały się taktyką, przez zabijający ducha sportu regulamin Serbom nie zależało na zwycięstwie nad Polakami, którzy za bezkompromisowość zapłacą morderczą drogą do półfinałów

Sport.pl na Facebooku! Sprawdź nas »

Wszyscy uczestnicy - od zawodników, przez trenerów, po kibiców - rozgrywanego we Włoszech turnieju wściekle przeklinają jego formułę, od tygodni trwa wyścig na przymiotniki: nonsensowny, szkodliwy, demotywujący, niesportowy. Ale niektórzy na niedorzecznościach regulaminu korzystają, a niektórzy nie.

Nasi siatkarze przeskoczyli pierwszą rundę niepokonani, więc w drugiej wylądują w grupie złożonej wyłącznie z medalistów poprzednich mistrzostw świata - złotej Brazylii, srebrnej Polski, brązowej Bułgarii.

Serbowie przegrali dwa z trzech meczów. Na Kanadę (1:3) wypuścili rezerwowych i kiedy się zreflektowali, że mogą polec, było już za późno. Z Polską (też 1:3) sprawiali wrażenie obojętnych na wynik, zdawali sobie sprawę, że wygrana - i wzlot w tabeli nad biało-czerwonych - co najwyżej im zaszkodzi. W nagrodę wystarczy im prawdopodobnie pokonać anonimowych na międzynarodowej arenie Meksykanów, by przetrwać kolejną fazę MŚ.

Skąd bierze się podejrzenie, że rywale odpuścili walkę z biało-czerwonymi? Po pierwsze - z przebiegu wydarzeń: oto Serbowie, którzy umieli zdobyć kilkanaście punktów blokiem w starciu z potężnie zbijającymi Niemcami, Polaków po raz pierwszy zdołali zablokować w końcówce drugiego seta. Po drugie - z plotek krążących hali Palatrieste, rozpuszczanych m.in. przez rodaków siatkarzy Igora Kolakovicia. Po trzecie - z komentarzy bohaterów wieczoru. - Mam moralnego kaca. Nie chcę rozmawiać o tym meczu, wolę o zasadach turnieju - mówił na konferencji prasowej Nikola Grbić, kapitan Serbów.

Wyciąganie Włochów z kryzysu

Do urągających elementarnej logice siatkarskich reguł gry już przywykliśmy. Działacze mieszają w nich notorycznie, zazwyczaj na gorsze. Włoski mundial wyróżnia rekordowe spiętrzenie absurdalnych regulaminowych kruczków, które zachęcają do knucia intryg.

Gdyby nie kuriozalny pomysł podarowania awansu do drugiej rundy aż trzem z czterech drużyn każdej grupy, Niemcom nie mogłoby wystarczyć zaledwie jedno zwycięstwo, żeby nie tylko przeżyć, ale wjechać na autostradę do medalu - teraz muszą zapewne pokonać jedynie Portoryko, żeby dotrzeć do ostatniej rundy przedpółfinalowej. A Serbowie nie mogliby zlekceważyć Kanady i ryzykować wpadki już dzień po otwarciu imprezy.

Gdyby nie kuriozalny pomysł anulowania dorobku punktowego po każdej fazie MŚ, Serbowie również musieliby zawsze grać serio, inaczej drobna wpadka kosztowałaby ich drogo w następnych rundach.

Gdyby nie kuriozalne rozstawienie przed tzw. losowaniem (w siatkówce zawsze wzbudzającym podejrzenia), nie opłacałoby się kolekcjonować porażek. Nie byłoby możliwe zetknięcie się na tak wczesnym etapie rywalizacji czterech czołowych zespołów poprzedniego mundialu: Brazylii, Polski, Bułgarii, Serbii.

By pojąć, komu manipulacje służą, wystarczy zerknąć na gospodarzy. Włosi najpierw zdmuchnęli z parkietu Egipt oraz Japonię, następnie z trudem powalili Iran (kilka godzin wcześniej trener Anastasi przećwiczył podwładnych na siłowni, przygotowując ich już do następnych meczów). Teraz zmierzą się z Portoryko oraz Niemcami. Żadna z tych pięciu reprezentacji o medalach prestiżowych imprez nie śmiała choćby marzyć.

Nawet jeśli Włosi w następnej fazie raz się potkną, mogą grać dalej. A jeśli wyjdą z grupy na pierwszym miejscu, znów ominą największe niebezpieczeństwa. O awans do strefy medalowej nie będą bić się z żadnym z głównych faworytów - unikną Brazylii, Rosji, Polski, Kuby, Serbii i Bułgarii, zmierzą się z wiceliderem grupy M (Francja, Argentyna, Japonia) oraz wiceliderem grupy L (USA, Czechy, Kamerun).

W Italii wszędzie słychać, że gospodarze muszą zwyciężać, bo ich siatkówka przechodzi kryzys, a bez zwycięstw reprezentacja nie odzyska popularności, nie podniesie się, ludzie kompletnie o niej zapomną. Gazety zgodnie opiewają małe sukcesiki rodaków jak epokowe triumfy, trzeźwą ocenę sytuacji trudno tu nawet wytropić między wersami. Co więcej, Włosi upierają się, że wymyślili system niemal idealny, bo ograniczający rolę przypadku.

A my zajmujemy się dywagacjami, czy rzeczywiście wszyscy Serbowie oddawali Polsce punkty z premedytacją. Skoro Michał Winiarski utrzymuje, że wierzy w uczciwość Nikoli Grbicia i autentyczność jego złości okazywanej na boisku (znają się z poprzedniego klubu), to może rywale się podzielili? Może niektórzy chcieli walczyć bardziej, inni mniej, jeszcze inni wcale?

Jak wyrzucić Polskę

Niewykluczone, że zaraz wybuchną kolejne skandale, bo formuła turnieju wciąż będzie prowokowała do kombinowania. I premiowała przegranych.

Polacy chóralnie powtarzają, że czują moc, że nie boją się nikogo, że to konkurencja powinna ich unikać. Wiarygodności ich słowom dodają kłopoty potężnych rywali. Brazylia przestała być nietykalna, przegrywa coraz częściej, teraz jeszcze spada na nią nieszczęście za nieszczęściem - wie już np., że kolejną rundę musi przetrzymać z jednym rozgrywającym, bo drugi cierpi na tajemniczą chorobę jelit. Bułgaria też wygląda na razie marnie, jej porażka z Czechami to sensacja.

Jeśli jednak nasi siatkarze zaliczą jedną wpadkę (raz wygrają, raz przegrają), to mogą swój los oddać w ręce przeciwników. Wyjdą bowiem na boisko w czwartek oraz w piątek, a Brazylia z Bułgarią - dopiero w sobotę. Istnieje ryzyko, że kilka rozstrzygnięć będzie sprzyjać obu tamtym drużynom, wyrzucając z turnieju Polskę. Realnych wariantów jest mnóstwo dzięki kolejnemu regulaminowemu zakrętowi - przy równej liczbie zwycięstw o kolejności w grupie nie decyduje stosunek setów (tak jak na boisku), lecz stosunek tzw. małych punktów, co oznacza, że porażka umożliwia poprawienie (!) pozycji w tabeli. Brazylia z Bułgarią będą zatem znali dorobek Polaków i przy sprzyjającym splocie okoliczności dostaną okazję kontrolowania sytuacji w grupie.

Biało-czerwoni będą całkiem bezpieczni, jeśli pokonają obu medalistów poprzednich MŚ. Potem jednak o jedno półfinałowe miejsce stoczyliby batalię z coraz częściej typowaną do złota Rosją oraz kimś z pary Serbia - Kuba.

Teoretycznie łatwiejszych rywali - drugiego z grupy "włoskiej" i pierwszego z grupy "amerykańskiej" - daje Polakom pozycja wicelidera. Znów. Znów pojawiają się powody, by niesportową postawę nazywało się we włoskich halach taktyką, a oczywiste parcie po zwycięstwo przybierało charakter bohaterskiej walki o sens mistrzostw. Szykuje się zaciekła rywalizacja o drugie miejsce w grupie?

Specjalny serwis Sport.pl - MŚ siatkarzy »


Jeśli Polska awansuje

Jeśli Polska zajmie pierwsze miejsce w grupie w III rundzie spotka się z pierwszą drużyną grupy I (Rosja, Egipt, Hiszpania) i drugą drużyną grupy H (Kuba, Serbia, Meksyk).

Jeśli Polska zajmie drugie miejsce w grupie, w III rundzie spotka się z pierwszą drużyną grupy L (USA, Czechy, Kamerun) i drugą drużyną grupy G (Włochy, Portoryko, Niemcy).

W III rundzie nie liczą się wyniki z poprzednich, do półfinałów awansują tylko zwycięzcy.

Źródło: Gazeta Wyborcza