piątek, 15 sierpnia 2008

TEN Igrzyska. Tenis: Kolejny cios dla Federera

Jakub Ciastoń, Pekin
2008-08-15, ostatnia aktualizacja 2008-08-15 16:53

Zobacz powiększenie
Fot. Elise Amendola AP

- Ogromne rozczarowanie - mówił Roger Federer po porażce 4:6, 6:7 z Jamesem Blakiem w ćwierćfinale singla. Ale klęska na igrzyskach to nie koniec nieszczęść. W poniedziałek Federer straci pierwsze miejsce w rankingu ATP

SERWISY
Fyrstenberg i Matkowski odpadli w ćwierćfinale

Dla Szwajcara olimpiada miała być sposobem na odbicie się od dna, jakkolwiek dziwacznie to nie brzmi. Półfinał Australian Open, finały Rolanda Garrosa i Wimbledonu, ćwierćfinał igrzysk - to jego tegoroczne wyniki. Wielu tenisistów wzięłaby je w ciemno. Ale Federer przeżywa traumę, ma najgorszy sezon od 2002 r., gdy zaczął wspinać się na tenisowy tron. Po raz pierwszy od sześciu lat nie wygrał żadnego turnieju Wielkiego Szlema. Próba wyrównania rekordu 14 zwycięstw Pete'a Samprasa, jeszcze osiem miesięcy temu tak realna, oddaliła się po porażkach z Novakiem Djokoviciem (Melbourne) i Rafaelem Nadalem (Paryż, Londyn). Federer utknął na 12 triumfach.

W poniedziałek 18 sierpnia spadnie na niego najdotkliwszy cios. Po 237 tygodniach straci pozycję numer jeden na świecie. Wyprzedzi go Nadal, ale nie dzięki igrzyskom (w tym roku są na nich punkty), tylko imprezie sprzed kilku tygodni w Toronto, gdzie Hiszpan wygrał, a Federer wcześnie odpadł. Ze względu na zmiany w kalendarzu, punkty za kanadyjski turniej zostaną uwzględnione na liście ATP dopiero w poniedziałek.

Medal z najcenniejszego kruszcu miał, choć w niewielkim stopniu, osłodzić Federerowi ten pełen nieszczęść rok. - Igrzyska są dla mnie tak samo ważne jak Wielki Szlem. Chcę mieć w kolekcji olimpijskie złoto - mówił na konferencji, gdy przyleciał do Pekinu. Wyprawa po medal zakończyła się jednak jeszcze większą katastrofą niż Wielkie Szlemy. Federer przegrał już w ćwierćfinale i to z rywalem, który dotąd na osiem prób, nigdy nie zdołał go pokonać. Amerykaninowi trzeba oddać, że walczył rewelacyjnie, ale Federer pomógł mu popełniając aż 56 niewymuszonych błędów. Złościł się na korcie, jak w czasach juniorskich, gdy słynął ze słabej odporności psychicznej. Grono tenisistów, którzy mają na swoim koncie wygrane z Federerem, powiększyło się w tym roku znacząco. Jeszcze kilka lat temu ten klub był niezwykle ekskluzywny, teraz dołączyli do niego m.in. Gilles Simon, Ivo Karlović, Radek Stepanek i Mardy Fish.

- Co mam wam powiedzieć? Jestem bardzo rozczarowany. To kolejny cios - głos Federera po porażce z Blakiem brzmiał smutno. Szwajcar chwalił Amerykanina za świetną grę, dodał, że brakowało mu ogrania na twardych kortach, bo wcześnie odpadał w Cincinnati i Toronto, ale tak naprawdę nie umiał wytłumaczyć, co się z nim dzieje. Nikt nie umie.

Dziennikarze tenisowi, którzy jeżdżą za Szwajcarem po świecie, snują między sobą już najbardziej spiskowe teorie. Spekulują nawet o kryzysie w jego związku z Mirką Vavrinec - mija właśnie osiem lat od kiedy się poznali na igrzyskach w Sydney. Ale nie ma odważnych by o to spytać, a sam Federer nie daje żadnych podstaw, by szukać przyczyn zapaści właśnie w życiu osobistym. Wytłumaczenie, że Nadal i Djoković po prostu prześcignęli mistrza, wydaje się dla wszystkich zbyt banalne.

Nikt nie ma ochoty autorytatywnie stwierdzić, że to koniec ery Federera, kres jego panowania, choć każdy turniej daje kolejne powody. Po upokarzającej porażce w finale Rolanda Garrosa, gdy Federer urwał Nadalowi raptem cztery gemy, media na całym świecie ostrzegały, że trzeba poczekać na Wimbledon. Po przegranej w Londynie, wyczekiwały igrzysk. Teraz wszyscy czekają już na US Open, a jeśli Roger przegra i tam, będą pewnie wyglądać nowego sezonu. Nikt bowiem nie chce jeszcze żegnać króla Rogera.

Cokolwiek wydarzy się za cztery tygodnie w Nowym Jorku - wtedy kończy się US Open, jedno jest chyba pewne już teraz. Federer medalu na igrzyskach nie zdobędzie. Mało kto wierzy, że Szwajcar dotrwa do 2012 r. Jego kariera musiałby przeżyć nagły zwrot i znów wystrzelić mocno do góry, żeby w wieku 31 lat pojawił się w Londynie.

Tenis: odpadli Federer i Serena!

Prasa: liderzy niektórych krajów UE wrogość do Rosji mają w genach

reg 14-08-2008, ostatnia aktualizacja 14-08-2008 11:33

Komentując wizytę przywódców Polski, Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii we wtorek i środę w Tbilisi, rządowa "Rossijskaja Gazieta" zauważa, że liderzy niektórych państw Unii Europejskiej wrogość do Rosji mają zakodowaną w genach.

Prezydenci na wiecu w Tbilisi
źródło: AFP
Prezydenci na wiecu w Tbilisi

"Dlatego bardzo szybko znaleźli się chętni, aby przyjść z pomocą 'swojemu człowiekowi', który tak nienawidzi Moskwy. Przywódcy Polski, Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii specjalnie przylecieli do Tbilisi, aby wyrazić poparcie dla Saakaszwilego" - pisze dziennik.

"Jeśli krótko streścić istotę wszystkich przemówień wygłoszonych w ten wieczór, to sprowadzała się ona do tego, że Rosja jest historycznym wrogiem przybyłych tam liderów i Europa powinna się nauczyć ostro sprzeciwiać się Moskwie" - relacjonuje"Rossijskaja Gazieta".

Moskiewski dziennik odnotowuje, że "w środę wybuchł wprawdzie skandal, gdyż MSZ Polski oświadczyło, iż wszystko co prezydent tego państwa powiedział w Gruzji należy uważać za jego prywatną opinię".

"Wszelako to było po fakcie. Pięciu prezydentów swoją obecnością na wiecu w Tbilisi wyraziło poparcie dla idei,zawartych w wystąpieniu gruzińskiego prezydenta, który nazwał swój kraj forpocztą Europy w walce z Rosją" - wskazuje"Rossijskaja Gazieta".

Dziennik podkreśla, że "ponownie walczyć z Moskwą Saakszwili, nie wiedzieć czemu, proponuje innym - Gruzja, według niego, swoją krew już przelała". "Z +krucjatą+ przeciwko Rosji,zdaniem Tbilisi, powinno wyruszyć NATO. Natomiast Gruzja chętnie udostępni wojskom Sojuszu swój teatr działań wojennych" - dodaje"Rossijskaja Gazieta".

Rządowy dziennik zaznacza, że "wewnątrz NATO jest wystarczająco wielu takich, którzy trzeźwo oceniają zagrożenia,związane z dalszym zbliżeniem bloku z Tbilisi". "Niewykluczone,że wyraźne dążenie zakaukaskiego prezydenta Saakaszwilego do przekształcenia Europy w strefę politycznych i ekonomicznych bojów z Moskwą jest zgodne ze strategicznymi planami Waszyngtonu, jednak nie cieszy mieszkańców Starego Kontynentu" -pisze "Rossijskaja Gazieta".

"Nikt - za wyjątkiem kilku krajów Europy Środkowowschodniej - nie spieszy się, by wcielić w życie gruziński plan rozciągnięcia wokół Rosji nowej żelaznej kurtyny"- wskazuje dziennik.

Z kolei "Izwiestija" wybijają, że "w czasie, gdy świat patrzył na tragedię w Osetii Południowej, gdzie pokojowo nastawieni ludzie opłakiwali żony, ojców i dzieci, niektórym zagranicznym liderom przyszło do głowy uprawiać własną polityczną reklamę na krwi".

"Na coś takiego nie zdecydowano się nawet w Waszyngtonie" - podkreśla gazeta.

"To, do czego zniżyć się możnym tego świata nie pozwalają zasady przyzwoitości, z przyjemnością uczynili prezydenci Ukrainy, Estonii, Polski i Litwy - Wiktor Juszczenko,Toomas Hendrik Ilves, Lech Kaczyński i Valdas Adamkus, a także premier Łotwy - Ivar Godmanis" - wskazują "Izwiestija".

"Przed wami stoją przywódcy czterech krajów NATO, a powinno było stać 21" - tak przytacza gazeta słowa prezydenta Kaczyńskiego, dodając, że "na pewno podniosą one cenę zainstalowania w Polsce amerykańskiego radaru" (NATO liczy 26 członków ).

Swój tekst "Izwiestija" tytułują: "Sojuszniczkowie".

Natomiast "Kommiersant" zwraca uwagę, że "przywódcy Polski, krajów bałtyckich i Ukrainy przyjechali do Tbilisi już po tym, jak Rosja poinformowała o wstrzymaniu działań wojennych,dlatego ich misję trudno uznać za pokojową".

Dziennik zauważa, że "przywódcy pięciu krajów mówili,iż ich celem jest wyrażenie poparcia dla Gruzji i obrona jej prawa do niezawisłości".

"Jednak w rzeczywistości piątka zachodnich sąsiadów Rosji udała się do Tbilisi, by bronić siebie. (...) Wygląda na to, że liderzy pięciu państw postanowili na gorąco na gruzińskim przykładzie przekonać Zachód, przede wszystkim USA, do osłonięcia ich bardziej niezawodnym parasolem wojskowo-politycznym" - pisze "Kommiersant".

Według moskiewskiej gazety, "takie rachuby już się sprawdzają". "Choć rząd premiera Donalda Tuska skrytykował blitz-wizytę Lecha Kaczyńskiego, to jednak natychmiast z radością obwieścił, że z powodu wydarzeń na Kaukazie USA są teraz gotowe przyznać Polsce 'realne gwarancje bezpieczeństwa' w zamian za rozmieszczenie na jej terytorium obiektów ich tarczy rakietowej" - wyjaśnia "Kommiersant".

Zdaniem dziennika, "właśnie to można uznać za pierwszy konkretny międzynarodowy efekt wojny w Gruzji".

PAP

Rosja: Polska może zamienić się w cel

Rosja zrywa współpracę z Polską

Moskwa odgrywa się za wsparcie Polski dla Gruzji i porozumienie z USA w sprawie tarczy antyrakietowej. Wiceprzewodniczący parlamentarnej Komisji Bezpieczeństwa Giennadij Gudkow ostrzega, że w razie konfliktu Polska może stać się celem. Przedstawiciel MSZ Rosji, cytowany przez agencję Interfax nie ma wątpliwości: tarcza wycelowana jest w Rosję. Biały Dom zaprzecza: "To logicznie niemożliwe".

czytaj dalej...
REKLAMA

Tak mocnego poparcia jak od Polski, w konflikcie z Rosją Gruzja nie dostała od nikogo. Prezydent Lech Kaczyński bardzo szybko zmontował koalicję państw bałtyckich, Ukrainy i naszego kraju. Przywódcy tych państw pojechali do Tbilisi, by zamanifestować swoją solidarność z krajem atakowanym przez rosyjską armię. Tam Lech Kaczyński jasno mówił, że Rosja nie ma żadnego prawa do dawania komukolwiek nauczki.

Druga sprawa to parafowanie w czwartek wieczorem wstępnej umowy o rozmieszczeniu w Polsce elementów tarczy antyrakietowej. Dokument podpisali w Ministerstwie Spraw Zagranicznych przedstawiciele polskiego i amerykańskiego rządu. Aby weszła w życie, musi być jeszcze spełniona długa procedura. Najpierw musi ją potwierdzić rząd, a potem prezydent.

I wsparcie dla Gruzji, i tarcza antyrakietowa wywołały wściekłość moskiewskich władz. Długo na efekty nie trzeba było czekać. Wrześniowa wizyta Siergieja Ławrowa - rosyjskiego ministra spraw zagranicznych - która miała być kolejnym krokiem w polepszaniu wzajemnych kontaktów, została odwołana - dowiedział się dziennik.pl ze źródeł zbliżonych do rządu.

Ławrow nie przyjedzie do Warszawy, bo Rosja zdecydowała o zerwaniu współpracy z jakimikolwiek polskimi instytucjami. Zamiera również praca w dwustronnych grupach roboczych obu rządów. Dotyczy to także gremium zajmującego się sprawą Katynia - ustaliło Radio ZET.

"Polsce od tego dobrze nie będzie"

"Zmuszeni będziemy postąpić tak, aby w żadnych okolicznościach rakiety te nie wyrządziły nam szkody. Polsce od tego w ostatecznym rachunku może nie być bardzo dobrze" - zagroził rosyjski deputowany Andriej Klimow.

Deputowany przyznał, że z wojskowego punktu widzenia rakiety te "wielkiej pogody nie czynią", jednak "jako czynnik dodatkowego ryzyka politycznego i wojskowego ewidentnie zagrożą pokojowi i bezpieczeństwu w Europie".

"Widzimy, że Europa się dzieli. Kilka krajów, głównie małych, zależnych od USA, idzie w nurcie polityki Waszyngtonu. Do grona tego zaliczam też Polskę" - stwierdził wiceprzewodniczący parlamentarnej Komisji Bezpieczeństwa Giennadij Gudkow. I ostrzegł, że "przy niemądrym planowaniu stosunków międzynarodowych takie obiekty (jak tarcza rakietowa - przyp. dziennik.pl)przekształcają kraj w cel w wypadku poważnego konfliktu".

"Jeśli Polakom jest to potrzebne, to niech tak będzie. Jest to ich własna decyzja" - zaznaczył deputowany.

Moskwa: "Te rakiety wycelowane są w Rosję"

MSZ Rosji oceniło w piątek, że planowane rozmieszczenie elementów tarczy antyrakietowej USA w Polsce skierowane jest przeciwko Rosji.

Pośpiech, z jakim zawarto wstępne porozumienie między Stanami Zjednoczonymi a Polską o ulokowaniu elementów tarczy na polskim terytorium świadczy o tym, że amerykański system skierowany jest nie przeciwko Iranowi, lecz Rosji - oświadczył anonimowy przedstawiciel MSZ Rosji, którego za agencją Interfax zacytowały rozgłośnie Wiesti FM i Echo Moskwy.

Waszyngton: "To logiczne niemożliwe"

Rzeczniczka Białego Domu Dana Perino, odrzuciła tezę, że porozumienie to może zaostrzyć stosunki amerykańsko-rosyjskie. "Projekt tarczy antyrakietowej prezydenta Busha w żadnym razie nie jest skierowany przeciwko Rosji. Byłoby to nawet logicznie niemożliwe, skoro Rosja mogłaby ją zniszczyć" - powiedziała.

Bush i inni wysocy rangą przedstawiciele jego administracji apelowali do Rosji o przyłączenie się do Stanów Zjednoczonych w kwestii radaru, "nie sądzę więc, by ten argument miał sens, jeśli Rosjanie go użyją" - zaznaczyła Perino.

Rzeczniczka nie była pewna, czy amerykańska oferta współpracy w tej sferze nadal jest aktualna po konflikcie w Gruzji, ale wysoki rangą przedstawiciel władz amerykańskich powiedział, zastrzegając swą anonimowość, że tak.

"Celem tarczy antyrakietowej jest obrona naszych europejskich sojuszników przed zagrożeniami ze strony łobuzów, takich jak rakieta Iranu" - oświadczyła.

LA: Tomasz Majewski - walczył z szatanem, zdobył złoto

Radosław Leniarski, Pekin
2008-08-15, ostatnia aktualizacja 2008-08-15 21:18
Zobacz powiększenie
Tomasz Majewski
Fot. David Phillip AP

Złoto w Pekinie dla Tomasza Majewskiego! Polski olbrzym rozbił rywali w konkursie pchnięcia kulą, ale niemal do końca bał się szatana

Zobacz powiekszenie
Fot. RUBEN SPRICH REUTERS
Tomasz Majewski
Zobacz powiekszenie
Fot. Petr David Josek AP
Tomasz Majewski
Sylwetka Tomasza Majewskiego »

Szpadziści ze srebrem! Francja za silna »

Jeszcze miesiąc temu nikt nie dawał mu szans na zwycięstwo. Przed igrzyskami Tomaszowi Majewskiemu nigdy nie udało się pchnąć kuli na odległość ponad 21 metrów. W konkursie olimpijskim Polak przekroczył tę granicę o ponad pół metra, znokautował rywali i zdobył pierwszy złoty medal dla Polski.

Oprócz zwykłych emocji w złotej chwili, był w niedzielę na stadionie Ptasie Gniazdo jeszcze jeden powód, by się wzruszyć wyczynem polskiego kulomiota.

- Dobrze wszystko wyszło. To był hołd dla Władysława Komara. Nie znałem go osobiście, minęliśmy się tylko kiedyś, ale to był wielki mistrz - powiedział z wielkim spokojem Majewski.

W niedzielę minie dokładnie dziesięć lat od tragicznej śmieci Władysława Komara, mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą z 1972 roku.

Szczęśliwa bandana

- Ta moja brązowa bandanka dała mi szczęście. Znalazłem ją gdzieś trzy, cztery lata temu i pewnego dnia założyłem na zawody, żeby mi długie włosy nie spadały na oczy. I tylko raz ją zgubiłem. Mogłem wtedy pokonać w Warszawie Reese Hoffę, ale przegrałem o siedem centymetrów. Na szczęście ją odnalazłem - mówił w piątek najnormalniejszy kulomiot świata.

Właśnie tak sam by o sobie powiedział.

- No bo pchnięcie kulą to jest sport dla normalnych ludzi. Żadnych idiotycznych wyrzeczeń. Można wypić piwko, można normalnie zjeść - mówi Majewski.

Ale "normalny człowiek" jest określeniem nie w pełni trafnym do opisu mistrza olimpijskiego. Trzeba jeszcze dodać jego niezwykły, zadziwiający spokój w chwilach, w których ten spokój jest najbardziej potrzebny. - Podczas konkursu w ogóle się nie denerwowałem. Jakbym miał książkę, tobym sobie czytał. Byle ludzie nie hałasowali. Nawet dwie godziny przed finałem jeszcze sobie spałem. Musiałem odespać, bo wstałem dziś rano na eliminacje o wpół do piątej.

- A kiedy przyszedłem na stadion, to po prostu chciałem walczyć. Może jeszcze pobić rekord życiowy. Nic więcej. Jestem szczęśliwy - powiedział Majewski.

Polak pokonał całą koalicję amerykańskich kulomiotów, żelaznych faworytów do zwycięstwa: mistrza świata Hoffę, mistrza w hali Cristiana Cantwella i dwukrotnego wicemistrza olimpijskiego Adama Nelsona. - Oni myślą przez cztery lata tylko o igrzyskach, nawet telewizja NBC nadaje ten konkurs na żywo, więc kiedy są wreszcie te igrzyska, to albo je wygrywają rzutami o niebo lepszymi od innych, albo palą wszystkie próby - mówił Majewski.

W piątek głównie palili.

- Cholera, czasem jest łatwo, a czasem ta pieprzona kula waży 100 kg - powiedział Cantwell, srebrny medalista na konferencji prasowej, a Polak kiwał ze zrozumieniem głową. Kilka minut wcześniej na Ptasim Gnieździe w obecności 80 tys. ludzi śpiewał hymn w pierwszej ceremonii medalowej na stadionie olimpijskim.

Jeśli kula Cantwella ważyła 100 kg, to w czasie konkursu - ba, w ogóle tego dnia - wyglądało na to, że kula Majewskiego pięć kilo. W dodatku jemu wszystko się udawało. Był w stanie rozbić konkurencję, używając starusieńkiej techniki - pchając kulę uślizgiem. Czyli dokładnie tak, jak pchał Komar ponad 36 lat temu w Monachium. Majewski, człowiek olbrzymi, nie ma innego wyjścia - gabaryty nie pozwalają zakręcić się jak fryga, tak jak robią to Amerykanie.

Już w pierwszej próbie Majewski, najwyższy ze wszystkich czołowych kulomiotów świata - ponaddwumetrowiec - w swoim żurawim stylu machnął kulą 20,80 m. Z miejsca objął powadzenie. Wtedy zaczęli porządnie pchać inni. Białorusin Andrej Michniewicz, właśnie Cantwell, potem Kanadyjczyk Dylan Armstrong, mistrz olimpijski z Aten Ukrainiec Jurij Biełonog.

Majewski nie potrafił od razu odpowiedzieć. Po drugiej serii był czwarty. - Rzuciłem kilka słów w kierunku rzutni [powtórzył je w rozmowie, ale nie można ich cytować]. Trzeba było się obudzić - mówił Polak.

Między próbami siedział na ławeczce wyprostowany, a w tym czasie jeden z jego największych rywali - Nelson - szalał przed swoimi próbami. Kiedy zbliżała się jego kolej, darł się jak ranny zwierz, gwałtownymi szarpnięciami zrywał z siebie koszulkę, oszalałym wzrokiem odszukiwał kulę, a następnie miotał nią tak, że omal nie rozbił a to mikrofonu, a to sędziego. Po trzeciej próbie dwukrotny wicemistrz olimpijski się uspokoił. Nie wszedł do finału i mógł jechać do wioski olimpijskiej.

Majewski nadal siedział nieporuszony na ławeczce.

Przyszła trzecia próba, jak się później okazało - najważniejsza, bo to dzięki niej znów był pierwszy i już nikt go nie pobił. Majewski znów rzucił w stronę rzutni niecenzuralne słowo. Potem skłonił się i potężnie pchnął kulę. Z trudem utrzymał się w kole, figura 140-kilogmowego olbrzyma już zawisnęła nad progiem, ale utrzymał się. 21,21 m, jakie uzyskał, było najlepszym wynikiem. - Teraz to jeszcze się bałem jakiegoś szatana w wykonaniu Michniewicza - opowiadał mistrz olimpijski.

Szatana nie było, a właściwie szatański rzut w piątej kolejce oddał Majewski, a nie rywale. Jeszcze z pełną mobilizacją do walki osiągnął 21,51 m. - Wszedłem lewą nogą, walnąłem górą i wyszło - powiedział, przy czym niektóre wyrazy z jego wypowiedzi postanowiłem zmienić na cenzuralne. I szeroko się uśmiechnął.

Zabrakło zaledwie 17 centymetrów do rekordu Polski Edwarda Sarula z 1983 roku. - Strasznie szkoda, bo właśnie to było coś, na czym mi trochę zależało.

Godzinę po zawodach Majewski, już po obowiązkowej kontroli, udzielał wywiadów dziesiątkom telewizji, stacjom radiowym po angielsku. Robił sobie dziesiątki zdjęć z uszczęśliwionymi Chińczykami. - Eee, jak się rozbiorę z dresu reprezentacyjnego, to mnie nie poznają - stwierdził.

Ale w Polsce już będzie rozpoznawalny do końca życia. - A co ta olimpiada zmieni? Dalej mam zamiar być tym samym chłopakiem co przed igrzyskami.Polska czwórka będzie walczyć o złoto »

SZER: Igrzyska: Szpadziści ze srebrem! Francja za silna

Jakub Ciastoń, Rafał Stec, Pekin
2008-08-15, ostatnia aktualizacja 2008-08-15 17:57
Zobacz powiększenie
Fot. ALESSANDRO BIANCHI REUTERS

Polscy szpadziści wicemistrzami olimpijskimi! Pchnięcie na medal zadali w porywającym, dramatycznym półfinale Chińczykom, na walkę w finale zabrakło im już ognia

Szpadziści walczą o złoto - punkt po punkcie: relacja Z czuba i na żywo

Za inauguracyjnym sukcesem tęskniła cała polska reprezentacja, po sześciu dniach posuchy coraz smutniejsza i coraz bardziej zniecierpliwiona. Z trybun dopingowało szpadzistów kilkudziesięciu sportowców, w wiosce olimpijskiej nie został prawie nikt. Ci, dla których zabrakło biletów, przechytrzyli pilnujących wejścia Chińczyków.

- A obiecywałem ten medal żonie! - cieszył się Robert Andrzejuk, który przed bojem o złoto nie wyszedł na planszę ani razu. Był rezerwowym, nie mieszkał w wiosce olimpijskiej, lecz w polskiej ambasadzie. Gdyby nie bił się z Francuzami, nie stanąłby na podium. On, 33-letni olimpijski debiutant, najstarszy w drużynie. - Teraz nie wiem nawet gdzie jechać. Już przecież jestem pełnoprawnym olimpijczykiem. Właściwie to nie chcę do wioski. Tam nie mają w pokojach nawet telewizorów... - śmiał się.

Andrzejuk trafiał obrońców tytułu nawet skuteczniej niż koledzy, Radosław Zawrotniak oraz Tomasz Motyka. Co nie znaczy, że skutecznie. Rywale - legenda dyscypliny, mistrzowie świata, od 28 lat przywożący medal z każdych igrzysk - zadawali pchnięcie za pchnięciem i błyskawicznie wypracowali miażdżącą przewagę.

Polacy bardziej martwili się porażką w finale niż cieszyli srebrem. Już na początku walki pojęli, że przeciwnicy - wszyscy wyżsi, o dłuższym zasięgu ramion - nie dadzą im szans. Motyce opadły ręce przy stanie 11:22. To był pierwszy gest desperacji i zniechęcenia, po którym zobaczyliśmy energiczny radosny wyskok Ulricha Robeiriego.

Kiedy Polacy stanęli do ostatecznego starcia i usłyszeli komendę "en garde" (ojczystym językiem szermierki jest francuski), być może spływała z nich jeszcze adrenalina z dramatycznego półfinału z Chinami. Gospodarze zaszokowali wszystkich, pobili m.in. zdecydowanych faworytów Węgrów. Z Polakami od początku i długo prowadzili, dopiero Zawrotniak, najbardziej czupurny w drużynie, dał naszym prowadzenie 40:39. On dyszał z wściekłości już po turnieju indywidualnym, twierdził, że odpadł przez skandaliczne decyzje chińskiego sędziego.

Kilka minut później był remis 44:44. Kto zada ostatni cios, ten bije się o złoto. - Wszystko w rękach najwyższego - szepta czwarty z medalista, Adam Wiercioch. Motyka stoi maska w maskę z najlepszych pośród Chińczyków Wangiem. Naciera, trafia, rywal pada na planszę. Zwija się z bólu. Sędziowie debatują, co robić. W końcu przyznają punkt Polakom.

- Są młodzi i zdolni, kariera przed nimi. Nadchodzi ich era - mówi Krzesiński.