Joerg Haider i jego ugrupowanie ponownie są faworytami wyborów w Austrii
Fot. Gert Eggenberger AP
W przedterminowych wyborach parlamentarnych w Austrii zwyciężyła Partia Socjaldemokratyczna przed Partią Ludową - takie są pierwsze, sondażowe wyniki. Ale prawdziwymi wygranymi tych wyborów są dwa skrajnie prawicowe ugrupowania - Austriacka Partia Wolności (17,9 proc. głosów) i Sojusz na rzecz Przyszłości Austrii (11,9 proc. głosów)
Fot. Gert Eggenberger AP
Joerg Haider z żona głosuja w lokalu wyborczym
Zwycięskie partie, czyli socjaldemokraci i chadecja zdobyli odpowiednio 28,6 procent i 25,1 procent głosów. Żadne z wielkich ugrupowań nie osiągnęło 30-procentowego poparcia, co dla lewicy i chadecji jest najgorszym wynikiem w powojennej historii Austrii. W 2006 roku socjaldemokraci uzyskali 35 proc. głosów, a chadecy 34 proc.
Faktycznym zwycięzcą dzisiejszych wyborów jest skrajnie prawicowa Austriacka Partia Wolności, która otwarcie lansowała w swojej kampanii eurosceptycyzm wykorzystując nastroje ksenofobiczne. Otrzymała aż 17,9 procent głosów i znalazła się na trzecim miejscu, zwiększając swój stan posiadania z roku 2006 aż o 6 punktów. Na drugie skrajnie prawicowe ugrupowanie, Sojusz na rzecz Przyszłości Austrii Joerga Haidera głosowało aż 11,9 procent wyborców, podczas gdy w roku 2006 - 7 procent. Austriacka partia Zielonych otrzymała tylko 10,5-proentowe poparcie.
Politolog: Spełnił się czarny sen
"To totalna katastrofa. Spełnił się czarny sen. Austria skręca gwałtownie na prawo. Fatalna polityka wielkiej koalicji doprowadziła do spektakularnego sukcesu skrajnej prawicy" - powiedział Polskiemu Radiu politolog Peter Ulram.
Ogłoszenia wstępnych oficjalnych wyników należy się spodziewać późnym wieczorem, ale ostatecznych - dopiero po 6 października, kiedy 10 procent wyborców nadeśle swoje głosy za pośrednictwem poczty.
Polski inżynier porwany w Pakistanie. Jego ochroniarz i kierowcy nie żyją
Uzbrojeni napastnicy zaatakowali samochody firmy naftowej. Zastrzelili dwóch kierowców i prywatnego ochroniarza. Wywlekli z samochodu polskiego inżyniera. Porwali go. Los Polaka jest nieznany.
"To była zasadzka. Uzbrojeni bojownicy zaatakowali samochody firmy naftowej. Na miejscu od kul zginęli dwaj kierowcy i jeden ochroniarz" - mówią pakistańscy policjanci.
Dla nich Polak to wróg
Na razie nie wiadomo, czy napastnicy zaatakowali ekipę dlatego, bo mieli informację, że jest w niej polski pracownik. Być może wybrali ją na cel, bo zobaczyli wśród pracowników "białego" przełożonego". Mogło im chodzić o porwanie kogoś z "Zachodu".
Jeśli porwania dokonali islamscy wojownicy, Polak raczej nie zostanie szybko uwolniony. Nasze wojska walczą w Afganistanie. Przez talibów jesteśmy więc traktowani jako polityczni i ideowi wrogowie. Ale jest też inna możliwość. Porwany pracował dla polskiej firmy wynajętej przez dużą naftową spółkę z Pakistanu. Może więc chodzić o okup.
"Na razie pozostajemy w stałym kontakcie z pakistańskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych, które informuje nas o policyjnej akcji prowadzonej równocześnie w czterech prowincjach - mówi dziennikowi.pl Piotr Paszkowski, rzecznik polskiego MSZ. "Nie wiemy w tej chwili kim są porywacze. Nie znamy ich motywacji. Zdecydujemy się na odpowiednie kroki w zależności od tego, co ustali policja i określi, czy jest to porwanie dla okupu, czy akcja o podłożu politycznym."
Porwany Polak to pracownik firmy Geofizyka Kraków. Jego zdjęcia z Pakistanu znaleźliśmy na portalu Nasza-Klasa. Z uwagi na dobro i interes rodziny nie publikujemy jednak jego nazwiska ani wizerunku twarzy.
Polak został porwany w okolicach wsi Pind Sultani w rejonie Attock w północnym Pakistanie, czyli około 100 kilometrów na wschód od stolicy Pakistanu - Islamabadu. "Porwany to inżynier pracujący dla firmy naftowej" - mówi Kazim Ali z pakistańskiej policji. Napastnicy zostawili samochody firmy. Interesował ich tylko zakładnik. Na razie jego los jest nieznany. Pakistańska policja prowadzi poszukiwania Polaka.
Sztab kryzysowy i ostrzeżenie dla pracowników
Firma Geofizyka Kraków, której pracownik został uprowadzony, powołała na miejscu sztab kryzysowy. Ze względu na bezpieczeństwo i konieczność poinformowania rodziny - firma nie podaje danych porwanego inżyniera.
Dyrektor marketingu Geofizyki Kraków Stanisław Szabelski poinformował już o zderzeniu wszystkich 17 polskich pracowników znajdujących się w Pakistanie. Są oni teraz w specjalnie chronionym obozie.
Według relacji Szabelskiego, samochody firmy zaatakowano około 100 kilometrów na wschód od Islamabadu, gdy polski inżynier wraz z towarzyszącymi mu Pakistańczykami byli w pracy. Jechali dwoma samochodami. Pakistańczycy zostali zastrzeleni, a Polak uprowadzony.
Dyrektor przypomniał, że krakowska firma od 10 lat prowadzi prace w Pakistanie. W zeszłym roku firma miała kłopoty z bezpieczeństwem swoich pracowników w zachodnich rejonach tego państwa, przy granicy z Afganistanem. Wtedy wycofano grupę z tego rejonu.
Polska firma realizuje w Pakistanie projekt Soghri 3D - przygotowuje największa trójwymiarową mapę na podstawie tak zwanych zdjęć sejsmicznych. Projekt obejmuje ponad 600 kilometrów kwadratowych. Mapa Soghri 3D powstaje dla pakistańskiej firmy Oil & Gas Development Company Limited. Jest pomocna między innymi w wydobyciu ropy.
Pakistan w ogniu
W Pakistanie terroryści przeprowadzają ostatnio zmasowane ataki. Tydzień temu zamachowiec-samobójca zdetonował ciężarówkę z materiałami wybuchowymi przed wejściem do hotelu Marriott w Islamabadzie. Zginęły 53 osoby, w tym ambasador Czech Ivo Żdarek. Pakistańskie władze o organizację zamachu oskarżyły ruch talibski powiązany z Al-Kaidą.
W zeszły poniedziałek nieznani sprawcy uprowadzili w Peszawarze, na północnym zachodzie Pakistanu, afgańskiego konsula generalnego. Jego samochód ostrzelano, gdy konsul wracał z biura w centrum Peszawaru do domu na przedmieściu. W ataku zginął kierowca.
Porwanie polskiego inżyniera w Pakistanie może mieć charakter polityczny
Czy to porwanie dla okupu, czy z powodów politycznych? Janusz Danecki*: Gdyby porywacze działali wyłącznie dla pieniędzy, nie zabijaliby ochroniarzy. Teraz musimy czekać, aż ktoś się do tego porwania przyzna. Trudno powiedzieć czego zażądają porywacze, ale mieliśmy już takie sytuacje, w których żądano na przykład wycofania wojsk polskich.
Do kogo zwrócą się porywacze? Żądania o politycznym charakterze mogą być skierowane do rządu pakistańskiego. W Pakistanie jest obecnie bardzo napięta sytuacja w związku z nowym prezydentem, który jest proamerykański, co się nie podoba siłom ekstremistycznym. Ważna tutaj jest współpraca między polskim a pakistańskim MSZ.
Czy Polacy powinni wysłać swoje siły specjalne do Pakistanu? Nie wiem, czy w naszych służbach specjalnych są tacy ludzie, którzy orientowaliby się w tamtym terenie, one mogłyby jedynie współdziałać z siłami pakistańskimi. Ostatnio mieliśmy w Egipcie coś podobnego, gdzie porwano grupę turystów, ale z tą różnicą, że Pakistan jest trudniejszym terenem jeśli chodzi o możliwości odbicia porwanego.
*Janusz Danecki jest arabistą, islamistą, językoznawcą i literaturoznawcą. Pracuje w Katedrze Arabistyki i Islamistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Jego wypowiedzi pochodzą z depeszy PAP.
30 września Trybunał Konstytucyjny zbada, czy polskie władze mają prawo nakazać zniszczenie samolotu pasażerskiego, np. gdy porwali go terroryści i może stanowić zagrożenie - jak w przypadku ataków z 11 września 2001 r. w USA.
Fot. Carmen Taylor AP
Czy przepis o możliwości zestrzelenia samolotu, który może być wykorzystany przez terrorystów, jest zgodny z konstytucją?
SONDAŻ
Z wnioskiem o zbadanie konstytucyjności przepisów wystąpił do TK w 2007 r. I prezes Sądu Najwyższego prof. Lech Gardocki.
"Nie można poświęcić życia pasażerów samolotu"
Jego zdaniem, konstytucja nie upoważnia państwa do umyślnego pozbawienia życia pasażerów takiego samolotu - tylko dlatego, że może on być użyty np. jako środek ataku terrorystycznego. - Nie można twierdzić, iż po to, by ratować życie np. kilku osób, można poświęcić jedną - napisał Gardocki w swym wniosku. Zwraca uwagę, że naruszałoby to konstytucyjną ochronę życia ludzkiego.
Gardocki twierdzi, że niedopuszczalne jest wyposażanie organów administracji w prawo decydowania o celowym powodowaniu śmierci niewinnych osób w celu ochrony dobra wspólnego, bezpieczeństwa państwa czy nawet życia innych ludzi. Narusza to zasadę bezwzględnej ochrony godności człowieka - napisał Gardocki.
Według niego, prawo organów władzy do zestrzelenia samolotu wraz z pasażerami, pozbawia te osoby ochrony prawnej. - W ten sposób ci, którzy nie przyczynili się do stworzenia niebezpieczeństwa, są traktowani bez ich zgody i wiedzy. Państwo jednostronnie dysponuje ich życiem w sytuacji, gdy wymagają ochrony, jako ofiary nielegalnych działań - podkreśla Gardocki.
Prof. Gardocki uważa, że zakres swobody pozostawiony organom, zwłaszcza szefowi MON, w podjęciu decyzji o spowodowaniu śmierci osób, jest sprzeczny z konstytucją. Według niego, ustawodawca dopuszczając do pozbawienia życia ludzi, odwołał się wyłącznie do abstrakcyjnego powodu: bezpieczeństwa państwa, a nie wskazał sytuacji konkretnego zagrożenia. I prezes SN argumentował, że pojęcie "atak terrorystyczny" może oznaczać działania związane z zagrożeniem życia, ale może też odnosić się wyłącznie do mienia (budynki, urządzenia użyteczności publicznej, infrastruktura).
Zdaniem Gardockiego przepisy zezwalają na zniszczenie samolotu także wtedy, gdy nie ma pewności, że jest on używany do ataku terrorystycznego.
I prezes SN zakwestionował wreszcie założenie, że zniszczenia samolotu dokonują jednostki wojskowe - gdyż zestrzelenie cywilnego statku, który nie naruszył granic, jest sprzeczne z konstytucyjnym
zakresem działań sił zbrojnych.
Sprawę zbada pięcioosobowy skład TK pod przewodnictwem Andrzeja Rzeplińskiego; sprawozdawcą jest Teresa Liszcz. W składzie są też Adam Jamróz, Marek Kotlinowski i Ewa Łętowska.
Zestrzelenia samolotu obowiązuje od 2004 r.
W lipcu 2004 r. uchwalono nowelizację ustawy o ochronie granicy, na której mocy samolot, który przekroczył granicę albo wykonuje lot w polskiej przestrzeni bez zezwolenia, może być wezwany do: opuszczenia przestrzeni Polski, zmiany kierunku lub wysokości lotu, lądowania na wskazanym lotnisku. Może być zmuszony przez polskie lotnictwo wojskowe do lądowania, ostrzeżony strzałami ostrzegawczymi, a w przypadku dalszego niestosowania się do wezwań - zniszczony.
W styczniu 2005 r. weszło w życie rozporządzenie Rady Ministrów określające procedury w razie konieczności zestrzelenia samolotu, który został porwany przez terrorystów i może stanowić zagrożenie. Decyzję o tym, czy taki samolot zmusić do lądowania czy zestrzelić - podejmuje szef MON lub dowódca Sił Powietrznych RP.
"To byłaby najtrudniejsza decyzja"
- Były już przeprowadzone ćwiczenia; brałem w nich udział i wiem, jak wygląda cała ta procedura. To jest na pewno jedna z najtrudniejszych decyzji, która byłaby do podjęcia, gdyby takie wydarzenie miało miejsce - mówił ówczesny szef MON Jerzy Szmajdziński. Podkreślił, że w "skrajnie krótkim czasie" odpowiednie służby muszą przeanalizować sytuację i upewnić się, że zamiar użycia maszyny jako środka terroru jest pewny.
Jak dokładnie wygląda procedura?
W przypadku wykrycia w przestrzeni powietrznej samolotu, który nie zastosował się do wezwań i może być użyty do ataku terrorystycznego, następuje jego rozpoznanie przez Dyżurnego Dowódcę Obrony Powietrznej. Kwalifikuje go do jednej z trzech kategorii: "podejrzany"; "prawdopodobny" lub "potwierdzony". Potem dyżurny natychmiast zawiadamia dowódcę Sił Powietrznych i szefa MON "w sposób zapewniający najszybsze dotarcie informacji do adresata oraz utrzymuje z nim stały kontakt". Decyzję dowódcy Sił Powietrznych lub szefa MON dyżurny natychmiast przekazuje dowódcy statku przechwytującego lub dowódcy właściwej jednostki obrony powietrznej, w zależności od środka, jakiego dotyczy decyzja, i rodzaju broni jaka ma być użyta.
Drogi Przywódca podobno miał wylew. Podobno, bo niemal wszystko, co dotyczy Kim Dzong Ila, to wymysł jego własnej propagandy albo wrogich wywiadów.
Fot. David Guttenfelder AP
Dziecięce przedstawienie - mali tancerze występują na tle zdjęcia młodego Kim Dzong Ila w widowisku pod tytułem ''Wierzymy jedynie w naszego przywódcę Kim Dzong Ila''
Fot. Ahn Young-joon AP
Mieszkańcy Korei Płd. czytają dzienniki donoszące na temat zdrowia przywódcy Korei Płn., wrzesień 2008 r.
Sześćdziesięciolecie powstania państwa to nie lada okazja, zwłaszcza w kraju, którego reżim uwielbia masowe uroczystości. Tego dnia w Phenianie spodziewano się wielkich defilad, kolorowych pokazów na stadionie, może nawet testu kolejnej północnokoreańskiej rakiety albo podziemnej próby jądrowej. Nic z tych rzeczy. Jak na Koreę Północną obchody 9 września były nadzwyczaj skromne, w stolicy nie paradowało nawet wojsko, a jedynie oddziały milicji. Ale największym zaskoczeniem był brak Kim Dzong Ila.
Dyktator pokazał się po raz ostatni przeszło miesiąc temu. Na zdjęciu z wizytacji koszar 11 sierpnia widać jak zwykle krępego pana w granatowym uniformie z miękkiego materiału i dużych, czarnych okularach. Kim nie opuścił żadnego z 10 poprzednich jubileuszy powstania państwa, toteż jego nieobecność pobudziła wyobraźnię wywiadów. CIA ustami anonimowego analityka podała, że Drogi Przywódca kilka tygodni temu doznał wylewu, wywiad koreański poprawił stan Kima na zawał, a japoński orzekł, że dyktator Korei Północnej ma problemy z nerkami. Jeszcze inni twierdzą, że nie żyje.
Jeśli rzeczywiście umarł, to trudno powiedzieć, w jakim wieku - data urodzin Kima pozostaje nieznana. Według oficjalnej biografii, Drogi Przywódca i pierworodny syn Kim Ir Sena przyszedł na świat w obozie partyzanckim na górze Paekdu przy granicy z Chinami podczas wojny narodowowyzwoleńczej z najeźdźcą japońskim, a jego narodzinom miał towarzyszyć rozbłysk gwiazdy i dwie tęcze. Według bardziej wiarygodnych źródeł, Kim Dzong Il urodził się w Chabarowsku w 1941 r., a ojciec, dowódca koreańskiego batalionu armii sowieckiej, zabrał go do Phenianiu już po podziale Korei w 1948 r. W rok później zmarła matka Kim Dzong Ila.
W czasie wojny koreańskiej mały Kim uczył się w Chinach. Naukę kontynuował w Phenianie, od 1960 r. na wydziale Nauk Politycznych i Ekonomii Uniwersytetu Kim Ir Sena. Dyplom uzyskał w 1964 r. Podczas studiów uczestniczył w kursie pilotów wojskowych w NRD, skąd po pięciu miesiącach został odesłany do domu za złe zachowanie. W roku ukończenia studiów został członkiem Partii Pracy Korei, rok później mianowano go zastępcą kierownika wydziału KC, a w 1971 r. kierownikiem Wydziału Kultury i Sztuk Pięknych KC. Nadzorował twórczość, czyli masową produkcję panegiryków na cześć ojca.
W 1973 r. Kim Dzong Il został członkiem sekretariatu, a rok później członkiem Biura Politycznego KC. Ojciec zrobił go sekretarzem ds. agitacji i propagandy. Na tym stanowisku kierował kampanią dyfamacji Zachodu i Korei Południowej. Było to powiązane z działalnością bojówek północnokoreańskich za granicą, które mordowały polityków z Seulu. Największy zamach zanotowano podczas oficjalnej wizyty delegacji państwowej z Seulu w Birmie w 1983 r. Cztery lata później ludzie Kim Dzong Ila dokonali także zamachu na samolot pasażerski linii południowokoreańskich, w którym zginęło 117 osób.
Ze względu na zasługi syna ojciec zaczął lansować go na swego następcę już w latach 70. Na zjeździe partii pod koniec 1980 r. wyznaczono go na sukcesora Kima-ojca i wprowadzono zarówno do prezydium Biura Politycznego, jak i do Komisji Wojskowej. Wkrótce delfin został członkiem Najwyższego Zgromadzenia Ludowego, przewodniczącym Komisji Wojskowej KC (od tej pory oficjalna prasa tytułowała go Jedynym Następcą), a w 1990 r. był już wiceprzewodniczącym Komitetu Obrony Narodowej, rok później - naczelnym dowódcą armii w stopniu marszałka.
Specjalnością Kim Dzong Ila jako przywódcy stał się szantaż atomowy. Pod jego rządami Korea Północna dorobiła się od 6 do 10 głowic jądrowych i dwóch, wciąż eksperymentalnych, rakiet dalekiego zasięgu. W swym szaleństwie Kim nie był na tyle lekkomyślny, by którąkolwiek z nich wystrzelić, ale sprzedał technologię rakietową do Pakistanu i Iranu - wszystko dla pieniędzy, których głód odczuwa od pierwszych chwil rządzenia. Prof. Waldemar Dziak porównuje dyktatora Korei Północnej do psychopaty, który zaminował łazienkę, nie płaci czynszu i domaga się od sąsiadów wzięcia go na garnuszek, bo jak nie, to wszystko wysadzi w powietrze.
Japonia i Korea Południowa, kraje najbardziej zagrożone potencjalnym atakiem, karmią więc Kim Dzong Ila. Karmią dosłownie, bo Koreę Północną, najbardziej zamknięty komunistyczny reżim, niemal co roku nękają klęski głodu. 23 mln mieszkańców jedzą liście, korę z drzew i korzonki. I tylko dwa razy dziennie, bo - zdaniem oficjalnej propagandy - częstsze posiłki są niezdrowe. Norbert Vellersten, lekarz wydalony z Korei Północnej w lipcu 2003 r., opowiadał, że w szpitalach nie ma podstawowych leków ani środków higienicznych. Podpaski są niepotrzebne, bo kobiety z niedożywienia i tak nie miesiączkują.
Według Harolda Koha, który towarzyszył Madeleine Albright w podróży do Phenianu w 2001 r., Kim Dzong Il jest bardzo wrażliwy na punkcie swego wzrostu. Nosi specjalne buty na koturnach i podniesioną fryzurę, która dodaje mu kilka centymetrów. Albright komplementowała Kima niemal jak Margaret Thatcher Gorbaczowa, bo obiecał, że w zamian za cywilne reaktory lekkowodne z Ameryki zamknie linię do produkcji plutonu.
Na obietnicach się skończyło, a propaganda zaczęła oskarżać Amerykanów, że to przez nich mieszkańcy Phenianu wędrują całymi godzinami po schodach 40-piętrowych wieżowców, bo z braku prądu nie działają windy. W dzielnicy dyplomatycznej napięcie w sieci jest tak niskie, że nie można używać żadnych odbiorników, a woda bywa przez cztery godziny dziennie. Jak jest w dzielnicach przodowników pracy, nie wiadomo. Mieszkańcy nie powiedzą, a odwiedzać ich nie wolno. Policjantki kierują ruchem jak manekiny, tnąc dłońmi powietrze, bo pojazdów nie ma.
W 1991 r. Korea Północna podpisała z Koreą Południową porozumienie o ustanowieniu strefy bezatomowej. Kim-ojciec wystraszył się przemian w Europie Środkowej i zapaści ZSRR, obawiał się, że ten huragan może dotrzeć także do Korei, złagodził więc stanowisko wobec Południa. W rok później, po rozmowach z USA, Phenian zgodził się na inspekcje reaktorów w zamian za pomoc, której - w myśl Kimowej ideologii samowystarczalności - przyjmować nie wolno. Ale już w 1993 r. wycofał się z układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej.
Amerykanie rozważali wtedy atak przy użyciu bombowców B-52. Żeby go uniknąć, Kim-ojciec zgodził się na układ ramowy, czyli zamrożenie programu jądrowego w zamian za dostawy paliw o wartości 5 mld dol. i budowę dwóch reaktorów do celów cywilnych. Wkrótce potem wycofał się z porozumienia, zapewne pod naciskiem syna. Kim Dzong Il objął władzę po śmierci ojca w 1994 r. jako pierwszy dziedziczny władca komunistyczny. Debiut Drogiego Przywódcy zbiegł się z klęską głodu, który zabił 2 mln ludzi.
Znowu zaczęło się błaganie o pomoc i znów Zachód ją posyłał w nadziei, że zdoła w zamian nakłonić reżim do rozbrojenia. Tym razem zaczęto rozmowy w grupie sześciu państw (KRLD, Korea Południowa, Japonia, Chiny, USA, Rosja) w Pekinie. Koreańczycy są w stanie wykończyć każdego negocjatora, nawet Rosjan i Chińczyków. Szantażują, kłamią, podpisują, a potem ze wszystkiego się wycofują. Tak było wiele razy, ostatnio w 2007 r., rok po tym, jak Korea Północna przeprowadziła udany test jądrowy. Chiny uratowały wtedy Kim Dzong Ila przed ostrymi sankcjami międzynarodowymi, skończyło się na reprymendzie.
Jak to długo jeszcze potrwa? Odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać w Pekinie. Kim Dzong Il prędzej czy później odejdzie. Następca - jeśli Chiny pozwolą - może rozpocząć ostrożne reformy w stylu Deng Xiaopinga. Chińczycy zaczęli od likwidacji głodu. Rozdali ziemię chłopom. Ziemi w Korei nie brakuje, może za to brakować chłopów. A jeśli nawet jacyś się uchowali, żaden z nich nie wie, jak się uprawia ziemię. Eksperci z Południa mogliby im pomóc. Mogliby dostarczyć narzędzi, przesuwając potem na Północ część swojej produkcji.
Koreańczycy po obu stronach są przekonani, że zjednoczenie jest nieuniknione. Południe nie widzi innej drogi jak postępująca erozja Północy, a Północ nie wyobraża sobie czegoś innego niż przyłączenie Południa. Zarazem wiadomo, że wzór niemiecki przyda się w nikłym stopniu - azjatyccy eksperci zakładają, że proces stopniowego jednoczenia obu Korei potrwa 40-50 lat. Jeśli zakończy się sukcesem, u granicy Chin powstanie nowa potęga gospodarcza, mogąca Chinom zagrozić, bo koszty wytwarzania na Północy w oparciu o technologię z Południa będą dużo niższe niż u wielkiego sąsiada.
Czy Chiny będą zainteresowane powstaniem nowej potęgi gospodarczej u swoich bram? Czy będą reformom w Korei sprzyjać? Czy zatem udzielą zezwolenia na ich rozpoczęcie w najbliższym okresie? Czy mogą zgodzić się na nadwątlenie własnej pozycji supermocarstwa wobec USA? Nawet jeśli Pekin boi się koreańskiej potęgi, sprzężonej z pobliską Japonią i Tajwanem, to jeszcze bardziej obawia się nagłego rozpadu reżimu z bronią atomową, chaosu i milionów uchodźców z KRLD na własnym terytorium.
Na razie wywiady pasjonują się stanem zdrowia Kim Dzong Ila. Listą chorób i zapaści, które w ostatnich latach rzekomo przeszedł dyktator Korei Północnej, można by obdzielić kilku nieboszczyków. Dotychczas zawsze wracał z zaświatów, w które posyłały go obce wywiady. Jak w 2004 r., gdy po dłuższej nieobecności podejrzewano wojskowy zamach stanu. Według innej teorii, Koreą Północną od kilku już lat "rządzi" sobowtór.
Repliką, lecz nie Kim Dzong Ila, tylko jego ojca Kim Ir Sena, jest przyrodni brat dyktatora Kim Piong Il, do niedawna ambasador Korei Północnej w Polsce. Jest skórą zdjętą z ojca. Człowiek to wykształcony, należący do dynastii, ale odholowany na bok. Gdy pojawiły się pogłoski, że mógłby zastąpić Kima-syna i rozpocząć w Korei reformy na wzór polskich, Amerykanie powierzyli negocjacje z Koreą byłemu ambasadorowi w Warszawie Christopherowi Hillowi. Nie dlatego, że jest dobrym negocjatorem, ale dlatego, że zna Kim Piong Ila.
Czy brat będzie zmieniał Koreę, czy raczej któryś z trzech synów dyktatora? Na razie nic nie wskazuje na zmianę kursu w Phenianie. Zgodnie z północnokoreańską tradycją, reżim wycofał się ze złożonych kilka tygodni temu obietnic rezygnacji z broni atomowej. Wysadził wprawdzie reaktor w Jongbjon, ale zaraz potem zaczął go odbudowywać, rozzłoszczony tym, że Waszyngton nie skreślił go z listy państw wspierających terroryzm. Kim wyzdrowiał już na tyle, by umyć sobie zęby - wyznał BBC przedstawiciel południowokoreańskiego wywiadu.
artykuły z portali internetowych ONETGAZETADZIENNIKBBCCNN Uwagi, sugestie, komentarze? Redaktor Naczelny: mig29@prokonto.pl
Dziennik III RP działa w oparciu o przepisy art. 25, 26, 29, 33 i 49 ust. 2 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz.U. Nr 24, poz. 83) nie stanowiąc prasy w rozumieniu przepisów prawa prasowego