Wyścig po dużą kasę czas zacząć
sobota 19 stycznia 2008 13:08

Po pięciu latach przerwy na antenę TVN wraca przebojowy teleturniej "Milionerzy". Nowe studio, dekoracje i zasady. Nie zmieni się tylko jedno - prowadzący. "Wracam, bo to dobry program jest" - mówi Hubert Urbański.
Świat po raz pierwszy usłyszał o "Milionerach" 4 września 1998 roku, kiedy teleturniej pojawił się na antenie brytyjskiej telewizji. Prowadził go Chris Tarrant (do dziś jest gospodarzem gry). Do Polski teleturniej dotarł rok później, a prowadzącym został mało wówczas znany Hubert Urbański. Poprowadził ponad 500 odcinków. Czterokrotnie zadał ostatnie pytanie - za tytułowy milion. Jeden ze śmiałków podjął się odpowiedzi, jednak nie zdołał jej udzielić i odszedł z gwarantowaną kwotą 32 tysięcy. Trzech pozostałych zrezygnowało na etapie 500 tysięcy.
Po pięciu latach przerwy "Milionerzy" wracają do TVN, a wraz z teleturniejem gospodarz - Urbański. Tym razem program będzie nagrywany w krakowskim studiu, a nie jak w poprzedniej edycji w Warszawie.
Fanów teleturnieju czeka sporo nowości. Począwszy od nowej oprawy muzycznej po nowoczesną scenografię. "Wszystko zbudowaliśmy od nowa. Mamy do dyspozycji inne materiały, nowoczesne lampy. A doskonałe oświetlenie tak spodobało się w Wielkiej Brytanii, że teraz według naszych planów będą oświetlać "Milionerów" w innych krajach" - opowiada producent polskiej edycji programu Adam Vigh.
Pojawi się też kilka zmian w regulaminie. Do miliona będzie można dotrzeć, pokonując drzewko zawierające 12, a nie jak dotychczas, 15 pytań. Sumy gwarantowane to tysiąc po drugim i 40 tysięcy po siódmym pytaniu. Do tej pory do teleturnieju zgłosiło się ponad 30 tysięcy osób, które ukończyły 18 lat. Redakcja przez ponad dwa miesiące przeprowadzała telefoniczny casting. Rozmowa polegała przede wszystkim na zweryfikowaniu wiedzy kandydatów. Wśród nich znaleźli się i tacy, którzy pewnie twierdzili, że stolicą Turcji jest Pakistan, a "Wiedźmina" napisał Szekspir. Dziś ci, którzy przeszli selekcję, przed studiem w Krakowie ogryzają paznokcie i zgodnie twierdzą, że przyjechali dobrze się bawić i przy okazji zdobyć pieniądze. "Przyjechałem z żoną, która denerwuje się bardziej niż ja. To ona namówiła mnie na uczestnictwo" - opowiada Marcin z Wrocławia.
Po zakończeniu nagrania Hubert Urbański opowiedział KULTURZE TV, na czym polega fenomen "Milionerów".
Dlaczego "Milionerzy" wracają na ekrany?
Hubert Urbański: Bo to dobry program jest. Doskonałe statystyki, ogromna oglądalność. Liczby mówią same za siebie. Główny pomysł "Milionerów" jest bardzo prosty - zawodnik ma nieograniczony czas na odpowiedź. Zwykle w tego typu grach w tle tyka zegar. Tutaj nieograniczony czas pogłębia w zawodniku poczucie niepewności. I okazuje się, że pokłady tej niepewności są wielkie. Dochodzi do tego tajemnicza muzyka, efektowne światła, które podkręcają atmosferę. I "upierdliwy" prowadzący. W końcu każdy temu ulega.
Dlaczego wrócił pan do TVN?
Wróciłem do programu "Milionerzy". Podpisałem kontrakt z firmą Intergalactic. Dlatego to nie jest powrót wprost. Chociaż "Milionerzy" rzeczywiście wracają do TVN. To najlepsza stacja dla tego formatu, w końcu zrobiliśmy tam ponad 500 odcinków.
Nie przejadła się panu formuła programu?
Program nie przejadł mi się już podczas pierwszej edycji. A poza tym minęło przecież pięć lat. Kiedy stanąłem po długiej przerwie w dekoracjach i w miejscu, z którego wychodzę do widzów, miałem wrażenie, jakbym ostatniego dnia zdjęć do "starych" "Milionerów" wpadł do przerębla, a teraz ktoś mnie rozmroził i znów tu postawił. Niesamowite uczucie. Wszystko przecież wygląda prawie identycznie.
Ale chyba nie do końca?
Tak, bo poprzednią edycję nagrywaliśmy w dwóch studiach w Warszawie, przy ulicy Chełmskiej i na Woronicza (w budynku Telewizji Polskiej). Teraz nagrywamy w Krakowie. Studio jest dużo większe. Dekoracja zbudowana od nowa. A technika komputerowa, bardzo ważna przy realizacji "Milionerów", jest dziś nowocześniejsza. Nasze poprzednie komputery pracowały na 95 procentach mocy i non stop się przegrzewały. Trzeba je było ciągle chłodzić. Teraz nowy system pracuje tylko na 10 procentach mocy. Wszystko jest finezyjne i dopieszczone, np. dotykowe monitory przy stanowiskach zawodników. Oświetlenie jest doskonalsze. Pięć lat temu w studiu było potwornie gorąco, ciepło biło od lamp. Dziś nowoczesne lampy są mniejsze, dają lepsze światło i nie emitują tyle ciepła.
Co zmieniło się w regułach gry?
Mamy teraz 12 pytań zamiast 15. Gra będzie bardziej dynamiczna. Koła ratunkowe są takie same. Ale doszła jeszcze jedna opcja. Widownia może nieoficjalnie głosować podczas każdego pytania (oprócz opcji koła ratunkowego) naciskając przyciski na bezprzewodowych panelach. Później ja dostaje tę statystykę na swoim monitorze i opowiadam o niej zawodnikowi. Dla niego to dodatkowa informacja. Dla mnie kolejne narzędzie do urozmaicenia programu.
Jakie emocje towarzyszą każdemu odcinkowi?
Na szczęście nikt nie mdleje (śmiech). Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, są przede wszystkim bardzo przejęci. Czasami uczestnik jedzie całą noc, np. ze Szczecina. Wiezie go szwagier. Jadą odstawieni w najlepsze ubrania. Docierają tu na 7 rano. Potem cały dzień emocji: oprowadzania po studiu, tłumaczenia zasad. Pamiętam z poprzedniej edycji wymęczone twarze ludzi na porannej kawie w bufecie. Kiedy przechodziłem przez parking na Woronicza w Warszawie, widziałem maluchy, polonezy, fiaty z rejestracjami spoza województwa. A w nich zaparowane szyby i mnóstwo rzeczy na tylnych półkach. Czasami uczestnicy przyjeżdżali za wcześnie i jeszcze drzemali godzinę lub dwie w autach. A przecież chodziło tylko o pieniądze. Pewnie udział w kultowym programie też musiał być atrakcyjny. Dzisiaj też tacy ludzie do nas przyjeżdżają i to oni są siłą tego programu.
"Milionerzy" to sztywny scenariusz. Panu jednak udało się przemycić swoją osobowość...
Wbrew pozorom, jest tu dużo miejsca dla prowadzącego. I dlatego edycje w różnych krajach tak się różnią. Np. w Indiach gospodarzem jest gwiazda Bollywoodu, bożyszcze kobiet. Jest w stanie zdjąć z ręki złotego Roleksa i oddać zawodnikowi, któremu powinęła się noga. W Polsce taki numer chyba by nie przeszedł. W niezwykle żywiołowej hiszpańskiej wersji prowadzący ciągle gada i 80 procent programu, to on sam.
Studiował pan aktorstwo, czy wiedza wyniesiona ze szkoły pomaga podczas prowadzenia teleturnieju?
Gdybym był czynnym aktorem, pewnie by się przydała. Ale nim nie jestem. Właśnie dlatego nie zostałem aktorem, żeby odzywać się własnymi słowami. Nie umiałem grać tekstem, który ktoś mi napisał. Dlatego prowadzenie "Milionerów" tak mi się podoba.
Jeśli to pan byłby uczestnikiem "Milionerów", to jakie miałby pan szanse?
Spokojnie bym doszedł do miliona. Przecież znam prowadzącego!
Z "Milionerami" dookoła świata
John Carpenter, zwycięzca pierwszej amerykańskiej edycji show (nadawanej w latach 1999-2002) zasłynął tym, że do finału teleturnieju doszedł bez użycia jakiegokolwiek koła ratunkowego. Gdy padło ostatnie pytanie (Jak nazywał się jedyny prezydent USA, który pojawił się w popularnym programie "Rowan and Martin's Laugh-in"?), John poprosił o "telefon do przyjaciela", zadzwonił do ojca, po czym powiedział: "Właściwie tato, wcale nie potrzebuję twojej pomocy. Chciałem ci tylko powiedzieć, że za chwilę wygram milion dolarów."
1 grudnia 2000 roku stacja RTL nagrała dr. Eckharda Freise'a, wykładowcę historii na uniwersytecie w Wuppertalu, który prawidłowo odpowiedział na ostatnie pytanie teleturnieju, dzięki czemu stał się pierwszym milionerem w historii niemieckiej telewizji. Wiadomość o sensacji błyskawicznie przeciekła do mediów. Efekt był taki, że publiczność oglądająca następnego dnia nagrany program, znała już finał pojedynku.
Wenezuelska edycja teleturnieju (w oryginale "Quién quiere ser millonario?") jest - według jej producentów - najpopularniejszym programem w tym kraju.
W edycji ukraińskiej "Milionerów" nie ma koła ratunkowego "pytanie do publiczności", ponieważ publiczność notorycznie i celowo wprowadzała graczy w błąd.
Milionerzy, TVN, 19.01, godz. 18