Rafał Kalukin
2006-05-26, ostatnia aktualizacja 2007-05-02 00:00
- Wzbudza sympatię. Jest starszym kumplem, nie legendą opozycji. - Zakochany w sobie, próżny. Bezwzględny wobec przeciwników. Portret Bronisława Wildsteina
Fot. Grażyna Makara / Agencja Gazeta
Bronisław Wildstein
Jak pan reaguje, gdy nazywają pana radykałem, fanatykiem? - pytam nowego prezesa TVP. - To są bzdury, które pokazują, jak bardzo kreowany przez was obraz rzeczywistości odbiega od rzeczywistości realnej - irytuje się na niechętne mu media. Wstaje i niespokojnie krąży po wyposażonym w sześć telewizorów prezesowskim gabinecie.
Według Bronisława Wildsteina radykalni są bowiem jego oponenci. On, zaangażowany publicysta akcentujący porządek moralny, musi zmagać się z "absurdalną tezą, zgodnie z którą fundamentalizmem jest odwołanie się do wartości". To właśnie kwestionowanie oczywistych wartości pozwalających odróżnić dobro od zła jest ideologią, nie na odwrót.
Gdy w świat poszła informacja, że zostanie szefem TVP, na internetowych forach zaroiło się od emocjonalnych komentarzy. - Układ się rozlatuje - cieszyli się jedni. Inni obawiali się, że to koniec pluralizmu w publicznych mediach.
"Człowiek, który się teczkom nie kłaniał" - pod takim tytułem ukazał się rok temu w "Newsweeku" portret Wildsteina. W tamtym czasie było o nim najgłośniej. O nim i o liście ochrzczonej jego nazwiskiem.
Tomasz Wołek tak wyjaśnia, dlaczego grono młodszych o ponad dekadę konserwatywnych publicystów widzi w "Bronku" swego patrona: - Po pierwsze, karta opozycyjna. Po drugie, horyzonty intelektualne. Po trzecie, krzepa fizyczna połączona z szaleńczą odwagą.
Dawny współpracownik: - Nie budował nigdy środowiska. Po prostu wzbudza sympatię. Skraca dystans, lubi poimprezować. Jest starszym kumplem, a nie wyniosłą legendą opozycji.
- Zakochany w sobie, próżny. A zarazem surowo ocenia innych. Jeśli kogoś uzna za przeciwnika, staje się bezwzględny i próbuje zniszczyć oponenta. Pamięta urazy sprzed lat - dodaje kolejny.
Wołek: - Emocjonalny chłód i wulkaniczny temperament mieszają się w nim w przedziwnych proporcjach.
I zwolennicy, i przeciwnicy Wildsteina z reguły są zgodni, że jest osobą konfliktową. Nigdzie nie zagrzał dłużej miejsca, a rozstania były zawsze burzliwe.
Czy grupa Baader-Meinhof miała rację?
Urodził się w 1952 r. w Olsztynie. Ojciec, lekarz wojskowy, był komendantem szpitala.
- Przedwojenny komunista, chyba członek Komunistycznej Partii Polski. Wierzył w system. Matka była w AK, więc rodzice prowadzili ostry spór polityczny - opowiada Bronisław Wildstein.
Gdy miał pięć lat, zachorował na gruźlicę, więc rodzina Wildsteinów w poszukiwaniu lepszego klimatu przeniosła się do Przemyśla. Zostali tam do 1967 r., gdy w wojsku zaczęły się czystki antysemickie. Ojca usunięto, po roku zmarł. - Był małomówny, skryty. Już po jego śmierci matka powiedziała mi, że był Żydem.
Marzec 1968 r., apogeum antysemickiej nagonki. - Mieszkaliśmy w Krakowie. Byłem niesamowicie podniecony rozruchami. Zamknęli nas w szkole, ale uciekłem i włóczyłem się po mieście - wspomina.
Nie odczuł jednak Marca na własnej skórze. Uważa, że nie można mówić o erupcji antysemityzmu w społeczeństwie. To partia wszystko zaaranżowała i przeprowadziła, odpowiedzialność za Marzec ponoszą więc wyłącznie komuniści.
W 1971 r. zaczął studia polonistyczne na UJ. Po roku je rzucił, ale gdy zainteresowało się nim wojsko, wrócił na uczelnię. W 1973 r. pierwszy gest opozycyjny - próbuje rozkręcić protest przeciwko odgórnie zarządzonemu połączeniu dwu młodzieżowych organizacji ZMS i ZSP. Nie był działaczem studenckim, ale - jak wielu studentów - odebrał połączenie jako zamach na względną niezależność ZSP.
"Byliśmy wtedy bardzo młodzi i wszystko było dla nas możliwe, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że żyjemy w systemie, w którym nic nie jest możliwe" - pisał po latach.
Na zdjęciach widać młodego człowieka z bujną fryzurą w stylu afro i gęstą czarną brodą, oblicze jak u kubańskiego rewolucjonisty. Z przyjaciółmi Stanisławem Pyjasem i Lesławem Maleszką stworzył w akademiku coś na kształt hippisowskiej komuny. Nazywano ich "anarchistami".
Stworzyli kontrkulturową grupę: alkohol, lekkie narkotyki, wspólne wypady na Jazz Jamboree, "Apocalypsis cum figuris" Jerzego Grotowskiego. Długie dyskusje. "Nienawidziliśmy polityki, ale nie potrafiliśmy się od niej uwolnić" - wspominał Wildstein.
Około 1975 r. zaczęli się organizować, myśleli o założeniu pisma. Rok później, po pacyfikacji Radomia i Ursusa, zbierali podpisy pod protestem przeciwko "ścieżkom zdrowia" zafundowanym robotnikom przez milicję.
Anna Krajewska, koleżanka z opozycji krakowskiej: - Dzięki "anarchistom" poznałam myśl XIX-wiecznych anarchistów rosyjskich Kropotkina i Bakunina. Zastanawiali się, jakie racje stoją za terrorystami z Frakcji Czerwonej Armii (RAF), i doszli do wniosku, że za ekstremalną formą protestu przeciwko konsumpcyjnemu społeczeństwu stoi pragnienie uratowania człowieczeństwa. Po samobójstwie przywódcy RAF Baadera w 1977 r. przez tydzień nie trzeźwieli ze smutku.
Wildstein: - Do prawdziwych klasyków trudno było dotrzeć, więc czytaliśmy pierdoły. Zainteresował mnie Max Stirner [teoretyk anarchoindywidualizmu]. Baader-Meinhof? Cóż, nie rozumieliśmy świata, a propaganda serwowała fałszywy obraz Niemiec. Ale nie chcę usprawiedliwiać własnej głupoty.
Jeden nie żyje, drugi zdradził
W 1976 r. grupą kontestatorów zainteresowała się bezpieka. Prosto z ulicy trafili na przesłuchanie. Nie wiedzieli, że prawo PRL pozwalało odmówić zeznań. Najtwardszy okazał się Pyjas. - Brzozowski raz coś chlapnął Ochranie i już sto lat ciągają go za to - miał powiedzieć esbekowi.
Wildstein wykręcał się, kolegów nie sypnął. Załamał się Maleszka. Bezpieka najprawdopodobniej już wcześniej wytypowała go do werbunku - jako najsłabszego, podatnego na szantaż. Podpisał zobowiązanie do współpracy i podjął ją - aż do 1989 r.
Kiedy w maju 1977 r. w bramie znaleziono ciało Pyjasa, Wildstein pognał do prosektorium. Podał się za krewnego, dał cieciowi sto złotych i wpuszczono go. Ujrzał zmasakrowaną twarz.
Oficjalna diagnoza lekarza z Zakładu Medycyny Sądowej Zdzisława Marka: nieszczęśliwy wypadek. Pyjas po pijanemu upadł w bramie i udusił się własną krwią. Śledztwu ukręcono łeb.
Wildstein nie ustawał, by wyjaśnić okoliczności śmierci przyjaciela. W 1990 r. publicznie nazwał Marka "wspólnikiem morderstwa". Przegrał proces o zniesławienie. Wykłócał się z MSW o ujawnienie dokumentów, przypominał, że Pyjasa zamordowała bezpieka.
- Czy nie obawiasz się, że wśród osób, które śledziły Pyjasa, mógłbyś znaleźć kogoś ze swoich znajomych? To ogromny problem moralny! - zapytano go w wywiadzie w 1994 r. Odparł: - Życie składa się z problemów moralnych.
W 2001 r. "Tygodnik Powszechny" opublikował fragmenty pracy dyplomowej absolwenta esbeckiej szkoły o inwigilacji Studenckiego Komitetu Solidarności. Wildstein zwrócił uwagę na agenta "Ketmana", którego opis pasował do Maleszki.
Zadzwonił do przyjaciela, redaktora "Gazety". - Wiem, kto to "Ketman". Chcesz pogadać? - zapytał. Umówili się w kawiarni. Maleszka od razu się przyznał.
Wkrótce ukazało się oświadczenie działaczy SKS o zdradzie Maleszki. - Naszym celem nie jest prześladowanie go i pozbawianie pracy - tłumaczył Wildstein. Dziś, mówiąc o Maleszce, nazywa go "człowiekiem, którego uważał za przyjaciela".
Opozycyjny high life
Studencki Komitet Solidarności był reakcją na śmierć Pyjasa. Najpierw "czarne juwenalia" - bojkot oficjalnych imprez i kilkutysięczna manifestacja. Tak narodziła się pierwsza w Krakowie poważna opozycja. W SKS spotkali się "anarchiści" i młodzi ludzie z tzw. beczki - duszpasterstwa akademickiego ojców dominikanów.
Adam Zagajewski pisał w "Solidarności i samotności": "Anarchiści chodzili po mieście, wyjeżdżali pod Kraków, organizowali anarchiczne pijaństwa, jeździli na gapę koleją, czasem zarabiali na życie, rozładowując wagony z węglem. (...) Któregoś dnia hierarchiści [czyli "beczka"] zorganizowali w kościółku (...) adorację Najświętszego Sakramentu. Anarchiści byli bardzo zakłopotani, nie wiedzieli, czy mają kontynuować swą jazdę, swe spacery, wędrówki, pijaństwa, lektury amerykańskich poetów i mędrców hinduskich. Jednak, może nie wszyscy, przyłączyli się do hierarchistów. Bo w tym czasie anarchizm słabł, hierarchizm krzepł".
SKS współpracował z KOR, przyjmując filozofię tworzenia niezależnych instytucji obywatelskich.
- Byliśmy pod wielkim wrażeniem Jacka Kuronia. Do dziś uważam go za wspaniałego człowieka - mówi Wildstein.
Krajewska: - Bronek był nieprzejednanym bojownikiem. Pisał ulotki, w których wciąż czegoś żądał. Niepokorny i brawurowy.
Rewizje, zatrzymania na 48 godzin. Raz uciekł eskortującym go milicjantom i wyskoczył z pierwszego piętra komendy.
Znajomy z czasów krakowskich: - Wiele w tym było zabawy. Imprezowali po wiele dni. Jak szykowała się akcja ulotkowa, napuszczali zimną wodę do wanny i cucili się.
Maleszka i Wildstein pisywali do podziemnego "Indeksu". Pierwszy specjalizował się w manifestach ideowych, drugi wolał formy szydercze. Gdy w organie SZSP opisano ich jako awanturników opłacanych przez Zachód, Wildstein odpowiedział: "Wszystkich czytelników zapraszam do SKS-u. Przed przyjazdem papieża czeka nas istna pielgrzymka dziennikarzy, litania wywiadów - dolary sypać się będą jak zielona manna (...). High-lifowy standard, pełne kieszenie i pełne samochody (oczywiście dolarowych dziwek)".
W miejsce "anarchizmu" pojawiała się dojrzalsza myśl polityczna: - Z początku byliśmy na lewo od KOR. Chcieliśmy po prostu pogonić państwo. Najważniejszą wartością była wolność. Z czasem dostrzegłem, że znacznie lepiej wyraża ją liberalizm.
Gdy w latach 80. zobaczy na własne oczy Zachód, stanie się wyznawcą rynku. W 2000 r. opublikuje "Profile wieku", cykl wywiadów z czołowymi intelektualistami Zachodu, m.in. Derridą, Fukuyamą, Huntingtonem i Barberem. W rozmowie o książce powie: "Wolny rynek wydaje mi się formą optymalną. I to (...) raczej w wydaniu amerykańskim".
W sierpniu 1980 r. ruszył na Wybrzeże. Był w Stoczni Gdańskiej, potem został zatrzymany przez milicję. Z sankcją prokuratorską przerzucali go z aresztu do aresztu. Wyszedł po podpisaniu Porozumień. W Krakowie założył punkt konsultacyjny dla założycieli wolnych związków. Potem organizował Niezależne Zrzeszenie Studentów. Jednak jako były student wkrótce się wycofał.
Krajewska: - Pojawili się następcy. A ponieważ otworzyła się przestrzeń wolności, wystąpiliśmy o paszporty, by zobaczyć ten mityczny Zachód.
Listopad 1980, impreza u działacza NZS Jana Rokity. Skończyła się wódka, więc któryś z kolegów poszedł szukać meliny. Trafił przez pomyłkę do willi, gdzie imprezowali milicjanci. Nieproszonego gościa poturbowano, więc zapalczywy Wildstein zorganizował kontrofensywę.
- Rozpieprzyliśmy tę willę. A potem dalej szukaliśmy meliny, trafiliśmy na dworzec. Tam rozegrała się kolejna bitwa z milicją. Kilku wyrzuciłem razem z szybami. Jak opuszczaliśmy pobojowisko, leżeli bez ruchu. Wiedziałem, że posadzą mnie na wiele lat - opowiada.
Akurat miał przyznany paszport, więc ruszył w świat. Austria, Szwecja, Włochy, Francja. - Jakieś trockistowskie towarzystwo zaprosiło nas do Niemiec. Wtedy wyleczyłem się z lewactwa na dobre.
Po roku spędzonym w podróży chciał już wracać. 13 grudnia 1981 r. jechał do Polski stopem przez Holandię. Zmienił kurs podróży i znalazł się w Paryżu - jak wielu przyjaciół z SKS i KOR.
Z Mirosławem Chojeckim, członkiem KOR i twórcą podziemnego wydawnictwa Nowa, założyli za namową Jerzego Giedroycia pismo "Kontakt". Wildstein został naczelnym.
Ostrożnie z antykomunizmem
Z początku kolumny pisma zapełniały komunikaty z kraju, przedruki z prasy podziemnej, informacje o represjach, proste artykuły ku pokrzepieniu serc. Jednak pismo ewoluowało. Pojawiła się poważna publicystyka, teksty zachodnich klasyków myśli politycznej. Linia pisma nie była wyraźna, publikowali autorzy o różnych poglądach.
W jednym z tekstów Wildstein atakował pacyfistyczne ruchy młodzieżowe na Zachodzie: "Nie lubię cynicznych polityków, ale zdecydowanie bardziej nie znoszę naiwnych i etycznych entuzjastów. Tak się zresztą składa, że kiedy spełnienia absolutu moralnego szukają oni w polityce, potrafią być wyjątkowo cyniczni". I dalej: "Tęsknoty metafizyczne i absolutyzm moralny umiejscawiają się w rzeczywistości społeczno-politycznej i tam poszukują swojego spełnienia. Rzeczywistość zredukowana wyłącznie do tego aspektu, do prostych i zdawałoby się sprawdzalnych formuł, posiada pozór triumfu zdrowego rozsądku, ale w rzeczywistości prowadzi do sytuacji rodzenia się masowej psychozy ideologicznej".
W 1984 r. polemizował z "Polityką Polską" Tomasza Wołka, pismem konserwatywnego Ruchu Młodej Polski: "Dziecięca choroba antykomunistycznego radykalizmu szerzy się wśród (szczególnie nowych) emigrantów. Charakterystyczne jest, iż antykomunizm w tym wydaniu zaczyna przypominać lustrzane odbicie komunistycznego stylu myślenia. Czarno-biała, skrajnie uproszczona wizja świata, cel uświęcający działanie doń prowadzące, odrzucenie jakichkolwiek rozwiązań pośrednich, lekceważenie życia człowieka".
Wspomina paryskie lata: - Siedzieliśmy w sprawach polskich po uszy. Żyło się bokiem, zarabiało mało. Dorabiałem jako stróż nocny. Nieznośna lekkość bytu, nie byłem za nic odpowiedzialny.
Współpracownik "Kontaktu": - Uganiali się za ogórkami kiszonymi i śledziami. Zajmowali się tą biedną Polską pod butem Jaruzelskiego. Zamiast wejść we francuską kulturę, tułali się po barach.
Przerywnikiem był wypad na Jamajkę w 1984 r. Odbywał się tam zlot antykomunistycznych organizacji młodzieżowych. Żydzi z Izraela obchodzili akurat Pesach. Krążyli po zlocie, wychwytywali rodaków i zapraszali na święto. Wildstein poszedł i zafascynował się symboliką judaistyczną. Ale nie próbował nigdy wejść głębiej w judaizm. Za pochodzenie i kilkuletnią działalność w loży masońskiej (dziś nie chce o tym mówić) i tak nieraz będzie atakowany przez radiomaryjne środowiska. Gdy po 1989 r. zajmie pozycje prawicowe, nie będzie pasował do modelu Polaka katolika.
- Kultura bez religii jest żałośnie jednowymiarowa. Jestem kimś więcej niż agnostykiem, mam wewnętrzną potrzebę życia religijnego, ale nie stać mnie na wejście w religię z wątpliwościami - tłumaczy.
Praca w „Kontakcie” zakończyła się w 1987 r. awanturą z Chojeckim. O co poszło? Żadna ze stron nie chce dzisiaj mówić. Jeden z ówczesnych emigrantów twierdzi, że obaj byli zbyt ambitni i do kolizji musiało dojść. Autorka „Kontaktu” Maria de Hernandez-Paluch pisała w „Przeglądzie”: „Jasne było, że Wildstein każdym sposobem chce się wyzwolić spod prezesury Chojeckiego i samemu być panem na włościach »Kontaktu «. Niebagatelną przeszkodą był jednak fakt, że to Chojecki zdobywał pieniądze, a nie Wildstein”.
Chojecki zwolnił Wildsteina. Ten podał wydawcę do francuskiego sądu pracy, żądając odprawy. Sąd oddalił roszczenia, ale przy okazji wyszło na jaw, że pracownicy "Kontaktu" pracowali na czarno - co zresztą w redakcji akceptowano, gdyż pracowało się "dla sprawy". Chojecki musiał zapłacić karę.
Po odejściu z "Kontaktu" Wildstein został korespondentem Wolnej Europy. Gdy w Polsce nastąpiła zmiana, spakował manatki i na początku 1990 r. wrócił do kraju. Wspomnienie paryskiej emigracji pojawi się w wydanej w 1992 r. powieści Wildsteina "Brat", której bohaterowie nosili wiele cech prawdziwych postaci. Z reguły negatywnych.
Bronkowi dzieje się krzywda?
Po powrocie miał dylemat: polityka czy media. Wyboru pomógł mu dokonać Krzysztof Kozłowski, szef MSW w rządzie Mazowieckiego, który rekomendował go na szefa Radia Kraków.
Zastępca Wildsteina w radiu Roman Graczyk: - To było socjalistyczne przedsiębiorstwo. Przerost zatrudnienia, masa zajadłych czerwonych, przydupasy partyjne. Z Radiokomitetu szły zalecenia, by działać ostrożnie. Bronek wybrał drogę na skróty i od razu wywalił całe towarzystwo.
- Ale - kontynuuje Graczyk - zaczęło się kiepścić. Zatrudniliśmy ambitnych trzydziestolatków z pokolenia NZS. Bronek zbyt autorytatywnie zarządzał zespołem. Grupa dziesięciu zwarła szeregi, dochodziło do buntów. Intrygowali. Zaczęliśmy ich tępić, kogoś dyscyplinarnie zwolniliśmy. Oni założyli związek zawodowy. Atmosfera fatalna.
Jednak radio finansowo stało dobrze. Wildstein okazał się też odporny na naciski polityczne i dbał o pluralizm poglądów w eterze. Stracił pracę w 1993 r., gdy zlikwidowany został Radiokomitet i rozgłośnie przekształcono w spółki skarbu państwa.
W wojnie na górze opowiedział się po stronie zwolenników Mazowieckiego. Poglądy Wildsteina jednak ewoluowały. W 1991 r. napisał swój pierwszy tekst o potrzebie dekomunizacji. Chciał go opublikować w "Tygodniku Powszechnym", ale Jerzy Turowicz odrzucił artykuł. Wildstein opowiedział się też za lustracją, choć jej realizacji w wykonaniu Macierewicza nie zaakceptował.
Dlaczego rozszedł się ze środowiskiem Unii Demokratycznej?
Znajomy Wildsteina: - Walczył o ujawnienie prawdy o morderstwie Pyjasa. Skończyło się przegranym procesem z prof. Markiem. Wstrząsnęło nim to, że w wolnej Polsce nie można ukarać winnych zbrodni, i obciążył winą środowisko, które sprzeciwiało się dekomunizacji.
Wildstein: - Radiokomitet zarządzany był przez Andrzeja Drawicza. Porządny człowiek, ale zabrakło mu twardości. Na moich oczach w publicznych mediach reprodukowały się postawy z PRL, szlifował się układ postkomunistyczny.
Po odejściu z radia trafił do "Życia Warszawy", gdzie pod skrzydłami Tomasza Wołka powstał młody konserwatywny zespół. "ŻW" polemizowało z "Gazetą", zajmując stanowisko bliskie Wałęsie. Wildsteina powitano w tym gronie życzliwie, choć zdarzało mu się studzić co radykalniejsze oceny kolegów.
"ŻW" miało problem. Włoski właściciel Nicola Grauso, który starał się o koncesję na ogólnopolską telewizję, naciskał na redakcję, by publikowała teksty dyskredytujące konkurencyjny Polsat. Pojawiły się ostre spięcia między zespołem a wydawcą. Wildstein założył "Solidarność", która walczyła z Grausem. Wkrótce Wołek stracił pracę, a "ŻW" zostało sprzedane biznesmenowi Zbigniewowi Jakubasowi. Ten, pragnąc ułożyć sobie dobre stosunki z prezydentem Kwaśniewskim, zażądał zmiany linii politycznej. Większość zespołu - w tym i Wildstein - odeszła, by w 1996 r. stworzyć z Tomaszem Wołkiem dziennik "Życie".
Wołek: - W "Życiu Warszawy" Bronek pokazał się z dobrej strony. Uprawiał celną publicystykę. W "Życiu" popełniłem jednak błąd. Zrobiłem go, na jego prośbę, wicenaczelnym. Miał zadanie zorganizowania platformy współpracy gazety z rozgłośniami radiowymi. Nic z tego nie wyszło. Uznałem więc, że jego wiceszefowanie to fikcja.
Z relacji Wołka wynika, że na początku 1997 r. odbył z Wildsteinem rozmowę w cztery oczy i zaproponował mu odejście z gazety - ale dopiero po jesiennych wyborach. Zanosiło się na zwycięstwo AWS, co wiązało się z "nowymi możliwościami w sferze mediów" dla Wildsteina. Gdy prawica wygrała wybory, w obecności zespołu Wołek przypomniał o dżentelmeńskiej umowie. - Ktoś z członków kolegium wstał i wyraził oburzenie. Patrzę na Bronka i czekam, aż zareaguje. On nic. Nikt trzeci nie wiedział o naszej umowie, zwolennicy Bronka mieli więc poczucie, że dzieje mu się krzywda - wspomina szef "Życia".
Wildstein kwituje: - Nie było żadnej umowy. Wołek zdał sobie sprawę, że przypadkowo stał się symbolem, a to my zrobiliśmy tę gazetę. Z przyczyn ambicjonalnych chciał mnie zmarginalizować.
Sprawa podzieliła zespół. Ponad połowa redakcji podpisała się pod listem poparcia dla Wildsteina. Niektórzy na znak solidarności odeszli wraz z nim.
Dekomunizacja, której nie było
Po odejściu z "Życia" w 1997 r. opublikował w "Gazecie" tekst o zmierzchu ery Wałęsy. Kolejny, polemizujący z francuskim intelektualistą Tzvetanem Todorovem, został odrzucony i współpraca się urwała. Przez kilka lat był "wolnym strzelcem", aż w 2000 r. na stałe zakotwiczył w "Rzeczpospolitej".
Manifestem Wildsteina była wydana w 2000 r. książka "Dekomunizacja, której nie było". Brak rozliczenia PRL jest dla autora najważniejszym źródłem problemów III RP. A przeciwnicy rozliczeń, których Wildstein upatruje w Unii Wolności, "Gazecie" i "Tygodniku Powszechnym" oraz w SLD, to główni odpowiedzialni.
Publicysta widzi w dekomunizacji wyraz elementarnej sprawiedliwości dziejowej, gdyż, nie ulega wątpliwości, "komunizm był złem". Mimo to stara się odnaleźć racjonalne przesłanki w postawie jej przeciwników. Pisze, że podjęcie negocjacji przy Okrągłym Stole było "moralnym obowiązkiem" elit solidarnościowych. Jednak po powstaniu rządu Mazowieckiego nie było już powodów, by honorować porozumienie. Dlaczego więc pierwszy niekomunistyczny rząd sprzeciwiał się dokończeniu rewolucji w postaci usankcjonowanej prawnie dekomunizacji? "Środowisko, o którym mowa, w dużej mierze wywodzi się z przedwojennej inteligencji (...). Podstawowym zagrożeniem był w tamtym świecie nacjonalizm w jego endeckiej formie. W efekcie w środowisku tym istniała zakodowana bardzo mocno obawa przed prawicą, która w Polsce (...) przybrać musi endecki, nacjonalistyczny, antysemicki kształt". A do tego - pisze Wildstein - w Polsce właśnie toczyła się "antykomunistyczna rewolucja" i istniała uzasadniona groźba "rozkręcania się spirali rewolucyjnego terroru" pod hasłami antykomunizmu. Było czego się obawiać, ale "elementarny ogląd sytuacji" szybko pokazał, że niepotrzebnie.
Z lęków zrodziła się "decyzja polityczna". Adam Michnik i jego zwolennicy świadomie obrali strategię sojuszu części opozycji demokratycznej oraz reformatorskiego skrzydła PZPR. Po to, by zatrzymać prawicę, która nawoływała do dekomunizacji. Dorobiono jej gębę "antykomunistycznych bolszewików". "Następuje odwrócenie wartości: postkomuniści zostają uszlachetnieni i przyjęci w poczet demokratycznych polityków, a ich przeciwnicy naznaczeni zostają piętnem komunizmu".
Odmowę dekomunizacji Wildstein łączy z "relatywizacją wartości" - heroizm opozycyjny sprowadzony został do wstydliwego "kombatanctwa", a konformizm wyniesiono do rangi "wyznacznika i fundamentu człowieczeństwa". "Konsekwencją tej strategii była pełzająca rehabilitacja PRL. Odpowiadała ona dość normalnemu zapotrzebowaniu nawet najzwyklejszych ludzi, którym trudno pogodzić się z brakiem sensu aktywności całego ich życia [w PRL]" - pisał Wildstein. To dlatego "propaganda" "Gazety" zdominowała debatę publiczną w latach 90.
Autor zbywa argumenty o niemożności rozliczenia PRL na gruncie prawa. Jeśli nie udało się osądzić winnych większości zbrodni PRL, to z winy tych, którzy w 1990 r. zablokowali weryfikację sędziów (pozostali więc w aparacie sądowniczym wychowani w PRL konformiści) oraz narzucili "skrajnie pozytywistyczną koncepcję prawa", które nie zostało osadzone na moralnych fundamentach.
Według Wildsteina odmowa dekomunizacji prowadziła do zafałszowania pamięci o PRL, który nie został jednoznacznie potępiony. W tym klimacie musiało nastąpić odrodzenie się formacji postkomunistycznej w polityce oraz PRL-owskiej nomenklatury w gospodarce. W efekcie rozkwitła korupcja, która "uśmierca wolny rynek".
Spór o dekomunizację Wildstein postrzega w szerszym kontekście kulturowym. Odmowa rozliczenia PRL jest polską odpowiedzią na zachodni postmodernizm negujący tradycyjną hierarchię wartości. I jedno, i drugie prowadzi do "świata amorfii, bezkształtu, ciągłego ruchu równoprawnych opinii, których ważności nie sposób rozsądzić".
Wildstein przywołuje w swej książce większość argumentów przeciwników dekomunizacji, choć uważa, że są one niespójne i wewnętrznie sprzeczne. O własnym zaangażowaniu po stronie obozu Mazowieckiego nie wspomina.
Herold lustracji
W "Dekomunizacji, której nie było" zbiegły się wszystkie wątki publicystyki Wildsteina z lat 90. U progu kolejnej dekady kładł większy nacisk na lustrację. W 2001 r. ujawnił przeszłość Maleszki, a gdy zaczęły otwierać się akta IPN, ogłosił, że agentem SB był Henryk Karkosza, szef drugoobiegowej Oficyny Literackiej.
Apogeum jego aktywności prolustracyjnej nastąpiło w ubiegłym roku, gdy wyniósł z IPN indeks liczący blisko 250 tys. osób - wymieszane nazwiska funkcjonariuszy SB, tajnych współpracowników i kandydatów na TW. Przekazał go innym dziennikarzom.
Gdy "Gazeta" to opisała, wyjaśniał w "Rzeczpospolitej": "Wyniosłem ów indeks, działając na własną rękę, aby pokazać go swoim kolegom dziennikarzom, aby mogli zwrócić się do IPN w celu odtajnienia istotnych dla nich materiałów dotyczących konkretnych osób. Uważam, że obowiązkiem dziennikarzy jest domagać się w imieniu społeczeństwa, które reprezentują, prawdy o swojej najnowszej historii".
Dzień później Wildstein stracił pracę. "Swoim postępowaniem wykroczył poza rolę dziennikarza i przyjął postawę polityka" - wyrokował naczelny "Rzeczpospolitej" Grzegorz Gauden. W zespole wrzało. Pod siedzibą gazety odbyła się zaś demonstracja w obronie Wildsteina. Znów redakcyjni koledzy zbierali podpisy pod listem poparcia.
"Lista Wildsteina" trafiła do internetu, a nazwisko jej patrona było słowem najczęściej wpisywanym do wyszukiwarek. Stał się heroldem lustracji. Bagatelizował sugestie, że niewinne osoby muszą zmagać się z pomówieniami. - Jeżeli ktoś się czuje urażony tym, że znalazł się w książce telefonicznej razem z osobami, których nie poważa, jest to pewna nadwrażliwość - mówił w wywiadzie. A że indeks nie był książką telefoniczną? To "Gazeta" jest winna. Napisała, że "ubecka lista krąży po Polsce".
"Puszczać w świat listę, na której obok siebie, bez możliwości rozróżnienia, są agenci i ludzie niewinni, nie jest kwestią poglądów, lecz głupoty, na domiar wywołującej krzywdy ludzkie, przykrości i konflikty" - upominał publicysta Stefan Bratkowski.
Wildstein pozwał "Rzeczpospolitą" do sądu za nieuprawnione zwolnienie. Sprawa skończyła się ugodą. W wywiadach mówił, że chciałby kierować własnym dziennikiem. Jednak trafił do "Wprost" kierowanego przez b. sekretarza KC PZPR Marka Króla. - Nie podoba mi się jego przeszłość, ale czasem potrzebna jest Realpolitik - tłumaczy.
Teksty Wildsteina we "Wprost" wolne były od subtelności. Pisał tak, jak nakazuje tytuł pisma, nierzadko ad personam. Wicenaczelny "Gazety" Piotr Stasiński "bezmyślnie realizuje strategię swoich mentorów". Dziennikarz "Gazety" Wojciech Czuchnowski to "facet do wynajęcia" - bo dziś występuje przeciwko lustracji, a kiedyś ją popierał. Nazwisko mec. Jana Widackiego, który przed sądem bronił m.in. prof. Marka, a potem reprezentował przed komisją śledczą Jana Kulczyka, należy "wymawiać po angielsku".
W tegorocznym tekście "Salon Zależnych. Koniec warszawki?" wyłożył wszystko, co sądzi o elitach III RP i kogo do nich zalicza. Wymienia długą galerię postaci - od Michnika i Kwaśniewskiego, przez Marię Janion, po Grzegorza Jarzynę i Krzysztofa Warlikowskiego. "Salon" trzęsie życiem politycznym, naukowym i kulturalnym, kreuje mody i skazuje na niebyt oponentów - nawet Zbigniewa Herberta. Praktyki "salonu" kojarzą się Wildsteinowi z mroczną przeszłością. "Elita III RP powstawała jako kontynuacja elity PRL".
Rządy elit ponad głowami społeczeństwa to nie tylko polska przypadłość. Nawet Unia Europejska to projekt "salonu brukselsko-paryskiego". Retoryka Wildsteina zbliżyła go ostatnio do poglądów Jarosława Kaczyńskiego o wszechobecnym układzie. 11 maja bliska PiS rada nadzorcza TVP wybrała go na prezesa TVP.
Wildsteinów dwóch
Od tekstów w "Kontakcie" oddalił się o lata świetlne. Eseje z połowy lat 90., w których pryncypialnym tezom towarzyszyły próby wniknięcia w argumenty oponentów, też poszły w zapomnienie. Nastał czas prostego wskazywania, kto wróg, a kto sojusznik.
Niektórzy znajomi sądzą, że zmienił się po sprawie Maleszki. Zdrada przyjaciela musiała wywrzeć piętno. - Usiłuje się mnie wsadzić w taki schemat, że rozgrywam osobiste sprawy. Rzeczywiście moje zaangażowanie wynika również z osobistych doświadczeń, ale bez przesady - mówił w wywiadzie.
Inni wskazują na niespełnienie Wildsteina prozaika. Opublikował kilka powieści ("Jak woda" z 1989 r., "Brat" z 1992 r., "Mistrz" z 2004 r.) oraz zbiór opowiadań "Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością" (2003), niektóre nagradzane. Nie zapisał się jednak w powszechnej świadomości jako pisarz. Być może dlatego, że specjalizuje się w powieściach z kluczem, z których przebijają publicystyczne pasje autora.
- Nie jestem niespełniony. Rozmawiamy w gabinecie prezesa największej stacji telewizyjnej - irytuje się. Po chwili dodaje: - Pewnie chciałbym być bardziej rozpoznawany jako pisarz. Ale nie piszę łatwych książek dla szerokiego czytelnika.
Wydany ostatnio „Mistrz” odwołuje się do mitu Jerzego Grotowskiego, który niegdyś był dla Wildsteina postacią ważną. Bohaterowie książki rekonstruują po 30 latach bohatera swej młodości. Odczytywano więc powieść jako rozliczenie się Wildsteina z „anarchistycznym” epizodem. Recenzent „Gazety” pisał: „Niestety, »Mistrza « nie czyta się z zapartym tchem. (...). Wildsteina ponosi niekiedy pasja publicysty, chwilami ma się wrażenie, że autor chce zbyt wiele włożyć w ramy powieści”.
Z kolei Piotr Bratkowski pisał w "Newsweeku" o dwóch Wildsteinach: "Jeżeli ten pierwszy [Wildstein - pisarz] widzi rzeczywistość jako chaotyczny labirynt, ten drugi [Wildstein publicysta] za wszelką cenę szuka twardych i prostych ścieżek pozwalających wydostać się z bagna. Albo na odwrót: gdy publicysta nadmiernie upraszcza świat, pisarz pokazuje jego złożoność i niejednoznaczność".
A jak on sam tłumaczy swą ewolucję? - Rzeczywistość jest skomplikowana, więc należy wyostrzać sądy. Człowiek żyje w świecie opozycji binarnych i trzeba mu o nich przypominać - dowodzi.
Ale jest i drugi powód: - Wydaje mi się, że rozpoznałem fundamentalne przypadłości III RP. I w pewnym momencie sytuacja stała się dla mnie bardzo klarowna. Teraz już taka nie jest...
Czy to oznacza, że dawno niewidziane u "Bronka" wątpliwości wpłyną na program TVP? Wildstein deklaruje odcięcie telewizji od wpływów politycznych, choć narzucono mu partyjnych współpracowników. Jednak dawni współpracownicy, nawet ci, z którymi rozstał się w gniewie - jak Wołek i Chojecki - nie mają wątpliwości, że będzie niezależny.
- Jego stać na wszystko. Może rozwalić telewizję od środka, podzielić, skłócić. Jedyne, na co go nie stać, to kompromis. Nawet z Jarosławem Kaczyńskim - mówi znajomy Wildsteina.
*** Autor dziękuje za pomoc Ośrodkowi "Karta"