Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MEDIA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MEDIA. Pokaż wszystkie posty

sobota, 9 stycznia 2010

Wprost - imperium Królów sprzedane za bezcen

Dlaczego "Wprost" zmienił właściciela

Imperium Królów sprzedane za bezcen

Rodzina Królów sprzedała swoje imperium. Jego perła w koronie, czyli tygodnik "Wprost", poszedł za 8 mln zł. To niewiele, biorąc pod uwagę, że w 2008 roku, gdy właściciel wydawnictwa sondował rynek, padła ponoć kwota 200 mln zł. Skąd więc tak niska cena?

"Nic się nie zaczyna z Nowym Rokiem, nic się nie kończy" - pisze w swoim felietonie Marek Król w ostatnim numerze Wprost. Ale nie ma racji, bo to właśnie rok 2010 rozpoczyna nowy etap w życiu tygodnika, którym przez lata kierował i który wydawał.

Rodzina Królów sprzedała swoje imperium. Jego perła w koronie, czyli tygodnik Wprost, poszedł za 8 mln zł. To niewiele, biorąc pod uwagę, że w 2008 r., gdy właściciel wydawnictwa sondował rynek, padła ponoć kwota 200 mln zł. Skąd więc tak niska cena? Wprost popadł w długi (w 2008 r. spółka przyniosła 6,53 mln zł straty, a w ciągu pierwszych siedmiu miesięcy ubiegłego roku strata wyniosła 4,5 mln zł), traci czytelników (średnia sprzedaż wynosiła 102,1 tys. egzemplarzy, w ciągu roku sprzedaż spadła o blisko 9 proc.), nie udało się poszerzyć imperium o inne tytuły (sprzedano Panią, zamknięto BusinessWeek, padł też plotkarski Wprost Light). Ponadto ma na koncie kilka przegranych procesów, które jeśli się uprawomocnią, będą słono kosztować. Poszukiwania inwestora kilka miesięcy temu stawały się coraz bardziej gorączkowe. Pracownicy tygodnika podczas redakcyjnej wigilii dowiedzieli się, że rozmowy się finalizują. Tuż przed sylwestrem dobito targu.

80 proc. udziałów w Agencji Wydawniczo-Reklamowej Wprost kupiło pomniejsze wydawnictwo, które drukuje magazyny dla studentów, Film i Machinę. Jak podał w środę branżowy portal Press, plan rozwoju pisma ma przygotować Jacek Rakowiecki, obecny naczelny Filmu. - Wydawca poprosił mnie jedynie jako szefa nowych projektów, żebym zastanowił się nad scenariuszem dla tygodnika: jaki ma być jego kształt, skład redakcji, kiedy wprowadzać zmiany - mówi Rakowiecki. To on jest też brany pod uwagę jako kandydat na redaktora naczelnego tygodnika.

Nowy wydawca nie zdradza na razie swoich planów. Prezes Platformy Mediowej Point Group Michał Lisiecki dopiero w przyszłym tygodniu ma się spotkać z zespołem. Ale jedno jest pewne - kończy się etap w historii kontrowersyjnego pisma.

Chichot laleczki Chucky

Wprost zaczynał jako niszowe czarno-białe pisemko znane jedynie w Wielkopolsce. To Marek Król, były sekretarz KC PZPR, zrobił z niego jeden z najbardziej liczących się ogólnopolskich tygodników politycznych. Do Wprost przyszedł w 1984 r., pięć lat później został jego redaktorem naczelnym. Na pierwszym spotkaniu z zespołem wyjął Newsweeka i Time’a, mówiąc: - Panowie, to musi jak najszybciej właśnie tak wyglądać.

Droga do tego była daleka. Król w jednym z wywiadów opowiadał o spotkaniu z niemieckim wydawcą. - Bardzo mi się podoba wasze pismo, ale dlaczego odbijacie je na ksero - dziwił się Niemiec. Wprost jednak szybko zaczął piąć się do góry. Gdy główny konkurent - Polityka - raził gazetowym wielkoformatowym wydaniem, Wprost miał już kolorowe okładki, rosły nakład i liczba stron. - Jako jedni z pierwszych w Polsce zaczęliśmy drukować kolorowe reklamy, które były rozchwytywane przez klientów - mówi Bartłomiej Leśniewski, który w tygodniku przepracował 15 lat.

Król był założycielem, prezesem zarządu i głównym udziałowcem AWR Wprost. W połowie lat 90. przejęła ona tygodnik, a w 1999 r. ostatecznie rozliczyła się z komisją likwidacyjną zarządzającą majątkiem RSW, która wydawała Wprost w latach 80. Potem nastąpił podział majątku dotychczasowych właścicieli. Siedzibę agencji i redakcji tygodnika przeniesiono z Poznania do Warszawy, do wieżowca Millenium Plaza, nazywanego przez pracowników "toitoiką" (drugi główny udziałowiec Lech Kruszona przejął drukarnię i nieruchomości w Poznaniu). Po 10 proc. udziałów AWR Wprost należało do żony Marka Króla Pauliny i syna Amadeusza.


Ale to Marek Król grał w piśmie pierwsze skrzypce. Przez lata rządził redakcją żelazną ręką, wprowadzając w niej niemal wojskowy dryl. Naczelny nie tolerował spóźnień, sprzeciwów. Potrafił na kilka godzin przed deadline’em bez mrugnięcia okiem zrzucić połowę tekstów. - Wymyślaliśmy najróżniejsze patenty, żeby w piątek, kiedy zamykaliśmy gazetę, zapewnić mu rozrywkę. Załatwialiśmy zaproszenia na rauty, eleganckie imprezy, żeby tylko wyekspediować go z redakcji - wspomina Leśniewski.

Po redakcji krąży plotka, że w krytycznym momencie dla ocalenia zagrożonego tekstu kierownik działu, chcąc podnieść jego rangę, namówił jednego z byłych premierów, żeby uznał tekst za swój i się pod nim podpisał. Zamysł był prosty - Król nie wywali tekstu tak ważnej osoby. I nie zrzucił. - Marek działał wedle zasady "make me happy", nie precyzował, o co mu chodzi, czego konkretnie oczekuje. Liczył, że dziennikarz sam to odgadnie. Koniec tych gierek zazwyczaj był podobny. Król poddawał efekty pracy miażdżącej krytyce, a w najlepszym razie grymasił, twierdząc, że dostał "mocz", nie tekst - mówi Leśniewski.

Kolegia z prezesem i spotkania, na których oceniano numer, pozostawały w pamięci. Jedni wychodzili bladzi, inni spoceni, jeszcze inni szybko serwowali sobie mocnego drinka, bo Król potrafił zmieszać ich z błotem. Wciąż żywa jest opowieść "laleczce Chucky" - jak ochrzcili ją dziennikarze - którą prezes przyniósł kiedyś na jedno z kolegiów. - Przyszedł z dziwnym gadżetem na pilota, żartując, że jak ktoś będzie opowiadał głupoty, to laleczka zacznie się śmiać. I rzeczywiście, urządzenie co chwila zaczynało złowieszczo chichotać, dając do zrozumienia, co Król myśli o danym pomyśle. Jej żywot był krótki, bo pod koniec zebrania laleczka zachichotała, gdy przemawiał sam naczelny - opowiada jeden z byłych redaktorów tygodnika.

Choleryczny temperament, autorytarne zapędy wytyka Królowi wielu jego podwładnych, ale też nikt nie odmawiał mu wiedzy i doświadczenia. - Był sprawiedliwy, potrafił nie tylko zrugać, ale i docenić. Miał wizję, choć za bardzo ujawniał swoje sympatie polityczne - mówi Leśniewski. Sam Król przekonywał swoich dziennikarzy, że nawet gdyby we Wprost drukował książkę telefoniczną zamiast ich tekstów, to i tak sprzedawałby ją w setkach tysięcy egzemplarzy.

TW Adam odchodzi

Wojskowy dryl nie podobał się wielu dziennikarzom. Odchodzili. W maju 2008 r. kilku dziennikarzy, w tym wicenaczelny i szefowie głównych działów, rzuciło papierami, po tym, jak Król chciał zwolnić kilku pracowników w ramach cięcia kosztów, nie zawiadamiając o tym szefa. Rok później z pismem rozstała się kolejna grupa ludzi. - Opiniotwórczy do niedawna tygodnik w ciągu ostatniego półrocza zniweczył swój ponad 25-letni dorobek. Trudno mi wyobrazić sobie dalsze firmowanie własnym nazwiskiem tego, co dzieje się z tym tytułem - tłumaczył wtedy były szef działu biznes Krzysztof Trębski. Chodziło o zmiany w piśmie, jakie zaczął wprowadzać syn Króla Amadeusz.

Jego ojciec formalnie zrezygnował z redagowania gazety w 2006 r. Stało się to kilka miesięcy po tym, jak tygodnik Nie zarzucił mu współpracę z SB jako TW Rycerz. Król wytoczył proces Jerzemu Urbanowi (w grudniu 2009 r. sąd zdecydował, że redaktor naczelny Nie nie musi przepraszać za ten artykuł). W trakcie procesu IPN potwierdził, że Król był zarejestrowany przez SB jako TW Adam. Król opublikował wtedy oświadczenie, w którym przyznał się do kontaktów z bezpieką. "Stanowczo jednak zaprzeczam, aby moje relacje z SB miały charakter tajnej współpracy. Spotkania odbywały się w siedzibie Wprost, a ja, będąc wówczas zastępcą redaktora naczelnego, zostałem do nich oddelegowany jako przedstawiciel redakcji" - pisał.

Króla w fotelu redaktora naczelnego zastąpił Piotr Gabriel, a po roku Stanisław Janecki. W grudniu 2008 r. Król oddał stery w całym wydawnictwie AWR Wprost synowi Amadeuszowi. - Marek ufa mu w stu procentach, choć to dwaj różni ludzie. Marek jest żywo zainteresowany życiem redakcji, na korytarzach przypomina Olbrychskiego z "Ziemi obiecanej", który dogląda swoich włości, a Amadeusz rzadko opuszcza gabinet, jest technokratą - mówi Robert Leszczyński, szef działu kultura.

Dzieckiem Amadeusza był relaunch pisma z grudnia 2008 r. To on firmował też plotkarski dodatek Wprost Light, który po kilku miesiącach okazał się klapą. Pismo, które jeszcze parę lat temu przynosiło milionowe zyski i goniło w rankingach Politykę, czasem wygrywając z najpoczytniejszym polskim tygodnikiem, zaczęło się pogrążać. Dodatkowym obciążeniem były nasilający się kryzys, nieudane inwestycje i wiszące nad pismem gigantyczne odszkodowania za przegrane procesy.

Skandale i procesy

Najpoważniejsze konsekwencje może mieć proces, który gazecie wytoczyła córka Włodzimierza Cimoszewicza mieszkająca w USA. W 2005 r. w tekście "Konspiracja Cimoszewiczów" tygodnik napisał, że Małgorzata Cimoszewicz i jej mąż Russel Harlan unikają podatku, piorą pieniądze i udzielają nielegalnych pożyczek.


W lipcu 2009 r. przysięgli sądu w Chicago uznali, że Wprost dopuścił się oszczerstwa i w ramach zadośćuczynienia firma powinna wypłacić państwu Harlanom 5 mln dol. Wyrok musi jeszcze zatwierdzić polski sąd.

W sądzie znalazła też finał sprawa oskarżeń, jakie pod adresem tygodnika wysunął dawny towarzysz partyjny Króla Aleksander Kwaśniewski. W 2005 r. ówczesny prezydent powiedział, że decyzję o niestawieniu się przed sejmową komisją śledczą ds. PKN Orlen podjął, gdy przeczytał we Wprost artykuł na swój temat. Zamieszczono przy nim zdjęcia, na których wśród osób towarzyszących prezydentowi i jego żonie jest oskarżony o korupcję lobbysta Marek Dochnal. Fotografie te - pisał tygodnik - dowodzą, że prezydent kłamał, mówiąc, że nie miał kontaktów z Dochnalem. "Niech żadna mutacja Urzędu Bezpieczeństwa nie stara się kierować losami Polski (...), ubecka gazeta po raz kolejny uczestniczy w rozrabianiu czołowego polityka" - oburzał się wtedy Kwaśniewski. Wydawca tygodnika i jego redaktorzy pozwali go, żądając przeprosin oraz 150 tys. zł zadośćuczynienia na cel społeczny. Sprawa jest w toku.

100 tys. zł zadośćuczynienia na cele charytatywne domaga się z kolei od Wprost inny polityk lewicy, Józef Oleksy. Były premier pozwał gazetę za ujawnienie treści jego rozmów z Aleksandrem Gudzowatym. W rozmowach tych Oleksy obgadywał, delikatnie mówiąc, liderów lewicy.

Oleksy nie był jedyną ofiarą swojego gadulstwa. Latem 2007 r. Wprost ujawnił nagrania ze spotkania dyrektora Radia Maryja o. Tadeusza Rydzyka ze studentami z toruńskiej Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Rydzyk nazwał wtedy prezydentową "czarownicą", która powinna się poddać eutanazji. Wówczas to nie Wprost, ale Rydzyk znalazł się pod ostrzałem.

Procesy sądowe to niejedyny kłopot Wprost. Znakiem rozpoznawczym tygodnika, zanim przylgnęła do niego łata "organu prasowego PiS" i "słupa ogłoszeniowego służb", stały się kontrowersyjne teksty śledcze. Nie wszystkie przyniosły chwałę redakcji. Jednym z najgłośniejszych był materiał opisujący rzekomą współpracę Zbigniewa Herberta z SB. Według Wprost poeta w latach 1967 - 1970 informował bezpiekę o środowisku polskiej emigracji w zachodniej Europie, ale nigdy nie podpisał zobowiązania do współpracy. Rozpętała się burza. Historycy IPN zdementowali te informacje. Sprzedaż pisma w ciągu tygodnia zjechała o kilkadziesiąt tysięcy.

Prestiżu nie przyniósł też tygodnikowi spór wokół Nagrody Kisiela. Wyróżnienia te nie zostały przyznane za lata 2007 i 2008, bo 25 członków kapituły uznało, że poziom niektórych publikacji Wprost oraz zaangażowanie gazety nie pozwala na kontynuowanie idei nagrody w dotychczasowej formie. Wśród laureatów, którzy wtedy protestowali, byli m.in.: Lech Wałęsa, Władysław Bartoszewski i Jan Krzysztof Bielecki.

Wiele skandali wokół tytułu prowokowała jednak sama redakcja. - Wprost balansował między tygodnikiem opinii a tabloidem. I być może fakt, że Król bał się pójść do końca w stronę bulwaru, przyczynił się do powolnego upadku wydawnictwa - mówi prof. Wiesław Godzic, medioznawca z SWPS. Najprostszym sposobem na wywołanie kontrowersji były szokujące okładki.

Pierwszą był fotomontaż z 1994 r. Artykuł "Śmierć w powietrzu" tygodnik zapowiedział zdjęciem Matki Boskiej Częstochowskiej z Dzieciątkiem w maskach przeciwgazowych. Po publikacji protestowali biskupi, a przeor Jasnej Góry przyrównał redaktorów tygodnika do hitlerowców, którzy przed laty kpili z polskiego kultu Czarnej Madonny. Do poznańskiej prokuratury napłynęło 600 wniosków od osób, których uczucia religijne miała urazić okładka. Prokuratura obrazy uczuć religijnych nie stwierdziła.

W 1996 r. zdjęcie ilustrujące aferę Oleksego przedstawiała twarz Lwa Rywina w głębi muszli klozetowej. Producent wytoczył gazecie proces. Dwa lata temu tygodnik zaszokował z kolei fotomontażem, na którym przy nagim biuście Angeli Merkel pokazał braci Kaczyńskich z podpisem "Macocha Europy". "To przekroczenie granic dobrego smaku" - napisała Rada Etyki Mediów.

Większość okładek wymyślał sam Król, podobnie jak wiele tytułów. W redakcji Król znany był ze swoich słowotwórczych zabaw (to on wymyślił piwoizację do tekstu o skoku sprzedaży piwa w Polsce czy e-seksfilię). W felietonie zamieszonym w ostatnim, noworocznym numerze Król pisze: "Radość z powodu nadejścia nowego roku jest największą zagadką cywilizacji. Jako żywo przypomina fetowanie przez karpie zbliżającej się Wigilii lub przez indyki w USA zbliżającego się Święta Dziękczynienia. Nic się nie poprawia z wiekiem. A zwłaszcza nic się nie poprawia z XXI wiekiem, nawet w Nowy Rok. A skoro tak, to ktoś to musi wykorzystać. W życiu codziennym wykorzystują to zrzędy, zwane popularnie jęczydupami".



poniedziałek, 4 stycznia 2010

Prokop lży z naszej świętej religii

KAPIF.PL/KAPIF

Zadrwił z wiary, czy słusznie należy mu się kara?

Rada Etyki Mediów postanowiła się zająć wypowiedzią Marcina Prokopa z jednego z odcinków programu "Dzień dobry TVN". Dziennikarz podczas przeglądu prasy prowadzonego przez Bartosza Węglarczyka pokusił się o dziwny komentarz. Chodziło o publikacje na temat pastora anglikańskiego, który w trakcie nabożeństwa stwierdził, że ludzie żyjący w ubóstwie mogą kraść aby żyć.

Prokop podsumowując artykuł powiedział:

Przecież od dawna w Kościele mówi się: "bierzcie i jedzcie z tego wszyscy".

Wiceprzewodniczący Rady Etyki Mediów Maciej Iłowiecki powiedział, że sprawa jest oburzająca.

W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że jakiś dureń sobie coś bezmyślnie chlapnął. Ale rzeczywiście widzowie mogą czuć się urażeni. Będę chciał, by po świętach rada zajęła się tą sprawą. To jeden z wielu przypadków drwin z uczuć katolików, z jakimi mamy do czynienia w ostatnim czasie.

Sam Prokop w rozmowie z "Rzeczpospolitą" był zdziwiony całą sytuacją i tłumaczył, że był to żart.

Jestem zaskoczony, to był oczywiście żart. Jeżeli kogoś te słowa uraziły, to przepraszam.

Po chwili dziennikarz zdobył się na refleksję i wysłał do dziennikarz sms-a z dłuższą wypowiedzią.

Zastanowiłem się jeszcze po pańskim telefonie. Rzeczywiście palnąłem niefortunną głupotę, za którą teraz jest mi wstyd. Nie pomyślałem, że moje słowa mogą kogoś urazić.

sobota, 2 stycznia 2010

Minister Grad wątpi w prezesa Orła z TVP

Agnieszka Kublik
2010-01-02, ostatnia aktualizacja 2010-01-01 19:18

TVP
TVP
Fot. Filip Klimaszewski / Agencja Gazeta

Czy PiS-owski prezes TVP Romuald Orzeł został wybrany zgodnie z prawem? - Mam wątpliwości - mówi "Gazecie" minister skarbu Aleksander Grad. Chce, by telewizyjnemu konkursowi przyjrzał się sąd

Minister skarbu Aleksander Grad
Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Minister skarbu Aleksander Grad
ZOBACZ TAKŻE
SONDAŻ
Czy uważasz, że Romuald Orzeł byłby dobrym prezesem TVP?

Tak
Nie
Nie wiem

Minister skarbu, właściciel TVP SA, przesłał już do Krajowego Rejestru Sądowego zastrzeżenia do wyboru nowego zarządu telewizji publicznej. KRS rozpatrzy je najpewniej na początku stycznia.

18 grudnia rada nadzorcza złożona z przedstawicieli SLD i PiS podzieliła się wpływami we władzach TVP. Prezesura przypadła prawicy (bo lewica dostała taki sam fotel w radiu). Szefem TVP został Romuald Orzeł - dziennikarz z Wybrzeża, potem związany ze SKOK-ami popieranymi przez PiS.

Z rekomendacji partii braci Kaczyńskich do zarządu wszedł też Przemysław Tejkowski (szef Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie, pracował dla PiS w kampanii samorządowej). Lewica dostała jedno miejsce dla Włodzimierza Ławniczaka, b. dyrektora TVP za prezesury Roberta Kwiatkowskiego. Ostatnim członkiem został producent filmowy Paweł Paluch (z polecenia Tomasza Borysiuka z KRRiT, który tę lewicowo-prawicową koalicję skleił).

- Mam wątpliwości, czy w czasie konkursu nie naruszono prawa - mówi "Gazecie" minister Grad. Chodzi o wybór Orła, Tejkowskiego i Palucha.

Czy Orzeł mógł zrezygnować z rezygnacji

Orzeł między kolejnymi posiedzeniami rady wycofał się z konkursu, kiedy wydawało się, że PiS już go nie chce na prezesa, bo woli Jacka Karnowskiego (szef "Wiadomości" TVP). Podobno Orłowi zaszkodziło to, że lewa część rady była gotowa go poprzeć od razu.

Ale właśnie 18 grudnia Orzeł wycofał rezygnację, gdy okazało się, że to Karnowski nie ma szans (przeciwko jego kandydaturze byli nawet niektórzy z prawej strony). Szef rady nadzorczej Bogusław Szwedo (z rekomendacji PiS) pytany, jak to było z rezygnacją Orła, uspokajał, że to tylko "deklaracja woli". Ale było inaczej: Orzeł z konkursu wycofał się formalnie na piśmie.

Minister skarbu ma wątpliwości, czy rada miała prawo uznać rezygnację Orła za nieważną.

Czy Tejkowski mógł zostać zwykłym członkiem

Wątpliwości związane z Tejkowskim? Kandydował on na prezesa TVP, a wybrano go na członka zarządu. Jak to możliwe - zastanawia się Grad - skoro rada ogłosiła konkurs na dwa stanowiska: osobno na prezesa TVP, osobno na członka zarządu. Byli tacy, którzy zgłaszali swe kandydatury osobno na oba stanowiska.

Tejkowski nie został prezesem, bo fatalnie wypadł na przesłuchaniu. Był tak pewny, że prezesurę ma w kieszeni, iż - jak relacjonowali członkowie rady - zachowywał się arogancko, był nieprzygotowany. Tym zraził sobie nawet część prawej strony.

Grad ma wątpliwości, czy mógł ubiegać się wtedy o posadę członka zarządu. I czy rada nie złamała regulaminu, godząc się, by Tejkowski w trakcie posiedzenia 18 grudnia uzupełnił dokumenty. Wcześniej rada zdyskwalifikowała kilkudziesięciu kandydatów właśnie z powodu formalnych braków w dokumentach.

Czy Paluch ma wyższe wykształcenie

Minister pyta też KRS o wykształcenie Pawła Palucha. Zwraca uwagę, że zgodnie z rozporządzeniem Rady Ministrów członek zarządu powinien ukończyć studia wyższe.

Na oficjalnej stronie internetowej TVP czytamy, że Paluch "ukończył Wydział Operatorski i Realizacji TV Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi". Na stronie internetowej Filmpolski.pl napisano: "1986 - rok ukończenia studiów (Wydział Operatorski PWSFTviT w Łodzi)". Czyli wszystko w porządku?

Grad przejrzał dokumenty, które wpłynęły do rady. Wynika z nich, że Paluch nie ma dyplomu ukończenia szkoły wyższej, a jedynie uzyskane w latach 80. absolutorium. Ale to nie koniec. Minister w piśmie do KRS zwraca uwagę, że Paluch nadal studiuje - jest na V roku studiów, które miał ukończyć w latach 80.

Grzegorz Borowiec, dyr. generalny w resorcie skarbu i przedstawiciel Grada w radzie TVP, zgłaszał te wszystkie wątpliwości podczas posiedzeń. Prawnicy TVP uspokajali, że wszystko jest OK.

Szef rady Bogusław Szwedo: - Jestem spokojny o decyzję KRS. Nasi prawnicy uznali, że wybór był zgodny z prawem.

TVP broni się też oficjalnie: - Telewizja zapewnia widzów, partnerów zewnętrznych i kontrahentów, iż wybór zarządu był w pełni legalny i przeprowadzony z zachowaniem należytych form i przepisów prawnych - napisał w oświadczeniu rzecznik spółki Stanisław Wojtera. Jego zdaniem kwestionowanie przez Grada legalności władz TVP to "działanie sprzeczne zarówno z interesem spółki skarbu państwa, jak i dobrem mediów publicznych".

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Gen. Wojciech JARUZELSKI po programie „Teraz My”

Przykre


23 bm. o godz. 22.35 w TVN rozpoczęła się „rozmowa”, jaką przeprowadzili ze mną pp. Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski. Od ponad roku usilnie, wręcz natarczywie – zwłaszcza p. Morozowski – o nią zabiegali. Uchylałem się dostrzegając, iż w imię fetysza tzw. oglądalności są to nieraz – mówiąc oględnie – dość dziwaczne spektakle.

W ostatnim okresie miałem możliwość odbycia rozmów z p. Janiną Paradowską („Superstacja” – 10 bm.) oraz p. Moniką Olejnik (TVN 24 – 12 bm.). Zawartość merytoryczną, spokój i kulturę tych rozmów zapamiętałem dobrze. Liczyłem, iż ów wzorzec pozwoli panom Morozowskiemu i Sekielskiemu zachować stosowny standard.

Zapowiadało się dobrze

Z tą też intencją 16 bm. odbyłem z nimi ponad godzinne spotkanie w Biurze b. Prezydenta RP. Miało ono charakter obustronnie życzliwy, rzeczowy, ześrodkowany na problemach drogi do historycznych przemian, jakie zaszły w Polsce, Europie i świecie. Wręczyłem im też tekst mojego wystąpienia, jakie miało miejsce 18 września br. w czasie konferencji naukowej we francuskim Instytucie Spraw Międzynarodowych w Paryżu (uczestniczyli w niej również: Tadeusz Mazowiecki, Aleksander Hall, Bogdan Lis, Adam Michnik oraz ks. biskup Bronisław Dembowski). Moje wystąpienie opublikował tygodnik „Przegląd” 4 października br. Do tej konferencji nawiązał również przeprowadzony ze mną przez red. Krzysztofa Lubczyńskiego wywiad, jaki 2 października br. ukazał się na łamach „Trybuny”.

Redaktor Morozowski w kolejnej rozmowie telefonicznej (21 bm.) powiedział, że z treścią tego wystąpienia zapoznał się, podziela zawarte w nim oceny, co też stanie się osią naszej ewentualnej telewizyjnej rozmowy. Zaznaczył też, że tzw. strzałów z biodra nie będzie. Wszystko to skłoniło mnie do wyrażenia na nią ostatecznej zgody.

Dziennikarz powinien być dociekliwy, gdy trzeba ostry, nawet zadziorny, ale w ramach elementarnej kultury i rzetelności. Przyznam, iż łatwowiernie na to liczyłem.

Nocny „spektakl”

Nocny telewizyjny „spektakl” 23 bm. po prostu mnie zaskoczył, zaszokował. Właściwie powinienem od razu opuścić studio. Nie uczyniłem tego z szacunku dla telewidzów i stacji TVN jako całości, jednocześnie licząc na uwzględnienie mojej uwagi, iż „ze studia, którego oprawa i sceneria przypomina paryski kabaret Moulin Rouge, nie należy czynić konfesjonału”. Niestety – kto oglądał ową audycję, wie, jak toczyła się ona do końca. Wciąż próbowano sprowadzić ją na płaszczyznę intymną, bardzo osobistą. W tym miejscu przypomnę spotkania – które wielce sobie cenię – z historyczną postacią, Papieżem Janem Pawłem II. Długą, trzygodzinną rozmowę z Prymasem Polski Stefanem Wyszyńskim, a także liczne merytoryczne kontakty z Prymasem Józefem Glempem. Nigdy nie byłem pytany o mój światopogląd. Panowie Morozowski i Sekielski w sposób wręcz natrętny okazali się „bardziej papiescy niż sam Papież”. Ponadto nawet tak groteskowe pytanie, gdzie trafię po śmierci: do piekła, czyśćca, czy raju? Prowadzący audycję nie oszczędzili też mojej świętej pamięci Matki, m.in. w sprawie charakteru mego udziału w Jej pogrzebie. Telewidzowie mogli to odczytać jako dziennikarskie „odkrycie”, z którego powinienem się wytłumaczyć. A rzecz polega na tym, że to właśnie ja niejednokrotnie pisałem i mówiłem z goryczą o tym fakcie, sytuując go jednakże na szerszym tle ówczesnych „chorych” stosunków państwo – Kościół.

Obelga

Zdumiewające było powoływanie się na opinię, jaką wyrażał o mnie Ryszard Kukliński. Warsztatowa, elementarna przyzwoitość nakazywała przywołanie świadectwa nie tylko dezertera i szpiega, ale jeszcze jakiejś innej osoby. Dowodzi to rzeczywistej intencji nie tylko wobec mnie, ale i dziesiątek, setek tysięcy osób znających mnie, współpracujących i podlegających mi przez długie lata. Kukliński np. orzekł, że byłem tchórzem. Tę obelgę smakowicie przywołuje pan Morozowski, co więcej, zapytuje, co to jest honor?! Czy panowie M. i S. przystępując do tej rozmowy nie zadali sobie trudu poznania, nie jakichś wycinkowych, a nawet bałamutnych strzępów, ale całości mojego życiorysu? Zobaczyliby wówczas, jak ten „tchórz” został dowódcą zwiadu działającego przecież na pierwszej frontowej linii. Że został odznaczony orderem Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyżem Walecznych, trzykrotnie srebrnym Medalem Zasłużonym na Polu Chwały. Że wreszcie w okresie działań wojennych awansował dwukrotnie – i w stopniu, i na stanowisku. Przez powojenne dziesięciolecia musiałem podejmować, lub też godzić się z trudnymi i nieraz kontrowersyjnymi decyzjami. Zawsze przy tym pamiętałem, że Naród nasz doznał nieraz straszliwych skutków „odważnych” decyzji. Nie uznaję jałowej fanfaronady. Kukliński przywołuje jako chlubny przykład odwagę Ceausescu. Poznałem ją z bliska. Płacił za nią wieloletnim terrorem i jaskiniową ortodoksją we własnym kraju. Finał jest znany.

A wprowadzenie stanu wojennego? Niezależnie, jak kto ocenia tę decyzję, wymagała ona odwagi, zwłaszcza że towarzyszyła mi świadomość, iż jej ciężar nieść będę do końca swych dni. Dwa tygodnie przed śmiercią Mieczysława Rakowskiego ukazał się (26 października 2008 roku) na łamach „Przeglądu” jego obszerny artykuł na mój temat, w mojej obronie. Pisze w nim m.in. o stanie wojennym, którego wprowadzenie uważał za konieczne, ale jednocześnie przypomina, jak w swych listach do mnie stwierdzał, że muszę się liczyć z wszelkimi dotkliwymi konsekwencjami, włącznie z zagrożeniem życia. Zmaterializowało się to zresztą w październiku 1994 roku w postaci zamachu, który istotnie takie zagrożenie spowodował. Tylko że ja wówczas oświadczyłem, iż sprawcy wybaczam oraz zwróciłem się z apelem do prokuratury i sądu, ażeby go nie karać. W rezultacie kara była w istocie symboliczna. Odszedłem więc od aktualnej do dziś filozofii pana Zagłoby: „ja waści po chrześcijańsku wybaczę, ale trzy dni po tym, jak go kat powiesi”.

Nie piszę o tym wszystkim z nadzieją na jakieś humanitarne względy. Wręcz przeciwnie – co podkreślałem wielokrotnie – jestem zainteresowany, ażeby sprawy rozstrzygnął niezawisły sąd. Pozwala to bowiem w sposób oficjalny złożyć stosowne wyjaśnienia zarówno w sprawie tragedii Grudnia 1970 roku, jak też „zbrodni komunistycznej” stanu wojennego. Te pierwsze są szczegółowo ujęte w książkach pt.: „Przed sądem” oraz „Przeciwko bezprawiu” (Wyd. Adam Marszałek, odpowiednio 2002 oraz 2004 rok). Te drugie znalazły się w ponad 300-stronicowej książce pt. „Być może to Ostatnie słowo” (Wyd. Comandor – 2008 rok). To w istocie rzeczy dokument. Jednakże jako niewygodny, a nawet wstydliwy dla wielu znanych historyków, polityków, publicystów jest znamiennie przemilczany, a w zdecydowanej większości księgarń nieobecny. Na wspomniane wyjaśnienia-książkę zwracałem uwagę panom M. i S. podczas naszego spotkania 16 bm. W czasie audycji nie znalazłem – poza moją uwagą – żadnego jej śladu.


Oceny powinny być uczciwe

Oczywiście każdy, a tym bardziej polityk, dziennikarz, ma prawo do własnych ocen. Ale po pierwsze, powinny być uczciwe. Po drugie, nie mogą polegać na publicznym ferowaniu wyroków, stanowić próby wywierania w ten sposób na sąd społecznej presji. Staje się to bowiem czymś w rodzaju słynnego powiedzenia babci Pawlakowej – „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”.

Wreszcie w owej audycji – bo trudno to nazwać autentyczną rozmową – szczególnie niestosowne było manipulowanie, instrumentalne wykorzystywanie ludzkich tragedii, krzywd doznanych przez niektóre osoby jako emocjonalnej „podkładki” pod tezy mające zdyskwalifikować mnie moralnie. A przecież panowie M. i S. chyba dobrze wiedzą, iż ja niezliczoną ilość razy publicznie mówię, oświadczam: żałuję, ubolewam, przepraszam itd. zwłaszcza tych wszystkich, którym wyrządzone zostały jakakolwiek krzywda czy niesprawiedliwość. W czasie dramatycznych zawirowań stanu wojennego było to tzw. mniejsze zło. Ale zło nawet mniejsze – co zawsze podkreślam – jest też złem, zwłaszcza gdy dotyka ono kogoś osobiście. A to, że nie udało się wykryć i ukarać wszystkich sprawców? Nie wiem, czy wnikliwość konkretnych śledztw była wystarczająca. Ale przecież w demokratycznej już Polsce jakże wiele spraw jest wciąż otwartych. Chociażby morderstwo Alicji i Piotra Jaroszewiczów, zabójstwo Marka Papały i wiele innych mniej znanych, ale po ludzku również bolesnych. Niestety, były, są i będą tego rodzaju przypadki nie tylko u nas, ale na całym świecie.

Oskarżyli nie tylko mnie

Jest wreszcie jeszcze jeden aspekt tej audycji. Stałem się głównym adresatem wszelkiego zła, czarną legendą owych czasów. Ale – chcąc nie chcąc – tym samym oskarżenie rzuca cień na miliony ludzi, którzy stan wojenny poparli i nadal – mimo propagandowej kanonady – uważają, iż był on uzasadniony. Dotyczy to również wielu tysięcy tych żołnierzy, którzy nawet nie uczestnicząc bezpośrednio w jego realizacji nie dezerterowali, nie protestowali, nie strzelali do siebie jak w 1926 roku, a pozostawali w służbie, przy tym niektórzy pozostają w niej do dzisiaj. W istocie rzeczy wszyscy wyżej wymienieni traktowani są jako bezmyślne, bezwolne stado, albo jako zgraja oportunistów i koniunkturalistów. Można to stosownie odnieść do jakże wielu realistów, ludzi różnych przekonań, a zwłaszcza polskiej lewicy, w tym tzw. postkomunistów i oczywiście żołnierzy służby zawodowej, a także zasadniczej, których ok. 50 proc. przed wcieleniem do wojska należało do „Solidarności”. Wojsko Polskie w każdym jego historycznym wcieleniu jest mi serdecznie bliskie. Biorąc odpowiedzialność na siebie bronię i bronić będę do końca jego dobrego imienia.

Proszę, ażeby nie traktować tego tekstu jako wyrazu mojej niechęci, krytycyzmu wobec środowiska dziennikarskiego. Dziennikarz, publicysta to niezwykle ważna i odpowiedzialna społecznie misja. Zdecydowana większość, mimo nawet skrajnie różnych poglądów, zachowuje należne normy warsztatowe i etyczne. Zasługują oni na społeczne uznanie i zaufanie, ale właśnie dlatego nie można godzić się na odstępstwa od tych norm, na mieszankę ignorancji z arogancją. Taką „łyżkę dziegciu” zaaplikowali panowie Morozowski i Sekielski. Piszę o tym z przykrością, bo wydawali mi się dotychczas kompetentni i sympatyczni.

Wreszcie uwaga ostatnia. Zbliża się 13 grudnia – kolejna, tym razem już 28., rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Od lat daje się zauważyć zupełnie niezrozumiałą tendencję. Otóż w miarę upływu czasu zamiast bardziej wyważonych ocen i refleksji następuje eskalacja emocji, oskarżeń, przywoływanie starych podziałów. Historia bywa zastępowana histerią. Trwa licytacja o monopol, o wyłączną uzurpację prawdy, honoru, patriotyzmu. Mnożą się kombatanckie szeregi. Pojawiają się kolejne sensacje. „Jastrzębie” krajowe i zagraniczne, w tym z lampasami, przeistaczają się w „gołębie”. A przecież dla nas, w Polsce, nadrzędnym powinno być myślenie: jak tamto wczoraj w imię jutra „sine ira et studio” odczytywać dziś. Wczoraj jako nauka – jutro jako wyzwanie i cel.

(Środtytuły pochodzą od redakcji)





Do właścicieli stacji TVN


23 listopada br. redaktorzy Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski na antenie telewizji TVN w programie „Teraz my”, przeprowadzili rozmowę z byłym prezydentem RP Wojciechem Jaruzelskim.

Przykre jest, że tak wprawni i doświadczeni dziennikarze nie potrafili uszanować godności, prawa do prywatności oraz prawa do wolności sumienia i wyznania zaproszonego gościa. Pierwszą cześć rozmowy poświęcili właśnie sprawom osobistym dotyczącym sumienia i wyznania byłego prezydenta. Tok rozmowy skierowany został na sprawy związane z podeszłym wiekiem prezydenta, śmiercią, wiarą i jej utratą oraz życiem pozagrobowym.

Odnieść można było wrażenie, że tak dobrane pytania, miały sprawić, aby rozmówca dokonał swoistego rozliczenia się z przeszłością, swoim życiem i przeprowadził rachunek sumienia w związku z jego podeszłym wiekiem.

Były prezydent słusznie zauważył, że: „program swoją oprawą bardziej przypomina Moulin Rouge niż konfesjonał” i nie jest to miejsce na uzyskanie od niego odpowiedzi na takie pytania.

Uważamy, że redaktorzy w wywiadzie z Wojciechem Jaruzelskim naruszyli zasady Karty Etycznej Mediów, w szczególności zasady szacunku i tolerancji – poszanowania ludzkiej godności, a szczególnie prywatności i dobrego imienia.

Myślimy, że sposób przeprowadzenia wywiadu nie powinien przejść bez słowa komentarza i zajęcia krytycznego stanowiska, aby w przyszłości w debacie publicznej uniknąć takich przykrych spektakli. Proszę również mieć na uwadze, że nie jest to tylko nasza opinia. Otrzymaliśmy w tej sprawie bardzo dużo wiadomości e-mail, telefonów od Państwa widzów, którym nie podobał sposób prowadzenia programu. To właśnie głosy od widzów „Teraz my” były dla nas impulsem do napisania niniejszego listu.

Sprawdzianem dziennikarskiego profesjonalizmu powinny być słowa przeprosin, skierowane do byłego Sybiraka i żołnierza frontowego, wystosowane przez Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego oraz stację TVN.

Grupa posŁów Klubu Lewica

poniedziałek, 23 listopada 2009

Półfinał "TzG" - odpadł Michał Kwiatkowski!

kapif

W wielkim finale programu zobaczymy Nataszę Urbańską i Anię Muchę. Jednak zanim to, sprawdźcie, kto najlepiej zaprezentował się w półfinale!

Do walki o ścisły finał programu stanęli dziś Natasza Urbańska, Ania Mucha i Michał Kwiatkowski. Wszyscy spodziewaliśmy się, kto wejdzie do finału, ale... jeszcze nic nie było pewne.

Pierwsze tańce:

Jako pierwsi czadu dali Michał Kwiatkowski i Janja Lesar, którzy zatańczyli salsę. "Przepięknie" - powiedziała Iwona Pavlovic. To znaczy, że było naprawdę dobrze. Para po raz pierwszy w programie otrzymała cztery dziesiątki! Michał nie krył wielkiej radości.

Ogniste tango zatańczyli Ania Mucha i Rafał Maserak. Czarna Mamba chciała się do czegoś przyczepić, niestety nie miała do czego. Uznała ten taniec za piękny. Cztery dziesiątki były pewne!

Również salsę zatańczyła Natasza Urbańska z Janem Klimentem. Oooj, Natasza pokazała, że potrafi się nieźle wyginać! Iwona Pavlovic wstała i oddała Nataszy ukłon za to, co robiła ze swoim ciałem! Tego chyba jeszcze nie było w tym programie - ani takiego wyginania, ani ukłonu Iwony! Cztery dziesiątki wydają mi się niewystarczającą oceną za ten taniec...

Wyniki cząstkowe głosowania telewidzów: Michał Kwiatkowski 32%, Anna Mucha 34%, Natasza Urbańska 34%.




Drugie tańce:

Michał Kwiatkowski i Janja Lesar odtańczyli znakomitego zdaniem jury foxtrota. Para zgarnęła oczywiście cztery dziesiątki. W dzisiejszym programie chyba możemy zapomnieć o jakiejkolwiek dziewiątce...

Po salsie Ani Muchy i Rafała Maseraka padły pierwsze gorzkie słowa jury. Beata Tyszkiewicz stwierdziła, że w porównaniu z Nataszą Urbańską, która również zatańczyła salsę, Muszka wypadła troszkę gorzej. Padła pierwsza dziewiątka! Przyznał ją Piotr Galiński. Reszta jury przyznała Ani i Rafałowi dziesiątki.

Zauważyłem, że tylko Natasza Urbańska potrafi sprawić, że w ogóle nie odwracam wzroku od telewizora, kiedy ona tańczy. Jej taniec był zdecydowanie za krótki! Znowu padły cztery dziesiątki.

Wyniki cząstkowe głosowania telewidzów po kolejnych tańcach: Michał Kwiatkowski 31%, Anna Mucha 37%, Natasza Urbańska 32%.

WYNIKI:

Po zsumowaniu ocen jury i głosów widzów najmniej punktów zdobył Michał Kwiatkowski wraz z Janją Lesar. Obyło się bez zaskoczenia, ale nie obyło się bez ogromnego wzruszenia - łzy uronili nie tylko Michał i Janja, ale też Jan Kliment i Ania Mucha.

Tak, jak wszyscy się spodziewaliśmy - w finale zobaczymy Nataszę Urbańską i Anię Muchę! Wielki finał już za tydzień.

Negral

środa, 11 listopada 2009

Bronisław niezłomny [Bronisław Wildstein]

Rafał Kalukin
2006-05-26, ostatnia aktualizacja 2007-05-02 00:00

- Wzbudza sympatię. Jest starszym kumplem, nie legendą opozycji. - Zakochany w sobie, próżny. Bezwzględny wobec przeciwników. Portret Bronisława Wildsteina

Bronisław Wildstein
Fot. Grażyna Makara / Agencja Gazeta
Bronisław Wildstein
Jak pan reaguje, gdy nazywają pana radykałem, fanatykiem? - pytam nowego prezesa TVP. - To są bzdury, które pokazują, jak bardzo kreowany przez was obraz rzeczywistości odbiega od rzeczywistości realnej - irytuje się na niechętne mu media. Wstaje i niespokojnie krąży po wyposażonym w sześć telewizorów prezesowskim gabinecie.

Według Bronisława Wildsteina radykalni są bowiem jego oponenci. On, zaangażowany publicysta akcentujący porządek moralny, musi zmagać się z "absurdalną tezą, zgodnie z którą fundamentalizmem jest odwołanie się do wartości". To właśnie kwestionowanie oczywistych wartości pozwalających odróżnić dobro od zła jest ideologią, nie na odwrót.

Gdy w świat poszła informacja, że zostanie szefem TVP, na internetowych forach zaroiło się od emocjonalnych komentarzy. - Układ się rozlatuje - cieszyli się jedni. Inni obawiali się, że to koniec pluralizmu w publicznych mediach.

"Człowiek, który się teczkom nie kłaniał" - pod takim tytułem ukazał się rok temu w "Newsweeku" portret Wildsteina. W tamtym czasie było o nim najgłośniej. O nim i o liście ochrzczonej jego nazwiskiem.

Tomasz Wołek tak wyjaśnia, dlaczego grono młodszych o ponad dekadę konserwatywnych publicystów widzi w "Bronku" swego patrona: - Po pierwsze, karta opozycyjna. Po drugie, horyzonty intelektualne. Po trzecie, krzepa fizyczna połączona z szaleńczą odwagą.

Dawny współpracownik: - Nie budował nigdy środowiska. Po prostu wzbudza sympatię. Skraca dystans, lubi poimprezować. Jest starszym kumplem, a nie wyniosłą legendą opozycji.

- Zakochany w sobie, próżny. A zarazem surowo ocenia innych. Jeśli kogoś uzna za przeciwnika, staje się bezwzględny i próbuje zniszczyć oponenta. Pamięta urazy sprzed lat - dodaje kolejny.

Wołek: - Emocjonalny chłód i wulkaniczny temperament mieszają się w nim w przedziwnych proporcjach.

I zwolennicy, i przeciwnicy Wildsteina z reguły są zgodni, że jest osobą konfliktową. Nigdzie nie zagrzał dłużej miejsca, a rozstania były zawsze burzliwe.

Czy grupa Baader-Meinhof miała rację?

Urodził się w 1952 r. w Olsztynie. Ojciec, lekarz wojskowy, był komendantem szpitala.

- Przedwojenny komunista, chyba członek Komunistycznej Partii Polski. Wierzył w system. Matka była w AK, więc rodzice prowadzili ostry spór polityczny - opowiada Bronisław Wildstein.

Gdy miał pięć lat, zachorował na gruźlicę, więc rodzina Wildsteinów w poszukiwaniu lepszego klimatu przeniosła się do Przemyśla. Zostali tam do 1967 r., gdy w wojsku zaczęły się czystki antysemickie. Ojca usunięto, po roku zmarł. - Był małomówny, skryty. Już po jego śmierci matka powiedziała mi, że był Żydem.

Marzec 1968 r., apogeum antysemickiej nagonki. - Mieszkaliśmy w Krakowie. Byłem niesamowicie podniecony rozruchami. Zamknęli nas w szkole, ale uciekłem i włóczyłem się po mieście - wspomina.

Nie odczuł jednak Marca na własnej skórze. Uważa, że nie można mówić o erupcji antysemityzmu w społeczeństwie. To partia wszystko zaaranżowała i przeprowadziła, odpowiedzialność za Marzec ponoszą więc wyłącznie komuniści.

W 1971 r. zaczął studia polonistyczne na UJ. Po roku je rzucił, ale gdy zainteresowało się nim wojsko, wrócił na uczelnię. W 1973 r. pierwszy gest opozycyjny - próbuje rozkręcić protest przeciwko odgórnie zarządzonemu połączeniu dwu młodzieżowych organizacji ZMS i ZSP. Nie był działaczem studenckim, ale - jak wielu studentów - odebrał połączenie jako zamach na względną niezależność ZSP.

"Byliśmy wtedy bardzo młodzi i wszystko było dla nas możliwe, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że żyjemy w systemie, w którym nic nie jest możliwe" - pisał po latach.

Na zdjęciach widać młodego człowieka z bujną fryzurą w stylu afro i gęstą czarną brodą, oblicze jak u kubańskiego rewolucjonisty. Z przyjaciółmi Stanisławem Pyjasem i Lesławem Maleszką stworzył w akademiku coś na kształt hippisowskiej komuny. Nazywano ich "anarchistami".

Stworzyli kontrkulturową grupę: alkohol, lekkie narkotyki, wspólne wypady na Jazz Jamboree, "Apocalypsis cum figuris" Jerzego Grotowskiego. Długie dyskusje. "Nienawidziliśmy polityki, ale nie potrafiliśmy się od niej uwolnić" - wspominał Wildstein.

Około 1975 r. zaczęli się organizować, myśleli o założeniu pisma. Rok później, po pacyfikacji Radomia i Ursusa, zbierali podpisy pod protestem przeciwko "ścieżkom zdrowia" zafundowanym robotnikom przez milicję.

Anna Krajewska, koleżanka z opozycji krakowskiej: - Dzięki "anarchistom" poznałam myśl XIX-wiecznych anarchistów rosyjskich Kropotkina i Bakunina. Zastanawiali się, jakie racje stoją za terrorystami z Frakcji Czerwonej Armii (RAF), i doszli do wniosku, że za ekstremalną formą protestu przeciwko konsumpcyjnemu społeczeństwu stoi pragnienie uratowania człowieczeństwa. Po samobójstwie przywódcy RAF Baadera w 1977 r. przez tydzień nie trzeźwieli ze smutku.

Wildstein: - Do prawdziwych klasyków trudno było dotrzeć, więc czytaliśmy pierdoły. Zainteresował mnie Max Stirner [teoretyk anarchoindywidualizmu]. Baader-Meinhof? Cóż, nie rozumieliśmy świata, a propaganda serwowała fałszywy obraz Niemiec. Ale nie chcę usprawiedliwiać własnej głupoty.

Jeden nie żyje, drugi zdradził

W 1976 r. grupą kontestatorów zainteresowała się bezpieka. Prosto z ulicy trafili na przesłuchanie. Nie wiedzieli, że prawo PRL pozwalało odmówić zeznań. Najtwardszy okazał się Pyjas. - Brzozowski raz coś chlapnął Ochranie i już sto lat ciągają go za to - miał powiedzieć esbekowi.

Wildstein wykręcał się, kolegów nie sypnął. Załamał się Maleszka. Bezpieka najprawdopodobniej już wcześniej wytypowała go do werbunku - jako najsłabszego, podatnego na szantaż. Podpisał zobowiązanie do współpracy i podjął ją - aż do 1989 r.

Kiedy w maju 1977 r. w bramie znaleziono ciało Pyjasa, Wildstein pognał do prosektorium. Podał się za krewnego, dał cieciowi sto złotych i wpuszczono go. Ujrzał zmasakrowaną twarz.

Oficjalna diagnoza lekarza z Zakładu Medycyny Sądowej Zdzisława Marka: nieszczęśliwy wypadek. Pyjas po pijanemu upadł w bramie i udusił się własną krwią. Śledztwu ukręcono łeb.

Wildstein nie ustawał, by wyjaśnić okoliczności śmierci przyjaciela. W 1990 r. publicznie nazwał Marka "wspólnikiem morderstwa". Przegrał proces o zniesławienie. Wykłócał się z MSW o ujawnienie dokumentów, przypominał, że Pyjasa zamordowała bezpieka.

- Czy nie obawiasz się, że wśród osób, które śledziły Pyjasa, mógłbyś znaleźć kogoś ze swoich znajomych? To ogromny problem moralny! - zapytano go w wywiadzie w 1994 r. Odparł: - Życie składa się z problemów moralnych.

W 2001 r. "Tygodnik Powszechny" opublikował fragmenty pracy dyplomowej absolwenta esbeckiej szkoły o inwigilacji Studenckiego Komitetu Solidarności. Wildstein zwrócił uwagę na agenta "Ketmana", którego opis pasował do Maleszki.

Zadzwonił do przyjaciela, redaktora "Gazety". - Wiem, kto to "Ketman". Chcesz pogadać? - zapytał. Umówili się w kawiarni. Maleszka od razu się przyznał.

Wkrótce ukazało się oświadczenie działaczy SKS o zdradzie Maleszki. - Naszym celem nie jest prześladowanie go i pozbawianie pracy - tłumaczył Wildstein. Dziś, mówiąc o Maleszce, nazywa go "człowiekiem, którego uważał za przyjaciela".

Opozycyjny high life

Studencki Komitet Solidarności był reakcją na śmierć Pyjasa. Najpierw "czarne juwenalia" - bojkot oficjalnych imprez i kilkutysięczna manifestacja. Tak narodziła się pierwsza w Krakowie poważna opozycja. W SKS spotkali się "anarchiści" i młodzi ludzie z tzw. beczki - duszpasterstwa akademickiego ojców dominikanów.

Adam Zagajewski pisał w "Solidarności i samotności": "Anarchiści chodzili po mieście, wyjeżdżali pod Kraków, organizowali anarchiczne pijaństwa, jeździli na gapę koleją, czasem zarabiali na życie, rozładowując wagony z węglem. (...) Któregoś dnia hierarchiści [czyli "beczka"] zorganizowali w kościółku (...) adorację Najświętszego Sakramentu. Anarchiści byli bardzo zakłopotani, nie wiedzieli, czy mają kontynuować swą jazdę, swe spacery, wędrówki, pijaństwa, lektury amerykańskich poetów i mędrców hinduskich. Jednak, może nie wszyscy, przyłączyli się do hierarchistów. Bo w tym czasie anarchizm słabł, hierarchizm krzepł".

SKS współpracował z KOR, przyjmując filozofię tworzenia niezależnych instytucji obywatelskich.

- Byliśmy pod wielkim wrażeniem Jacka Kuronia. Do dziś uważam go za wspaniałego człowieka - mówi Wildstein.

Krajewska: - Bronek był nieprzejednanym bojownikiem. Pisał ulotki, w których wciąż czegoś żądał. Niepokorny i brawurowy.

Rewizje, zatrzymania na 48 godzin. Raz uciekł eskortującym go milicjantom i wyskoczył z pierwszego piętra komendy.

Znajomy z czasów krakowskich: - Wiele w tym było zabawy. Imprezowali po wiele dni. Jak szykowała się akcja ulotkowa, napuszczali zimną wodę do wanny i cucili się.

Maleszka i Wildstein pisywali do podziemnego "Indeksu". Pierwszy specjalizował się w manifestach ideowych, drugi wolał formy szydercze. Gdy w organie SZSP opisano ich jako awanturników opłacanych przez Zachód, Wildstein odpowiedział: "Wszystkich czytelników zapraszam do SKS-u. Przed przyjazdem papieża czeka nas istna pielgrzymka dziennikarzy, litania wywiadów - dolary sypać się będą jak zielona manna (...). High-lifowy standard, pełne kieszenie i pełne samochody (oczywiście dolarowych dziwek)".

W miejsce "anarchizmu" pojawiała się dojrzalsza myśl polityczna: - Z początku byliśmy na lewo od KOR. Chcieliśmy po prostu pogonić państwo. Najważniejszą wartością była wolność. Z czasem dostrzegłem, że znacznie lepiej wyraża ją liberalizm.

Gdy w latach 80. zobaczy na własne oczy Zachód, stanie się wyznawcą rynku. W 2000 r. opublikuje "Profile wieku", cykl wywiadów z czołowymi intelektualistami Zachodu, m.in. Derridą, Fukuyamą, Huntingtonem i Barberem. W rozmowie o książce powie: "Wolny rynek wydaje mi się formą optymalną. I to (...) raczej w wydaniu amerykańskim".

W sierpniu 1980 r. ruszył na Wybrzeże. Był w Stoczni Gdańskiej, potem został zatrzymany przez milicję. Z sankcją prokuratorską przerzucali go z aresztu do aresztu. Wyszedł po podpisaniu Porozumień. W Krakowie założył punkt konsultacyjny dla założycieli wolnych związków. Potem organizował Niezależne Zrzeszenie Studentów. Jednak jako były student wkrótce się wycofał.

Krajewska: - Pojawili się następcy. A ponieważ otworzyła się przestrzeń wolności, wystąpiliśmy o paszporty, by zobaczyć ten mityczny Zachód.

Listopad 1980, impreza u działacza NZS Jana Rokity. Skończyła się wódka, więc któryś z kolegów poszedł szukać meliny. Trafił przez pomyłkę do willi, gdzie imprezowali milicjanci. Nieproszonego gościa poturbowano, więc zapalczywy Wildstein zorganizował kontrofensywę.

- Rozpieprzyliśmy tę willę. A potem dalej szukaliśmy meliny, trafiliśmy na dworzec. Tam rozegrała się kolejna bitwa z milicją. Kilku wyrzuciłem razem z szybami. Jak opuszczaliśmy pobojowisko, leżeli bez ruchu. Wiedziałem, że posadzą mnie na wiele lat - opowiada.

Akurat miał przyznany paszport, więc ruszył w świat. Austria, Szwecja, Włochy, Francja. - Jakieś trockistowskie towarzystwo zaprosiło nas do Niemiec. Wtedy wyleczyłem się z lewactwa na dobre.

Po roku spędzonym w podróży chciał już wracać. 13 grudnia 1981 r. jechał do Polski stopem przez Holandię. Zmienił kurs podróży i znalazł się w Paryżu - jak wielu przyjaciół z SKS i KOR.

Z Mirosławem Chojeckim, członkiem KOR i twórcą podziemnego wydawnictwa Nowa, założyli za namową Jerzego Giedroycia pismo "Kontakt". Wildstein został naczelnym.

Ostrożnie z antykomunizmem

Z początku kolumny pisma zapełniały komunikaty z kraju, przedruki z prasy podziemnej, informacje o represjach, proste artykuły ku pokrzepieniu serc. Jednak pismo ewoluowało. Pojawiła się poważna publicystyka, teksty zachodnich klasyków myśli politycznej. Linia pisma nie była wyraźna, publikowali autorzy o różnych poglądach.

W jednym z tekstów Wildstein atakował pacyfistyczne ruchy młodzieżowe na Zachodzie: "Nie lubię cynicznych polityków, ale zdecydowanie bardziej nie znoszę naiwnych i etycznych entuzjastów. Tak się zresztą składa, że kiedy spełnienia absolutu moralnego szukają oni w polityce, potrafią być wyjątkowo cyniczni". I dalej: "Tęsknoty metafizyczne i absolutyzm moralny umiejscawiają się w rzeczywistości społeczno-politycznej i tam poszukują swojego spełnienia. Rzeczywistość zredukowana wyłącznie do tego aspektu, do prostych i zdawałoby się sprawdzalnych formuł, posiada pozór triumfu zdrowego rozsądku, ale w rzeczywistości prowadzi do sytuacji rodzenia się masowej psychozy ideologicznej".

W 1984 r. polemizował z "Polityką Polską" Tomasza Wołka, pismem konserwatywnego Ruchu Młodej Polski: "Dziecięca choroba antykomunistycznego radykalizmu szerzy się wśród (szczególnie nowych) emigrantów. Charakterystyczne jest, iż antykomunizm w tym wydaniu zaczyna przypominać lustrzane odbicie komunistycznego stylu myślenia. Czarno-biała, skrajnie uproszczona wizja świata, cel uświęcający działanie doń prowadzące, odrzucenie jakichkolwiek rozwiązań pośrednich, lekceważenie życia człowieka".

Wspomina paryskie lata: - Siedzieliśmy w sprawach polskich po uszy. Żyło się bokiem, zarabiało mało. Dorabiałem jako stróż nocny. Nieznośna lekkość bytu, nie byłem za nic odpowiedzialny.

Współpracownik "Kontaktu": - Uganiali się za ogórkami kiszonymi i śledziami. Zajmowali się tą biedną Polską pod butem Jaruzelskiego. Zamiast wejść we francuską kulturę, tułali się po barach.

Przerywnikiem był wypad na Jamajkę w 1984 r. Odbywał się tam zlot antykomunistycznych organizacji młodzieżowych. Żydzi z Izraela obchodzili akurat Pesach. Krążyli po zlocie, wychwytywali rodaków i zapraszali na święto. Wildstein poszedł i zafascynował się symboliką judaistyczną. Ale nie próbował nigdy wejść głębiej w judaizm. Za pochodzenie i kilkuletnią działalność w loży masońskiej (dziś nie chce o tym mówić) i tak nieraz będzie atakowany przez radiomaryjne środowiska. Gdy po 1989 r. zajmie pozycje prawicowe, nie będzie pasował do modelu Polaka katolika.

- Kultura bez religii jest żałośnie jednowymiarowa. Jestem kimś więcej niż agnostykiem, mam wewnętrzną potrzebę życia religijnego, ale nie stać mnie na wejście w religię z wątpliwościami - tłumaczy.

Praca w „Kontakcie” zakończyła się w 1987 r. awanturą z Chojeckim. O co poszło? Żadna ze stron nie chce dzisiaj mówić. Jeden z ówczesnych emigrantów twierdzi, że obaj byli zbyt ambitni i do kolizji musiało dojść. Autorka „Kontaktu” Maria de Hernandez-Paluch pisała w „Przeglądzie”: „Jasne było, że Wildstein każdym sposobem chce się wyzwolić spod prezesury Chojeckiego i samemu być panem na włościach »Kontaktu «. Niebagatelną przeszkodą był jednak fakt, że to Chojecki zdobywał pieniądze, a nie Wildstein”.

Chojecki zwolnił Wildsteina. Ten podał wydawcę do francuskiego sądu pracy, żądając odprawy. Sąd oddalił roszczenia, ale przy okazji wyszło na jaw, że pracownicy "Kontaktu" pracowali na czarno - co zresztą w redakcji akceptowano, gdyż pracowało się "dla sprawy". Chojecki musiał zapłacić karę.

Po odejściu z "Kontaktu" Wildstein został korespondentem Wolnej Europy. Gdy w Polsce nastąpiła zmiana, spakował manatki i na początku 1990 r. wrócił do kraju. Wspomnienie paryskiej emigracji pojawi się w wydanej w 1992 r. powieści Wildsteina "Brat", której bohaterowie nosili wiele cech prawdziwych postaci. Z reguły negatywnych.

Bronkowi dzieje się krzywda?

Po powrocie miał dylemat: polityka czy media. Wyboru pomógł mu dokonać Krzysztof Kozłowski, szef MSW w rządzie Mazowieckiego, który rekomendował go na szefa Radia Kraków.

Zastępca Wildsteina w radiu Roman Graczyk: - To było socjalistyczne przedsiębiorstwo. Przerost zatrudnienia, masa zajadłych czerwonych, przydupasy partyjne. Z Radiokomitetu szły zalecenia, by działać ostrożnie. Bronek wybrał drogę na skróty i od razu wywalił całe towarzystwo.

- Ale - kontynuuje Graczyk - zaczęło się kiepścić. Zatrudniliśmy ambitnych trzydziestolatków z pokolenia NZS. Bronek zbyt autorytatywnie zarządzał zespołem. Grupa dziesięciu zwarła szeregi, dochodziło do buntów. Intrygowali. Zaczęliśmy ich tępić, kogoś dyscyplinarnie zwolniliśmy. Oni założyli związek zawodowy. Atmosfera fatalna.

Jednak radio finansowo stało dobrze. Wildstein okazał się też odporny na naciski polityczne i dbał o pluralizm poglądów w eterze. Stracił pracę w 1993 r., gdy zlikwidowany został Radiokomitet i rozgłośnie przekształcono w spółki skarbu państwa.

W wojnie na górze opowiedział się po stronie zwolenników Mazowieckiego. Poglądy Wildsteina jednak ewoluowały. W 1991 r. napisał swój pierwszy tekst o potrzebie dekomunizacji. Chciał go opublikować w "Tygodniku Powszechnym", ale Jerzy Turowicz odrzucił artykuł. Wildstein opowiedział się też za lustracją, choć jej realizacji w wykonaniu Macierewicza nie zaakceptował.

Dlaczego rozszedł się ze środowiskiem Unii Demokratycznej?

Znajomy Wildsteina: - Walczył o ujawnienie prawdy o morderstwie Pyjasa. Skończyło się przegranym procesem z prof. Markiem. Wstrząsnęło nim to, że w wolnej Polsce nie można ukarać winnych zbrodni, i obciążył winą środowisko, które sprzeciwiało się dekomunizacji.

Wildstein: - Radiokomitet zarządzany był przez Andrzeja Drawicza. Porządny człowiek, ale zabrakło mu twardości. Na moich oczach w publicznych mediach reprodukowały się postawy z PRL, szlifował się układ postkomunistyczny.

Po odejściu z radia trafił do "Życia Warszawy", gdzie pod skrzydłami Tomasza Wołka powstał młody konserwatywny zespół. "ŻW" polemizowało z "Gazetą", zajmując stanowisko bliskie Wałęsie. Wildsteina powitano w tym gronie życzliwie, choć zdarzało mu się studzić co radykalniejsze oceny kolegów.

"ŻW" miało problem. Włoski właściciel Nicola Grauso, który starał się o koncesję na ogólnopolską telewizję, naciskał na redakcję, by publikowała teksty dyskredytujące konkurencyjny Polsat. Pojawiły się ostre spięcia między zespołem a wydawcą. Wildstein założył "Solidarność", która walczyła z Grausem. Wkrótce Wołek stracił pracę, a "ŻW" zostało sprzedane biznesmenowi Zbigniewowi Jakubasowi. Ten, pragnąc ułożyć sobie dobre stosunki z prezydentem Kwaśniewskim, zażądał zmiany linii politycznej. Większość zespołu - w tym i Wildstein - odeszła, by w 1996 r. stworzyć z Tomaszem Wołkiem dziennik "Życie".

Wołek: - W "Życiu Warszawy" Bronek pokazał się z dobrej strony. Uprawiał celną publicystykę. W "Życiu" popełniłem jednak błąd. Zrobiłem go, na jego prośbę, wicenaczelnym. Miał zadanie zorganizowania platformy współpracy gazety z rozgłośniami radiowymi. Nic z tego nie wyszło. Uznałem więc, że jego wiceszefowanie to fikcja.

Z relacji Wołka wynika, że na początku 1997 r. odbył z Wildsteinem rozmowę w cztery oczy i zaproponował mu odejście z gazety - ale dopiero po jesiennych wyborach. Zanosiło się na zwycięstwo AWS, co wiązało się z "nowymi możliwościami w sferze mediów" dla Wildsteina. Gdy prawica wygrała wybory, w obecności zespołu Wołek przypomniał o dżentelmeńskiej umowie. - Ktoś z członków kolegium wstał i wyraził oburzenie. Patrzę na Bronka i czekam, aż zareaguje. On nic. Nikt trzeci nie wiedział o naszej umowie, zwolennicy Bronka mieli więc poczucie, że dzieje mu się krzywda - wspomina szef "Życia".

Wildstein kwituje: - Nie było żadnej umowy. Wołek zdał sobie sprawę, że przypadkowo stał się symbolem, a to my zrobiliśmy tę gazetę. Z przyczyn ambicjonalnych chciał mnie zmarginalizować.

Sprawa podzieliła zespół. Ponad połowa redakcji podpisała się pod listem poparcia dla Wildsteina. Niektórzy na znak solidarności odeszli wraz z nim.

Dekomunizacja, której nie było

Po odejściu z "Życia" w 1997 r. opublikował w "Gazecie" tekst o zmierzchu ery Wałęsy. Kolejny, polemizujący z francuskim intelektualistą Tzvetanem Todorovem, został odrzucony i współpraca się urwała. Przez kilka lat był "wolnym strzelcem", aż w 2000 r. na stałe zakotwiczył w "Rzeczpospolitej".

Manifestem Wildsteina była wydana w 2000 r. książka "Dekomunizacja, której nie było". Brak rozliczenia PRL jest dla autora najważniejszym źródłem problemów III RP. A przeciwnicy rozliczeń, których Wildstein upatruje w Unii Wolności, "Gazecie" i "Tygodniku Powszechnym" oraz w SLD, to główni odpowiedzialni.

Publicysta widzi w dekomunizacji wyraz elementarnej sprawiedliwości dziejowej, gdyż, nie ulega wątpliwości, "komunizm był złem". Mimo to stara się odnaleźć racjonalne przesłanki w postawie jej przeciwników. Pisze, że podjęcie negocjacji przy Okrągłym Stole było "moralnym obowiązkiem" elit solidarnościowych. Jednak po powstaniu rządu Mazowieckiego nie było już powodów, by honorować porozumienie. Dlaczego więc pierwszy niekomunistyczny rząd sprzeciwiał się dokończeniu rewolucji w postaci usankcjonowanej prawnie dekomunizacji? "Środowisko, o którym mowa, w dużej mierze wywodzi się z przedwojennej inteligencji (...). Podstawowym zagrożeniem był w tamtym świecie nacjonalizm w jego endeckiej formie. W efekcie w środowisku tym istniała zakodowana bardzo mocno obawa przed prawicą, która w Polsce (...) przybrać musi endecki, nacjonalistyczny, antysemicki kształt". A do tego - pisze Wildstein - w Polsce właśnie toczyła się "antykomunistyczna rewolucja" i istniała uzasadniona groźba "rozkręcania się spirali rewolucyjnego terroru" pod hasłami antykomunizmu. Było czego się obawiać, ale "elementarny ogląd sytuacji" szybko pokazał, że niepotrzebnie.

Z lęków zrodziła się "decyzja polityczna". Adam Michnik i jego zwolennicy świadomie obrali strategię sojuszu części opozycji demokratycznej oraz reformatorskiego skrzydła PZPR. Po to, by zatrzymać prawicę, która nawoływała do dekomunizacji. Dorobiono jej gębę "antykomunistycznych bolszewików". "Następuje odwrócenie wartości: postkomuniści zostają uszlachetnieni i przyjęci w poczet demokratycznych polityków, a ich przeciwnicy naznaczeni zostają piętnem komunizmu".

Odmowę dekomunizacji Wildstein łączy z "relatywizacją wartości" - heroizm opozycyjny sprowadzony został do wstydliwego "kombatanctwa", a konformizm wyniesiono do rangi "wyznacznika i fundamentu człowieczeństwa". "Konsekwencją tej strategii była pełzająca rehabilitacja PRL. Odpowiadała ona dość normalnemu zapotrzebowaniu nawet najzwyklejszych ludzi, którym trudno pogodzić się z brakiem sensu aktywności całego ich życia [w PRL]" - pisał Wildstein. To dlatego "propaganda" "Gazety" zdominowała debatę publiczną w latach 90.

Autor zbywa argumenty o niemożności rozliczenia PRL na gruncie prawa. Jeśli nie udało się osądzić winnych większości zbrodni PRL, to z winy tych, którzy w 1990 r. zablokowali weryfikację sędziów (pozostali więc w aparacie sądowniczym wychowani w PRL konformiści) oraz narzucili "skrajnie pozytywistyczną koncepcję prawa", które nie zostało osadzone na moralnych fundamentach.

Według Wildsteina odmowa dekomunizacji prowadziła do zafałszowania pamięci o PRL, który nie został jednoznacznie potępiony. W tym klimacie musiało nastąpić odrodzenie się formacji postkomunistycznej w polityce oraz PRL-owskiej nomenklatury w gospodarce. W efekcie rozkwitła korupcja, która "uśmierca wolny rynek".

Spór o dekomunizację Wildstein postrzega w szerszym kontekście kulturowym. Odmowa rozliczenia PRL jest polską odpowiedzią na zachodni postmodernizm negujący tradycyjną hierarchię wartości. I jedno, i drugie prowadzi do "świata amorfii, bezkształtu, ciągłego ruchu równoprawnych opinii, których ważności nie sposób rozsądzić".

Wildstein przywołuje w swej książce większość argumentów przeciwników dekomunizacji, choć uważa, że są one niespójne i wewnętrznie sprzeczne. O własnym zaangażowaniu po stronie obozu Mazowieckiego nie wspomina.

Herold lustracji

W "Dekomunizacji, której nie było" zbiegły się wszystkie wątki publicystyki Wildsteina z lat 90. U progu kolejnej dekady kładł większy nacisk na lustrację. W 2001 r. ujawnił przeszłość Maleszki, a gdy zaczęły otwierać się akta IPN, ogłosił, że agentem SB był Henryk Karkosza, szef drugoobiegowej Oficyny Literackiej.

Apogeum jego aktywności prolustracyjnej nastąpiło w ubiegłym roku, gdy wyniósł z IPN indeks liczący blisko 250 tys. osób - wymieszane nazwiska funkcjonariuszy SB, tajnych współpracowników i kandydatów na TW. Przekazał go innym dziennikarzom.

Gdy "Gazeta" to opisała, wyjaśniał w "Rzeczpospolitej": "Wyniosłem ów indeks, działając na własną rękę, aby pokazać go swoim kolegom dziennikarzom, aby mogli zwrócić się do IPN w celu odtajnienia istotnych dla nich materiałów dotyczących konkretnych osób. Uważam, że obowiązkiem dziennikarzy jest domagać się w imieniu społeczeństwa, które reprezentują, prawdy o swojej najnowszej historii".

Dzień później Wildstein stracił pracę. "Swoim postępowaniem wykroczył poza rolę dziennikarza i przyjął postawę polityka" - wyrokował naczelny "Rzeczpospolitej" Grzegorz Gauden. W zespole wrzało. Pod siedzibą gazety odbyła się zaś demonstracja w obronie Wildsteina. Znów redakcyjni koledzy zbierali podpisy pod listem poparcia.

"Lista Wildsteina" trafiła do internetu, a nazwisko jej patrona było słowem najczęściej wpisywanym do wyszukiwarek. Stał się heroldem lustracji. Bagatelizował sugestie, że niewinne osoby muszą zmagać się z pomówieniami. - Jeżeli ktoś się czuje urażony tym, że znalazł się w książce telefonicznej razem z osobami, których nie poważa, jest to pewna nadwrażliwość - mówił w wywiadzie. A że indeks nie był książką telefoniczną? To "Gazeta" jest winna. Napisała, że "ubecka lista krąży po Polsce".

"Puszczać w świat listę, na której obok siebie, bez możliwości rozróżnienia, są agenci i ludzie niewinni, nie jest kwestią poglądów, lecz głupoty, na domiar wywołującej krzywdy ludzkie, przykrości i konflikty" - upominał publicysta Stefan Bratkowski.

Wildstein pozwał "Rzeczpospolitą" do sądu za nieuprawnione zwolnienie. Sprawa skończyła się ugodą. W wywiadach mówił, że chciałby kierować własnym dziennikiem. Jednak trafił do "Wprost" kierowanego przez b. sekretarza KC PZPR Marka Króla. - Nie podoba mi się jego przeszłość, ale czasem potrzebna jest Realpolitik - tłumaczy.

Teksty Wildsteina we "Wprost" wolne były od subtelności. Pisał tak, jak nakazuje tytuł pisma, nierzadko ad personam. Wicenaczelny "Gazety" Piotr Stasiński "bezmyślnie realizuje strategię swoich mentorów". Dziennikarz "Gazety" Wojciech Czuchnowski to "facet do wynajęcia" - bo dziś występuje przeciwko lustracji, a kiedyś ją popierał. Nazwisko mec. Jana Widackiego, który przed sądem bronił m.in. prof. Marka, a potem reprezentował przed komisją śledczą Jana Kulczyka, należy "wymawiać po angielsku".

W tegorocznym tekście "Salon Zależnych. Koniec warszawki?" wyłożył wszystko, co sądzi o elitach III RP i kogo do nich zalicza. Wymienia długą galerię postaci - od Michnika i Kwaśniewskiego, przez Marię Janion, po Grzegorza Jarzynę i Krzysztofa Warlikowskiego. "Salon" trzęsie życiem politycznym, naukowym i kulturalnym, kreuje mody i skazuje na niebyt oponentów - nawet Zbigniewa Herberta. Praktyki "salonu" kojarzą się Wildsteinowi z mroczną przeszłością. "Elita III RP powstawała jako kontynuacja elity PRL".

Rządy elit ponad głowami społeczeństwa to nie tylko polska przypadłość. Nawet Unia Europejska to projekt "salonu brukselsko-paryskiego". Retoryka Wildsteina zbliżyła go ostatnio do poglądów Jarosława Kaczyńskiego o wszechobecnym układzie. 11 maja bliska PiS rada nadzorcza TVP wybrała go na prezesa TVP.

Wildsteinów dwóch

Od tekstów w "Kontakcie" oddalił się o lata świetlne. Eseje z połowy lat 90., w których pryncypialnym tezom towarzyszyły próby wniknięcia w argumenty oponentów, też poszły w zapomnienie. Nastał czas prostego wskazywania, kto wróg, a kto sojusznik.

Niektórzy znajomi sądzą, że zmienił się po sprawie Maleszki. Zdrada przyjaciela musiała wywrzeć piętno. - Usiłuje się mnie wsadzić w taki schemat, że rozgrywam osobiste sprawy. Rzeczywiście moje zaangażowanie wynika również z osobistych doświadczeń, ale bez przesady - mówił w wywiadzie.

Inni wskazują na niespełnienie Wildsteina prozaika. Opublikował kilka powieści ("Jak woda" z 1989 r., "Brat" z 1992 r., "Mistrz" z 2004 r.) oraz zbiór opowiadań "Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością" (2003), niektóre nagradzane. Nie zapisał się jednak w powszechnej świadomości jako pisarz. Być może dlatego, że specjalizuje się w powieściach z kluczem, z których przebijają publicystyczne pasje autora.

- Nie jestem niespełniony. Rozmawiamy w gabinecie prezesa największej stacji telewizyjnej - irytuje się. Po chwili dodaje: - Pewnie chciałbym być bardziej rozpoznawany jako pisarz. Ale nie piszę łatwych książek dla szerokiego czytelnika.

Wydany ostatnio „Mistrz” odwołuje się do mitu Jerzego Grotowskiego, który niegdyś był dla Wildsteina postacią ważną. Bohaterowie książki rekonstruują po 30 latach bohatera swej młodości. Odczytywano więc powieść jako rozliczenie się Wildsteina z „anarchistycznym” epizodem. Recenzent „Gazety” pisał: „Niestety, »Mistrza « nie czyta się z zapartym tchem. (...). Wildsteina ponosi niekiedy pasja publicysty, chwilami ma się wrażenie, że autor chce zbyt wiele włożyć w ramy powieści”.

Z kolei Piotr Bratkowski pisał w "Newsweeku" o dwóch Wildsteinach: "Jeżeli ten pierwszy [Wildstein - pisarz] widzi rzeczywistość jako chaotyczny labirynt, ten drugi [Wildstein publicysta] za wszelką cenę szuka twardych i prostych ścieżek pozwalających wydostać się z bagna. Albo na odwrót: gdy publicysta nadmiernie upraszcza świat, pisarz pokazuje jego złożoność i niejednoznaczność".

A jak on sam tłumaczy swą ewolucję? - Rzeczywistość jest skomplikowana, więc należy wyostrzać sądy. Człowiek żyje w świecie opozycji binarnych i trzeba mu o nich przypominać - dowodzi.

Ale jest i drugi powód: - Wydaje mi się, że rozpoznałem fundamentalne przypadłości III RP. I w pewnym momencie sytuacja stała się dla mnie bardzo klarowna. Teraz już taka nie jest...

Czy to oznacza, że dawno niewidziane u "Bronka" wątpliwości wpłyną na program TVP? Wildstein deklaruje odcięcie telewizji od wpływów politycznych, choć narzucono mu partyjnych współpracowników. Jednak dawni współpracownicy, nawet ci, z którymi rozstał się w gniewie - jak Wołek i Chojecki - nie mają wątpliwości, że będzie niezależny.

- Jego stać na wszystko. Może rozwalić telewizję od środka, podzielić, skłócić. Jedyne, na co go nie stać, to kompromis. Nawet z Jarosławem Kaczyńskim - mówi znajomy Wildsteina.

*** Autor dziękuje za pomoc Ośrodkowi "Karta"

środa, 16 września 2009

Dziennik Gazeta Prawna z ascetycznym, pozbawionym polotu layoutem

2009-09-15 rozmiar tekstu: A A A
gazetaprawnadziennik.jpg

To nie nowy tytuł, tylko połączone dwa dotychczas już na rynku obecne. Brak spójności pomiędzy poszczególnymi częściami i "odchudzony" layout białych stron - to najczęściej powtarzane opinie branży po ukazaniu się na rynku pierwszego wydania "Dziennika Gazety Prawnej" (Infor Biznes).

Branża nie jest ani zaskoczona, ani oczarowana nowym tytułem "Dziennik Gazeta Prawna", który wczoraj zadebiutował na rynku. Oceny, na razie, są powściągliwe. Wszyscy zgodnie podkreślają jednak, że bezpośrednio nowy tytuł konkurował będzie z "Rzeczpospolitą" (Presspublicka). Mimo to uważają, że trudno będzie odebrać czytelników temu tytułowi. Medioznawca, Wiesław Godzic, zwraca także uwagę na brak publicystów w nowym tytule, co zawsze było mocną stroną "Dziennika". Analitycy ostrożnie wypowiadają się również co do deklarowanych przez wydawcę planów sprzedaży egzemplarzowej "Dziennika Gazety Prawnej". Są jednak i tacy, którzy twierdzą, że nie tylko realna jest osiągniecie sprzedaż na poziomie 110 tys. egz., ale nawet może dochodzić ona do 140 tys.

dziennikwtorekgazetaprawna


wm Prof. dr hab. Wiesław Godzic - medioznawca
Redaktor naczelny we wstępniaku przymus ekonomiczny starał się nazwać ucieczką do przodu i działaniem zgodnie z duchem czasu. Wypada to blado i mało przekonująco. A buńczuczne stwierdzenia: "Dla nas nie ma tabu" i jesteśmy "dogłębni, opiniotwórczy i nieuwikłani tak jak nasi konkurenci w bieżące wojny polityczne" pachną nic nie znaczącą retoryką, a nie są nawet programem działania. "Swoją gazetę" mam lubić nie dlatego, że dowala ministrowi PO i kuzynowi prezydenta w tym samym numerze, ale dlatego, że wyraża (i lekko kształtuje) moje widzenie procesów tego świata. "Dziennik Gazeta Prawna" ma ciekawy lay-out - dużo światła (aż za dużo, ktoś powie, że marnuje się przestrzeń do zadrukowania). Artykuły są znacznie krótsze niż dotychczas, ale deklaracja była inna. Brakuje mi deklarowanego miejsca na pogłębienie newsów i własną refleksję. Zabierają je potężne reklamy. Dobry początek - tak dalej, ktoś powie. Poczekajmy, zobaczymy, każdy potrafi zgrupować reklamy na kilka numerów.

Najbardziej denerwuje mnie nieuchronna zmiana charakteru jednej i drugiej gazety. O ile dotychczasowa "Gazeta Prawna" może utrzymać się (instrukcja: białe wyrzucić, resztę zostawić), o tyle dawny "Dziennik" chyba przestanie być antywyborczą - a, paradoksalnie, to było do tej pory jego siłą. Nie oceniam, czy to dobrze, czy źle, wiem tylko, że wielu czytelników z tego powodu ją kupowało. Tak się wydaje, że bardziej stateczna "Prawna" wymusi także wysoki poziom publicystyki społecznej i politycznej. Dobre pióra (część trzeba zakupić!) - to jedyna szansa dla tego (niezbyt chyba chcianego) małżeństwa.

Wariant pesymistyczny, w który zaczynam wierzyć po pierwszym numerze, polega na tym, że nowy dziennik straci część dotychczasowej grupy czytelniczej każdej ze składowych - to się nie musi sumować, a nawet rzadko sumuje się. A więc szansa dla "Rzepy"?


lisickiPaweł Lisicki - redaktor naczelny "Rzeczpospolitej"
Co do plusów i minusów nowego produktu to wiele zależy od tego, do jakiej grupy odbiorców jest on skierowany. Dotychczasowym czytelnikom "Dziennika" nowa gazeta oferuje część żółtą i różową, czyli pogłębioną informację ekonomiczno-prawną. Powstaje jednak pytanie, czy tego akurat szukali czytelnicy "Dziennika". Tym bardziej, że stracili swoich ulubionych publicystów i felietonistów, a ogólny poziom stron białych w porównaniu do dawnego "Dziennika" jest znacznie słabszy. Czytelnicy "Gazety Prawnej" dostali natomiast część białą. Dla nich to na pewno korzyść. Choć z drugiej strony problemem będzie utrzymanie tak dużej różnicy cen między produktem dla prenumeratorów i dla czytelników kioskowych.

Co do samej gazety to uderza wyjątkowo ascetyczny, by nie rzec pozbawiony polotu layout oraz duża niefrasobliwość jeśli chodzi o jednolitość logotypu - w jednej gazecie występuje w trzech różnych postaciach. Ten sam tytuł "Dziennik Gazeta Prawna" ma trzy różne formy: inną na pierwszej stronie, inną w paginach, inną dla prenumeratorów i czytelników kioskowych. Redaktorzy "DGP" wiele mówią o swej neutralności i bezstronności. Za wcześnie, by to ocenić. Trudno mi jednak uwierzyć, że polską politykę można opisywać w taki sam sposób jak problemy prawne czy gospodarcze. Zyskując neutralność traci się ciekawość.

Nowa gazeta na pewno jest też konkurencją dla "Rzeczpospolitej". Ale czy naśladownictwo i podróbka wystarczą, żeby odebrać "Rzeczpospolitej" wyrobionych czytelników? Można mieć wątpliwości. Czytelnicy "Rzeczpospolitej" cenią sobie otwartość debaty, różnorodność wyrazistych poglądów, zdrowy rozsądek, a także rzetelność i pogłębiony charakter informacji profesjonalnych. Nie wystarczy skopiować "Rz", żeby zyskać te cechy.

Tytuł byłby atrakcyjny dla reklamodawców, gdyby "DGP" udało się scalić dwie grupy czytelników - "Dziennika" i "Gazety Prawnej". Wtedy można by mówić o nowej jakości. Na razie jednak nie umiem sobie tego wyobrazić. Mam wrażenie, że każda z tych grup dostała więcej, ale nie tego, czego potrzebowała.


tomeksTomasz Siemieniec - redaktor naczelny "Pulsu Biznesu"
Trudno ocenić tytuł na podstawie jednego wydania. Możemy jedynie mówić o pierwszych wrażeniach. Najważniejsza rzecz, na którą zwróciliśmy uwagę, to różnica w cenie między wydaniem kioskowym a prenumeratą. Nie zauważyliśmy różnic w treści, które uzasadniałyby cenę wyższą aż o 50 proc. dla prenumeratorów. Przepłacamy - a tego nikt nie lubi. Dlatego pewnie zrezygnujemy z prenumeraty. Zastanawiamy się, ilu czytelników Gazety Prawnej pójdzie tym samym tropem. To spore ryzyko, ale wydawca pewnie wie, co robi.

Po pierwszym numerze widać, że zespół miał mało czasu na przygotowanie gazety. Taki proces wymaga wytężonej pracy przez kilka miesięcy, a nie kilka tygodni. Layout i struktura pewnie będą ulepszane.
Nowy tytuł jest zlepkiem dwóch starych. Nie zauważyliśmy nowych elementów. W dwóch miejscach w gazecie są natomiast dodatki poświęcone edukacji - jeden na białych stronach, a drugi na łososiowych. Może stało się tak dlatego, że produkty te były wcześniej przygotowywane przez dwóch wydawców. Niemniej nie jest to zbyt fortunne rozwiązanie.

Nie wiem, jak zachowają się dotychczasowi czytelnicy "Dziennika" - płacą więcej za mniej treści, dla których kupowali ten tytuł. Z kolei wierni czytelnicy "Prawnej" cenili w niej apolityczność, a teraz dostają tytuł, który obszernie zajmuje się polityką. Z drugiej strony obie grupy czytelników dostają łącznie więcej treści. Czas pokaże, czy to kupią.

Pierwsze wrażenie jest takie, że to "Dziennik" przejął "Prawną". Na czołówce pierwszego wydania wśród dziewięciu informacji tylko jedna - najkrótsza - jest poświecona biznesowi. Jest sport, polityka i prawo. Na drugiej stronie jest TEMAT DNIA, na który zabrakło miejsca na czołówce.

Nas to cieszy. "Puls Biznesu" jest teraz jedynym czysto biznesowym dziennikiem na rynku.

Nowemu tytułowi życzymy natomiast powodzenia w konkurowaniu z "Rzeczpospolitą" i "Gazetą Wyborczą". Ma sporo atutów, które mu w tym pomogą.




wmRafał Oracz - dyrektor generalny CR Media Consulting
Nowy tytuł jest po prostu tym czym miał być - połączeniem "Dziennika" i "GP", praktycznie bez specjalnych wysiłków zmierzających do integracji wizerunkowej. Z trzech miesięcy, które upłynęły od ujawnienia decyzji moim zdaniem miesiąc został przeznaczony na ograniczanie kosztów, miesiąc na odchudzanie szaty graficznej dziennika, tak żeby nie przysłonił uwagi od "wewnętrznego brata", a miesiąc na ustalaniu ceny. Spowodowało to 3 istotne efekty - po pierwsze tytuł wygląda dość surowo, jak rozumiem po to, żeby sprawiać wrażenie, że chce pomagać i wspierać w konkretnych problemach, a nie być tylko gazetą do kawy; po drugie został odchudzony z wizerunkowych elementów (takich jak wydanie magazynowe w sobotę) - może wskazywać to na zerwanie z dotychczasową polityczną i opiniotwórczą konotacją "Dziennika", która jest uznawana za słabość "Rzeczpospolitej". Wydawca chciałby pokazać, że nowy tytuł ma być bardziej narzędziem dla biznesmenów szukających też informacji o świecie, a nie miejscem na dyskusje światopoglądowe. Trzecim zjawiskiem jest trochę niekonsekwentna decyzja dotycząca ceny egzemplarzowej.

Podniesiona cena ma ewidentnie pozycjonować tytuł na wyższej półce gdzie kontent jest bardziej specjalistyczny, jednak z punktu widzenia dotychczasowych czytelników "Dziennika" zmiana jest dość znacząca. Jeśli więc Axel zakłada, że i tak doszło już do odsiewu przypadkowych czytelników, i ci, którzy zostali, dalej będą "Dziennik" kupować nawet drożej, to spokojnie mógł ustawić cenę na poziomie 3 zł, wciąż będąc konkurencyjny wobec "Rzeczpospolitej".

Ustawienie ceny na poziomie 2,60 zł może oznaczać, albo że Infor Biznes chce sprowokować "Gazetę Wyborczą" do podniesienia ceny, licząc przy okazji na niemrawość "Rzeczpospolitej", albo że uważa za kluczowe przeskoczenie deklarowanego przez siebie poziomu 110 tys. sprzedaży, po to, żeby zastosować w początkowym okresie "propagandę sukcesu". Utrzymanie w dłuższej perspektywie sprzedaży na tym poziomie uważam jednak za mało realne ze względu na zbyt mały potencjał rynkowy w tym segmencie.

Wygląda na to, że zdaje sobie sprawę z tego zarówno sam wydawca, jak i jego konkurencja, która - co bardzo znamienne - wystawiła do starcia zawodnika zupełnie niespodziewanego - Wyborcza.biz, pokazując w ten sposób, że walka na informacje specjalistyczne to już nie wyłączna domena prasy i w perfektywnie istotniejsza jest pozycja w internecie. I to właśnie będzie w następnych latach główne pole konfrontacji między połączonymi siłami Axla i Inforu a Agorą. Szczególnie jeśli się uda zmienić prawo prasowe i z gry odpadną konkurenci dotychczas pasożytujący na wydawcach.





monikaMonika Rychlica - head of press & new media w Initiative Warszawa
Moim zdaniem formuła nowego tytułu zasadza się na zintegrowaniu w całość mocnych stron poszczególnych tytułów. Rzeczywiście tytuły te są dla siebie uzupełnieniem. Dziennik daje informacje publicystyczne, artykuły polityczne, gazeta prawna profesjonalne informacje prawne i gospodarcze. Wszystko to powoduje, że mamy dobry aczkolwiek nie nowy i nie unikalny tytuł na polskim rynku. Podobieństwo do Rzeczpospolitej jest oczywiste, myślę, że w dłuższej perspektywie tytuły te będą ze sobą rywalizować zarówno o czytelników jak i reklamodawców.

W Komentarzu redaktora naczelnego znalazłam zdanie z którym w pełni się utożsamiam " Gazety zmienione z duchem czasu, żyjące w symbiozie z Internetem - przetrwają bo wciąż jest na nie spore zapotrzebowanie". Moim zdaniem to właśnie synergia tego tytułu z Internetem może być jego przewagą konkurencyjną. Forsal odniósł duży sukces rynkowy w bardzo krótkim czasie. Mądra i sprytna polityka handlowa łącząca oferty papierowo - internetowe przyniesie pozytywne rezultaty. Podoba mi się, że wydawcy bardzo ostrożnie oszacowali sprzedaż. 110 tys egzemplarzy to moim zdaniem bardzo realna sprzedaż, ponieważ czytelnicy dziennika w zasadzie otrzymują swój tytuł prawie w całości, może być nawet lepiej. Podoba mi się myśl, że wpierane będą konkretne rozwiązanie, nie partie polityczne. Obawiam się jednak, że życie w zgodzie ze wszystkimi oznacza rozmydlenie i nijakość. Rozumiem, że redaktor będzie ostrożny po tym jak "Dziennik" zapłacił wysoką cenę za bezwarunkowe wpieranie Pi'su, a następnie wycofanie się z tego. Czas pokaże jak będzie naprawdę. Muszę jeszcze dodać, że podoba mi się pomysł innego laga dla prenumeratorów. Siłą GP zawsze była bardzo wysoka prenumerata, dbanie o tego czytelnika powinno być priorytetem , także ze względu na to, że jest to mocny argument dla reklamodawcy.




Dariusz Sachajko - commercial director, Universal Mccann
Wydaje się, że Wydawca zrobił wszystko by zatrzymać zarówno czytelników "Dziennika" jak i "Gazety Prawnej". Nowy tytuł przejął najlepsze cechy starego "Dziennika" (layout stron newsowych). Jak na to zareagują stali czytelnicy "GP"? - Istnieje ryzyko, że zmianę odbiorą za zbyt radykalną, dlatego prenumeratorzy (trzon sprzedaży "GP") otrzymają jako pierwszy żółty grzbiet z dotychczasowym logo, a białe strony oddzielnie jako uzupełnienie.

Zwrócić jednak należy uwagę, że "Dziennik" miał dotychczas najniższe współczytelnictwo z "Gazetą Prawną" wśród gazet opiniotwórczych. To może oznaczać brak zainteresowania wspólnymi treściami i tworzyć bariery dla obu grup czytelniczych.
Konkurencją nowego tytułu będzie przede wszystkim "Rzeczpospolita", która ma identyczną strukturę oraz takie same dodatki. Trudno będzie odebrać jej jednak czytelników - siłą Rzeczpospolitej jest także prenumerata, a "Dziennik" we wcześniejszych okresach nie był dla niej alternatywą.

W momencie ogłoszenia połączenia obu tytułów wydawało się, że Axel chce zgrabnie pozbyć się balastu, a Infor nieco kuchennymi drzwiami wejść do gry z największymi wydawcami. Kluczem miała być obecność nowego tytułu w pakietach dzienników Axel Springer. Tak się nie stało co komplikuje sytuację obu Wydawców. Filarem Axla staje się "Fakt", który jak przed laty będzie zarabiał mniej niż wynikałoby to z jego pozycji rynkowej, a w przypadku "Dziennika Gazety Prawnej" zmorą będzie czekanie klientów na stabilizację pozycji nowego tytułu. Po niepowodzeniach "Polski" i "Dziennika" reklamodawcy będą ostrożni.

Wydawcy powinni mieć na uwadze także, że w sytuacji kryzysu klienci nie są skłonni do poszerzania ilości partnerów mediowych, z którymi współpracują.




Rafał Mandes - dyrektor działu biznes Onet.pl
Nowy tytuł, na pewno będzie bardziej konkurencyjny dla "Rzeczpospolitej" i "Gazety Wyborczej", niż każdy z tych tytułów z osobna. Oba połączone tytuły wnoszą bowiem w wianie do małżeństwa, dokładnie to czego jeden i drugi potrzebował, aby konkurować z "Rzeczpospolitą" i "Gazetą Wyborczą". "Dziennik" wnosi informacje Krajowe i Światowe, "Gazeta Prawna" wiadomości poradnikowe, treści eksperckie. Czysto teoretycznie są skazani na sukces. Kwestia egzekucji dobrze skrojonej strategii. Gdyby tylko nie odwrót od mediów papierowych...

Czy nowy tytuł stanie się atrakcyjny dla reklamodawców? Na początku na pewno tak. Marketerzy mogą liczyć, że produkt przyciągnie ciekawskich, będzie zapewne duża kampania promocyjna, może większe promocyjne rabaty. W dłuższej perspektywie będzie zależało to od faktycznych wyników sprzedaży i profilu czytelników.


szymanekCezary Szymanek - szef informacji radia PiN

Na ocenę jeszcze za wcześnie, można mówić o wrażeniach. I te nie są odkrywcze: to połączony "Dziennik" i "Gazeta Prawna". Ze swoimi dotychczasowymi wadami i zaletami. Trochę razi niedopracowany layout i brak wspólnego mianownika dla wszystkich stron nowej gazety. Na pierwszej stronie tematy gospodarcze potraktowane po macoszemu.

Bezpośrednia konkurencja nowego projektu to "Rzeczpospolita". I jeśli "Forsal" będzie tak dobry jak "zielone strony" w RP, to cały projekt "Dziennik Gazeta Prawna" może przekonać do siebie tych, którzy nie przepadają za białymi stronami RP. O szansach będzie można natomiast mówić gdy minie efekt "nowości". Może, choć 1+1 w tym wypadku nie od razu może dać 2. Potencjał tkwi w umiejętnym wykorzystaniu druku i serwisów www w ramach wydawnictwa.




Tomasz Bonek - redaktor naczelny Money.pl
Nie ma nowej gazety codziennej na polskim rynku. Jak na razie fuzja "Dziennika" i "Gazety Prawnej" to tylko połączenie winiet. Można oczywiście doszukiwać się szczegółów, ale - co do idei - niewiele w obu połączonych gazetach się zmieniło. Rzuca się w oczy brak Wall Street Juornal, w którego miejsce pojawia się Financial Times. Trudno dziś wyrokować, czy, lub komu, nowy projekt zabierze czytelników. Ale nie zawojuje on polskiego rynku dzienników. Jego sprzedaż z pewnością szybko będzie oddalała się do sumy sprzedaży gazet sprzed połączenia. Tytuł raczej nie odbierze też nikomu reklamodawców. Wydaje się, że połączenie miało na celu lepsze biznesowe bilansowanie przedsięwzięcia. To po prostu spora oszczędność. De facto, dwa tytułu tworzą dziś jedna redakcja, jedno zaplecze techniczne, jedna dystrybucja. To bardziej opłaca się jednemu właścicielowi, niż wydawanie dwóch dzienników przez dwie firmy.




Tomasz Sańpruch - redaktor naczelny capital24.tv
W czwartek na Forum Ekonomicznym w Krynicy numer "0" "Dziennika Gazety Prawnej" rozchodził się jak świeże bułeczki. Zapewne dziś było podobnie. Pierwsze wrażenie do "Dziennika" wstawiono dodatek "Gazeta Prawna" i "Forsal". W gazetach, które są w ten sposób składane najbardziej cenię to, że mogę łatwo oddzielić część "polityczną" od biznesowej. Tu wątki się mieszają, bo "Gazeta Prawna" nie została jeszcze klasycznym dodatkiem prawnym. W "Dzienniku" najczęściej czytałem The Wall Street Journal. W nowej gazecie niestety jego nie ma. Są za to przedruki z FT. Dlatego brakuje mi dużej liczby krótkich newsów biznesowych z kraju i ze świata, bez publicystyki i komentarzy. Najpierw sam wolę sobie wyrobić zdanie na podstawie suchej informacji, a dopiero potem poznać zdanie innych.

Kilka miesięcy temu mój znajomy wprowadzał oszczędności w firmie. Likwidował także prenumeraty gazet. Dział księgowości powiedział, że znajdzie gdzie indziej oszczędności, ale żeby zostawić im Gazetę Prawną. To doskonale odzwierciedla target i potrzeby czytelników Gazety Prawnej, którym gazeta była potrzebna w pracy. Gazeta Prawna doskonale wypełniała niszę. Jeśli Wydawca o tym nie zapomni, zawsze będzie miał grono wiernych czytelników... i reklamodawców.

Fenomenem dobrze robionych mediów skierowanych do Profesjonalistów jest to, że każdy Profesjanalista chciałby się w takim medium pokazać, ale niekoniecznie zareklamować. Powodem jest, że zasięg nie ten, nie taki nakład, etc. Tu widzę nową szansę dla Dziennika Gazety Prawnej. Przez połączenie stali się bardziej uniwersalni mogą łatwiej trafić do plannerów z domów mediowych, których jeszcze zapewne długo trzeba będzie przekonywać, że nie liczy się ilość, ale jakość.




wmRafał Leszczyński - analityk rynku prasy w CR Media Consulting
Gazeta niewiele się różni od swoich poprzedników w osobnych grzbietach - zmieniono trochę krój czcionki, loga, ale w większości zachowano wygląd i charakter obydwóch gazet. Mam wrażenie, że nie powstała nowa gazeta - zmienił się tak naprawdę sposób rozpowszechniania. Część biała wydaje się trochę uboższa od poprzedniego "Dziennika", brakuje dodatku warszawskiego.

Plusem jest to że udało się znaleźć sposób utrzymania na rynku nierentownego tytułu jakim był "Dziennik" Axla. Miałem nadzieję na więcej zmian w samym wyglądzie gazety, większej objętości części należącej do białych stron. Niewątpliwie "DGP" jest bardzo podobnie zbudowany jak "Rzeczpospolita" i będzie stanowił dla niej najbliższą konkurencję. Nie wydaje mi się jednak by mógł on zagrozić pozycji "Rzepy", chociaż cena egzemplarzowa "DGP" jest o wiele korzystniejsza.

Myślę, że tytuł raczej powinien przetrwać na rynku, głównie ze względu na żółte strony czyli "Gazetę Prawną". Przy dobrej koniunkturze może się sprzedawać na poziomie ok. 140 tys. egz. Wszystko będzie zależało od stabilności sprzedaży egzemplarzowej. Trudno powiedzieć czy gazeta przyciągnie nowych reklamodawców, ale raczej nie powinna stracić dotychczasowych "Dziennika" i "Gazety Prawnej".
Więcej informacji: Dziennik Gazeta Prawna