Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MĘŻCZYZNA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MĘŻCZYZNA. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 stycznia 2010

10 kompleksów, z którymi boryka się mężczyzna

Cezary Michalski w męskiej analizie

Cezary Michalski: 10 kompleksów, z którymi boryka się mężczyzna

Lęk przed konkurowaniem o atrakcyjną kobietę ma u chłopców swoje rozwinięcie w lęku przed konkurencją w ogóle, a zatem w lęku przed konkurencją zawodową, wolnorynkową itp. Tak pogłębiony i rozbudowany kompleks brzydkiej albo niewiernej partnerki stać się może przyczyną niebezpiecznych antyliberalnych frustracji.

Kompleksy zwykle nabywamy w dzieciństwie, a tylko niektórzy z nas potrafią się ich pozbyć w życiu dorosłym. Dzieciństwem dorosłych dzisiaj polskich mężczyzn, czterdziesto-, pięćdziesięciolatków były bez wątpienia lata 80.

Dlaczego dzieciństwem, zapytają młodsi czytelnicy (bo starsi doskonale wiedzą), przecież dzisiejsi czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie mieli wówczas co najmniej dwadzieścia lat, a niektórzy nawet pod trzydziestkę? Otóż dlatego, że lata 80. zatrzymały nas wszystkich w procesie dojrzewania skutecznie i na całe dziesięć lat.

Na całą dekadę staliśmy się dziećmi, ze wszystkimi zaletami i wadami wieku dziecięcego. Mogliśmy np. bawić się w wojnę dziesięć lat dłużej, ale byliśmy też przez tak długi okres pozbawieni paru dorosłych przyjemności: władzy, wyrafinowanej konsumpcji, szybkich samochodów (zazwyczaj samochodów w ogóle). Także jak to dzieci mogliśmy zostać surowo skarceni, jeśli próbowaliśmy się stawiać. Tym, którzy nie wierzą, polecam piosenkę Kaczmarskiego "Przedszkole". Ona wyjaśnia tę kwestię bardziej wyczerpująco niż ja.

Dziesięć lat przymusowego dzieciństwa to wystarczająco długo, aby nabawić się kompleksów na całe życie.

Przewodnikiem po tej epoce, która do dzisiaj ma w psychice dorosłych polskich mężczyzn swoje następstwa, kimś, kto daje gwarancję

obiektywności - bo mnie mogliby państwo nie uwierzyć, uznać za dziwaka - postanowiłem uczynić Marka Koterskiego. Jego film "Życie wewnętrzne" z 1986 r. mówi o życiu polskich mężczyzn w latach 80. więcej niż "Raport z oblężonego miasta" Zbigniewa Herberta. O wiele więcej.

1. Kompleks mieszkania w bloku
Michasia Miauczyńskiego, bohatera "Życia wewnętrznego", kompleks mieszkania w bloku dotykał na co dzień. Był on bowiem lokatorem łódzkiego "Manhattanu". Ale w blokach mieszkaliśmy wtedy w zasadzie wszyscy i wszyscy mieliśmy z tego powodu kompleks, rozmaicie po roku 1989 leczony. Przez jednych kupnem domu pod miastem na kredyt spłacany przez trzydzieści lat. Przez innych sublimowany, na przykład w literaturze.

Bo "małe ojczyzny" Huellego czy Chwina, Gdańsk zasypany przez poniemieckie pamiątki, Lublin ze śladami po żydowskim getcie, Wrocław jak drugi Lwów pachnący egzotycznym Wschodem - to wszystko są bzdury, wynalazki polskich mężczyzn leczących się z kompleksu blokowisk. Naszą jedyną prawdziwą wielką ojczyzną od Bałtyku do Tatr była wielka płyta. Winda się zacina, poza tym jest obsikana. Co najmniej przez psy, a z ogromnym prawdopodobieństwem także przez sąsiadów.

Ściany twojego mieszkania są z nadprzewodnika, z jedynego w swoim rodzaju, odkrytego przez przemysł budowlany realnego socjalizmu materiału przewodzącego dźwięki, a nawet je wzmacniającego. Dzięki temu odkryciu każda kłótnia sąsiadów staje się twoim udziałem. A zaśniesz tylko wówczas, kiedy nikt w bloku nie urządza imprezy. Oczywiście pamięć o tym pogarsza też twoje samopoczucie, kiedy to ty imprezujesz wbrew protestom sąsiadów.

2. Kompleks "prawdziwego mężczyzny z zagranicy"
To kompleks Amerykanina, Szweda, "oliwkowego", którzy byli nadludźmi na poziomie akademika, bloku czy nawet dzielnicy. Bo mieli dolary, paszport, lepszą cerę. Czasami byli także lepiej zbudowani. Mieli też obywatelstwo wolnego świata, które można było nabyć w drodze

zamążpójścia. Ta akurat droga była dla polskich mężczyzn zamknięta. Związki partnerskie nie były znane władzom Peerelu i pod takim pretekstem nie dostałoby się paszportu, co najwyżej wyrok. Często kompleks "prawdziwego mężczyzny z zagranicy" polscy młodzi mężczyźni wyrażali przez fizyczną agresję wobec zagraniczniaków, niesłusznie myloną z rasizmem albo ksenofobią.

3. Kompleks bycia "nieseksy"
Z poprzedniego kompleksu wyrasta kompleks bardziej ogólny i głębszy. Że nie jest się obdarzonym nadmiernym seksapilem, przeciwnie, jest się wątłej budowy i ziemistej cery. Może ten kompleks dałoby się załatwić. Piciem soku z marchwi, kwarcówką czy wyciskaniem sztang.

Ale hantle i kwarcówki były w tamtych czasach "raczej dla gejów", których zresztą "gejami" jeszcze nie nazywano. No bo czy Zbigniew Herbert wyciskał? A Jacek Kaczmarski czy był opalony? Umięśnieni i zdrowi byli tylko mężczyźni z Zachodu - co odsyła nas niestety do kompleksu nr 2. Oni nawet w przeciwieństwie do nas bywali uzbrojeni. Umięśnieni i uzbrojeni byli Rambo i porucznik Cobretti - obaj zresztą grani przez tego samego Sylvestra Stallone’a, którego my, młodzi polscy mężczyźni po dwudziestce, naprawdę w niczym wówczas nie przypominaliśmy. Nawet jeśli był naszym idolem.

4. Kompleks brzydkiej albo niewiernej partnerki
Kompleks nr 4 bierze się z lęku, że moja partnerka będzie albo bezpieczna i brzydka, albo atrakcyjna, a wtedy ktoś mi ją bez wątpienia zabierze (patrz kompleks nr 2). Michaś Miauczyński ma żonę, która jest znerwicowana i nieatrakcyjna, ale zapewnia mu poczucie bezpieczeństwa

, bo po prostu nie może swojego nieatrakcyjnego partnera opuścić.

Nikt inny jej nie będzie chciał. Miauczyński też w gruncie rzeczy jej nie chce, ma w dodatku sąsiadkę, bardzo seksowną, o której wciąż marzy. Ale wie, że ona nigdy by go nie zechciała, a jeśliby nawet jakimś cudem, to przy pierwszej lepszej okazji zostawiłaby go dla innego.

Lęk przed konkurowaniem o atrakcyjną kobietę miał czasami także swoje rozwinięcie w lęku przed konkurencją w ogóle, a zatem w lęku przed konkurencją zawodową, wolnorynkową itp. Tak pogłębiony i rozbudowany kompleks brzydkiej albo niewiernej partnerki stać się może przyczyną niebezpiecznych antyliberalnych frustracji.

5. Kompleks braku samochodu
Nabywało się go z oczywistych powodów. Na kupno w latach 80. samochodu mieli jakieś minimalne szanse co najwyżej nasi rodzice, o ile oczywiście dziesięć lat wcześniej, w epoce gierkowskiego skoku ustawili się w specjalnej kolejce po małego lub dużego Fiata. Niektórzy z nich w połowie lat 80. dochodzili już do okienka i odbierali kluczyki do swojego marzenia. Ale przejechanie się pożyczonym samochodem ojca, kiedy ma się, powiedzmy, dwadzieścia pięć lat, to żadna skuteczna terapia. Zaledwie plasterek na krwawiącą ranę, łagodzenie bólu.

6. Kompleks wzmacniacza
Inny kompleks związany z luksusową konsumpcją to oczywiście kompleks wynikający z nieposiadania dobrego sprzętu nagrywająco-odtwarzająco-nagłaśniającego. Co zabawne, kompleks ten dopadał nawet ówczesnych kontestatorów, hipisów i punków wystrzegających się burżuazyjnych konsumpcyjnych pokus jak ognia.

Pamiętam jak kompleks wzmacniacza dopadł w okolicach 1983 r., w czasie dla luksusowej konsumpcji chyba najtrudniejszym, punków z Torunia, którzy wcześniej pogardzali nawet lepszymi papierosami i alkoholami - z przyczyn ideologicznych. Jednak w pewnym momencie zaczęli nagle wszyscy dyskutować o "poziomach przenoszenia" i "częstotliwościach".

Jakby Sex Pistolsów rzeczywiście nie dało się słuchać na rzężącym przenośnym Thompsonie. Jednemu z naszych punków, właściwie liderowi miejscowej subkultury, jego tata, właściciel prywatnego zakładu zegarmistrzowskiego, kupił pierwszego w okolicy Radmora. A potem już jakoś poszło. I po paru latach słuchanie The Cure na wypasionym zestawie Sony’ego nie należało do doznań tak kompletnie w moim mieście niespotykanych. Wystarczyło, żeby któryś z rodziców wyjeżdżał na kontrakty do Libii lub Iraku. Pomagając tamtejszym tubylcom budować broń atomową albo przynajmniej ich lecząc.

7. Kompleks Peweksu
Pierwszy raz w życiu upiłem się do nieprzytomności whisky kupioną w Peweksie za bony. Bony miała koleżanka, której ojciec pracował jako lekarz w Iraku. Pierwszy raz w życiu paliłem camele kupione w Peweksie za bony. Mógłbym tak wymieniać długo. Może dlatego potem Peweksem wydawała mi się nawet "Literatura na Świecie". Mogłem tam pierwszy raz w życiu przeczytać obszerne fragmenty luksusowych zachodnich książek, do których w całości nie miałem mieć dostępu jeszcze przez co najmniej dziesięć lat.

8. Kompleks polskiej klęski
Teraz przechodzimy do prawdziwego hard core’u. Do kompleksów najbardziej niematerialnych, zbiorowych, niezdrowych i trudnych do wyleczenia. Koterski w swoim filmie wspomina o nich aluzjami, półgębkiem. Wiadomo, cenzura. Otóż przygniatającym kompleksem jest dla polskiego mężczyzny kompleks polskiej klęski, a także konieczność tej klęski nieustannego rozpamiętywania.

Pamiętam opowieść pewnego dziennikarza z "Tygodnika Powszechnego", który w drugiej połowie lat 80. został wysłany jako korespondent, aby opisać Polakom przebieg papieskiej pielgrzymki po Europie Zachodniej.

Jego koledzy, zachodni dziennikarze, pisali swoje korespondencje na żywo, na laptopach, a potem przesyłali je przez jakieś satelitarne łącza do swoich redakcji, podczas gdy on spokojnie zapisywał swoje spostrzeżenia w notesiku. Po czym spędził dzień w pociągu do Warszawy, drugi dzień w pociągu z Warszawy do Krakowa. Wreszcie dotarł do redakcji i na redakcyjnej maszynie napisał reportaż. Pisanie trwało długo, bo zamiast pozwolić mu pracować, koledzy wciągnęli go do roznamiętniającej całą redakcję dyskusji: czy powstanie listopadowe miało szanse? Oczywiście, powstanie listopadowe nie miało żadnej szansy. Także kompleksu polskiej klęski nie można było się pozbyć, pozostając w Polsce. Stąd też u wielu polskich mężczyzn pojawił się kolejny kompleks - kompleks emigracji.

9. Kompleks emigracji
Ten kompleks jest odpowiedzią na kompleks polskiej klęski. Może nieco uproszczoną, na skróty, ale w latach 80. jedyną masowo dostępną. Kto nie wyemigrował, ten nie żyje. Jest nieudacznikiem i w kraju przegranych spędzi całe życie. Przez całe życie będzie słuchał przemówień Jaruzelskiego, oglądał "Dziennik Telewizyjny", ewentualnie chodził na msze za ojczyznę i kolportował bibułę. Ten styl życia atrakcyjny przez pierwsze miesiące stanu wojennego, rok czy dwa później stawał się koszmarem jako perspektywa spędzenia tak całego życia. Emigracja była naturalnym wyjściem z sytuacji bezwyjściowej.

Ten kompleks dopadał nawet najbardziej uduchowionych. Pamiętam kolegę z krakowskiej polonistyki (specjalizacja filmoznawstwo), którego bardzo długo na emigrację wcale nie ciągnęło. Kolportował bibułę, pojawiał się na wszystkich krakowskich manifestacjach, a na ludzi stojących w kolejkach po paszport popatrywał z niejaką wyższością. Wyglądało na to, że on rzeczywiście nie pojawił się na tym padole po to, by korzystać z życia, ale jedynie, "aby dać świadectwo".

I tak by spędził całe lata 80., gdyby nie pewien przypadek. Otóż jako wybijający się w nauce student filmoznawstwa kolega ów dostał pewnego razu zaproszenie na międzynarodową sesję naukową w Mediolanie. Uniwersytet Jagielloński, instytucja wpływowa nawet w PRL, pomógł mu w załatwieniu paszportu i wizy, wówczas dóbr nader rzadkich. Po powrocie ze swojej zaledwie trzydniowej wycieczki nasz kolega zmienił się nie do poznania. Podczas wieczornych imprez w podzielonej na pokoje do wynajęcia piwnicy jednej z podkrakowskich willi zamiast nowego wydania "1984" Orwella z przejmującymi ilustracjami Lebensteina czy innych bezdebitowych rarytasów zaczął nam pokazywać zdjęcia, które zrobił na dachu mediolańskiej katedry.

Nam te zdjęcia niewiele mówiły. Kadry były dość przypadkowe, tu gotycki maszkaron, tam zaułek muru, no i mocno nieostra panorama miasta gdzieś w dole. Jednak nasz kolega był jak w gorączce. Pokazywał palcem na te widoczki i powtarzał głosem człowieka, którego właśnie dopadł heroinowy głód: "Nie macie pojęcia, jak tam jest, nie macie pojęcia...".

Kilka miesięcy później pod pretekstem jakiejś kolejnej sesji naukowej znów załatwił sobie paszport i wyjechał na stałe. Chcąc trafić do Europy Zachodniej, Stanów czy Kanady, utknął na kilka lat w Grecji w oczekiwaniu na wizę emigracyjną. Każdego lata pracował przy zbieraniu mandarynek, a ponieważ mandarynki stanowiły także jego całą dietę, dostał wrzodów żołądka, na które wysyłaliśmy mu załatwione w Polsce lekarstwa.

Jako osoba oczekująca na wizę nie miał ubezpieczenia zdrowotnego. W końcu ten polonista z filmoznawczą specjalizacją dotarł do Nowej Anglii, gdzie przekwalifikował się na programistę komputerowego. Jego nowy zawód pozwolił mu w latach 90. przyjechać parę razy do Polski. Wyłącznie w sprawach zawodowych.

10. Kompleks pięknej śmierci (i jego podszewka, czyli kompleks brzydkiego przeżycia)
O ile kompleks polskiej klęski i będący jego konsekwencją kompleks emigracji były jeszcze jakimś kompromisem zawieranym przez polskiego mężczyznę z naturalnym i zdrowym popędem życia, to kompleks pięknej śmierci nie pozostawiał żadnego miejsca na taki kompromis.

Wielu z nas miało kompleks z tego powodu, że nie zginęliśmy w żadnym powstaniu ani nawet w nim nie walczyliśmy. Może najbliżej realizacji tego marzenia byliśmy wiosną 1981 r., kiedy z jednej strony robotnicy grzali się do strajku generalnego, a z drugiej, podobno, grzały się czołgi - rosyjskie i te z LWP.

Kompleks pięknej śmierci zupełnie świadomie podsycał w nas Zbigniew Herbert, przypominając na każdym kroku, że "ocaleli niegodni" ("Do Apollina"), a "poza tym jak zwykle handel i kopulacja" ("Pan Cogito o postawie wyprostowanej"). Z kompleksu pięknej śmierci próbował nas z kolei leczyć Czesław Miłosz, twierdząc polemicznie w stosunku do Herberta, że "jesteśmy lepsi od tych, co zginęli" ("Dziecię Europy"), choć i on niestety, żeby nie wyjść na jakiegoś kolabo, zaprawiał tę pożyteczną refleksję jadem ironii.

Wzorcami dla kompleksu pięknej śmierci byli oczywiście Baczyński, Gajcy, Trzebiński, a z przykładów świeższych - czołowi liderzy opozycji demokratycznej. Ci ostatni w zasadzie pozostawali przy życiu, co znacznie umniejszało ich piękno w naszych oczach, jednak ich codzienne męczeństwo, o którym dowiadywaliśmy się z Radia Wolna Europa, czyniło z nich przynajmniej postaci graniczne, które wypadało choćby tolerować.

Kompleks pięknej śmierci albo przynajmniej pięknego męczeństwa w wielu z nas pozostał do dzisiaj. Jest trudny do zaspokojenia, bo życie codzienne w społeczeństwie cywilnym nie dostarcza zbyt wielu, a właściwie żadnych okazji do bohaterskiej śmierci lub wyrafinowanego męczeństwa. Dlatego też pojawiła się specyficzna forma zaspokajania tego rodzaju potrzeb przez ogólnodostępne, nawet w społeczeństwach budujących liberalizm, substytuty męczeństwa.

Niektórzy inteligenci o raczej postępowych poglądach doznają męczeństwa z rąk ojca Rydzyka. Niektórych najbardziej upolitycznionych katolików zaspokaja z kolei codzienne męczeństwo z rąk Donalda Tuska. Neokonserwatyści zadowalają się męczeństwem ze strony marksistów, feministek i relatywistów. Dla jednych męczeństwem jest utrata własnego talk-show w telewizji lub choćby groźba utraty, dla innych - upadek gazety, w której mogliby czytać teksty ludzi myślących tak samo jak oni. Ale męczeństwo przeżywane symbolicznie, w mediach czy podczas zażartej dyskusji na urodzinowej imprezie, to oczywiście nie jest prawdziwe bohaterstwo i prawdziwego kompleksu pięknej śmierci (i brzydkiego przeżycia) nigdy nie usunie.

Zanim będę wyleczony
Zygmunt Freud rozpoczynał leczenie nerwic, tłumacząc swoim pacjentom, że to, co ich spotyka, nie jest niczym nadzwyczajnym. Że jest to cierpienie powszechne, niejako banalne. Słysząc to, jego pacjenci dostawali szału. Był to ich pierwszy mechanizm obronny, bo bardzo często choroba jest jedynym naszym skarbem, którego tak naprawdę wcale nie chcemy się pozbyć.

A jednak polski mężczyzna swoją kurację musi kiedyś zacząć. Choćby od stwierdzenia, że jego kompleksy to w gruncie rzeczy nic nadzwyczajnego. Ot, zwykłe problemy mężczyzn z peryferii cywilizowanego, bogatego świata. Głośny francuski pisarz Michel Houellebecq opisuje je wszystkie w swojej skandalizującej powieści "Platforma" na przykładzie tajskich mężczyzn, którzy nieleczeni od wieków stali się w końcu dla swoich partnerek, tajskich kobiet, tak bardzo nieznośni, że owe spragnione normalności kobiety łowią zagranicznych turystów i wychodzą za mąż, aby nie być już zabawką w rękach nieudanych facetów.

Nawet kompleks pięknej śmierci (i brzydkiego przeżycia) nie jest w dzisiejszym świecie niczym wyjątkowym, choć są oczywiście kraje i całe cywilizacje, gdzie nauczono się ów kompleks leczyć nie przez wspólne czytanie bezdebitowej poezji, ale z użyciem karabinów czy bomb przymocowanych do ciała. Kuracja skuteczniejsza, choć bardziej ryzykowna dla osób trzecich, które wcale nie muszą się leczyć, bo są całkiem zdrowe.

Z kompleksów polskiego mężczyznę wyleczyć może religia (choć osobiście uważam takie jej zastosowanie za nieco bluźniercze) czy ideologia (chociaż za ten typ kuracji płaci się nadmiernym zdyscyplinowaniem, a co za tym idzie - pewnym uproszczeniem własnego umysłu).

Ale najpewniej wyleczy nas z tych wszystkich kompleksów powrót do normalnego życia ("i w nowy życia strumień wstąp", Zbigniew Herbert, "Prolog"). Z kompleksu peryferii wyleczy tylko znalezienie się w centrum, dostanie do ręki tych samych zabawek, którymi od lat zupełnie swobodnie bawią się nasi rówieśnicy z Londynu, Paryża czy Bonn. Bo przecież my też na nie zasłużyliśmy.

Jesteśmy już na tej drodze

całkiem zaawansowani. Jeszcze jeden wysiłek, polscy mężczyźni! A wtedy całą naszą przeszłość, lata 80., kiedy nabawiliśmy się dziesięciu naszych kompleksów, będziemy mogli z pełną satysfakcją oddać pod opiekę Instytutu Pamięci Narodowej. Ja sam zrobię to chętnie, bo do moich kompleksów nie czuję żadnego przywiązania.






środa, 11 marca 2009

Trudno być seksownym bez kasy

Rozmowa z prof. Bogdanem Wojciszkem*, psychologiem
2009-03-11, ostatnia aktualizacja 2009-03-11 09:24

Kobiety wcale nie chcą, aby mężczyźni przestali być męscy, a już absolutnie nie powinni mniej zarabiać. Z tego żadna z pań nie zrezygnuje


SERWISY
Rozmowa z prof. Bogdanem Wojciszkem*, psychologiem

Bożena Aksamit: Łatwiej jest przebijać się przez życie w spodniach czy w spódnicy?

Prof. Bogdan Wojciszke: To pytanie jest źle postawione.

Dlaczego?

- Mamy po prostu inne zadania do wykonania. Mężczyźni są inwestycją na trudne czasy. Dopóki czasy są średnie, kobiety świetnie się sprawdzają i wystarczą. Kiedy robi się naprawdę ciężko, stajemy się niezbędni.

Czym się różnimy?

- Jeśli chodzi o właściwości intelektualne, to mężczyźni mają nieco większe zdolności matematyczne i przestrzenne, zaś kobiety są nieco lepsze w komunikacji werbalnej i niewerbalnej.

Jeśli chodzi o średnią inteligencji, to nie różnimy się niczym. Naukowcy są już tego pewni, niedawno Anglicy przebadali jednego roku wszystkich 12-latków, ponad 300 tys. dzieciaków. Okazało się, że kobiety i mężczyźni nie różnią się między sobą, ale tylko porównując średnią arytmetyczną. W grupie osób ze zdolnościami umiarkowanymi jest wyraźna nadreprezentacja kobiet.

A wśród geniuszy więcej jest mężczyzn?

- Tak, ale wśród kompletnych idiotów także. Mężczyźni są bardziej krańcowi, także gdy bada się inne wskaźniki. Każdy zna zjawisko szklanego sufitu, czyli niedoreprezentowania kobiet na wyższych szczeblach władzy. Im wyższy szczebel, tym mniej tam jest kobiet. Jednak gdy spojrzymy na dno społeczne, tam też jest więcej mężczyzn. Różnica jest niebywała. Wśród 85 tys. więźniów w Polsce zaledwie 3 proc. to kobiety. W USA siedzi ponad 2 mln osób, tam kobiety stanowią 7 proc. więźniów.

Duża cena za geniusz. Może kobietom trudniej trafić na szczyt lub dno, bo czego innego od nich wymagano?

- Przez cały XIX wiek i dużą część XX standardem wykształcenia panien z lepszych domów była umiejętność gry na pianinie. Grały wszystkie, czy miały talent, czy nie. Wiek XIX wydał najwięcej wspaniałych kompozytorów.

Żadnej kompozytorki?

- Od Beethovena do Strawińskiego nie ma ani jednej kobiety, mimo że to one głównie uczyły się gry na instrumentach.

Ja chyba wolę być szarą gąską, grać kolędy na pianinie, niż szarpać się w korporacji czy dać się zabić na idiotycznej wojnie.

- Mężczyźni są silnie nakręceni na rywalizację, ale nie ma co się dziwić. Dane genetyków pokazują, że 80 proc. kobiet żyjących w przeszłości się rozmnożyło i zaledwie 40 proc. mężczyzn. Gdy się jest kobietą, nie trzeba za wiele robić dla sukcesu reprodukcyjnego, wystarczy się urodzić. Mężczyzna musi zawalczyć, by przekazać DNA. Ten mechanizm skutecznie nakręca rywalizację i skłonność do ryzykownych zachowań. Owocuje to m.in. szybszą śmiercią mężczyzn.

Panowie żyją krócej, bo biologia zmusza ich do wyniszczającej rywalizacji o partnerki?

- Tak. Jakiekolwiek zachowania ryzykowne weźmiemy pod uwagę - pożądane społecznie czy naganne - to zawsze więcej tam jest mężczyzn. Najbardziej rywalizują osoby, które świeżo weszły na rynek matrymonialny. Dwójka kanadyjskich badaczy zestawiła intensywność wojen domowych, które miały miejsce w latach 90., mierzoną liczbą zabitych, z danymi o proporcji młodych mężczyzn w wieku od 15 do 29 lat w populacji.

Dlaczego akurat tych?

- Bo w tej grupie wiekowej jest silna nadreprezentacja osób popełniających agresywne przestępstwa, hazardzistów, sprawców kolizji. I okazało się, że istnieje wyjątkowo silna korelacja między proporcją młodych mężczyzn a intensywnością wojen.

Na wojnie walczą o kobiety?

- Nie wprost, ale najprawdopodobniej to pragnienie młodych mężczyzn, by zawładnąć zasobami, bo inaczej kobiety ich nie zechcą, przekłada się bezpośrednio na ryzykowne zachowania.

To działania niepożądane, a z drugiej strony skłonność do ryzyka przekłada się też na działania, bez których cywilizacja by nie przetrwała.

Jakie?

- Antropolodzy kulturowi na podstawie analizy kilkuset społeczeństw skompilowali listę cech występującą jednocześnie w różnych kulturach. Ze zdumieniem wykryłem na tej liście większą ruchliwość przestrzenną mężczyzn. Pokrywało się to z moimi obserwacjami: od 12 lat jeżdżę w kółko między Warszawą a Sopotem, w pociągu spotykam przeważnie mężczyzn.

Z czego to wynika?

- Kobiety i mężczyźni mają dążenia wspólnotowe polegające na tworzeniu relacji z innymi ludźmi. Różnica między płciami polega nie tyle na intensywności, ile na sposobie ich realizacji.

Kobiety są zorientowane na bliskie związki z niewielką liczbą osób, mężczyźni na luźne koalicje z szerszymi grupami. Lady Diana mówiła: "Troje to już tłum", księciu Karolowi to nie przeszkadzało. Mężczyźni bardziej skłonni są do związków luźniejszych, ale szerszych, obejmujących coraz to nowe osoby, z którymi robi się interesy czy uprawia politykę. Orientacja wyłącznie na najbliższych prowadziłaby do niesłychanej atomizacji społeczeństwa. Od zmian kulturowych są mężczyźni, kobiety pełnią funkcję kotwicy stabilizacyjnej.

Dziś to kobiety prą do zmiany. Domagają się od partnerów większego udziału w życiu rodziny, empatii. Panowie czują się zagubieni.

- To dotyczy niewielkiego odsetka populacji. Ważnego, bo trendotwórczego, ale nie mam przekonania, że to jakaś fundamentalna zmiana.

To zjawisko trochę podobne do tego, które pojawiło się, gdy kobiety zaczęły pracować zawodowo. Ich życie skomplikowało się w sposób nieznany wcześniej ani mężczyznom, ani kobietom. Panie stanęły przed koniecznością godzenia ról - gdy poszły to pracy, to nie po to, by stać się mniej kobiece i przestać zajmować się dziećmi. W domu miały być takie jak zawsze.

Podobnie będzie z mężczyznami - mają być "kobiecy" w kontakcie z rodzinami, a nie w środowisku zawodowym. Kobiety wcale nie chcą, aby mężczyźni przestali być męscy, a już absolutnie nie powinni mniej zarabiać. Z tego żadna z pań nie zrezygnuje. Mężczyźni mają stać się bardziej "kobiecy" w sensie relacji społecznych.

Można to pogodzić?

- Marzenia można mieć, ale trzeba pamiętać - za tą psychiczną czy kulturową męskością leży sprawczość, orientacja na zadania, cele, ambicja i wytrwałość w ich realizacji. Za kobiecością leży wspólnotowość, orientacja na relacje, na emocje, na podtrzymanie jakości związku.

Chociaż często się mówi, że to płci przeciwne, to gdy patrzymy na wymiar psychiczny, ta teza się nie broni. Kobiecość i męskość to jakby osie układu współrzędnych, są do siebie prostopadłe, a nie przeciwległe.

Teoretycznie nie ma powodu, żeby nie być i wspólnotowym, i sprawczym jednocześnie. Tylko może zabraknąć czasu, bo jedno i drugie jest żarłoczne.

Wychowanie dzieci zbyt pochłania, by zrobić wielką karierę?

- Wychowanie dzieci czy praca mogą być czasochłonne, ale to też trochę kwestia umiejętności. Nie wierzę, żeby żarłoczność pracy była konieczna dla jej wydajności czy ilości pieniędzy, jakie przynosi.

Ale panowie często zatracają się w pracy.

- Nie tylko dlatego, że tak chcą, ale też dlatego, że takich chcą kobiety. Panie nie pragną facetów, którzy zarabiają połowę tego, co one. W USA zrobiono badania, które pięknie obrazują tę tezę. Nawet jeśli oboje partnerzy zarabiają na tyle dużo, że pieniądze nie są problemem, sytuacja, w której mężczyzna zarabia mniej od kobiety, jest silnym predyktorem rozwodu.

Ten, który ma kasę, automatycznie staje się seksowny?

- Oczywiście nie każdy, ale bardzo trudno być seksownym bez kasy, szczególnie po przekroczeniu pewnego wieku. Gdy wszyscy są młodzi, to liczą się plany na przyszłość i ambicje, potem widzi się już, jak jest. Nie ulega wątpliwości, że gdyby zamożność i pozycja nie byłyby seksowne w oczach kobiet, to mężczyźni mniej by za tym biegali.

Badano to?

- Wielokrotnie, np. młody mężczyzna był pokazywany paniom w uniformie Burger Kinga, a innym w trzyczęściowym garniturze z roleksem na przegubie. Ten drugi był oczywiście sexy, na pierwszego żadna nie zwróciła uwagi. To automatyczna reakcja, niekoniecznie biologiczna, wiele automatyzmów ma podłoże kulturowe.

Jak powstają stałe pary? W naszym kręgu kulturowym potrzebne jest zakochanie, przynajmniej na początku. Czujemy motyle w brzuchu, targa nami namiętność.

- Ludzie dobierają się w taki sposób, że zaleta jednego z partnerów jest wyrównywana dobrem oferowanym przez drugiego, a układ sił w związku zależy od liczby wnoszonych dóbr. Potwierdza to wiele badań przeprowadzonych na setkach par. Piękne kobiety zdobywają lepiej zarabiających mężczyzn niż brzydkie. Żony zarabiających dużo częściej uważają, że mężowie powinni mieć więcej do powiedzenia w związku.

A ci z cieńszym portfelem?

- Ich żony są za równouprawnieniem. Im kobiety więcej zarabiają, tym więcej mają do powiedzenia w swoich związkach. Gdy mężczyzna traci pracę, to często traci też autorytet we własnej rodzinie.

Uroda, fajny charakter w ogóle się nie liczy?

- Liczy się, ale o ogólnej atrakcyjności mężczyzny jako partnera decyduje raczej to, jak dalece jest on w stanie dostarczać pożądanych przez kobietę dóbr, cokolwiek to oznacza w danym społeczeństwie.

Kobiety - aby zapewnić sobie sukces reprodukcyjny - muszą być bardziej selektywne, ponieważ ich wybór oznacza w biologicznym sensie większe nakłady. Ponieważ współczesnym wskaźnikiem zdolności mężczyzny do dostarczania niezbędnych dóbr są jego perspektywy finansowe, ambicja i przedsiębiorczość to cechy cenione przez kobiety.

Czy zna pani jakąś bajkę, żeby książę wybrzydzał na kandydatki do swych względów? Za to o serce księżniczki zawsze starają się liczni konkurenci.

Baśniowe prawdy się potwierdzają?

- Kobiety są o wiele bardziej wymagające, do tego poziom ich wymagań pozostaje wysoki niezależnie od stopnia zaangażowania w związek.

Amerykański psycholog Douglas Kenrick prosił młode kobiety i mężczyzn o określenie minimalnych wymogów od potencjalnych partnerów. Najwyższe oczekiwania obie płcie stawiały parterom "stałego chodzenia" i małżeństwa, wymagania obu płci specjalnie się nie różniły.

Ogromne różnice pojawiały się przy związkach przelotnych: panom wystarczała pani o inteligencji paprotki, zaś panie nadal pożądały pana o inteligencji wyższej niż przeciętna - dla nich seks zawsze oznaczał potencjalnie duże inwestycje. Te upodobania ukształtowały się w odległej przeszłości, kiedy nie było środków antykoncepcyjnych. Przelotny seks bez zobowiązań to wybitnie męski pomysł, który paniom podoba się tylko w szczególnych okolicznościach i nigdy nie oznacza seksu z kimkolwiek.

Stereotyp kobiety jako uduchowionego anioła skłonnego do romantycznych uniesień i przyziemnego mężczyzny zajętego pracą się nie sprawdza?

- Nie znajduje potwierdzenia w badaniach. Amerykanki Susan Sprecher i Sandra Metts spytały kilkuset młodych ludzi, kiedy uświadomili sobie, że kochają swojego partnera. Co piąty mężczyzna zakochał się w trakcie trzech pierwszych spotkań. Po dwunastu - dwie trzecie panów było już pewnych, że kocha. Kobietom miłość nie przychodzi tak łatwo. Tylko 15 proc. zakochało się po trzech randkach, a po dwunastu - połowa pań nadal nie była pewna, czy kocha.

A kto się łatwiej odkochuje?

- Też nie mężczyźni. To kobiety częściej podejmują inicjatywę i zrywają związki.

Prą do rozwodów?

- Nie, małżeństwo rządzi się innymi prawami. Kobiety szybciej zrywają związki przedmałżeńskie, są też bardziej stanowcze, gdy chcą skończyć. Mężczyźni dłużej trzymają się straconej sprawy i cierpią mocniej, są bardziej przygnębieni, nieszczęśliwi. Warto wspomnieć, że w tak różnych krajach jak Polska i USA liczba samobójstw popełnianych przez mężczyzn z powodu zawodu miłosnego jest kilkakrotnie wyższa niż kobiet - u nas cztero-, a za oceanem trzykrotnie większa.

Skąd zatem obiegowa opinia, że faceci to cyniczni seksualni łowcy, a kobiety są ofiarami ich nienasyconego pożądania?

- Panie mają tendencję do silniejszego przeżywania wszelkich uczuć, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Mocniej przeżywają swoją miłość i czują się bardziej uzależnione od stałych partnerów.

Można zatem powiedzieć, że kobiety są bardziej uczuciowe, choć mężczyźni bardziej kochliwi.

A kto jest bardziej zazdrosny?

- Zazdrość mężczyzn koncentruje się głównie ma seksie, kobiet - na niebezpieczeństwie utraty lub pogorszenia się związku. Jednak przykłady wskazują, że do zazdrości nie dochodzi nawet w przypadku "zdrady małżeńskiej", jeżeli na gruncie przyjętych przez partnerów norm akt seksualny miał miejsce w okolicznościach niezagrażających istnieniu związku bądź poczuciu wartości własnej małżonków.

Związek to wymiana seksu za dobra?

- W sensie biologicznym. Skoro kobiety nie chcą go dawać za darmo, mężczyźni muszą za niego płacić: miłością, zaangażowaniem, uczuciami, szacunkiem, w najgorszym wypadku - pieniędzmi. Oczywiście najlepiej, aby wszystko to było naraz.

Jeśli mężczyzna chce seksu, to tylko takiego, który kończy się sukcesem reprodukcyjnym?

- Oczywiście nie jest to świadoma motywacja. Nikt nie chodzi po ulicy, przyglądając się kobietom i szukając takiej, z którą uda się ten sukces odnieść. Przyciąga to, co ma sens.

Czyli?

- Młode kobiety, które są ładne i mają wydatne wcięcie w talii. Krótko mówiąc - płodne, choć oczywiście nikt o tym nie myśli w ten sposób, podobnie jak nie myślimy o smakowitej gruszce jako źródle sacharozy i innych węglowodanów.

Nie ma nic niezwykłego w tym, co przytrafiło się premierowi Marcinkiewiczowi, który porzucił żonę dla młodszej. To może się nie podobać, ale to standard u zamożnych mężczyzn o wysokiej pozycji społecznej. Wśród moich kolegów, amerykańskich czy polskich profesorów, znam tylko kilku, którzy mają tę samą żonę od 30 lat.

Ale chyba nie wszyscy panowie po czterdziestce chcą nawiewać?

- Oczywiście, że nie. Problem jest inny: nie jesteśmy dostosowani swoją konstrukcją psychiczną i biologiczną do tak długiego życia. Kiedyś 40-letni mężczyzna umierał. W ciągu ostatnich stu lat bardzo wydłużyła się długość życia, a tych wszystkich problemów, które pojawiają się między 50. a 70. rokiem życia, niedawno w ogóle nie było. Musimy się nauczyć je rozwiązywać, a to trochę potrwa.

*Prof. Bogdan Wojciszke wykłada w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej; członek Komitetu Nauk Psychologicznych PAN, autor m.in. „Psychologii miłości”, „Kobiet i mężczyzn: odmiennego spojrzenia na różnice”

Źródło: Gazeta Wyborcza


Piotruś Pan. Epidemia

Rozmowa z Wojciechem Eichelbergerem*, psychoterapeutą
2009-03-09, ostatnia aktualizacja 2009-03-09 16:19

To także wina kobiet. Odrzucając mężczyznę wojownika, same na siebie ukręciły bicz. Nie można wszystkich aspiracji do stawania się mężczyzną mocnym, dzielnym, kontrolującym emocje wkładać do worka z napisem "macho"

Wojciech Eichelberger
Fot. Piotr Janowski / AG
Wojciech Eichelberger
SERWISY
Bożena Aksamit: Chciałby być pan Piotrusiem Panem?

Wojciech Eichelberger: Nie widzę w tym nic złego, dopóki Piotruś nie cierpi i nie powoduje cierpienia innych. Dlaczego nie? Pod warunkiem wszakże, że Piotruś w pełni akceptuje siebie, uprzedza wszystkich zainteresowanych o tym, jaki jest, i ostrzega, by nie wiązali z nim poważnych planów.

Piotruś Pan z bajki Jamesa Barriego przewodzi grupie Zaginionych Chłopców na wyspie Nibylandii i razem z nimi przeżywa szalone przygody. Jedno "ale" - Piotruś nie chce dorosnąć.

- Jeśli świat nie ma pretensji, to nie ma sprawy. Jeśli Piotruś ma się dobrze, a świat ma do niego pretensje - świat musi sobie z tym poradzić.

Tylko, że jemu jest źle.

- No właśnie. Panowie Piotrusie są wrażliwymi ludźmi. Wrażliwość dziecka ukryta pod wytrenowanym luzem. Dlatego na ogół nie są to osoby, które jadą po swoje jak czołg, a trup się ściele gęsto. Cierpią tak jak wszyscy.

Wieczni chłopcy cierpią, bo...

- ...chcą niemożliwego. Chcą być wiecznie młodzi, atrakcyjni, mieć zawsze otwarte wszystkie opcje w życiu. Nie chcą się angażować w nic poważnie, żyją w złudzeniu, że w końcu wydarzy się coś, co nimi pokieruje i wskaże im, jak żyć. Niestety, rzadko kiedy los nam coś zdecydowanie podpowiada. Chyba że wsadzi nas do więzienia lub rozpęta wojnę albo sprawi coś innego tej skali.

Też chcę być atrakcyjna aż do śmierci, co w tym złego? Jestem Panią Piotrusiową?

- Zdarza się wersja żeńska, ale rzadko. Bo zegar życia kobiety wyznacza jednoznaczne cezury. Oczekiwania społeczne dotyczące kobiet są bardziej określone i wiążące. Ale choć mężczyznom ciągle więcej wolno, to kobietom w dzisiejszych czasach jest łatwiej żyć.

Bo od wieków byłyśmy gorszą połową świata. Dlatego łatwiej radzimy sobie w kryzysie?

- Wszystkim jest trudno. Obydwie płcie są w kryzysie, w okresie zasadniczej transformacji ról. Kobietom jest łatwiej, bo jako uciśniona połowa ludzkości dobrze wiedzą, o co walczą. Chcą tego, czego przez setki lat im odmawiano: sprawiedliwości, równości, szacunku i władzy. "Genderowa" świadomość kobiet szybko się kształtuje i rozwija.

Z mężczyznami jest odwrotnie. Patriarchalny stereotyp mężczyzny obraca się w pył. Mężczyźni - szczególnie młodzi - nie wiedzą, co mają robić, kim się stawać. Czyż w tej sytuacji nie lepiej pozostawać jak najdłużej chłopcem i próbować to jakoś przeczekać, pozostać wiecznie młodym, zabawnym, beztroskim, intrygującym - w dodatku budzącym zachwyt, czasami współczucie, ale zawsze duże zainteresowanie kobiet?

Znowu jesteśmy winne.

- Tak, ale nie w tej sprawie. W tym całym zamieszaniu kobiety mają wobec mężczyzn sprzeczne oczekiwania: bądź silny, ale jednocześnie słaby, bądź ciepły, miły, wrażliwy - ale jednocześnie twardy jak stal, bądź dojrzały - ale chłopięcy. Piotruś Pan jest strategią ucieczki od tych konfliktowych oczekiwań i postulatów. Na zasadzie: skoro nie wiem, jakim mężczyzną mam się stać, to pozostanę chłopcem.

Skąd się biorą Piotrusie?

- Z rodziny, w której brakowało dobrego wzorca ojcowskiego. Ojciec się jakoś pogubił albo całkiem zniknął. Tak więc deficyt męskiego wzorca i rozpaskudzenie przez matkę.

To mamy epidemię Piotrusiów.

- Takich rodzin jest rzeczywiście dużo. Ojciec nie jest blisko z matką albo matka nie stoi przy ojcu i wtedy synek staje się przedwcześnie wyniesionym na tron delfinem. Mama za bardzo idzie mu na rękę i rozpieszcza. Tym samym uzależnia go i zatrzymuje przy sobie. Gdy Piotruś dorośnie, trwa mentalnie i emocjonalnie przy matce, która staje się wiecznym punktem odniesienia dla wszystkich jego decyzji, zachowań i przekonań.

Piotruś Pan to maminsynek?

- Jedno z jego obliczy. Gdy matka jest silniejsza od ojca, to wtedy syn wchodzi w sojusz z matką i ma duże szanse stać się maminsynkiem.

Natura i tak go popchnie w objęcia kobiety. Pewnie takiej, z którą nigdy nie będzie szczęśliwy.

- Wybór partnerki wynika z relacji z matką, która ustawiała się w roli kibica, wielbicielki, fanki, a niejednokrotnie też służącej. Taka mama nie budzi odruchowego szacunku u syna. Potem trudno przychodzi z szacunkiem i po partnersku traktować kobiety. Od kobiet oczekuje, że będą go traktowały tak, jak czyniła to mama.

W bajce Barriego Piotrusia kochają dwie kobiety. Wendy kocha go takim, jakim jest - małym dzieckiem, które potrzebuje opieki. Blaszany Dzwoneczek takim, jakim mógłby się stać, gdyby dojrzał. Piotruś wybiera Wendy.

- Lęk przed niepowodzeniem w stawaniu się dorosłym odbiera odwagę w podejmowaniu życiowego ryzyka. Piotruś boi się zainwestować serce i duszę w trwały, odpowiedzialny związek. Szuka kobiety, która będzie mu matkować i uchroni go przed dorastaniem i dojrzewaniem.

Znajduje?

- Bez problemu. Nie idealizujmy kobiet, nie wszystkie są z natury rzeczy dojrzałe. Niedawno spotkałem typową Piotrusiową mamę, która przyjeżdża codziennie, by wyręczać synka w jego nowej rodzinie. Gdy np. partnerka Piotrusia budzi go rano, żeby podjął swoje ojcowskie i partnerskie obowiązki, wkracza mama: "Nie budź go, bo będzie zły. Niech się wyśpi. Przecież wczoraj tak długo balował z kolegami".

Dla mnie to klasyka.

- No właśnie. Trudno oczekiwać, by Piotruś szanował kobiety i był gotów podejmować swoje dorosłe obowiązki. Jeszcze mniej prawdopodobna jest sytuacja, w której Piotruś miałby uznać intelektualną, finansową czy społeczną pozycję partnerki za lepszą niż jego własna.

Szkoda: mogliby być fantastycznymi partnerami, gdyby troszkę dorośli.

- Gdyby. Niestety, w dojrzewaniu emocjonalnym i społecznym Piotrusie zatrzymują się na poziomie zbuntowanego, kapryśnego nastolatka. Najważniejsza jest grupa rówieśnicza, przebywanie wśród podobnych do siebie. Dlatego Piotrusie przyjaźnią się z Piotrusiami i wspierają się nawzajem w byciu Piotrusiami.

Szowinizm staje się sposobem, w jaki Piotrusie udają, że są dorośli. Gdy popijają piwko, zachwycają się pupami i biustami kelnerek. Świntuszą, wulgaryzują, zdradzają.

- Zakochany nastolatek nie przyzna się przed kumplami, że się zakochał. Liczą się kumple i wspieranie się w deprecjonowaniu kobiet. Męski szowinizm i pogarda dla kobiet jest przejawem braku wiary w swoją wartość jako mężczyzny - i daje iluzję bycia męskim. Piotrusie pracowicie podtrzymują tę zbiorową iluzję po to, by cementować swoje więzi wspólną ideologią.

Ten wymiar mentalności Piotrusia doskonale obrazują adresowane do Piotrusiów spoty reklamowe: mężczyzna - Piotruś jest w domu, dziecko się bawi, ona coś gotuje, prasuje, gada, czegoś chce. Na szczęście dzięki magii ściana się rozstępuje, a on uszczęśliwiony przenika do piwiarni, gdzie z kolegami ogląda mecz i drwi z głupiej baby, którą wykiwał. Piotrusie dobrze się hodują na piwie.

Też bym uciekała z domu, gdyby mój mąż nieustannie kwasił albo jazgotał.

- Gdy partnerzy ze sobą nie rozmawiają, oznacza to, że spotkało się dwoje niedojrzałych ludzi. A niedojrzali ludzie zawsze lokują powody swego cierpienia w drugiej osobie. Gdy robią tak oboje, związek staje się tak trudny, że nawet piwo nie pomoże.

A przecież na początku znajomości Piotruś Pan jest ziszczeniem snów kobiety.

- Temperatura jego uczuć może oszałamiać. Zaloty Piotrusia mają niesłychaną oprawę, a emocje fantastyczną amplitudę. Wszystko dzieje się w klimacie uroczego, zwariowanego nastolatka. Z samolotu zrzuci kwiaty, wyląduje na spadochronie prosto w łóżku, ustawi kapelę pod oknem, porwie na superwakacje i Bóg wie co jeszcze.

Ale jak przyjdzie do codziennych obowiązków, planowania i odpowiedzialności, to Piotruś marzy, żeby rozstąpiła się ściana.

Dobrze jest przyjaźnić się z Piotrusiem Panem - nie ma nudy. Ale pokochać go, to katastrofa.

- Piotruś może zakochać się w pięć minut i odkochać w minutę. Kobieta bardziej dojrzała i emocjonalnie stabilna będzie cierpieć. Nie nadąży za zmieniającymi się emocjami Piotrusia.

W postawie Piotrusia Pana jest dużo narcyzmu. Zakochuje się w swoim wizerunku, w tym jak się odbija w innych. Ma jednak wątpliwości co do wartości i atrakcyjności swego wnętrza. Boi się dać bliżej poznać, a sam ze sobą się nudzi. Potrzebuje zachwyconej widowni, ale ponieważ repertuar dość szybko mu się wyczerpuje, musi zmieniać widownię.

Dlatego tak zabiega o poklask?

- Gdy widzi aplauz widowni, to może znowu na jakiś czas zakochać się w sobie i uciec przed samotnością i lękiem.

Takie życie jest niewiele warte.

- Każde życie jest coś warte. Piotrusiowie często nie wiedzą, że są nieszczęśliwi, że napędza ich ciągły niepokój. Są tak zajęci, że nie mają czasu na refleksję. Swoją inteligencję zaprzęgają do ideologizowania i racjonalizowania swoich wyborów. W ten sposób usiłują uodpornić się na krytykę bliskiego otoczenia, na którą są bardzo czuli. W końcu odcinają się od ludzi, dla których są bliscy i ważni, tracąc zarazem szansę na pomoc i zmianę.

Niesłychane, że wewnątrz tych na pozór czarujących, promiennych mężczyzn jest tyle mroku.

- Gdy Piotruś nie może z jakiś powodów znaleźć nowej widowni lub wielbicieli, gdy kanciasta rzeczywistość go zaatakuje i próbuje zmusić do refleksji, wtedy jego czar i wdzięk w jednej chwili mogą zamienić się w furię.

Jak u dziecka.

- Nie rozmawiamy po to, by krytykować i oceniać Piotrusiów Panów - tylko, żeby ich zrozumieć. Wszyscy coś mamy za kołnierzem. Oni nie wybierali okoliczności, w jakich się urodzili i wzrastali.

Są wytworem naszych czasów?

- Epidemia Piotrusiowa jest wynikiem transformacji kulturowej i nasilającej się presji ze strony kobiet. Wygląda na to, że kobiety naszego kręgu kulturowego same na siebie ukręciły bicz totalną krytyką stereotypu mężczyzny wojownika. Nie można wszystkich aspiracji do stawania się mężczyzną mocnym, dzielnym, odpornym i kontrolującym swoje emocje wkładać do worka z napisem "macho" i deprecjonować.

Deprecjacji lub zanikowi uległy także tradycyjne sposoby i rytuały inicjacji w męskość. Mężczyźni nie idą już do wojska, któremu przyprawia się gębę zbrodniczej machiny służącej bezsensownemu zabijaniu i upokarzaniu ludzi. Nie wymyśliliśmy nic w zamian: gdzie przeciętny, młody mężczyzna ma nauczyć się pokonywać słabość, lęk i ból? Sport się skrajnie sprofesjonalizował i zmerkantylizował. Nawet przygody takie jak harcerstwo są wyśmiewane i traktowane z lekceważeniem.

Chłopcom i młodym mężczyznom coraz bardziej brakuje inicjacyjnych procedur, rytuałów, procesów, które pozwalały im poczuć przynależność do męskiego świata. Piciem piwa, oglądaniem meczów i bójkami kibiców tego się nie załatwi.

Zbyt wielu chłopców wychowują matki, tak aby im skrzydła i szpony nie urosły - a gdy dorosną spotykają partnerki, które domagają się od nich dojrzałej męskości. Są bezradni, uciekają do piwiarni, na mecze, a ich synów wychowuje matka. Błędne koło.

Kiedyś maluch, mając siedem lat, przechodził postrzyżyny, był zabierany od mamy i przebywając wśród mężczyzn, uczył się, jak samemu się nim stać.

To już nie wróci.

- Oczywiście, nie ma szans, żeby dosłownie powtarzać rytuały przejścia, ale warto zrozumieć potrzebę i mądrość starych obyczajów. Znaleźć coś w zamian. Na razie krynicą wiedzy o męskości i pomysłów na rytuały inicjacyjne jest popkultura, która - choćby za pośrednictwem reklam - infantylizuje i wrabia w Piotrusiów rzesze młodych mężczyzn.

Mimo wszechobecnego kultu młodości nawet Piotruś w końcu się zestarzeje. Przyjaciele się wykruszą. Z żoną i dziećmi niewiele go łączy. Dopadnie go życie.

- Piotrusiowi robi się ciężko, kiedy przekracza czterdziestkę. Organizm przestaje dawać radę nieustannej zabawie i używaniu świata. Ciało zaczyna się buntować. Pojawia się świadomość, że pół życia minęło, a oni nie zorganizowali sobie życia. Pojawia się kryzys. Z moich obserwacji wynika, że jest on coraz bardziej powszechny i ma coraz cięższy przebieg.

Doświadczają samotności, choć wydawało im się, że mają tylu przyjaciół.


- Nie zdołali stworzyć trwałego, wspierającego otoczenia, nie nawiązali odpornych na czas i zmianę więzi. Najbardziej niepokoi perspektywa samotności. Wystarczy, że się trafi poważniejsza choroba i widzą gołym okiem, że nie ma im kto podać nawet szklanki herbaty. A jeśli są jacyś ludzie na widowni, to niecierpliwią się, że Piotruś wypadł ze swojej roli i przestał być zabawny.


Z roli króla życia?


- Nie tylko. Wielu Piotrusiów Panów poza sukcesami w życiu towarzyskim odnosi duże sukcesy zawodowe. Bo są to na ogół ludzie bardzo zdolni i twórczy. Przedłużony okres zabawy plus intensywna praca często zmusza do jakiegoś wspomagania. Pojawia się alkohol, dopalacze, narkotyki.


Kobieta nie ma szans, żeby jakoś "naprawić" Piotrusia?


- Rzadko. Bo to musiałaby być jakaś bardzo mądra i dojrzała kobieta. A taka nie zwiąże się z Piotrusiem na stałe. Jednak Piotrusie też czasem potrafią sami dojrzeć i wyciągnąć wnioski z doświadczeń. Tak więc, któraś z kolei dojrzalsza partnerka z boleśnie doświadczonym Piotrusiem ma szanse na dobry związek.


Jaki mógłby być Piotruś, gdyby udało mu się stać Piotrem?


- Taki Piotr zachowałby w sobie naturalny potencjał dziecka: wrażliwość, zdolność do obdarowywania ludzi uczuciami, do zachwytu światem, wesołość, energię, silne i wyraziste emocje. Ale połączyłby je z cechami dorosłego - zdolnością do podejmowania zobowiązań i brania odpowiedzialności, odporności na trudności, wiary w siebie, swoją wartość. To jest możliwe i tego życzmy wszystkim Piotrusiom.


Źródło: Gazeta Wyborcza


Jak rozpętałam kryzys męskości

Anna Tankler-Thiel
2009-03-07, ostatnia aktualizacja 2009-03-07 15:52

Czy "wszyscy faceci to świnie", a ja trafiłam na dwa szczególnie nieudane egzemplarze? Nie. W dużej mierze sama ich do tego doprowadziłam. Nie ufając im, nie stawiając wymagań, traktując jak niedorozwinięte dzieci


Rys. Marek Oleksicki
SERWISY

Czekamy na Wasze listy: meskamuzyka@gazeta.pl



Zawsze wybierałam rówieśników.

Pierwszy "prawdziwy" chłopak: dziewiętnastolatek, który spojrzał tak smutno, że nie miałam serca powiedzieć: "nie". Ładny, miły, kulturalny. Obiecujący. Z dobrej, inteligenckiej rodziny, zasiedziałej w warszawskim bloku. Czemu nie spróbować?

Po trzech latach byłam anorektyczką na progu wyczerpania fizycznego, która swojemu grzecznemu chłopcu (który w międzyczasie zaczął być chłopcem bardzo sprawnie stosującym psychiczną i fizyczną przemoc) swatała kolejne "chętne" koleżanki. Bo chciałam, żeby to on mnie rzucił. Bo nie wierzyłam, że przyjmie jakiekolwiek słowa krytyki, prośby o zmianę, o wysłuchanie, o zauważenie we mnie czegoś więcej niż brzucha dla przyszłych wnuków jego matki. Bo bałam się, że coś sobie zrobi.

Drugi - dwudziestoczteroletni artysta. Wrażliwy, ładny, zdolny, obiecujący. Wygrywał konkursy, błyszczał, snuł plany kariery.

Po dwóch latach siedział całymi dniami w gaciach w zapuszczonym salonie, malował figurki wojowników, oglądał pornosy i filmy o superbohaterach. Bez pieniędzy, z kredytem. Pokłócony ze wszystkimi "kur..." z warzywniaków (wystarczające wytłumaczenie, bym to ja robiła zakupy). A ja latając między jednym zleceniem a drugim, drżałam tylko, by sobie czegoś nie zrobił, by się nie upił, by nie popsuł moich rzeczy, by nie popsuł swoich rzeczy, by kogoś nie obraził, nie pobił. By nie wydał resztki pieniędzy na jakąś idiotyczną zabawkę.

Gdy odchodziłam - nie wierzył: "Jak możesz niszczyć coś tak cudownego?".

Gdy chłopiec przeradza się we frajera

Czy "wszyscy faceci to świnie", a ja trafiłam na dwa szczególnie nieudane egzemplarze? Nie. W dużej mierze sama ich do tego doprowadziłam. Nie ufając im, nie stawiając wymagań, traktując jak niedorozwinięte dzieci.

Niedojrzałość moich partnerów przerażała mnie, irytowała, była powodem gwałtownych, dramatycznych rozstań. Dopiero teraz wiem, że była też magnesem. Wartością, którą usiłowałam ocalić i podsycać.

Nikt nie rodzi się kobietą - pisała kilkadziesiąt lat temu Simone de Beauvoir, francuska filozofka i feministka. Nikt też nie rodzi się niezaradnym egoistą. Żeby przerobić swojego mężczyznę na żałosne warzywo, trzeba się napracować.

Trzeba oszukiwać, zacierać ślady, mnożyć podstępy i pułapki. Trzeba zbudować wokół siebie silne lobby, w oczach którego "on" będzie najpierw tym "biednym chłopcem", potem "trudnym przypadkiem", aż w końcu "beznadziejnym frajerem, od którego musisz się, Kochana, w końcu uwolnić". Ty z kolei będziesz zawsze cudowną, cierpliwą bohaterką, która przecież żyły sobie wypruwa, żeby go tylko ocalić, wesprzeć, na ludzi wyprowadzić.

Nie jestem szalona, więc czemu to robiłam?

Utrzymywanie moich chłopców w stanie bezpiecznej niedojrzałości kosztowało mnie zdrowie (anoreksja, bulimia, rozwalony układ hormonalny), nerwy, kilka zmarnowanych przyjaźni. Mnóstwo, mnóstwo wysiłku. Czemu więc to robiłam?

Szaleństwo? Ale ja nie jestem wariatką, maniaczką, socjopatką, mitomanką, cyklofreniczką. Nie trzeba mnie izolować ani poddawać elektrowstrząsom. Mam na to papiery. I słowo kilku psychologów, u których w końcu lądowałam w totalnej rozsypce, gdy kolejny chłopiec zaczynał bić, wpadać w furię, płakać albo gadać o samobójstwie. Więc czemu? Jeśli nie totalny odpał, to co?

Strach.

Że stracę kontrolę nad sytuacją. Że znowu ktoś będzie mnie musztrował, dyscyplinował, pouczał. Że skończę jak moja matka - zahukana, rozhisteryzowana służąca mojego ojca, brata... i moja. Bo w domu to ja byłam po lepszej, męskiej stronie. Ja i ojciec byliśmy od tych wyższych celów, intelektualnych rozrywek, wielogodzinnych dyskusji, wymieniania się lekturami, wspólnych wizyt w teatrze. Brat i mama byli do roboty. Nie umieli się ustawić: nie wiedzieli, że wystarczy jedno słowo sprzeciwu wobec ojca, by zostać odrzuconym, skreślonym, wgniecionym w dywan. Ja byłam miła, grzeczna, mądra. I sprytna: nauczyłam się kłamać i manipulować.

Czy mogłam zmarnować te niezwykłe zdolności, będąc w związku?

On histeryzował, a ja go tuliłam

Smutnemu chłopcu po prostu nie mówiłam, że mnie rani. Że komentarze "twoje liceum/rodzina/ubrania/gust to żenada", "moja matka uważa, że masz za szerokie ramiona", czy "nie pojedziesz na tę konferencję, bo jesteś naiwna i mnie tam zdradzisz" - nie wpływają najlepiej na naszą komunikację.

Gdy wyjechałam na kilka dni - zasypywał histerycznymi SMS-ami: "I co, dobrze się beze mnie bawisz? Ilu już zaliczyłaś?", "Właśnie ze złości rozwaliłem sobie pięść o framugę. Krwawię", "Moja matka nie może już patrzeć, jak cierpię, a ty... ".

Nigdy nie powiedziałam: "Jeśli jestem taka beznadziejna, to się rozstańmy". Bałam się konfrontacji. Głaskałam go, pocieszałam, tuliłam, przysięgałam.

Anoreksję wymyśliłam, by go do sobie zniechęcić. By sam stwierdził: "Po co mi taki kłopot?". Ale on chciał mieć dziewczynę, krzyczał: "Przysięgnij, że nigdy mnie nie zostawisz! Gdybym sobie coś wtedy zrobił, to byłaby twoja wina!".

Gdy po dwóch latach ważyłam 42 kilo, średnio raz w tygodniu mdlałam, lądowałam na ostrym dyżurze, nie miałam okresu, płakałam na widok jedzenia - poszłam do psychologa. W tajemnicy przed nim.

Dwa miesiące później uciekłam, nie odpowiadałam na SMS-y, telefony. Wyzdrowiałam natychmiast (on podobno natychmiast znalazł nową dziewczynę). Niestety - nie zmądrzałam.

Mała, tak się starasz

Dwa lata później artyście spędzającemu bezczynnie kolejny miesiąc w moim mieszkaniu, powtarzałam: "Dobrze, dobrze, kochanie. Pośpij, oczywiście, ja się wszystkim zajmę".

W rzeczywistości chciałam mieć rano spokój, żeby normalnie popracować - bez obawy, że ktoś mnie zaraz przepędzi, by ściągać z netu komiksy erotyczne. Wstawałam o szóstej, pisałam, ćwiczyłam, kupowałam mu śniadanie.

Jeśli poprzedniego dnia się upił - sprzątałam wymiociny z podłogi i gotowałam rosołek. Nie z kostki - kurka, wołowinka, dla koloru cebulka opalona nad ogniem.

Jeśli się nie upił - święto! To niech sobie zje coś przyjemnego. Żeberka w piwie. Musakę. Pilaw z dzikiego ryżu z tymiankiem plus kotleciki mielone w majeranku i gałce muszkatołowej. Pyszne mięsko oczywiście dla niego - ja jestem wegetarianką.

On wstawał koło 12-13. Na początku kręcił nosem: "Mała, tak się starasz... Koledzy to mówią, że chyba za bardzo we mnie zapatrzona jesteś". Potem już nie kręcił. I do głowy mu nie przyszło, by samemu zejść po jedzenie. Nie było - nie jadł.

Nie robił też nic innego. Nie musiał. Zarabiałam ja - i to na dobrze płatnej, ciekawej, prestiżowej jak na moje dwadzieścia pięć lat posadzie. Po powrocie z ministerstwa, z konferencji, z wyjazdu służbowego nie opowiadałam o wrażeniach - po co go niepotrzebnie frustrować? Niech czuje się mężczyzną.

Dlatego zamiast dzielić się sukcesami - sprzątałam, gotowałam. Płaciłam rachunki; dokładał się, to fakt. Ale nie o wszystkich wiedział ("mnie stać, a on niech sobie może na jakieś stypendium odkłada....").

Rzucałam wszystko, gdy miał ochotę się bawić: kochać się, grać w "magiczne karty", oglądać "Batmana", "Spidermana", "Hulka". Jego "chwile relaksu" były święte. Taki zdolny, a taki niedoceniony (odrzucał wiele ofert, bo z takim talentem nie będzie się przecież prostytuował). Tak cierpi, tak go to boli. Niech ma choć jakąś radość z życia. W końcu on był z trudnej rodziny, a ja z tzw. lepiej sytuowanej. Czułam się winna.

Nie wyjeżdżaliśmy, prawie też nie wychodziliśmy, w każdym razie nie do moich znajomych ("o czym mam z nimi rozmawiać? Czuję się przy nich głupszy...").

Wiedział, jak mnie podejść. "Sprawdzisz mi magisterkę? Ty już broniłaś dwie..". "Znajdziesz mi to w necie? Co to dla ciebie?", "Pójdziesz? Kupisz? Załatwisz?". Raz, wyjeżdżając w trasę na południe, zapomniał skarpetek. "Przywieziesz?". Wsiadłam w pociąg, przywiozłam.

Byłaś tak zaślepiona

Nigdy nie usłyszał ode mnie: "Chcesz mieć pracę, to jej szukaj!". "Rób coś!", "Nie zwalaj wszystkiego na trudne dzieciństwo!", "Nie, nie zostaniesz alkoholikiem, jak ojciec, tylko weź się za siebie w końcu!". "Nie strasz mnie samobójstwem - nie jest ci to ani gwiazdach, ani w genach zapisane!".

Jedyne, co potrafiłam, to robić mu listy mailingowe "potencjalnych pracodawców", szukać stypendiów, obdzwaniać znajomych. Gdy i z tego nie chciało mu się skorzystać - włamałam się do jego skrzynki mejlowej i sama wysyłałam z niej jego CV. W tajemnicy.

Sam by pewnie nie umiał. A może by umiał? Chłopak po dwóch kierunkach?

Ale tak się szybko denerwował, nudził, zniechęcał. A ja chciałam mieć spokój. Żeby nie było jak w rodzinnym domu. Żeby nie było krzyków, podległości, cichych dni. Żeby było po partnersku... Ładne mi partnerstwo, oparte ma mojej nadopiekuńczości, kłamstwach, poczuciu wyższości. I na jego błyskawicznej adaptacji do tych, jakże sprzyjających warunków.

Gdy zaczęłam wymiotować na sam widok jedzenia i dostawać spazmów w miejscach publicznych, poszłam do psychologa. Spotkałam się z koleżankami. Wyjechałam w podróż służbową. Nagle otworzyły mi się oczy. "Co ja robię?!".

Miesiąc później po kilkuset godzinach płaczu i poważnych rozmów, poprosiłam, by się pakował. Nie rozumiał.

Ale gdy tylko się wyprowadził - natychmiast znalazł pracę. Sam. Ciekawe.

Potem spytałam matkę, czemu nie zwróciła mi uwagi na moją głupotę. Odpowiedziała: "Byłaś taka zaślepiona - pewnie byś się na mnie obraziła". Bała się odrzucenia. Tak jak ja bałam się, że odrzucą mnie moi chłopcy.

Matka Polka ofiarnica

Nie jestem szalona. Ale z pewnością beznadziejnie zarozumiała, chorobliwie ambitna. Chciałam wszystko "sama". Oba związki mogły potoczyć się inaczej, gdybym nie grała ofiarnicy. Matki Polki z turbodoładowaniem o przebojowości Ally McBeal.

Kręciło mnie, że nie tylko do niczego swoich facetów nie potrzebuję, ale to oni wyraźnie stają się zależni ode mnie. Zawsze pamiętałam słowa ojca: "Dziewczynki do pewnego wieku może i uczą się lepiej od chłopców, ale potem głupieją i stają się cieniami mężczyzn". A figę. Nie ja. Ja tu rządzę!

Może i obsługuję chłopów, tak jak moja matka... ale robię to na własne życzenie. Poza tym: ja się rozwijam! Mam skończone dwa kierunki, studia podyplomowe, doktorat w toku, świetne perspektywy zawodowe. W domu faceta do seksu, wokół którego może trzeba się tylko trochę nachodzić. Mam wszystko pod kontrolą. Wszystko.

Kim powinni być mężczyźni? Czym wypełniają swoje życie? Jak wyglądają ich związki? Gdzie szukają sensu i radości? Co ich wkurza i boli? W czym są spełnieni, a co ich rozczarowało? Kim stają się jako mężowie, ojcowie, kochankowie? Jak kochają, jak zdradzają, jak są zdradzani? Czego kobiety chcą od mężczyzn? Czekamy na Wasze listy w problemach wymienionych i tych tu nie poruszonych: meskamuzyka@gazeta.pl



Źródło: Gazeta Wyborcza

Zygmunt Bauman: Mężczyźni to trutnie

Z prof. Zygmuntem Baumanem* rozmawia Tomasz Kwasniewski
2009-03-05, ostatnia aktualizacja 2009-03-09 13:08

Jeśli ci nie w smak życie dróg rozstajnych pełne, życie z niepewnością z mozołem na co dzień pokonywaną, zapomnij o miłości
Jeśli ci nie w smak życie dróg rozstajnych pełne, życie z niepewnością z mozołem na co dzień pokonywaną, zapomnij o miłości
Rys. Marek Oleksicki

Nie ma już nic poza jednorazowym aktem zapłodnienia, w czym mężczyzna byłby niezastąpiony, a więc niezbędny - mówi prof. Zygmunt Bauman

Prof. Zygmunt Bauman
Fot. Michał Mutor/AG
Prof. Zygmunt Bauman
ZOBACZ TAKŻE
SERWISY

Mężczyzna jest trutniem? Kobieta ''głupią blondynką''? Zaakceptowanie kultury umowy, w tym - umowy między kobietą i mężczyzną, pomoże mężczyznom uwolnić się od etykiety trutnia. A kobietom - od patriarchalnej klątwy i od etykiety bezmyślnych i lekkomyślnych ''blondynek'' - napisał w odpowiedzi prof. Baumanowi - prof. Ryszard Paradowski, politolog, religioznawca, filozof. Przeczytaj arykuł, który nadesłał do redakcji.



Tomasz Kwaśniewski: Nie ma pan wrażenia, że z mężczyznami dzieje się coś dziwnego?

Prof. Zygmunt Bauman: Chodzi panu o to, że coraz powszechniejsze staje się wołanie, wypisane choćby w "II Manifeście futurystycznym" na wystawie "Niech sczezną mężczyźni" grupy Łódź Kaliska w Zamku Ujazdowskim: "Mężczyźni są gatunkiem gorszym w swej: słabości fizycznej, pierdołowatości decyzyjnej, bojaźni przed jutrem... Mężczyźni to pomyłka natury i tragedia społeczeństwa".

No właśnie. Skąd się coś takiego bierze? Dlaczego?

- Wybaczy mi pan chyba, jeśli popuszczę wodze fantazji, bo wszak odpowiedzi jednoznacznej, podatnej na kontrolę doświadczeniem, na to pytanie nie uświadczysz.

Kuszą mnie pańskie "dlaczego" i "skąd', bym jakiś mit założycielski, w rodzaju Piasta z Rzepichą czy Lecha i Czecha z Rusem skomponował. Jak to naprawdę kiedyś było, z niego się nie dowiemy, lecz może to, co się teraz dzieje, nabierze jakiegoś sensu.

A więc: jak to już wcześniej zauważył angielski antropolog społeczny Geoff Dench, sam pozostając niezauważonym, przyroda doprowadziła gatunek ludzki do stanu, w jakim samce pozostały niejako bez przydziału, z wyjątkiem konieczności zapłodnienia samic. Istotnie, wśród warunków gatunkowego przetrwania, takich jak zbieranie jadalnych korzonków czy jagód, polowanie na drobnego zwierza, obrona przed drapieżnikami itp., nie było żadnego, z którym samice, równie dobrze jak samce, nie mogłyby się uporać.

Z punktu widzenia przyrody - przepraszam za tę niedorzeczność, wszak przyroda jest ślepa - samce były w gruncie rzeczy trutniami. Mogłyby tuż po wytrysku nasienia zakończyć żywot bez szkody dla przetrwania gatunku. A nadto przyroda wyprodukowała ich w nadmiarze: jeden samiec mógłby zapłodnić mnóstwo samic. U naszych bliskich kuzynów, małp człekokształtnych, "zbędni" samce zmuszane są do wleczenia się w ogonie stada, na bezpieczną odległość od jedynego arcysamca, który zdobył sobie prawo do kopulacji. Albo są też całkiem z hordy przepędzane i skazane na samotne wałęsanie się po kniei i rychły zgon.

Ale z naszymi samcami, to znaczy przyszłymi mężczyznami, tak się na szczęście nie stało.

- Nie zanosiło się na to, by przyroda miała protoczłowieczych samców obdarzyć użyteczną funkcją, jaka uczyniłaby ich trwanie w stadzie niezbędnym także i po tym, jak wszystkie samice zostały zapłodnione.

Te nowe funkcje, przeobrażające trutnie w pełnoprawnych członków stada, przepraszam, społeczeństwa, a potem i w jego podporę, nasi prarodzice musieli wymyślić i wprowadzić na własną rękę. Rej wśród tych nowo wynalezionych funkcji wodziły czynności polityczne i wojskowe. Czyli czysto ludzkie wynalazki: utrzymywanie sztucznie wykreowanego ładu oraz wojna wewnątrzgatunkowa.

Wojna wewnątrzgatunkowa to rozumiem, a ten sztucznie wykreowany ład?

- Claude Lévi-Strauss, wielki francuski antropolog, sugerował, że aktem założycielskim porządku kulturowego, czyli sztucznie wykreowanego, był zakaz kazirodztwa. To znaczy nieznany hordzie pierwotnej podział ogółu kobiet na takie, z jakimi wolno, i takie, z jakimi nie wolno spółkować.

Ale wracając do naszego mitu: przyrodnicza horda mogła się bez stałej obecności samców obejść, społeczeństwo z jego polityką i wojskiem bez mężczyzn było nie do pomyślenia.

I co było dalej?

- Ten nowy, postprzyrodniczy porządek społeczny trwał przez tysiąclecia, a u zarania ery nowożytnej, jak to ujął Maks Weber, niemiecki socjolog i historyk, nastąpiło oddzielenie sfery interesów od gospodarstwa domowego.

Mówiąc prościej, mężczyźni wynieśli się z gospodarstw i warsztatów rodzinnych do biur i kantorów, pozostawiając kobiety w domu i ograniczając ich funkcje życiowe do Kinder, Küche i, pewnie na pociechę, Kirche [niem. dzieci, kuchnia i Kościół].

Ten model obowiązywał jeszcze nie tak dawno.

- Racja - ale sprawy odmieniły się wraz z przemianą społeczeństwa wytwórców i żołnierzy w społeczeństwo konsumentów. Tu już podział ludzkości na odrębne połowy o odmiennych zadaniach nie dał się utrzymać. Jeśli już, to z chwilą gdy "interesy" przeniosły się z kopalń, hal fabrycznych i biur do sklepów, supermarketów, handlowych pasaży i deptaków, prym przypadł kobietom. Odtąd bardziej liczyło się zarządzanie wydatkami niż zdobywanie na nie pieniędzy, tym bardziej że wszędobylskie, a natrętne stręczycielstwo do zaciągania kredytu uniezależniło z pozoru wydawanie pieniędzy od ich zarabiania.

I co się wtedy stało z mężczyznami?

- Upłynnienie sztywnych podziałów nie ominęło też podziału ról między płciami. Wiele z tego, co z oporami i gniewem czy w milczeniu i z pokorą przyjmowane było jeszcze do niedawna jako dopust boży czy odwieczny porządek rzeczy, jawiło się teraz jako osad bezzasadnej, nagannej przemocy i pobudzało do buntu.

Inaczej mówiąc: gdy normy uznawane przedtem za niezłomne zdradziły skrzętnie dotąd ukrywaną kruchość, zaczęła się era wojen podjazdowych i bitew zwiadowczych, w których idzie nie tyle o podbój cudzych terenów, ile o wybadanie, na jak wielkie ustępstwa przeciwnik skłonny jest się zgodzić lub do jakich uda się go za pomocą takich lub innych wybiegów zmusić.

Rozumiem, że jesteśmy na etapie wojen podjazdowych. To znaczy kobiety wysyłają zagony w stronę męskich twierdz i namierzają nasze słabe punkty?

- Właśnie.

I w tych warunkach nic nie jest dane raz na zawsze i na żadne precedensy nie można się z ufnością i nadzieją na posłuch powołać. Nakazy i zakazy, tradycją uświęcone przywileje i upośledzenia trzeba wciąż na nowo negocjować, a żadne rozwiązanie konfliktu nie jawi się już jako ostateczne i nie kostnieje w nową normę.

Czyli jaka jest obecna sytuacja między kobietą i mężczyzną?

- Taka, że niepewność co do tego, "jaka jest sytuacja", "o co idzie gra" i "jakie działają siły", rodzi się nie tylko na styku, pograniczu bądź froncie między płciami. Choć tu sięga głębiej niż na innych kwestionowanych obszarach - takich na przykład, jak relacje między rodzicami a dziećmi, dorosłymi a młodzieżą i szefami a podwładnymi.

Pozwoli pan, że odwołując się do "II Manifestu futurologicznego", zapytam pierdołowato i pełen bojaźni: co teraz z nami będzie?

- Nie zdziwiłbym się, jeśli podział pracy wedle płci się zatrze, jeśli się okaże, że kobiety stać na to, by robić wszystko nie gorzej, a czasem i lepiej od mężczyzn. Runą wtedy z mozołem wznoszone, troskliwie doglądane i pieczołowicie przez tysiąclecia umacniane mury ochronne i ukaże się w całej swej szpetnej goliźnie przyrodzona zbędność męskiego gatunku.

Ukaże się naga prawda o tym, że nie ma nic takiego poza jednorazowym aktem zapłodnienia, w czym mężczyzna byłby niezastąpiony, a więc niezbędny. A jeśli są takie czysto męskie czynności, jak wojaczka, to bez szkody dla przetrwania gatunku ludzkiego, a może i z pożytkiem dlań, można się ich pozbyć.

Straszne.

- Straszne czy nie, ale wiarygodne. Tym bardziej że w naszym coraz ciaśniejszym świecie specjalizującym się w produkowaniu ludzi zbędnych strach przed odtrąceniem lub wypadnięciem jest najdotkliwszą z udręk. Twardym jądrem wszystkich innych strachów.

Gdzie szukać pomocy?

- Jak na razie strachy, o jakich rozmawiamy, są w znacznej mierze na wyrost.

Narzekają mężczyźni na zacieranie się podziału prac w gospodarstwie domowym, na rosnącą zadziorność partnerki, na jej upieranie się przy osobistej wolności wyboru, na pchanie się do enklaw uznawanych niegdyś za wyłączną domenę męskiego rodu, ale prawda jest taka, że opcje na razie podzielone są nierówno, jak dawniej uprzywilejowując męską stronę małżeńskiego stadła.

Z ostatnich badań nad separacją małżeńską prof. Stephena Jenkinsa z Krajowego Instytutu Badań Społecznych i Ekonomicznych w Essex wynika np., że w Wielkiej Brytanii dochody mężczyzn po rozstaniu z partnerką skaczą w górę przeciętnie o 25 proc., gdy 27 proc. kobiet po rozstaniu pogrąża się w nędzy. A wszystkie dane statystyczne wskazują i na to, że wieści o wyparciu mężczyzn przez kobiety z co intratniejszych i bardziej wpływowych pozycji społecznych są, delikatnie mówiąc, grubo przesadzone.

Inaczej mówiąc: na męskich boiskach i poligonach mężczyźni nadal są górą i nie zanosi się na to, by mieli rychło stracić swój stan posiadania na rzecz damskich intruzów ani nawet po równo podzielić się władzą. Monopol mężczyzn został co najwyżej lekko nadgryziony, ale daleko mu jak dotąd do upadku.

A jak pan osobiście poradził sobie z "teorią trutnia"?

- Z teorią jak to teorią, radzić sobie nie musimy, a na praktykę jest rada. Od początku Jasia robiła w domu to, w czym była ode mnie lepsza i co bardziej od mnie lubiła robić. Mój udział na tej samej wspierał się zasadzie. Rzeczy, w których robieniu-lubieniu byliśmy jednacy, robiliśmy wspólnie. A rzeczy trudne dla obojga z nas robiliśmy wspólnie lub wspólnie ich robienia unikaliśmy.

A tak konkretniej? W czym żona była od pana lepsza i co od pana bardziej lubiła robić? W czym pan był lepszy od niej i co pan bardziej lubił? Czego unikała żona i czego unikał pan?

- Moje życie nie może i nie winno służyć czy to wzorem, czy przestrogą. Człowiekiem można być na wiele sposobów i cała bieda w tym, że się wtłacza ludziom w mózgownice odwrotną tezę.

Poza tym dotyka pan tu o wiele ogólniejszego dylematu. Mężowie kochający swe żony, a i żony w swych mężach zakochane, nie są jedynymi ludźmi, którzy wobec owego dylematu stają i z nim się borykają.

Dotyka pan, co tu dużo mówić, sytuacji "człowieka moralnego" jako takiego. Wiecznych a wszędobylskich warunków, w jakich przychodzi żyć i działać nam, istotom ludzkim, które skosztowały jabłka z Drzewa Poznania Dobra i Zła i nie potrafią jego smaku zapomnieć.

Łamałem sobie nad tą kwestią głowę przed laty, pracując nad "Etyką ponowoczesną" i "Życiem we fragmentach", biorąc natchnienie z pism Emmanuela Levinasa, największego w moim przekonaniu etyka ubiegłego stulecia.

Mój uczynek jest moralny, powiada Emmanuel Levinas, jeśli powodowany jest dobrem Innego. Ale jak zdecydować, co jest jego / jej dobrem, a co nie?

Ale ja tylko chciałem wiedzieć w czym...

- ... niech pan mi pozwoli skończyć.

Stosunek moralny jest jak pieszczota: dłoń głaszcząca sunie łagodnie po twarzy lub ciele, odtwarzając troskliwie i wiernie wszelakie wypukłości i wklęsłości, krągłości i kanty. Ale właśnie dlatego, że pragnie być im wierna, że nie chce niczego pominąć, zdarza się jej, że zaciśnie się na tym czy owym przegubie bardziej, niżby na to kształt ciała pozwalał. Że tu i ówdzie zanadto, bo aż do bólu, przylgnie, przyciśnie, zadrapie, a może i siniak zostawi.

W akcie pieszczoty wiernopoddańczość i przemoc sąsiadują ze sobą zbyt blisko, by poświęciwszy się tej pierwszej, uchronić się przed drugą.

Podobnie w akcie moralnym: no bo jeśli kieruje mną Twoje dobro, nie wolno mi siedzieć biernie i przypatrywać się z dala obrotowi zdarzeń. Muszę przecież wiedzieć, na czym owe dobro polega, i czynnie o nie zabiegać. Aby dochować Twemu dobru lojalności, muszę stworzyć sobie jego obraz i pilnować skrzętnie, by się moje poczynania z tą podobizną co do joty zgadzały.

Ale to jest przecież niemożliwe.

- Właśnie! Dlatego chwyci mnie pokusa, by Cię przed Twoim fałszywym obrazem uchronić. A jeśli łagodna perswazja i litanie miłosne nie poskutkują, to spróbuję Cię do odrzucenia fałszywych mniemań i przyjęcia mojej prawdy przymusić. Ja wiem przecież lepiej, co dla Ciebie dobre!

Może więc lepiej odpuścić?

- Mogę oczywiście wypisać Ci czek in blanco i wzorem Poncjusza Piłata umyć ręce. Postępuj tak, jak uważasz za stosowne. Przemocy wtedy uniknę, ale czy nie wpadnę z deszczu pod rynnę? Czy nie niedźwiedzią wyrządzę Ci przysługę?!

Przykład z własnego podwórka: w czasie gdy malowałem ściany, odwiedził mnie ukochany zięć. Ogromnie tę czynność lubię, cieszyłem się na nią od dawna, ale zięć, równie pewnie teścia kochający jak przez teścia kochany, wyrwał mi pędzel, kubeł farby i ścianę pomalował. Pozwoliłem mu na to, sądząc, że kocha malowanie ścian równie namiętnie jak ja, a miłość znów wymaga, by pozwolić ukochanej osobie robić to, co lubi. Poniewczasie okazało się, że mój zięć pacykowania po ścianach serdecznie nie znosi, ale założywszy, że jak dla niego tak i dla teścia, a pewnie i reszty ludzkości, malowanie ścian jest przykrą harówką, pospieszył mnie od przykrości wybawić. W efekcie nasza obustronnie moralna relacja, jego i moja skłonność do poświęcenia własnego dobra w imię dobra drugiego, unieszczęśliwiła nas obu.

Morał?

- Nacisk i zniewolenie, nieodrodnych kompanów postawy "macho"', z miłością trudno pogodzić, ale i przyzwolenie czy pobłażanie, ich ponoć odwrotność, niekoniecznie muszą przynosić zamierzone w miłości skutki. To niemal tak jak z wolnością i bezpieczeństwem. Jedno bez drugiego żyć nie może, ale i współżycie niełatwo im przychodzi.

Jakaś rada?

- Jeśli ci nie w smak życie dróg rozstajnych pełne, życie z niepewnością z mozołem na co dzień pokonywaną, zapomnij o miłości.

Radę przyjmuję i wracam do wcześniej zadanego pytania. W czym żona była od pana lepsza i co od pana bardziej lubiła robić? W czym pan był od niej lepszy i co pan bardziej lubił? Czego unikała żona i czego unikał pan?

- W czynnościach uchodzących za międzymałżonkowe kości niezgody, takie jak kuchnia, sprzątanie, zarabianie na życie, zmiana pieluszek itp., różnice były akurat najmniejsze. Za to na przykład Jasia potrafi pięknie opowiadać, a ja nie. Ona postrzega świat obrazami, ja go sklejam z pojęć. W zdawaniu więc dzieciom sprawy ze wspólnie przeżytych przygód i perypetii uzupełnialiśmy się znakomicie.

Albo: Jasia nauczyła mnie delektowania się muzyką symfoniczną i wprowadziła mnie do literatury angielskiej, a ja ją do filozofowania i rosyjskiego pisarstwa.

Natomiast od początku żeśmy się zgadzali i do tej pory jednomyślni jesteśmy, by się ze swych tarć i docierania na placach publicznych nie spowiadać, osiągnięciami publicznie nie chełpić ani nad niepowodzeniami nie rozpaczać. A jak się zdarzyło na ciernisty odcinek wspólnej drogi trafić, to go własnymi siłami, za ręce się trzymając, przebywać!



* Zygmunt Bauman - ur. w 1925 roku w Poznaniu, socjolog, filozof, eseista. Jeden z twórców koncepcji postmodernizmu. Autor wielu książek na temat współczesnego świata i człowieka. W marcu 1968 roku wyrzucony z Uniwersytetu Warszawskiego, wyjechał z Polski. Wykładał na uniwersytetach w Tel Awiwie, Hajfie i aż do emerytury w Leeds. Tam też mieszka. Żonaty, trzy córki i sześcioro wnuków.

Kim powinni być mężczyźni? Czym wypełniają swoje życie? Jak wyglądają ich związki? Gdzie szukają sensu i radości? Co ich wkurza i boli? W czym są spełnieni, a co ich rozczarowało? Kim stają się jako mężowie, ojcowie, kochankowie? Jak kochają, jak zdradzają, jak są zdradzani? Czego kobiety chcą od mężczyzn?

Czekamy na Wasze listy w problemach wymienionych i tych tu nie poruszonych: meskamuzyka@gazeta.pl



Źródło: Gazeta Wyborcza