Pokazywanie postów oznaczonych etykietą WYWIADY. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą WYWIADY. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 lutego 2011

Wywiad prezydenta dla Programu I Polskiego Radia

Niedziela, 6 lutego 2011

Magazyn „W samo południe”, witają państwa Wojciech Mazowiecki i Jan Ordyński. Zapraszamy na specjalne wydanie na żywo z Belwederu. Gościem naszego programu jest prezydent Bronisław Komorowski. Witamy serdecznie.

Bronisław Komorowski: I ja również witam, jest mi bardzo miło państwa gościć w Belwederze. I to w dużej ilości. Mam przyjemność goszczenia także wszystkich słuchaczy, witam państwa.

W dużej sali, w której siedzimy, pod obrazem „Bitwa pod piramidami”. Pan, panie prezydencie, często się ostatnio w ten obraz wpatruje?

No, tak dokładnie to siedzimy pod bitwą „Olszynka Grochowska”, pod obrazem Kossaka, ale z widokiem na „Bitwę pod piramidami” z czasów Napoleona Bonaparte. To ta bitwa, w której Napoleon wydał słynną dyspozycję, rozkaz „Osły i uczyni do środka”, czyli do czworoboków.

Miał szacunek dla nauki.

Oczywiście, to było najcenniejsze i konieczne do funkcjonowania i armii, i jakichś realizacji aspiracji nauki europejskiej, a także i aspiracji francuskich. Wpatruję się, lubię ten obraz...

Ale ja pytam o dzisiejszą sytuację...

Ale rozumiem, że pyta pan chyba z zainteresowania czysto estetycznego. Tak, oczywiście, to zawsze przypomina taki obraz to, że to jest rejon bardzo ważny dla świata, dla Europy. No to tutaj nie widać, tu są same piramidy i walczący żołnierze, ale tam jest w pobliżu Kanał Sueski...

Oby się tak nie skończyło.
...a to ma znaczenie dla świata.

Właśnie, żeby... Pytamy o to, bo to jest dzisiaj najgorętszy punkt na świecie, Konferencja Bezpieczeństwa w Monachium wyłącznie się do tego odnosi. Czy to jest...

W Davos też ten problem się pojawił jako problem ekonomiczny.

To jest bardzo poważny problem, z tym, że powiedziałbym tak: można na to patrzeć z różnych punktów widzenia. Można patrzeć z punktu widzenia czysto ekonomicznego, no, że każda zmiana i każde zamieszanie w takim rejonie może stanowić zagrożenie na przykład dla ciągłości przewozu ropy naftowej przez Kanał Sueski, a więc może skutkować i podwyżkami cen na paliwo, benzynę, ropę w Europie, także i w Polsce.

Można na ten problem patrzeć z punktu widzenia stabilności całego regionu, też niesłychanie i ważnego. To jest Bliski Wschód i północ Afryki. Można patrzeć z punktu widzenia zmian zachodzących w świecie arabskim, w świecie islamu i ten punkt widzenia jest też chyba równie interesujący i równie ważny, no bo mamy do czynienia z jakimś nowym zjawiskiem w świecie arabskim, gdzie autorytarne reżimu są w tej chwili obalane po raz pierwszy, bo wcześniej to w świecie arabskim w zasadzie się nie zdarzało, są obalane... przynajmniej w tej naszej epoce, są obalane przez ruchy wolnościowe obywateli rwących się do wolności, do demokracji.

Ale jednocześnie gdzieś z tyłu nie wiemy, czy nie czai się inne zagrożenie, któremu taka forma władzy, która była w Tunezji, która była w Egipcie do tej pory, daleko odbiegająca od wzorców europejskiej demokracji, jednak dawała.... była zaporą dla fundamentalizmu islamskiego. Więc to wszystko razem powoduje, że świat z ogromną uwagą, z niepokojem, ale wydaje mi się, że i z odrobiną nadziei właśnie na zmianę taką prodemokratyczną patrzy na wydarzenia w Tunezji i w Egipcie.

Polska również przygląda się temu. Polska powinna w moim przekonaniu nawet zwracać większą uwagę na to, co się dzieje w Afryce Północnej, dlatego że jesteśmy członkiem Unii Europejskiej, a to jest przecież bezpośrednie, no bo przez morze, ale jednak sąsiedztwo Unii Europejskiej. Tak jak my namawiamy Francuzów i Niemców, Portugalczyków do kontaktów Białorusią, Ukrainą, tak samo powinniśmy w sobie wzmóc zwiększone zainteresowanie tym, co dzieje się w krajach Maghrebu, w Afryce Północnej, w Egipcie, czy tym, co się dzieje na Bliskim Wschodzie.

To zresztą były oba kraje, z którymi mieliśmy (i Tunezja, i Egipt) dobre stosunki. Ale, panie prezydencie, jutro pan pewnie będzie miał okazję kontynuować tę rozmowę na temat Bliskiego Wschodu. Jutro zjawiają się w Polsce pani kanclerz Angela Merkel i prezydent Francji Nicolas Sarkozy. Z pana inicjatywy wznawiane są spotkania Trójkąta Weimarskiego, poprzednie się odbyło w grudniu 2006 roku. Dlaczego taka długa przerwa panowała?

Strona polska popełniła poważny błąd, trochę unosząc się prestiżowo z powodu artykułów w satyrycznej prasie niemieckiej i został... w moim przekonaniu na nasze nieszczęście zerwana została praktyka regularnych spotkań także w ramach Trójkąta Weimarskiego głów państw. I dzisiaj mamy szansę to odbudować. Nie jest łatwo, bo przerwana ciągłość takiej inicjatywy zawsze stanowi właściwie podstawę do zadawania pytań nie tyle tu, w Polsce, tylko przez Francję i przez Niemcy: czy to warto? Po co się męczyć?

No właśnie, czy warto... Wiele osób się zastanawia, co to ma nam to dać. Czy tylko wspólne zdjęcie?

Ja bym proponował jedno – że jeżeli tego rodzaju wątpliwości pojawiają się we Francji, no to dla mnie jest to sygnał, że szczególnie w Polsce powinniśmy dążyć do tego, aby ten Trójkąt Weimarski ożywiać w jak największym stopniu...

A jakie...
...bo on jest Polsce potrzebny, a nie Francji.
A jakie mamy w takim razie cele na jutrzejsze spotkanie?

Pierwszym celem jest po pierwsze odbudowanie tego Trójkąta. On jest odbudowywany konsekwentnie od dłuższego czasu. Ja pełniąc funkcję marszałka sejmu, doprowadziłem także do Trójkąta w wymiarze prezydiów trzech parlamentów. I jest Trójkąt Weimarski... w formule Trójkąta Weimarskiego odbywają się spotkania ministrów spraw zagranicznych, ministrów obrony narodowej i ostatnim osiągnięciem takiego spotkania były między innymi pewne sugestie, które się przeniosą wprost na decyzje instytucji europejskich, ważne w obszarze obronności i bezpieczeństwa, co będzie polską specjalnością w czasie polskiej prezydencji.

Dzisiaj Trójkąt Weimarski w wydaniu głów państw ma szczególne uzasadnienie z dwóch jeszcze powodów co najmniej, to znaczy, to jest pierwszy powód to jest właśnie zbliżająca się prezydencja Polski w Unii Europejskiej, gdzie powinniśmy pozyskać liczące się kraje Unii Europejskiej, a potem całą Unię Europejską do polskich priorytetów, które Polska sobie wyznacza w obszarze naszej prezydencji, na czas naszej prezydencji. Moim zdaniem jest między innymi poruszenie kwestii związanych właśnie z integracją w obszarze bezpieczeństwa i obronności, bo w tym obszarze zmieniło się bardzo wiele, jeśli chodzi o środowisko bezpieczeństwa Europy, prawda? Choćby nawet przykład Afryki Północnej jest tego dowodem.

Myśli pan o wspólnej...
Choćby zmiany na Wschodzie. Tak, integracja to integracja...
...wspólnej polityce zagranicznej, to bardzo istotne.

I wspólna polityka zagraniczna, i wspólna polityka obronna. Drugi powód, który warto chyba dzisiaj wymienić, bo już niedawno prasa o tym pisała, no to jest przecież daleko idąca niejasność co do przyszłości Unii Europejskiej, zasad kierowania Unią Europejską. Toczy się dyskusja cały czas o jakiejś wersji twardego rdzenia, którym może być...

No właśnie, Europie dwóch prędkości...

...którym może być strefa euro, a której my nie jesteśmy, a chcemy mieć wpływ na sprawy najważniejsze w Unii Europejskiej. Więc jeżeli nie jesteśmy w strefie euro i jeżeli powstają inicjatywy zmierzające do innego uporządkowania krajów strefy euro, do której my pretendujemy przecież na przyszłość, no to tym większe znaczenie mają nasze kontakty z liczącymi się krajami europejskimi, a nie ma bardziej liczących się niż Francja i Niemcy.

Ale czy tu nie ma jakiejś sprzeczności? Bo my, Polacy, jesteśmy bardzo wrażliwi na wszelkie podstoliki w Unii Europejskiej, a sami tworzymy podgrupę. Czy to ma być, ten Trójkąt, jego odnowa, miejscem naszego lobbingu i takiego przygotowywania projektów, które potem będziemy przepychali przez Unię Europejską?

No, tak się stało w przypadku Trójkąta Weimarskiego, spotkania ministrów spraw zagranicznych i ministrów obrony narodowej w San Malo. Przygotowano list, który staje się w tej chwili podstawą już decyzji poprzez instytucje europejskie wdrażanych w obszarze właśnie obronności. I tak można działać, to jest przyjęte w Unii Europejskiej.

Oczywiście powinniśmy bardzo pilnować tego, żeby każde spotkanie w ramach Trójkąta Weimarskiego było podyktowane nie tylko jakby potrzebą lansowania polskiego punktu widzenia, ale musimy dbać, aby było widać, że to wszystko jest oparte o dążenie do lepszej przyszłości Unii Europejskiej jako całości. No i inni mają też różne podstoliki, ta grupa euro to jest powiedziałbym nawet nie...

Podstół.

... podstolik, tylko powiedziałbym wielki stół, prawda? I my przy nim też nie zasiadamy na razie, ale... Więc tutaj nie ma niczego gorszącego, nie ma żadnej sprzecznej... nie ma tu sprzeczności z zasadami, tak jak Grupa Wyszehradzka. My jesteśmy w Grupie, mamy wspólne interesy, staramy się o nie skutecznie zabiegać w Unii Europejskiej razem albo jak się nie da, to osobno.

Z tego, co wiem, zamierza pan położyć nacisk i poruszyć w tych rozmowach mocno sprawę współpracy naukowo-technicznej z Francją i Niemcami. To są kraje, które mają niezwykle rozwinięte te dziedziny.

Tak, dlatego że historia nie rozpieszczała nas. Kiedy Europa się integrowała, a zaczynała się ta integracja przecież od całego szeregu działań na styku francusko-niemieckim, także na styku nauki niemieckiej i francuskiej. No, chcemy dzisiaj odnajdywać dla siebie miejsce w tym samym procesie. Jeżeli są na przykład instytucje francusko-niemieckie, no to można sobie wyobrazić, ja sobie to wyobrażam i...

Daj Boże zresztą.

...zamierzam podjąć konkretne działania, właśnie także jutro w Wilanowie w czasie spotkania z panią kanclerz Merkel i panem prezydentem Sarkozy’m, przekształcające taki instytut w instytut francusko-niemiecko-polski. I można takie działania wyobrazić sobie w paru co najmniej obszarach na początek.

Myśli pan, że zyska to aprobatę tych dwóch przywódców?

Myślę, że tak, myślę, że tak, bo tutaj nie ma sprzecznych interesów, tu jest raczej wspólny interes polegający na pogłębieniu w dostępnych dla nas obszarach integracji europejskiej, a także kooperacji francusko-polskiej i niemiecko-polskiej.

Bardzo korzystnych dla Polski. A czy będzie pan wciągał do współpracy do naszego projektu wschodniego prezydenta Francji i kanclerz Niemiec? Jak ocenia pan ten projekt? Bo chwalimy się naszym projektem, a w jakim on jest dzisiaj stanie?
Rozumiem, że pyta pan o Partnerstwo Wschodnie.
Tak, mówię o polityce wschodniej.

Pamiętajmy, że to jest narzędzie działania Unii Europejskiej jako całości. My w tym się jakoś dobrze realizujemy do spółki ze Szwedami i z innymi krajami, ale to jest narzędzie Europy całej, całej Europy. Tak jest Europa skonstruowana w sensie politycznym, że uznaje się, że poszczególne kraje coś więcej wiedzą, coś więcej umieją, w jakichś konkretnych sprawach, kontaktach także z partnerami spoza Unii. I nas to cieszy, bo Polska rzeczywiście więcej wie, więcej umie, jeśli chodzi o kontakty na przykład z Białorusią, z Ukrainą czy i w tym całym pasie, którym ma się zajmować Partnerstwo Wschodnie.

Jak ono działa? Według mnie to jest dobre narzędzie, nie do końca wykorzystane, dlatego że tam są pieniądze, a chyba brakuje dobrych projektów, bo trochę niektóre kraje, które, że tak powiem, nie bardzo się kwapią do zgłaszania projektów daleko idących.

Słabością jest według mnie brak dobrych projektów programów. I o to także zabiegamy jako Polska u naszych partnerów na Wschodzie, o czym rozmawiałem z prezydentem Janukowyczem, o tym rozmawiamy przy innych okazjach z innymi partnerami na Wschodzie, no bo to jest dobra okazja, która może być... szczególnie powinna by ć atrakcyjna nie tylko dla Polski, która ma określoną wizję świata na wschód od Unii Europejskiej, ale także ważne dla poszczególnych krajów, które na różnych zasadach chcą uczestniczyć w procesie integrowania się Europy.

Wymienił pan, panie prezydencie, tutaj Białoruś. I chciałem pana zapytać, czy podziela pan ten pogląd, który opozycja formułuje, a najmocniej Jarosław Kaczyński, że polska polityka wobec Białorusi... zresztą nie tylko polska, bo przecież Białoruś przed wyborami odwiedził minister Sikorski wspólnie z ministrem spraw zagranicznych Niemiec Guido Westerwelle, poniosła całkowitą porażkę?

To jest według mnie tak gruba przesada, bo polityka polega na tym, że się próbuje, a nuż się pojawi jakaś elastyczność po drugiej stronie. No przecież...

Ona się pojawiała...

...my mamy tam setki tysięcy naszych rodaków, Polaków na Białorusi, więc polityka „nie próbujmy nic i nie ruszajmy, tylko negujmy” no to jest zabójcza dla Polaków na Białorusi. To już dla mnie byłby wystarczający argument, który wydaje mi się, że powinien przemawiać do takiej formacji, jak PiS, że jednak warto próbować coś zmieniać na wschód od Polski i na Białorusi, gdzie są nasi rodacy. A oprócz tego dziś powiedziałbym... Oczywiście kto... Najprościej jest nic nie robić, no ale według mnie szkoda czasu, szkoda szans i trzeba próbować. Jestem przekonany, że z Białorusią będzie tak jak z Polską. To są procesy, one muszą dojrzeć i według mnie prędzej czy później, chciałoby się, żeby prędzej, i Białoruś wejdzie na drogę w kierunku przekształceń prodemokratycznych.

Jest też przeciwna ocena, jeśli chodzi o Białoruś, skrajnie przeciwna, że nigdy tak opozycja na Białorusi nie była silna, jak to zademonstrowała niedawno. Czy pan się skłania do tej oceny, czy raczej gdzieś pośrodku? I to samo zresztą dotyczy Ukrainy, bo na Ukrainie mamy zwrot w przeciwną stronę niż po „pomarańczowej rewolucji”. I czy taka serdeczna... mieliśmy bardzo serdeczną wizytę prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza. Czy to nie może być odebrane jako nasza akceptacja dla tego obecnego kierunk, niedemokratycznych zmian? Nie obawia się pan tego?

Nie, po pierwsze jeśli chodzi o Białoruś, uważam, że między innymi możemy w ogóle mówić o sile, o rosnącej sile demokracji na Białorusi, ruchów prodemokratycznych, że konsekwentnie Unia Europejska, kraje wolne, w tym także i Polska, wspierają tę demokratyczną część opinii publicznej na różne sposoby, czego między innymi przykładem jest i istnienie przecież w Polsce telewizji Biełsat, prawda? I mam nadzieję, że to nie jest krytykowane przez opozycję. Natomiast...

Jest krytykowane, że jest za mało pieniędzy na tę telewizję.

No nie no, to jest...
Ale to zawsze tak jest.

No tak. No, proszę państwa, trzeba... Według mnie po pierwsze nic się nie zrobi za Białorusinów, to musi dojrzeć sytuacja na Białorusi, muszą dojrzeć i elity. Polska robi bardzo wiele, powiedziałbym chyba najwięcej z wszystkich krajów Unii Europejskiej w tym zakresie, no bo mamy też i sporą grupę Białorusinów w Polsce, mamy sporą grupę Polaków na Białorusi. To są nasze ewidentne interesy również.

Natomiast jeśli chodzi o Ukrainę, to powiem tak: Polska musi przyjaźnić się z Ukrainą bez względu na to, kto nią rządzi, tym bardziej że w sprawach.... no bo inaczej byśmy uprawiali politykę nie państwową, tylko partyjną, a od uprawiania polityki partyjnej są kontakty między partiami. Ja zachęcam wszystkie partie, żeby sobie budowały kontakty z partiami ukraińskimi różnej maści, różnych programów, różnych poglądów, bo to jest lepiej, żeby istniały dziesiątki kanałów kontaktu i na wypadek zmiany demokratycznej, zmiany politycznej w tym kraju, żeby były gotowe nowe kanały. I tak się stało i obecnie.

Wie pan, ja sam byłem emocjonalnie zaangażowany po stronie „rewolucji pomarańczowej”, no ale państwo jest państwem i my mamy za sąsiada państwo, a nie konkretną siłę polityczną na Ukrainie, i trzeba to państwo ukraińskie nie tylko respektować, ale trzeba państwu ukraińskiemu pomagać w jego drodze do uczestnictwa w integracji europejskiej, nie patrząc na to, kto ma jakie szczegółowe poglądy w innych sprawach. To jest ważne dla wiedzy, ale polski interes polega na tym, aby Ukraina szła drogą uczestnictwa w procesie integracji ze światem zachodnim i uważam, że bez względu na zmianę warty politycznej w tym kraju, to warto robić, tym bardziej że obecna ekipa przestała tylko i wyłącznie mówić o drodze na Zachód, tylko ją w jakiejś ograniczonej mierze, ale realizuje, czego dowody są pierwsze, bo przez parę lat wcześniej się tylko mówiło, ale teraz są pierwsze ustawy, które wynikają z respektowania przepisów prawa unijnego. Mam na myśli na przykład ustawy o przesyle energetycznym na Ukrainie. Idą dalsze, idzie umowa stowarzyszeniowa z Unią, idzie umowa o strefie wolnego handlu, idzie także umowa o ruchu bezwizowym. Polska pomaga Ukrainie, bo chcemy Ukrainę widzieć w tym samym obszarze zasad, wolnorynkowych między innymi, właśnie swobody przemieszczania się ludzi, w którym my funkcjonujemy, wtedy można lepiej realizować zasady dobrego sąsiedztwa.

Panie prezydencie, zanim przejdziemy do Rosji, bo to bardzo ważna sprawa, chciałem pana zapytać tak personalnie, czy czuje się pan... z jaką polityką zagraniczną czuje się pan bardziej związany?

To nie jest takie proste, żeby ocenić zmiany warty polityczne na Ukrainie, a z drugiej strony powiedzieć, co nas w poprzednim okresie bolało? Mnie to też... Ja byłem na Majdanie w Kijowie, ale to, że obóz „rewolucji pomarańczowej” czynił bohaterem Banderę, mnie niepokoiło...

Na koniec swojej (...)
Jeszcze na koniec, prawda?
Z tego się wycofano zresztą.
Więc doceńmy to, że ta zmiana na Ukrainie ona ma różne...
Kolory.

Jakby powiedział Wałęsa, plusy dodatnie i ujemne, a my szukajmy tych dodatnich.

Panie prezydencie, obaj pana poprzednicy – Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński – bardzo mocno angażowali się w politykę wschodnią. Którego polityka wschodnia panu jest bliższa?

Moja.

To przejdźmy do najważniejszego elementu polityki wschodniej Rosji. Mamy wyraźny impas po wyraźnym wcześniej ociepleniu.

Tak.

Co pan zamierza zrobić, żeby temu zapobiec? No bo źle się dzieje, znaczy jaki byłby najlepszy plan, mówiąc w najbliższej perspektywie, jaki by łby najlepszy plan dnia 10 kwietnia 2011 roku prezydenta Polski i prezydenta Rosji?

Po pierwsze najlepszy byłby taki, który by uwzględniał wrażliwość rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej i byłby z nimi uzgodniony, bo sprawą najważniejszą jest przeprowadzenie tych uroczystości tak, aby one były w stopniu maksymalnym możliwym akceptowane tutaj i przeżywane pozytywnie w Polsce. Tak się udało 10 października, a pielgrzymka rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej z moją żoną, z żoną prezydenta Miedwiediewa była według mnie wielkim, takim czystym, pięknym przeżyciem. I chciałoby się bardzo tę atmosferę uratować. Nie wolno ryzykować, że się to popsuje. Więc to jest pierwsza uwaga.

Druga - chciałem bardzo, żeby nie stracić także tego, co udało się uzyskać w relacjach ze stroną rosyjską. Ale forsując jakieś rozwiązanie, które będzie kontestowane przez rodziny smoleńskie, właśnie można by wszystko popsuć, a nic nie zbudować na nowo.

Tylko niesmak pozostanie.

Tak, więc trzeba zachować się z ogromnym umiarem. Wiem, że rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej prowadzą wewnętrzną taką dysputę na ten temat. Ja na pewno te opinie wezmę pod uwagę, co oznacza, że będziemy dostosowywali pomysły wspólne, a tym pomysłem było między innymi wspólne dopro... jakby upamiętnienie polsko-rosyjskie z prezydentem Miedwiediewem miejsca katastrofy w sposób trwały w taki sposób, w który będą oczekiwały tego rodziny ofiar, ale kiedy? No wtedy, kiedy to będzie można na spokojnie przeżyć jako coś dobrego, coś pozytywnego, służącego także poprawie relacji polsko-rosyjskich. Ale nie można tego forsować, bo łatwo można popsuć, a nie zreperować.

część 2

Magazyn „W samo południe” na żywo z Belwederu, naszym gościem jest prezydent Bronisław Komorowski. Witamy ponownie.

Ja również ponownie witam państwa.

Panie prezydencie, dzisiaj akurat mija pół roku, od kiedy został pan zaprzysiężony, czyli formalnie sprawuje pan urząd. Jaki jest bilans pana osobisty tego półrocza? Z czego jest pan zadowolony, a co uważa pan za swoją porażkę? Czy to za wcześnie?

Nie, zawsze, że tak powiem... Widzę, że rosną apetyty, bo na ogół tak gdzieś po roku, po dwóch, a gdzież po pół roku państwo chcą oceniać.

Co miesiąc się teraz ocenia niektóre zdarzenia. Dlatego pytam o pana ocenę, nie naszą.

Ja wiem, ja wiem. Uważam, że tak samo ważne to, co jest, jak i to, czego nie ma. Odróżnia to od poprzednich lat, mianowicie nie ma żadnego konfliktu, awantury, psucia polityki w relacjach między rządem a prezydentem. Polska nie psuje sobie własnych kalkulacji, własnych szyków, nie kłóci się nikt o samolot czy o fotel. I to jest ważna rzecz. Jest jedność polityki zagranicznej i jest normalność w relacjach między prezydentem a rządem, to znaczy prezydent wypełnia swoje konstytucyjne obowiązki stania na straży Konstytucji, uczestniczy aktywniej w polityce, ale nie zajmuje się tym, żeby, że tak powiem, kontrować rząd, psuć mu, prawda, jakieś zamiary. Więc to jest pierwsza rzecz.

A druga rzecz, która powiedziałbym się ewidentnie udała, no to powiedziałbym każdemu bym życzył prezydentowi na przyszłość i w przyszłości również, żeby mógł się pochwalić zrobieniem dla Polski czegoś takiego jak ja – w sensie kontaktów zagranicznych. No, to jednak jest korona Himalajów, proszę panów, kontakty i takie ważne spotkania: papież, prezydent Stanów Zjednoczonych, prezydent Rosji, prezydent Niemiec i teraz jeszcze jutro prezydent Francji i pani kanclerz Merkel, a w najbliższych czasach też dalsze kontakty na najwyższych szczeblach, a to jest dowód oczywiście na to, że Polska odzyskuje swoją pozycję kraju o stabilnej polityce, ważnego partnera i kraju, z którym chce się utrzymywać relacje na najwyższych szczeblach.

Ja mam takie wrażenie...

A jeśli pan pyta, co się nie udało, to powiem tak: jedna rzecz według mnie idzie o wiele gorzej niż chciałbym, ale jestem pełen nadziei na przyszłość, mianowicie bardzo chciałem odbudować relacje pozytywne, choćby minimum kontaktów z wszystkimi siłami politycznymi, bo Polsce jest potrzebne odejście od takiego permanentnego konfliktu i bardzo głębokich podziałów w społeczeństwie. To musi potrwać, jak widać, bo jakieś rany są straszliwe, i chyba są jednak też i pokłady złych intencji dają o sobie w dalszym ciągu znać działaniami na rzecz pogłębiania konfliktów, a nie ich ograniczania. Moim celem było, jest i będzie dążenie do tego, żeby próbować zbudować w paru przynajmniej obszarach, tak jak bezpieczeństwo czy właśnie polityka zagraniczna, minimum wspólnego poglądu, tak jak było kiedyś przy wejściu Polski do NATO czy wejściu do Unii Europejskiej. To niewątpliwie jest w dalszym ciągu zadanie przyszłości.

No właśnie, takim wielkim problemem polskiej polityki wewnętrznej jest kwestia smoleńska. Dlaczego pańskim zdaniem wersja racjonalna dotycząca przyczyn katastrofy nie przebija się do dużej części społeczeństwa? Dlaczego jednak dominuje w debacie publicznej ta wersja agresywna, spiskowa, antyrosyjska?

No, jednak bym oddzielił dwie kwestie. O ile się zgadzam, że w debacie publicznej dominuje taka aberracyjna wizja przyczyn i przebiegu tego wypadku, gdzie właśnie się szuka jakichś spisków, zamachów, sztucznej mgły i tak dalej, to jest prawda, bo to nie jest... to są nie tylko emocje ludzkie, ale one są podsycane przez niektóre środowiska polityczne i niektóre ośrodki medialne. Ale nie zgodzę się z panem, że taką wizję ma większość społeczeństwa. Nie, jednak ogromna większość społeczeństwa polskiego...

Nie, spora część.

...patrzy na sprawę bardzo trzeźwo i proszę zwrócić uwagę na sondaże, na badania – jednocześnie dużo ludzi krytycznie się wypowiada o raporcie MAK-u, i słusznie, bo on jest niepełny i jest jednostronny, ale jednocześnie ogromna większość mówi: my chcemy współpracować z Rosjanami, my, pomimo tych trudności, liczymy na to, że sprawy polskie, także w relacjach z Rosją, pójdą dobrze na przyszłość.

Więc to wydaje mi się świadczyć o bardzo racjonalnym podejściu Polaków do kwestii, aczkolwiek sama katastrofa smoleńska i jej skutki, żałoba, no to są przede wszystkim emocje, prawda? I to trudno się dziwić. Tak jest z każdą śmiercią, tak jest z każdą katastrofą, że wywołuje długotrwałe albo traumę, albo właśnie jakieś emocje. Problem polega na tym, żeby próbować te emocje oddzielić, jakby skierować je w dobrą stronę. To próbowaliśmy z żoną zrobić, ta pielgrzymka 10 października przecież nie była niczym innym jak próbą skierowania w dobrą stronę zrozumiałych emocji, także i bólu tych rodzin i przeżycia społecznego. Wydaje mi się, że wtedy się to udało. Inni pewnie te emocje chcieliby kierować w kierunku konfliktu politycznego. Tak odczytuję niektóre wypowiedzi, które wyraźnie podsycają taki punkt widzenia, umacniają taki punkt widzenia, który sprzyja nie przeżywaniu tego jak żałoby, w sposób bolesny, ale spokojny, tylko w kierunku jakiegoś budowanie nieufności albo nawet wręcz nienawiści.

A czy porażką polskiego państwa i w tym także pana nie była awantura o krzyż? I czy ta sprawa nie pokazała, że relacje państwo-Kościół wymagają resetu, że tu bardziej stanowczo należy się domagać obrony autonomii państwa?

Niech mi pan pokaże kogoś, kto się bardziej stanowczo domagał albo i konsekwentnie domagał i zrealizował zasadę ochrony autonomii państwa.

Wskazuję: prezydent Komorowski.
No.
Ja tylko pytam o rezultat.

I można to samo robić, według mnie można i obowiązkiem prezydenta jest dbałość o wzajemne poszanowanie autonomii państwa i Kościoła. Podkreślam słowo „wzajemne”. Wzajemna autonomia i przyjazna autonomia to powinna być. I oczywiście nie wszystkim to pasuje. Według mnie sprawa krzyża była takim przypadkiem, w którym wykorzystywano żałobę, wykorzystywano naturalne nastroje ludzkie, żeby psuć tę zasadę przyjaznej autonomii. Na szczęście sprawa została zakończona. Inni apelowali, a ja to zrobiłem.

A jak ocenia pan list ojca Ludwika Wiśniewskiego, który bardzo ostro krytykuje hierarchów Kościoła i zwraca uwagę właśnie na ich uwikłania polityczne? I to, że przyjmują wyłącznie opcję jednej strony – politycznej?

Kościół jest wielką instytucją i składa się z ludzi o bardzo różnych poglądach, emocjach. Mnie interesuje... Czuję się odpowiedzialny za tę sferę głównie instytucjonalnego kontaktu państwo-Kościół, aczkolwiek jako człowiek zaangażowany religijnie czuje się także cząstką Kościoła Powszechnego i w jakiejś mierze jestem za ten Kościół współodpowiedzialny. Dlatego też podzielam troskę o Kościół, o te mechanizmy, które są zagrożeniem dla Kościoła.

Miałem niesłychanie ciekawą rozmowę z Ojcem Świętym Benedyktem XVI w czasie mojej pierwszej wizyty w Watykanie i Ojciec Święty sam, nawiązując do wizyty w Wielkiej Brytanii, powiedział o tym, że największym zagrożeniem dla Kościoła współczesnego to jest radykalizm i fundamentalizm. Ja pozwoliłem sobie w pełni się zgodzić z takim poglądem, że radykalizm polityczny, ale i każdej innej maści, jak i fundamentalizm stanowi zagrożenie dla powszechności Kościoła. I więcej – stanowi zagrożenie dla relacji między Kościołem a państwem.

Dodałbym do tego jedno – że często radykalizm i fundamentalizm niestety idzie w parze także z politycznym angażowaniem się albo politycznym angażo... próbą zaangażowania Kościoła, co kiedyś w Polsce miało miejsce, na początku lat 90., było bolesną próbą dla Kościoła. Miejmy nadzieję, że z tej, tamtej i niedawnej lekcji też zostaną wyciągnięte odpowiednie wnioski, które zbudują pozytywne relacje między Kościołem a państwem w Polsce, oparte o zasadę wzajemnego poszanowania przyjaznej autonomii.


Czyli o takich sprawach z papieżem się dyskutuje na spotkaniach, które porusza list ojca Wiśniewskiego, bo rozumiem, że pan prezydent teraz (...) jest wyznaczona kolejna audiencja 2 maja...

Przejawem takiej wewnętrznej dyskusji jest list ojca Ludwika Wiśniewskiego, postaci przecież wspaniałej...

Ale pan prezydent się zgadza z oceną?

Wie pan, mi nie wypada mówić w tej chwili, bo wypowiadam się jako prezydent państwa polskiego. W gremiach, w których mogę wystąpić jako członek Kościoła, to oczywiście wyrażam swoją opinię i w tej kwestii, ale mogę powiedzieć jedno – cieszę się bardzo, że taka dyskusja, uruchomiona między innymi przez list ojca Ludwika Wiśniewskiego, ma miejsce, to znaczy...bo to jest dowód na to, że Kościół jest Kościołem żywym i że refleksja w nim zachodząca stwarza nadzieję na przyszłość, nadzieję na uniknięcie pułapki radykalizmu, fundamentalizmu i uwikłania w politykę.

Panie prezydencie, jest pan zwierzchnikiem Sił Zbrojnych i tu chcieliśmy przejść do spraw wojska. Bardzo istotnych teraz, no bo właśnie uwikłania też wojska w cały konflikt posmoleński. Po wypadku CASY nowe procedury w lotnictwie wojskowym nie zostały wprowadzone, choć szef MON-u zapewniał, że tak jest. Dziś wiemy, że tak się nie stało. Czy to znaczy, że polska armia urwała się ze smyczy, czy że coś szwankuje w zwierzchnictwie cywilnym (...)?

Ja uważam, że zwierzchnictwo cywilne akurat w odniesieniu do Sił Powietrznych może poszczycić się ogromnymi osiągnięciami w zakresie skutecznego i dobrego dla Sił Powietrznych kierowania, no bo politycy kierują wojskiem, bo przecież to kierowanie oznaczało między innymi zrealizowanie dwóch największych, gigantycznych...

Projektów.

...projektów modernizacji. Modernizacja to były samoloty transportowe typu CASA i samoloty wielozadaniowe F-16. No, gigantyczny wysiłek modernizacyjny za gigantyczną ilość pieniędzy. Według mnie to, co szwankowało, to szwankowało dowodzenie Siłami Powietrznymi, które dało o sobie znać między innymi i katastrofą pod Mirosławcem, i brakiem wyciągnięcia daleko idących wniosków i odpowiednich wniosków, a to z kolei miało swój jakiś wpływ w moim przekonaniu... to albo stwierdzi raport Millera, albo nie, ale gdzieś to prowadziło także do katastrofy smoleńskiej. To, co brakuje w Wojsku Polskim, i to jest rzecz powszechna niestety nie tylko w wojsku, to jest w ogóle specyfika polska, że czasami są wprowadzane przepisy, są zasady, a na ogół nie ma dyscypliny wykonawczej. I warto to przeanalizować. Mam nadzieję, że pan minister Miller to przeanalizuje.

To taka nasza trochę polska specjalność.

To jest tak, że tak powiem, że przepisy sobie, a życie sobie. Często to się zdarza w różnych obszarach życia polskiego, więc zanim się rzuci kamieniem w ministra cywilnego, warto się zastanowić, jak było z dyscypliną, że tak powiem, wykonawczą w stosunku do przepisów wprowadzanych po Mirosławcu.

Ja pokładam ogromne nadzieje w powołanym przeze mnie nowym po katastrofie smoleńskiej dowódcy Sił Powietrznych panu generale Majewskim, bo to jest wytrawny żołnierz, ale i człowiek znany z tego, że potrafi wdroży ć dyscyplinę, potrafi być surowym bardzo surowym dowódcą oceniającym swoich własnych podwładnych, zmuszającym ich do dużej dyscypliny. Nie jest to typ dowódcy „brat łata”. Jest to dowódca wymagający i surowy.

Jeszcze do tej ułańskiej fantazji i szarżowania polskiego nawiążę, bo to bardzo polskie i rozumiem, że to zdyscyplinowanie ma temu zapobiec. W zupełnie innym kontekście, ale kiedyś pan powiedział, że polski lotnik poleci nawet na drzwiach od stodoły. Jak dzisiaj pan to ocenia i co dzisiaj pan polskim lotnikom chciałby...?

No, to powiedzenie ma swoją historię, bo to jest powiedzenie z okresu międzywojennego, kiedy Polska nie miała nowoczesnych samolotów, miała świetnych ludzi, świetnych pilotów, którzy potem na lepszym sprzęcie wspaniale bronili nieba brytyjskiego. Natomiast wypowiedziałem te słowa, przypomniałem to powiedzonko w momencie, kiedy między innymi na skutek moich działań znalezienia pieniędzy, przeprowadzenia ustawy o samolocie wielozadaniowym w Wojsku Polskim pojawiły się już nowoczesne F-16. Czyli to... Jeszcze raz przypominam, że okazało się, że nie sam wysiłek finansowy, nie sam nowoczesny sprzęt jest w stanie zapewnić odpowiednie funkcjonowanie wojska. To jeszcze jest pytanie właśnie o dobre dowodzenie, to jest pytanie o konsekwencje w szkoleniu, konsekwencje w kształceniu także, nieoddzielaniu kształcenia i szkolenia, co się niestety czasami dokonuje, że kto inny szkoli, a kto inny kształci w wojsku.

Panie prezydencie, pan tylko w Platformie Obywatelskiej nie głosował za likwidacją WSI, to pozbawiło, jak teraz widać, Wojsko Polskie „oczu i uszu”. Czy pan uważa, że z tego, co się stało, należy wyciągną ć jakieś konsekwencje? Bo przypisywano tym służbom diaboliczne oddziaływanie na politykę, branie udziału prawie że w zorganizowanej przestępczości, prokuratura, sądy tego nie potwierdziły, służby zostały poważnie zredukowane. Mówił o tym też zresztą bardzo mocno minister Klich, polemizując w czasie debaty nad swoim wotum nieufności z klubem Prawa i Sprawiedliwości.

Właśnie nieszczęście już się stało i teraz należy powoli próbować odbudować wywiad i kontrwywiad wojskowy, który rzeczywiście ma przetrącony kręgosłup i ograniczone możliwości działania. Życzę panu ministrowi Klichowi i każdemu innemu ministrowi na przyszłość, aby konsekwentnie działając i chroniąc „oczy i uszy” wojska przed podmuchami politycznych emocji i ideologicznych szaleństw, no, odbudować to, co w warunkach państwa średniej wielkości i armii państwa średniej wielkości ma kapitalne znaczenie, bo zasadą na świecie jest taką: im kto ma mniejszą armię, tym bardziej musi mieć rozbudowany wywiad.

Musimy zmierzać do końca. Chciałem zapytać jeszcze o model prezydentury, bo PO mówiło o bardzo symbolicznej roli prezydenta, a pańskie pół roku raczej temu zaprzecza. To taki model będzie...

Bardzo mnie to cieszy, że zaprzecza. I przypomnę, że krytyczne opinie co do prezydentury padały wtedy, kiedy opinia publiczna była niesłychanie zaniepokojona tym, że... permanentną wojną między... w obszarze władzy wykonawczej, między rządem a prezydentem, gorszącymi sporami o samolot, o krzesło i inne takie rzeczy. I wyrażałem wtedy i wyrażam dzisiaj przekonanie, że polski ustrój, w tym także rola rządu, prezydenta, będzie kształtował się w wyniku w tej chwili dobrej praktyki, która mam nadzieję nie będzie praktyką gorszącą.

Czyli aktywnie, ale bez wojny.
Oczywiście, aktywna.
Panie prezydencie...

Nie mam żadnych zahamowań, w wytykaniu mankamentów w pracy rządowej, czego dowodem jest ustawa skierowana do Trybunału Konstytucyjnego, ale nigdy nie będę zamierzał robić na złość rządowi, dlatego że ten rząd lubię albo go nie lubię.

Ostatnie pytanie króciutkie. Jesteśmy w Belwederze. Dlaczego pan postanowił zamieszkać tutaj, a nie w polskim „Biały Domu”, czyli w Pałacu Prezydenckim?

Powodów jest tysiąc, a wymienię jeden – tu po prostu jest o niebo przyjemniej i ładniej, więc jeżeli mam do wyboru miejsce, które jest pełne historii wspaniałej, jest klasycznym takim pawilonem ogrodowym osiemnastowiecznym, który ma... jest czysty stylisty... pod względem wystroju jest jednorodny, to znaczy, że można tu pokazać gościowi zagranicznemu, jeżeli tu coś się urządza, kawałek ładnej, pięknej, ciekawej Polski i polskiej historii także, i to w takim najlepszym wydaniu. No, pałac na Krakowskim Przedmieściu to osiemnastowieczny, eklektyczny... czy nawet dziewiętnastowieczny eklektyczny pałac, który ma... który nie może być czymś, co robi jakieś wrażenie, jeśli chodzi o styl prezentowany. Jest użyteczny, to jest dobre miejsce do pracy, ale tak, żeby pokazać kawał najpiękniejszej Polski, to raczej zapraszam tu, do Belwederu.

Bardzo dziękujemy. To był magazyn „W samo południe”, którego gościem był Prezydent Rzeczpospolitej Bronisław Komorowski. Dziękujemy bardzo. Dziękuję bardzo, panie prezydencie.

Dziękuję serdecznie, żegnam wszystkich i pozdrawiam wszystkich.
Dziękujemy, do widzenia.


piątek, 20 sierpnia 2010

Rutkowski: za sprawę Iwony wziąłem 15 tys. złotych

Rozmawiają Roman Daszczyński i Marek Sterlingow
2010-08-19, ostatnia aktualizacja 2010-08-19 17:40

Krzysztof Rutkowski: Skacze na mnie 10 ludzi w kominiarkach. Przez chwilę myślę, że porwanie. Ale patrzę, że dwóch ma kamery. I wtedy mnie olśniło - to ludzie od Szymona Majewskiego chcą mnie wkręcić


Fot. Dominik Sadowski / Agencja
Fot. Kamil Gozdan / Agencja Gaze Krzysztof Rutkowski wraz z grupa ochotników przeszukują las w związku z zaginięciem Iwony
Fot. Kamil Gozdan / Agencja Gazeta
Krzysztof Rutkowski wraz z grupa ochotników przeszukują las w związku z...

Fot. Kamil Gozdan / Agencja Gazeta
Roman Daszczyński, Marek Sterlingow: Dzięki sprawie Iwony znów jest pan na czołówkach gazet. Ale policjanci patrzą na pana sceptycznie. Mówią: to były funkcjonariusz ZOMO, który nie zna się policyjnej robocie.

Krzysztof Rutkowski: (śmiech) Pracowałem też na komisariacie na Ursynowie. Moja kariera wygląda tak: z policji odchodzę w 1986. Moi kumple, byli milicjanci, zakładają pierwszą polską agencję ochrony. Securitas. W 1990 idę na swoje, powstaje Biuro Detektywistyczne Rutkowski. Szkół faktycznie nie kończyłem, ale mam doświadczenie. Za ujęcie Jędrzeja, cyngla łódzkiej ośmiornicy dostaję w 2002 podziękowanie od Adama Rapackiego, dzisiejszego wiceministra spraw wewnętrznych. To co, on głupi jest? Nie zna się na robocie?

Policjanci mówią, że zdziera pan z ludzi, nic nie dając im w zamian.

- Bzdura. Moi klienci są na pewno bardziej zadowoleni od klientów policji. Zresztą nie interesują mnie opinie tych policjantów, którym się nie chce, tych niespełnionych urzędasów, którzy przychodzą do domu, zakładają bambosze, oglądają serial "Detektyw" i się frustrują. Żona mówi: "zobacz Kazik, tak się pracuje, a nie jak ty w tej komendzie w nosie dłubiesz. A w domu tylko piwskiem zalewasz mordę. Zobacz jak Rutkowski żyje, pieniądze ma, zobacz czym jeździ". Taki sfrustrowany typ nigdy nie powie o mnie dobrego słowa.

Ile pan zarabia?

- Biorę tyle pieniędzy, ile warta jest sprawa. Jeżeli jest to oszustwo na dużą skalę i udaje nam się odzyskać mienie, to biorę nawet 30-40 proc. jego wartości. Za odzyskanie samochodu bierzemy 20-25 proc. wartości. Za takie sprawy jak zaginięcie Iwony biorę 15 tys. zł i nic więcej. Sprawę poprowadzę od początku do końca, nawet jeżeli będę musiał do tego dołożyć. Głośny temat to dla mnie reklama.

Jak został pan gwiazdą?

- Któregoś dnia przychodzi do mnie młody Walter z TVN i pyta, czy nie zrobiłbym dla nich programu. Chodzi mu o serial dokumentalny. Powiedziałem, że ja nie wiem, czy to tak wyjdzie jak będą kamery. Udaje się. Robimy 80 odcinków. Ludzie rozpoznają mnie na ulicy. Potem wchodzę w politykę, ciągnę w górę wynik wyborczy Samoobrony, zostaję posłem.

Aż zostaje pan aresztowany. Jak to było?

- Jest lipiec 2006. Dostaję telefon od biznesmena z Będzina, że ma problem z haraczownikami. Mówię mu: "jadę do Wisły, wskoczę do was po drodze". Umawiamy się na stacji benzynowej Orlen w Katowicach. Dojeżdżam. Mam nowiutkie BMW 7. Czekam. Raptem zajeżdża mi przed maskę volswagen transporter. Wybiega 10 funkcjonariuszy uzbrojonych w broń maszynową, z kilofami, w hełmach kominiarkach i goglach. Przez chwilę myślę, że porwanie i są to ostatnie chwile mojego życia. Potem zacząłem myśleć, że to jakaś pomyłka, że może uważają, że samochód jest kradziony i robią akcję przeciwko złodziejom. Ale patrzę, że dwóch wyskakuje z kamerami. Olśnienie: to muszą być ludzie od Szymona Majewskiego. On wcześniej trzy razy próbował mnie wkręcić i za każdym razem go wyczuwałem. Ale jak zaczynają mnie kopać po nerkach, to już wiem, że to nie Majewski.

Tylko ABW.

- Zachowują się niefajnie, wykręcają mi ręce. Potem podchodzi dziewczyna i przykłada mi pistolet do łba, aż czuję zimno rury. Trzęsącym się głosem mówi: "Jest pan aresztowany za poświadczenie nieprawdy, pranie brudnych pieniędzy". Potem powtarza jeszcze raz: "jest pan aresztowany". Skuwają mnie z tyłu, wciągają do transportera, sadzają między dwoma bysiorami. Lecą teksty: "Widzisz kurwo! Ty zawijałeś do tej pory. A teraz to my ciebie zawijamy. Nie mogłem już w patrzeć na ciebie i te twoje pierdolone programy w TVN". Też im pyskuję: "To trzeba se było, kurwo, kanał zmienić. Pierdol się. I weź te brudne łapy". Łapią mnie wtedy za włosy i walą twarzą o zagłówek fotela.

Dokąd pana zabierają?

- Do centrali ABW w Katowicach. Telewizje są już przygotowane, TVN dostaje cynk od Ziobry, który chce mieć dobrą prasę. Ci panowie, którzy byli z kamerami, od razu puszczają to na Onecie. Później kamery stoją już wszędzie, pod sądem, szpitalem, w każdym punkcie gdzie byłem.

Co dalej?

- Prowadzą mnie do jakiegoś pokoju. Cały czas są brutalni. Aż w końcu sadzają mnie na krzesło i przychodzą dobrodzieje. Ta dwójka z ABW, ruda i jej kolega. Ci sami, którzy byli potem przy Blidzie. Jestem od wielu godzin bez jedzenia - mdleję, trafiam do szpitala. Sąd przyjeżdża do mojego łóżka i wlepia trzy miesiące aresztu.

Czyli jakieś dowody mieli?

- Dwa wymuszone zeznania, gdzie jeden ze świadków już oświadczył przed sądem, że był nakłaniany przez prokuraturę i ABW do złożenia fałszywych zeznań. Drugi - baron paliwowy - powiedział, że poinformował mnie o tym, że pierze u mnie kasę. Co było kłamstwem. Obiecali mu, że go wypuszczą. I tak puścili go dopiero po mnie. Teraz sąd oddał mi już kaucję, cofnął zakaz opuszczania kraju, mogę jeździć po całym świecie. Baron zaś żąda ode mnie pieniędzy za zmianę zeznań. Nie wiem, czy działa w dalszym ciągu ze służbami. Gdybym ja poszedł na ten numer i dla świętego spokoju położył mu kasę, dzisiaj bym znów siedział. Bo byłbym winny. A tak, wszystko zaczyna im się rozłazić w rękach.

Wróćmy do aresztowania.

- To jest akurat dzień moich imienin. Ordynator z kardiologii, ludzki człowiek, mówi: "dzisiaj, panie Krzysztofie, pan zostanie tutaj". Ale ta noc w szpitalu to dla mnie męczarnia. Wiem, że czeka mnie piekło. Ja, który do tej pory zamykałem seriami, teraz idę siedzieć. Mam ochotę się powiesić, na sznurku od spłuczki w toalecie. Poważnie to rozważam. Gdybym miał klamkę, znaczy spluwę, to palnąłbym sobie w łeb.

Ale czemu, skoro jest pan niewinny?

- Z bezsilności i strachu. Człowiek myśli, ze go zaraz wykończą, upokorzą. Nie wiem, co czeka mnie w puszce. Jestem po prostu przerażony. Boję się traktowania przez współwięźniów. Jak psa, jak frajera. Mam być najniżej w hierarchii, być tym najgorszym. Policjanci jak zdejmują mundur, są Kowalskimi, nikt ich nie rozpoznaje. Mnie znają wszyscy. Obawiam się, że trafię na bandziorów, którzy będą chcieli wdeptać mnie w ziemię. Ze szpitala wywożą mnie jak królową angielską, głównym wejściem. Do pierdla też wchodzimy największa bramą. Wszędzie dziesiątki dziennikarzy. Pytania, wywiady. Telewizje huczą.

Nic dziwnego, jest pan znaną osobą.

- Prowadzą śledztwo, ale tylko na pokaz. W moim domu nie robią nawet przeszukania. Nie wiem dlaczego, chyba nie ustalili adresu. Dwóch funkcjonariuszy przyszło tylko do domu, który sprzedałem dwa lata wcześniej. Nie wiedzą gdzie mieszkam? Jeżeli robi się taką poważną akcję, to gościa trzeba obserwować ze trzy dni wcześniej. Sprawdza się jego telefon, gdzie jeździ, gdzie śpi. Wchodzi mu się centralnie na chatę i bierze jako jeńca w domu. Potem przeszukanie. A oni to robią tak na kolanie, na łapu-capu. Ale ich celem jest: zatrzymać, zgnębić, pokazać. Reszta nieważna. Po co proces, po co dowody? Gościa trzeba pokazać jak go skuwają, jak leży. Mnie wyznaczono jako jednego z pierwszych do tego teatru. Wszystkie media trąbią o moim zatrzymaniu na pierwszym miejscu. Wozy transmisyjne wszędzie. Mnie do aresztu w Bytomiu wiozą na sygnale, przy przezroczystym oknie, ludzie na przejściach dla pieszych machają do mnie, ja do ludzi. Policyjny konwój, kurwa jego mać.

Dojeżdżacie do aresztu.

- Otwierają się wrota aresztu i wjeżdżamy na dziedziniec. Kiedyś to był klasztor. Co najpierw widzę? Funkcjonariusza służby więziennej, który taką turystyczną małpką robi mi pamiątkowe zdjęcie. Czuję się jak małpa w zoo. Bandyterka z okien zaczyna się drzeć: "Jebać skurwysyna, jebać Rutkowskiego! Nie żyjesz kurwo, jesteś trupem, pisz testament!". Czuję się niefajnie. Nawet funkcjonariusz ABW jest przejęty. "O kurwa, panie Krzysztofie, nie zazdroszczę panu". Ja mu na to: "Dziękuję". Myślę, że faktycznie jest źle. Wiem, że jestem pod kluczem i nie ma innej rady, muszę się tym pogodzić. Wyrwany jestem z życia gwiazdy, z życia, gdzie wszystko podają na srebrnych tacach, gdzie wbijam się w schemat, który znam tylko z filmów. Najpierw idziemy do pokoju dyrektora aresztu. Jest tam szef ochrony i jego zastępca. Jeden z funkcjonariuszy staje przy drzwiach. Proszą mnie żebym usiadł i pytają, czy wypiję kawę. Ja im na to, że bardzo chętnie. Proszę jeszcze wodę, żeby było po wiedeńsku. Raptem czuję, że te wszystkie złe emocje zaczynają odchodzić.

Dyrektor mówi tak: "panie Krzysztofie, my wiemy czym się pan zajmuje. Możemy panu zagwarantować jedno: w tym areszcie włos z głowy panu nie spadnie. I dobrze, że pan tu do nas trafił". Myślę: porządne chłopy. Wypijam kawę. Oni: "to w takim razie zapraszamy na pokoje". Dają szlafrok, ręczniki, wszystko nowe. Wchodzę do celi i nie wierzę własnym oczom. Byłem przygotowany na brudną, obskurną, zasyfiałą celę. A widzę duże przestronne pomieszczenie, w stylu gotyckim, wyglądające lepiej niż niejeden pokój hotelowy, w którym mieszkałem robiąc różne akcje. Jestem w szoku. W drzwiach mijają mnie malarze, którzy odnawiali celę. Szerokie łóżko, materac jeszcze w folii, czyściutko, łazienka. Wkrótce przynoszą mi telewizor. Myślę: żyjemy, żyjemy!

Trąbią o panu we wszystkich wiadomościach.

- Pamiętam taki program: Janusz Kaczmarek mówi, jak gdyby zwracając się do mnie: "Panie Rutkowski, u nas nie ma magii nazwisk". Ja to oglądam już w celi. Jak go później przymknęli za przeciek w sprawie Leppera, nie mogłem się oprzeć i zadzwoniłem do niego. Nie odbierał, więc nagrałem się sekretarkę: "Jak się pan czuł z kajdankami na rękach?". Oni w ten sposób niszczyli ludziom życiorysy. Ja wiedziałem, ze jestem niewinny i kierowałem się zasadą prostą: bohaterem jesteś dotąd, dopóki się nim czujesz. Jeżeli ci przetrącą kark, wychodzisz tak jak wyszedł Łyżwiński. O, przepraszam, Łyżwiński nie wyszedł. On wyjechał kabrioletem napędzanym własnymi rękoma, znaczy na wózku. Zobaczcie jak ludzie, którzy przechodzą areszt, marnieją, do jakiego stanu psychicznego są doprowadzani, jak bardzo się boją.

Jest pan przesłuchiwany?

- W śledztwie chcą ode mnie tego samego co od wszystkich innych. Mówią: "my pana, panie Krzysztofie puścimy, ale musi nam pan dać dwie osoby". I padają nazwiska dwóch moich znajomych z policji i prokuratury. Wiedzą, że obydwaj są moimi frendasami, bardzo dobrymi przyjaciółmi. Odmawiam.

Jak wygląda pana życie w areszcie?

- Przez cały czas nie mam najmniejszego kontaktu z żadnym więźniem. Totalna izolacja. Dla mnie - w porządku. Poczucie samotności? Nie. Trzeba umieć prowadzić ze sobą dialog. Jak ktoś się nudzi sam ze sobą, to może i ma problem. Ja się nie nudzę z Rutkowskim. Druga sprawa to telewizja, a szczególnie polskie seriale. Wielu z tych aktorów czy polityków znam osobiście. Nawet nie wiedziałem, że można czekać na takie filmiki. Jako telewidz zaprzyjaźniłem się wręcz z wieloma postaciami z Plebanii, Klanu. Teraz znów nie mam na to czasu. Czasami, jak jestem w domu, włączam telewizor i wtedy aż mi przykro, bo czuję jakbym ich porzucił. Może to się wydaje śmieszne u takiego człowieka jak ja, bez sentymentów, ale tam w areszcie te filmy i ci ludzie to była dla mnie najbliższa rodzina. O, jeszcze namiętnie oglądałem program Roberta Janowskiego "Jaka to melodia". On jest moim starszym kolegą z liceum z Sochaczewa. No więc w tej celi miałem też kumpla ze szkoły.

Jakoś sobie to życie w więzieniu zorganizowałem. Cały czas staram się dbać o siebie, dobrze się odżywiam. Rano sto pompek, sto brzuszków, sto wiader z wodą na każdą rękę. I to samo wieczorem. Taka dyscyplina. Wszystko robię o określonej porze. Kawa. Nie cały czas, tylko w odpowiednim momencie. W areszcie to daje pewien rytm życia, czego zresztą nigdy nie miałem.

Kiedy pana zwalniają?

- Po pół roku. Z zaskoczenia. Z wieściami przychodzi szef ochrony. Mówi, że jestem wolny. Z radości aż go całuję.

Ma pan co robić po wyjściu?

- Po wyjściu rzucam się na pracę. Muszę firmę wyprowadzić na prostą. Mam zaległości z ZUS, ale wprowadzam w firmie system naprawczy i teraz mam już prawie wszystkie spłacone. Teraz jestem szczęśliwy. Jestem wolny, roboty w bród. Związałem się ze wspaniałą dziewczyną, Agnieszką. Mam piękny dom w Łodzi, 500 metrów z basenem, jeżdżę kabrioletem bmw 650, mam radiowozy dodge, pracuje dla mnie na stałe 10 osób. Konkurencji praktycznie nie mam. Wszystkie inne biura zajmują się głównie jednym tematem - śledzeniem niewiernych żon. Nikt nie chce podejmować się takich spraw, w których policji trzeba włożyć palce w oczy.

Chcę napisać taki poradnik dla biznesmenów i polityków, których zawijają. Co mają przy sobie trzymać, jakie bagaże spakowane, jakie rzeczy przechodzą w areszcie, a jakie nie. Z czym możesz pójść i ci tego nie wyrzucą do śmieci. Żadnych sprejów, wszystko musi być w szytfcie.

Myśli pan, że będzie na to popyt?

- Ludzie tego nie rozumieją, ale wiele osób ma ryzykowną robotę. Bo ryzykownie jest wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi władza albo pieniądze, albo decyzje które kogoś uszczęśliwią albo unieszczęśliwią. Zawsze znajdzie się jakaś grupa, która się zbierze, żeby ci dokopać. Ale na razie nie mam czasu na książki, tyle mam zleceń. Do tego ciągle głowę zawracają mi fanki.

Fanki?

- To są takie klientki, które wymyślają sobie zdarzenia, byle tylko się ze mną poznać. Ale na to trzeba uważać. Raz dzwoni do mnie z Lublina taka przesympatyczna pani Ilonka. Jest psychologiem, skończyła resocjalizację. Ilonka opowiada mi, ze została pobita przez ludzi ze swojego miasta. Ja: "to niech pani zgłosi to na policję". Ona, że zgłosiła, ale policja sobie nie daje rady. Odbieram ją z dworca PKS. Wychodzi gwiazda, odwalona, fajna dziewczyna, Duży biust, kozaczki, szpila 12 centymetrów, ciągnie za sobą walizeczkę. Siada w samochodzie, nogę na nogę założyła, pokazała pończoszkę. Mówię: "biorę tę sprawę, pani Ilonko". Jedziemy na stację benzynową, kupuję flaszkę i prosto do hotelu. Spędziamy ze sobą kilka dni. Ilonka po powrocie do domu zaczyna przysyłać maile z serduszkiem na służbową skrzynkę. Moja ówczesna dziewczyna lekko dziwi się, o co tu chodzi. Potem Ilonka zaczyna atak. Wchodzi w system esemesów i telefonów. Dziennie wykonuje około 400 połączeń na telefon alarmowy biura, blokuje numer i wysyła 500-600 esemesów, łącznie ze zdjęciami fragmentów swojego ciała. W jednym z esemesów pisze tak: "jeżeli się ze mną nie ożenisz, to przyjedzie Janusz z CBŚ z Katowic i cię rozpierdoli z kałacha". Co mam zrobić? Idę na policję. Ja się nie boję Ilonki, ale sparaliżowała mi biuro. Policjanci mówią: "to ją ściągaj". Dzwonię: "Dobra. Ilonka, wygrałaś, ja się boję, żeby mnie Janusz z kałacha nie rozpierdolił, więc przyjeżdżaj do Łodzi, będę z tobą". Zwabiamy ją na komisariat. Ale jest sprytna, ukrywa kartę do telefonu w plastrze antynikotynowym i nie ma żadnego dowodu. Komendant mnie wzywa: "aleście narozrabiali z dyżurnym, niewinną dziewczynę do puchy wsadziliście". Zatrzymują jej telefon do badań i puszczają. A Ilonka idzie prosto do sklepu, kupuje nowy telefon i dzwoni do mnie: "Janusz cię rozpierdoli". I tak dalej. W końcu sprawę kieruję do sądu. Dają jej warunkowe umorzenie, bo sam o to proszę. Dostaje kuratora i się uspokaja. Teraz ma inny patent. Dała ostatnio ogłoszenie w Gazecie Ostrołęckiej: "mężczyzna do wynajęcia" i mój numer telefonu.

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto

wtorek, 20 lipca 2010

Tomasz Nałęcz: Zawsze kłóciliśmy się nad grobami

  • Data publikacji: 20.07.2010 08:00

Nawet gdy uznawaliśmy jakąś postać za wielką, przy jej pochówku pojawiały się wątpliwości. Słowackiego też "upartyjniono" - uważa prof. historii Tomasz Nałęcz

"Super Express": - W cieniu kłótni o krzyż pod pałacem mówi się już o przyszłym pomniku upamiętniającym katastrofę smoleńską. To będzie pomnik zgody, czy znów się nie uda?

Prof. Tomasz Nałęcz: - Skończy się kłótnią. Nikt nie ma wątpliwości, że ofiarom tej tragedii należy się pomnik. I na tym powszechna zgoda się skończy. Pojawi się gorący spór o miejsce upamiętnienia oraz odpowiedzialność prezydenta Kaczyńskiego za katastrofę.

- Na razie nie jest to poważna hipoteza. Coraz więcej fragmentów stenogramów wskazuje nawet na błąd lub brawurę pilota.

- Nigdy nie zgodzę się z wersją, że zawinił pilot. Za dobrze znam i szanuję to środowisko, żeby uwierzyć, że pilot naraziłby kogokolwiek sam z siebie. Nie odpowiada mi prześmiewczy ton posła Palikota, ale nie zgadzam się też z opinią, że nie powinniśmy o tym dyskutować. Z braku dyskusji i refleksji biorą się takie decyzje, jak pochówek na Wawelu, który był politycznym wynoszeniem prezydenta na narodowy piedestał...

- Na ten piedestał wyniesiono kilka postaci, w których przeszłości można doszukać się rzeczy niezbyt chwalebnych. Generał Sikorski leży na Wawelu właściwie dlatego, że zginął w katastrofie pełniąc służbę…

- No nie! Generał Sikorski był premierem rządu na uchodźstwie, Naczelnym Wodzem. Człowiekiem, który swoimi decyzjami we wrześniu 1939 roku ratował ciągłość państwa polskiego, heroicznie o nie walcząc…

- …...a jednocześnie osłabiał to państwo, zamykając w obozach internowania wiele wybitnych osób. Tylko dlatego, że byli jego przeciwnikami politycznymi. W czasie wojny!

- Można powiedzieć, że w ten sposób chciał uczynić swoją politykę skuteczniejszą. Pamiętajmy, że mówiąc o wydzielonych obozach, do których trafiali przeciwnicy Sikorskiego, musimy wspomnieć o tym, że już w 1940 r. usiłowano go odsunąć od władzy na drodze zamachu stanu. Nie ma jednak w historii postaci ocenianych jednoznacznie. Pochówek Lecha Kaczyńskiego przypominał tylko jedno podobne wydarzenie i był nim pogrzeb marszałka Piłsudskiego. Tylko te dwie postaci pochowano na Wawelu, zanim historia wydała o nich osąd. W przypadku Piłsudskiego dystans kilkudziesięciu lat potwierdził jego wagę w dziejach. Lech Kaczyński musi na taki osąd jeszcze poczekać.

- Czy w ciągu minionych 200 lat Polacy potrafili dojść do zgody w sprawie pochówku i upamiętnienia którejś z ważnych postaci naszej historii?

- Chyba tylko w przypadku Reymonta. Nie tylko nie było kłótni, ale licytacja, kto w lepszy sposób uczci tę postać. Autor "Chłopów" zmarł niedługo po otrzymaniu Nagrody Nobla, był raczej człowiekiem centrum, unikającym ostrych sądów w jedną czy drugą stronę. I zdecydowano się na miejsce znakomite. Jego grób dał początek Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach.

- I na Reymoncie zgoda się skończyła.

- Zawsze kłóciliśmy się nad grobami. Nawet gdy uznawaliśmy jakąś postać za wielką, pojawiały się wątpliwości. Weźmy przypadek Słowackiego. Nawet ludzie nielubiący jego poezji nie podważą jego wielkości. W międzywojniu przeciwko pochowaniu go w grobach królewskich protestował Kościół. Pamiętał mu drastyczne oceny papieża związane z obojętnością Watykanu wobec powstania listopadowego.

- Przy okazji endeccy publicyści dołożyli mu za to, że był ulubionym poetą Piłsudskiego.

- Tak, Słowackiego też "upartyjniono". Nie podobał się też Żeromski, któremu wypomniano postępowe poglądy. Kontrowersje budziły także pochówek i upamiętnienie Romana Dmowskiego czy Józefa Piłsudskiego. Krytyka Grobu Nieznanego Żołnierza była zaś odpryskiem walki politycznej z gen. Sikorskim, który forsował ten projekt jako minister spraw wojskowych.

- Śmierć głowy państwa w trakcie kadencji siłą rzeczy narzuca porównania z zabójstwem Gabriela Narutowicza…

- I przy zachowaniu wszelkich proporcji dzisiejszy spór też w jakiś sposób przypomina tamtą atmosferę. Porównywanie nagonki na Narutowicza z krytyką prezydenta Kaczyńskiego jest jednak ignorancją i nieuczciwością. Narutowicza obrzucono stekiem inwektyw i pomówień. Tak o Lechu Kaczyńskim nie mówili nawet najskrajniejsi wrogowie. Mówię o proporcjach, bo tamta atmosfera doprowadziła szalonego człowieka do popełnienia zbrodni. Co więcej, po śmierci prezydenta część endecji adorowała grób zabójcy - Niewiadomskiego i krzyż, który pocałował przed wykonaniem na nim wyroku śmierci. Jak widać, awantura o krzyż nie jest u nas niczym nowym.

- Narutowicz do dziś nie ma jednak pomnika ani tablicy pamiątkowej w miejscu zabójstwa.

- Uczczono go jednak w inny sposób, który jako naukowcowi spodobałby mu się zapewne bardziej. Mówię o budowie miasteczka akademickiego im. Narutowicza w Warszawie. Istnieje do dziś, służąc studentom od czasów przedwojennych. Kompleks przy placu Narutowicza przetrwał wojnę niemal nienaruszony. Natomiast tablice pamiątkowe i pomniki endecja rzeczywiście blokowała, choć była tylko w opozycji.

Prof. Tomasz Nałęcz

Historyk, polityk lewicy

sobota, 5 czerwca 2010

RODZICE SIĘ MNIE BALI - wywiad z Jerzym Urbanem


Email
21.03.2008.

Jerzy Urban

Najpierw rozbudził w sobie talent, następnie kolejno wzbudzał: podziw w czytelnikach, nienawiść w opozycji i zgorszenie w wolnej Polsce. Libertyn, racjonalista, postkomunista. Wachlarz ocen jego postaci jest skrajnie rozpięty. Dla wielu obiektywnych dziennikarzy – mistrz w swoim fachu, dla społeczeństwa – wróg publiczny. 28 stycznia 2008 roku Jerzy Urban zgodził się porozmawiać z ekipą HomoDicit.pl.

Homodicit.pl: Czego oczekiwał pan, idąc na studia? Był to pana wybór czy wymóg rodziców?

Jerzy Urban: Musiałem iść na studia, ponieważ inaczej wzięliby mnie do wojska. To był główny motyw studiowania oraz uporczywego zmieniania placówek – jak mnie wyrzucali z jednego fakultetu, to szedłem na następny, żeby nie iść w kamasze. Drugi motyw był taki, że w moim środowisku każdy człowiek studiował, wobec tego automatycznie, samo przez się, rozumiałem, że trzeba iść na uczelnię. Co mam studiować? Szukałem czegoś możliwie najłatwiejszego, co by mnie najmniej obciążało. Ponieważ we wrześniu 1951 roku rozpocząłem pracę w redakcji tygodnika młodzieżowego Nowa Wieś, dziennikarstwo miało z tym związek, a także wiedziałem, że ten kierunek na pewno będzie lekki i nieabsorbujący. Ale na dziennikarstwo się nie dostałem, bo wówczas panowała pewna dowolność przyjmowania – decydowała rozmowa kwalifikacyjna. Wynaleziono jednak przepis, który mówił, że jedno miejsce na każdym wydziale uniwersytetu jest zarezerwowane dla syna kogoś z tego zawodu tzn. na medycynę miał prawo się dostać syn lekarza, na prawie – adwokata, a na dziennikarstwo – syn dziennikarza. Dziś to brzmi śmiesznie. W dobie, kiedy połowa studentów prawa to są synowie prawników. Nie wykluczam, że i wtedy znajomości działały, ale tak mówiły przepisy. Na te studia nie kandydował żaden syn dziennikarza, bo były to studia zalecane raczej dla młodzieży robotniczo-chłopskiej, aby odmienić klasowe oblicze polskiego dziennikarstwa, wobec tego ja się automatycznie na nie dostałem.

Nie dostał się mój kolega, przyjaciel, za którym ja tak właściwie szedłem do pracy, na studia, jak to bywa – gdzie on, tam ja. Berkowicz – on nie dostał się, bo w czasie rozmowy powiedział, że oboje jego rodzice byli przed wojną etatowymi funkcjonariuszami Komunistycznej Partii Polski. Zdyskwalifikowano go natychmiast mówiąc, że tak dobre pochodzenie jest niemożliwe, on kłamie.

Od początku studiowania miał pan tą sferę życia w głębokim poważaniu? Proszę opowiedzieć o historii odwiedzin rektora uczelni.

Jak dostałem się na dziennikarstwo, to uznałem, że grzecznie będzie, jeśli pójdę i przedstawię się rektorowi. Wybrałem się do rektora Uniwersytetu Warszawskiego – uczelni mającej kilkanaście tysięcy studentów – był nim wówczas prawnik, prof. Jan Wasiłkowski. Przyjął mnie jego sekretarz, dr jakiś tam. On mi powiedział, że nie jest w zwyczaju, aby studenci się przedstawiali, ale on przyjmuje do wiadomości, dziękuje mi i tej ceremonii stało się zadość.

Syn tego Wasiłkowskiego, też późniejszy profesor prawa, Andrzej był moim kolegą, pracownikiem naukowym i dziennikarzem. Raz musiałem go ratować z opresji. Było to w Grand Hotelu, gdzie on z kolegą i dwiema kurwami balowali trzy doby. Mieszkałem w sąsiedztwie, słyszałem ciągłe śmichy-chichy i widziałem jeżdżące wózki z szampanem. Potem, gdy mnie Wasiłkowski spotkał na korytarzu, to błagał, żebym go ratował, bo nie mogą się wykupić ani tym kurwom, ani temu hotelowi. Dzwoniliśmy w tej sprawie do Warszawy, ale nie pamiętam, jak to się skończyło.

Pan w kontekście swoich dwóch pierwszych żon mówi, że poszły na łatwiznę wybierając zawód dziennikarza. Jak pan to odniesie do samego siebie? Pan też poszedł na łatwiznę?

Oczywiście. Ja niczego nie umiałem, do niczego się nie nadawałem, wobec tego właśnie dziennikarstwo było dla mnie fachem stosownym. Miało ono i miewa dzisiaj jeszcze ten walor, że daje dosyć dużą swobodę życiową. Nie zmusza nawet debiutanta do siedzenia określonej ilości godzin.

Ale chyba tylko w wypadku, kiedy jest się dobrym…

Nie, nikt nie zaczyna jako dobry, to się okazuje z czasem. W ówczesnych redakcjach, tak jak i w części dzisiejszych nawet debiutant, praktykant nie jest zobowiązany do siedzenia od 8 do 16. Ma zajęcia dosyć luźne i wiele zależy nie od jego pozycji hierarchicznej, ale od tego, jakimi umiejętnościami się wykaże i jak go ocenią czytelnicy, widzowie czy słuchacze. Jednym słowem ma w ręku i słowie instrumenty stanowienia o sobie. Poza tym wówczas, było to zupełnie inaczej niż dzisiaj, dziennikarze należeli do pewnej sfery takiego lepszego towarzystwa. To nie był liczny zawód, jak dziś. On się jakoś kontaktował towarzysko, a czasem rodzajem zajęć, z literatami, ci z kolei z reżyserami i aktorami. Istniały kluby dziennikarskie, aktorskie. Dzisiaj też takie kluby istnieją, ale obecnie jest to tylko nazwa byle knajpy, a wtedy to był wstęp tylko dla wybranych. To były przywileje mające raczej towarzyski charakter, natomiast dla mnie najważniejsze było to, że jak jechałem w teren, to w każdym mieście wojewódzkim była delegatura wydawcy mojej prasy, gdzie zawsze mogłem przyjść, gdy nie miałem pieniędzy. Dostawałem je, musiałem się z tego oczywiście rozliczyć. W sytuacjach, kiedy z kolegami podróżowaliśmy, przepijając te pieniądze, mogliśmy przyjść i na legitymację dostać kilkaset złotych – był to nadzwyczaj imponujący przywilej. Tym bardziej, że były to czasy, gdy nie było banków i człowiek bez złotówki w kieszeni znajdował się w sytuacji dramatycznej.

Interesuje nas ta elita, bo wszystkie nazwiska przewijające się w latach pana młodości wybiły się potem. Przykładami choćby Dziewanowski czy Hłasko.

Po pierwsze trzeba wziąć poprawkę na to, że pamięta się i wspomina ludzi, którzy potem coś znaczyli. Ci, którzy nie utrwalili swojego nazwiska w jakiejkolwiek dziedzinie są łatwiej zapominani. W ostatnich latach czy też dziesięcioleciach kolejno umierają ludzie, z którymi byłem zaprzyjaźniony, miałem bliskie znajomości czy balowałem. I dopiero teraz, z okazji publikacji pośmiertnych dowiaduję się, z jakimi to wybitnymi osobami się kolegowałem. Czytając te wspomnienia pośmiertne, żałuję, że traktowałem ich per noga, że takie ciekawe i wybitne osoby odrzucałem ze swojego towarzystwa. To dotyczy Hłaski, Osieckiej, Himilsbacha, Tyrmanda, Kobieli, Cybulskiego. Było to towarzystwo, z którym się nie zaprzyjaźniałem, bo to wszystko byli pijacy, a ja nie znoszę pijaków. I ten mechanizm sprawiał, że odrzucałem najciekawszych ludzi.

Zazwyczaj artyści i ludzie z wyobraźnią to pijacy…

W tamtej epoce tak, bo nie wymagała tych zabiegów, co dzisiaj. Wszyscy wyżej wymienieni byli alkoholikami, a obecnie bardzo trudno alkoholikowi utrzymać się w sytuacji rynkowej, wymagającej PR-u, kooperacji, starań itd.

I w obecnych czasach nie ma tak, jak dawniej czegoś takiego jak cyganeria artystyczna, bohema…

Wtedy, jak się miało jakąś pozycję, to się z niej żyło. Między innymi dlatego, że do życia nie potrzeba było tak wiele. Niepotrzebny był samochód, niepotrzebne były pieniądze na mieszkanie, ani nawet na meble i mnóstwo innych rzeczy jak dziś – na ubezpieczenia i cholera wie, co jeszcze… Pieniądze były wtedy potrzebne, żeby jeść i pić, a większość tych pijaków stroniła od jedzenia. I oczywiście istniała bohema jako silne zjawisko socjologiczne. Nie łączyła się wówczas z innymi – ani z elitą pieniądza, ani z elitą władzy, ponieważ wszystkie one były zamknięte w sobie. Elita pieniądza była wtedy tak traktowana, jak dziś elita bandycka, która się kryje. Elita polityczna to był pewien zakon zamknięty we własnym sosie. Oczywiście istniały kontakty. Ta elita polityczna miała swoich ulubieńców, byli w niej ludzie należący też do bohemy. Pełnili oni różne urzędy i byli od tego, by z tą bohemą się kontaktować. Jednak jako towarzystwo, które wymienia myśli i razem się bawi, to były to wszystko elity odrębne. Elita artystyczno - dziennikarska była oczywiście najbardziej społecznie interesującą, pożądaną towarzysko.

Dziewczyny wchodziły do tej elity wedle nie kryteriów talentu, tylko kryteriów urody, dupodajstwa i wdzięku. Istniały miejsca i mechanizmy, poprzez które dziewczyny wchodziły do tego towarzystwa.

Mówi pan o Hłasce, Cybulskim itd., że nie kolegował się pan z nimi, bo byli pijakami. Pan też prowadził hulaszcze życie, więc jaka była różnica między nimi, a panem?

Ja zawsze tęgo piłem, natomiast nigdy nie miałem skłonności do uzależnienia od tego nałogu. Moje picie po dziś dzień jest jak jedzenie, to znaczy, że jak wypiję, to mam dosyć i nie mogę więcej. A oni wszyscy byli nałogowcami.

Himilsbach to była postać poniewierana. Chodził po ulicy, żebrał o 10 złotych. Tu nie chodzi o deklasację, bo wszystko mieściło się w akceptowanym stylu życia, tylko po prostu ja po dziś dzień nie lubię ludzi, którzy przekraczają w piciu pewną miarę. Tacy ludzie zamęczają i nudzą mnie. Osiecka potrafiła przez kilka godzin powtarzać jedno zdanie. Hłasko był kabotynem, którego kabotyństwa bardzo bawiły, ale do czasu. Mnie to nie rajcowało, jak już piątą szklankę wódki zjadał.

Jednym słowem tego rodzaju mechanizmy sprawiały, że – tak jak narkomani mogą wytrzymać tylko ze sobą, bo człowiek nieszprycujący się długo z takim nie może – tak ja nie wytrzymywałem bardzo interesujących postaci.

Osiecka była na pewno bardzo interesującą narratorką, która wymyślała, co opowie wraz z puentą. Jej towarzyski sposób bycia był jak gdyby literacko opracowany. No, ale do momentu, kiedy nie wypiła tyle, że jakieś zdanie ze swojej opowieści w kółko powtarzała. Byli wokół niej ludzie tak samo pijani, którzy tak samo bełkotali. Ewentualnie byli ci, którzy byli takimi wielbicielami piosenek Osieckiej, że wytrzymywali wszystko. Ja miałem inne czynniki, które sprawiały, że czasem byłem z nią blisko, czasem nieco dalej. Jednak w ostatnim okresie jej życia już jej nie wytrzymywałem. Jak była kwestia spotkania Osieckiej w kawiarni na Saskiej Kępie z innymi moimi znajomymi w określone dni i godziny, to ja za chińskiego Boga tam nie szedłem i w ten sposób znajomość się rozpływała. Uciekałem do trochę innego towarzystwa.

W  trakcie rozmowy

Czy uważa pan, że w polskim showbiznesie – zarówno w tamtych czasach, jak i w tych – nie ma takiej artystki, aktorki, kobiety będącej wysoko w branży, która nie da dupy komuś?

Ja odrzucam tego rodzaju stereotypy, bo są one zawsze nieprawdziwe…

To skąd się biorą?

Biorą się z uogólniania przypadków. Opowiem o pewnej instytucji…

To są raczej lata 60-te, istnieje w Warszawie kawiarnia PIW-u (Państwowy Instytut Wydawniczy – przyp. red.) przy Foksal. Jest to malutkie pomieszczenie, lada z książkami i byle jakie stoliki, można zamówić kawę. Ale zbierają się tam pisarze, opozycjoniści w sensie ówczesnej opozycji politycznej, czyli eksdziałacze partyjni. Siedzi tam mały Michnik, stary Słonimski, Jasienica itd. Drugim takim miejscem był Czytelnik, ale tam nie było panienek. I przychodziły takie dziewczynki, które przyjeżdżały do Warszawy z wiosek. Jedna przyprowadzała drugą. Nie miały mieszkania, nie miały z czego żyć, ale miały urodę i apetyt na życie. Czy to były kurwy? One się po prostu bawiły. Ktoś je brał zawsze do restauracji, by zjadły. Musiały sobie zapewnić nocleg, a przy okazji dupy dały. Choć czasem nie dały, bo różni byli dziwacy czy pedały. Czasem panienki prowadziły taką politykę, że jak im się facet nie podoba, to wykorzystywały jego podrajcowanie, a na koniec nie dały, bo był pijany. I nigdy się nie przechwalały, komu dały dupy, tylko zawsze, komu nie dały. Niedawno jedna z nich, Frykowska, wydała żałosną książkę, w której głównie opowiada, komu nie dała dupy.

Namawiałem kiedyś jednego i drugiego kolegę, żeby napisać książkę o dziewczynach z PIW-u. To były półkurwia. Jak dało im się pieniądze, to oczywiście wzięły, ale to było na zasadzie „pożycz dwie stówy”. To nie była transakcja: wynajęta-zapłacone i do widzenia. To były koleżanki, które potrzebowały pieniędzy i wiadomo było, że nie mają skłonności do oddawania. Wracając do książki, chciałem ich losy opisać, bo one prawie wszystkie zrobiły kariery kobiece. Np. Frykowska została żoną milionera w Ameryce. Tak samo Lolita, jeszcze ładniejsza. One nawet w Nowym Jorku się spotykały.

Kiedyś, w latach 90-tych, będąc w Nowym Jorku, zszedłem w hotelu do baru. Usiadłem, a tu nagle z jednej strony Ewa Frykowska, z drugiej jeszcze jedna Ewa – już starsze panie. Czułem się jak w domu.

Gdyby zbadać opłacalność drogi życiowej, to okazuje się, że takie dupodajstwo było całkiem dobrym sposobem, żeby wyfrunąć w świat i zrobić karierę finansową. A nawet umysłową, bo one się więcej uczyły słuchając rozmów przy stolikach, niż ich koleżanki na uniwersytetach.

Jednak to nie było regułą, bo pamiętam panienkę o ksywie Kaja, która wyszła za jakiegoś psychopatę, matematyka, poetę. Zaczynało się pijaństwo, nędza, bicie i potem ślad po niej ginął.

Są wg pana jakieś idee, za które warto dać dupy?

Pod słowem warto zakłada się kalkulacje. Warto dać dupy, kalkulując, że teraz przegram, ale potem wygram. Warto dać dupy w imię silnego przekonania, że się działa dla dobra, które dla mnie jest ważniejsze niż uszczerbek na mojej dupie. Post factum uznałem, że warto było dać dupy w sensie politycznym w czasach, kiedy miałem w dwóch turach przez sześć lat zakaz pracy w zawodzie, a przez dziewięć lat zakaz posługiwania się nazwiskiem. Wtedy sprawdziłem siebie, iż tak potrafię sobie dawać radę, że już potem zawsze czułem się niezależny. Nie bałem się niełaski politycznej, utraty pracy, potępień środowiska. Miałem dobre samopoczucie, wiedziałem, że zawsze sobie dam radę. Człowiek, który ma takie przekonanie jest wolny, niepodległy, ma inny stosunek do przełożonych, do poleceń, pracy czy otoczenia. Uważam, że w moim bilansie życiowym ta korzyść przeważyła nad dolegliwościami.

Opozycjoniści, którzy dawali dupy wobec władzy jednocześnie mieli poczucie, że nie dają dupy w sensie ideowym i politycznym. Działali w środowisku (bo nikt nie żyje w społeczeństwie w ogóle, tylko żyje się w jakimś środowisku) i ono akceptowało dawanie dupy wobec władzy. I byłoby daniem dupy wobec tego środowiska, gdyby ktoś z opozycjonistów przedwcześnie się z władzą sprzymierzał.

Zawsze daje się dupy wobec jakiegoś systemu wartości, środowiska czy otoczenia. Dawanie dupy jest zawsze rzeczą względną.

Pana pierwsza żona była asystentką profesora…

Kiedy wyszła za mnie, przeniesiono ją na Uniwersytet Warszawski, gdzie została asystentką profesora Jana Kota. Była nią dopóty, dopóki czekając na swojego szefa w przedpokoju, on wyszedł do niej i powiedział „ach, to jeszcze pani na egzamin”. Po prostu w ogóle nie rozpoznawał swej asystentki. Potem żona zrezygnowała, nie zrobiła doktoratu i przestała być pracownikiem naukowym.

Między 20, a 40 rokiem życia więcej czasu spędzał pan w redakcjach czy w knajpach?

Na początku pracowałem w Nowej Wsi i Po Prostu. W redakcji Nowej Wsi spędzałem 3-4 godziny dziennie, czyli w knajpach sądzę, że więcej. Wieczorem szło się do knajpy, wówczas Kameralna przy ulicy Foksal. Bywało tak, że szedłem spać w domu, a w nocy wstawałem i jechałem do Kameralnej, bo nie mogłem usnąć z niepokoju, co tam się beze mnie dzieje. Koszt pobytu singla wynosił mniej więcej równowartość dzisiejszych 50 złotych. Było mnie stać, żebym co noc swoją normę tam wypił, zagryzając jabłkiem i frytkami. To było miejsce, gdzie się rozmawiało i piło. Natomiast słabiej się romansowało. Tam znajomości się nie pojawiały. Tak to pamiętam, ale to niekoniecznie była norma. W każdym razie kobiet było tam o wiele mniej niż samców. Bar był obsadzony przez elitę, pisarzy - Konwickiego, Andrzejewskiego, czołowych filmowców. Trudno tam było się dopchać, ale jak już człowiek się dopchał, to na kredyt się piło.

Raz chciałem oddać w zastaw zegarek, ale usłyszałem „panie redaktorze, proszę tu pięćset złotych” – nie wziął zegarka, a jeszcze pożyczył na ciąg dalszy zabawy.

Balangi w latach 60-tych to już oznaczało Bristol – nocny lokal, jeszcze nie dyskoteka. Albo tzw. Ścieg na Trębackiej – to taka piwniczka filmowców, taka już superalkoholicka. Zacząłem spędzać tam mniej czasu niż w latach 50-tych, ponieważ po zamknięciu Po Prostu miałem zakaz pisania. Brak posady i stałych dochodów utrudniał balowanie, bo musiałem codziennie biegać po mieście i szukać zarobku. Dziś już nie pamiętam częstotliwości bywania w tych modnych knajpach, którymi były najpierw Kameralna, potem Bristol. Później jeszcze Ścieg, który był raczej do kończenia picia niż zaczynania. W tych trzech knajpach pilnie bywałem do końca lat 70-tych.

Wspomniał pan o zakazie pisania… W pana wspomnieniach wyczytaliśmy, że w czasie zakazu napisał pan za kolegę książkę oraz felietony. Ta książka odniosła sukces czy przeszła bez echa?

Bez echa, bo to była prowincjonalna książka, wydana w Łodzi. Właściwie to była przeróbka książki, innego zupełnie autora, odrzuconej przez wydawnictwo. Mówiła ona o Oskarze Konie, który był właścicielem Widzewskiej Manufaktury, wielki fabrykant żydowski w Łodzi o bardzo bujnych dziejach. Nie warto o tym dokładnie opowiadać. Po prostu był pewien łódzki dziennikarz, który napisał rzetelną, grubą, nudną monografię tego faceta. Powiedziano mu w wydawnictwie, że to jest ciekawe, ale nie nadaje się do wydania, bo jest zbyt obszerne. Wtedy znaleziono innego dziennikarza, który miał to przerobić na rzecz ciekawą do czytania. Ale ten inny dziennikarz nie umiał przerobić, nie miał też na to czasu, więc wynajęto Murzyna. No i ja byłem tym Murzynem. Pod jakimś pseudonimem napisałem książkę, która się nazywa Widzewski Królik. Wyszła ona w Łódzkim Wydawnictwie. To był przykład pisania za kogoś.

Ja za tego dziennikarza łódzkiego pisałem również co tydzień felieton i on uchodził za pierwszego felietonistę miasta Łodzi. Ja brałem pieniądze, on brał sławę i mieliśmy taki deal.

Pokornieje pan na starość?

Pokornieję w sensie zawodowym. Czuję się niepełnosprawny zawodowo. Czuję się gorszy od zdolniejszych, którzy w międzyczasie wyrośli. Ale nie pokornieję życiowo. Nie pokornieję w tym, co piszę, w stylu bycia.

Ogrom tak dużego doświadczenia jak pańskie skłania do refleksji. Wobec tego, jaka jest wg pana najkrótsza definicja miłości?

Stawiacie mi zbyt ambitne zadanie. Nad tym głowili się najwięksi pisarze i najwięksi myśliciele. Powstawały definicje równorzędne. Ja z własnych doświadczeń nazwałbym miłość czymś wykraczającym poza moją zdolność rozumienia. Jestem człowiekiem, który ma ambicje racjonalnego panowania nad tym, co mi się podoba lub nie, do czego mam skłonność lub jej nie mam. Jednym słowem reżyseruję nie tylko swoje życie, ale swoje skłonności, emocje i oceny. Natomiast miłość jest jakąś chemią, która jest dla człowieka poniżająca, ponieważ traci on panowanie nad swoimi chęciami. To znaczy, mimo że nie chce, dalej przez pewien czas kocha. Kiedy to się nie spotyka z wzajemnością i ten romans nie staje się sprzężeniem zwrotnym, to wówczas to zanika.

Ale panu zdarzyło się ulec tej chemii?
Tak, kilkukrotnie. To jest dużo.

A jak to jest z przyjaźnią damsko-męską? Pan mówi, że nie przyjaźni się z kobietami, z którymi nie utrzymuje stosunków erotycznych. Ale wiele kobiet nazywa pan przyjaciółkami, np. Hannę Krall…

Po pierwsze Hanna Krall nigdy nie była moją przyjaciółką. To była moja koleżanka ze studiów, którą znam, choć już się nie kontaktuje. Te znajomości się pourywały w czasach Solidarności, gdy jedni poszli do opozycji, a drudzy do reżimu.

W moim życiu nie było kobiet, z którymi przyjaźniłem się trwale bez romansu. Były kobiety, z którymi kolegowałem się przez jakiś czas. Zaspakajały one jakieś potrzeby towarzyskie i intelektualne. Lubiłem z nimi spędzać czas, ale nigdy wtedy nie rodziła się przyjaźń. Przyjaźń rodziła się jako uboczny produkt miłości.

Przyjaźniłem się raczej z mężczyznami, niewieloma zresztą, choć w młodości z dosyć liczną grupą. Jest to oczywiście jakimś mimowolnym seksizmem, do którego ja się nie przyznaję, bo nie potrafię tego zracjonalizować. Mój krąg zainteresowań, przede wszystkim politycznych, był jednym z czynników eliminujących trwałe przyjaźnie z kobietami. Działo się tak, ponieważ rzadziej kobiety są pasjonatkami politycznymi lub są nimi przy boku swojego mężczyzny, ewentualnie przez krótki czas jakichś wzlotów czy szczególnych okresów politycznych.

Był pan niepokornym synem. Jak pan rozmawiał z rodzicami? Pytał ich pan o zdanie, radził się?

W pewnych sprawach tak… Jakie ubranie uszyć, na jakie studia iść. W pewnych praktycznych sprawach tak, w politycznych nie.

Z rodzicami miałem w różnych okresach różnego typu stosunki. Inne miałem, kiedy z nimi mieszkałem i obcowanie było codzienne, a ja byłem zależny mieszkaniowo, w kuchni i po trosze finansowo. Choć nawet, gdy już zarabiałem, to dalej żarłem, spałem i dostawałem 10 złotych dziennie na kawę i papierosy, bo to, co zarabiałem, zaraz wydawałem.

Potem ożeniłem się, wyprowadziłem. Moja zależność zmniejszyła się wtedy pod każdym względem.

Z pewnym zakłopotaniem sobie przypominam, że kiedy moi rodzice byli już bardzo starzy – a oboje umarli mając po 93 lata – to byli już przeze mnie zastraszeni. Byłem apodyktyczny, ważny, czułem się mądrzejszy od nich i niecierpliwiłem się nimi.

To znaczy, że oni się pana bali?
Lękali się wtrącić w moje sprawy, uczynić uwagę o jakiejś kobiecie, z którą się włóczyłem. Bali się mojej niecierpliwości na różne tematy.

Byłem bardzo bogaty, a matka mi zaczynała opowiadać, jak jej gosposia kupiła na targu marchewkę o pięć groszy tańszą niż w pobliskim sklepie. Mówiłem jej, że nie rozumie, w jakich kategoriach finansowych ja tkwię, ile mam dochodów i co sądzę o pięciu groszach z marchewki. To było wbrew jej przyzwyczajeniom.

Ale wspierał ich pan?

Gdy matka była wdową, a ja zamożnym człowiekiem, to tak. Ona nie mogła pojąć wyobraźnią moich pieniędzy, bo w tak późnej starości nawyki do oszczędzania, do gaszenia światła czy szukania tańszej marchewki są nawykami oderwanymi od rzeczywistej sytuacji materialnej.

Byłem ważnym ministrem, rodzice non stop widzieli mnie w telewizorze. To dawało mi nad nimi przewagę, bo wszystko mogłem załatwić. Te okoliczności sprawiały, że w tym okresie byłem chyba synem bardzo nieprzyjemnym w spełnianiu roli opiekuńczej.

Wcześniej znowu byłem synem nadmiernie niezależnym. Już w czasie szkolnym pierwsze awantury dotyczyły tego, że dom jest dla mnie hotelem. Przychodzę o 22 wieczorem, wychodzę rano i mnie nie ma. Mówili, żebym wynajął sobie pokój w hotelu, bo na to samo wyjdzie.

Były różne okresy. Bo najpierw jest się przedmiotem opieki, nawet mając te trzydzieści parę lat. Potem człowiek staje się opiekunem. I w obu tych rolach byłem nieudany.

Żałuje pan, że nie spełnił się w tych rolach?

Tej pierwszej roli nie żałuję, bo uważam, że im wcześniej się uzyskuje dorosłość i niezależność, tym lepiej. Jestem za nastolatkami, którzy odrzucają rodziców. Natomiast żałuję tego, że w roli opiekuńczej byłem niestaranny, niewyrozumiały, szorstki i rzadko się pojawiałem. Po śmierci rodziców każdy tego żałuje.

Czego jeszcze pan żałuje? Co uważa pan za swoje życiowe porażki?

Żałuję, że nie znam języka angielskiego. To jest mój największy po dziś dzień odczuwalny mankament. Żałuję, że nie zmusiłem się do opanowania komputera, telefonu komórkowego i innych gadżetów – przez to czuję się wykluczony ze współczesnej cywilizacji, z jej rozumienia i używania. Żałuję, że jako rzecznik rządu nadmiernie byłem usłużny wobec policji politycznej.

A czy mógł pan nie być?

Oczywiście, byłem rzecznikiem rządu i mogłem mówić, żeby rzecznik ministerstwa spraw wewnętrznych pewne rzeczy przedstawiał do publicznej wiadomości, co do których nie byłem przekonany, że podają mi prawdę. Czasem mnie oszukiwali. Jeszcze do dziś mnie oszukują i nie zawsze jest na to rada.

Pan wymienia bardziej techniczne kwestie, a jakieś moralne grzechy? Może ma pan wyrzuty sumienia, że skrzywdził pan kogoś swoimi tekstami?

Nie mam takiej możliwości moralnej. Oczywiście w sensie rzeczowym mogę powiedzieć, że żałuję, że kogoś skrzywdziłem, jeśli napisałem nieprawdę na jego temat. Natomiast jeśli komuś dopieprzyłem, wyrażając swoje prawdziwe przekonania i nie używając nieprawdziwych faktów, to dalej to lubię. To jest mój żywioł, bodziec do pisania i nie żałuję tego. Na swoje usprawiedliwienie powiem jedynie, że nie jestem takim – jak to często bywa – co lubi innemu dopieprzyć, a jak mnie się dostanie, to czuję się skrzywdzony, obrażony i nie przyjmuję tego. Lubię, sam dopieprzać i jak mnie dopieprzają. Lubię ten sport.

Gdzie jest z dziennikarskiego punktu widzenia granica pomiędzy prawdą, a słowną agresją?

Źle postawione pytanie, ponieważ agresja to jest używanie emocji w tym, co się pisze. Agresja może być towarzyszką i prawdy i nieprawdy. Natomiast kategoria prawdy to jest kategoria, czy tak jest czy nie jest, czy tak było czy nie było.

Wobec tego teksty dziennikarskie powinny być osnute z wszelkich emocji?
Nie, natomiast powinny być wyzbyte nieprawdy, chociaż to w praktyce nie jest takie proste. Jeśli chce się uzasadnić jakąś tezę, to wszyscy – i czynią to zawsze – dobierają fakty i argumenty prawdziwe, ale tylko te tej tezie służące, bo inaczej to by pisali traktaty naukowe. Choć dziś i naukowcy raczej dobierają fakty do tez, niż odwrotnie. Przynajmniej w naukach, którymi zainteresowane jest życie publiczne.

Czy może pan nam, jako młodym dziennikarzom, dać jakieś rady na przyszłość?

Moją siłą w zawodzie było kierowanie się następującą zasadą. Jak jakieś zdanie, pogląd jest dominujący, to nie warto go przedstawiać. Nie warto pisać, kiedy chce się mówić, że zbrodnia jest paskudna, a kraść jest nieładnie. Jest sens pisać tylko wtedy, jeśli ma się coś do powiedzenia przeciw obiegowym opiniom, coś odrębnego lub coś, co sposób myślenia komplikuje. To znaczy iść pod prąd. Oczywiście na tym się wygrywa, ale to jest gra mocno hazardowa. Można przegrać, wtłaczając się w jakąś niszę pozbawioną posłuchu, w ekstremistów, oryginałów traktowanych niepoważnie. Można też nie mieć zbytu na takie poglądy, ale uważam, że należy próbować, bo ostrożniacy dużej puli nie wezmą, najwyżej spokojnie pograją.

Nie ma ryzyka, nie ma zabawy…

…i nie ma też dużego zysku.

Jerzy Urban i Jakub Wątor

Co to była za historia z papierem toaletowym z pana podobizną?

Zrobił to Aleksander Nasielski, mój przyjaciel z lat szkolnych w Łodzi. Potem pojechałem do Warszawy, on też, ale ta przyjaźń zanikła. Następnie on wyemigrował do Australii i stał się człowiekiem mi obcym, dalekim znajomym. Wtedy taki papier toaletowy to był ewenement. Dziś są różne papiery, można się podcierać, kim się zechce. Państwo nawet nie wiecie, ile papierów z różnymi podobiznami można kupić i nikt na to nie zwraca uwagi. Mnie to w żadnym sensie nie uraziło. On mi to przysłał i to była dla mnie zabawa. Nie czułem się obrażony, a raczej pochlebiono mi.

Był to bardziej żart niż cios?

Oczywiście. Jemu może się zdawało, że jest to jakimś ciosem. Z papierem toaletowym miałem inną istotniejszą przygodę, tylko wykracza ona poza kwestie obyczajowe, a raczej opowiada o poprzednim ustroju.

W PRL-u brakowało papieru toaletowego. Jako członek rządu i obrad nad papierem toaletowym wiedziałem, że produkcja i import tego produktu są za małe jedynie o 15%. Gdyby te 15% więcej było, to by ludzie przestali wykupywać po jakimś czasie papier i przestałby istnieć ośmieszający Polskę problem papieru toaletowego. Kiedy ukazała się broszura na ten temat, zwrócił się do mnie jakiś inżynier mówiąc, że wraca z Niemiec Zachodnich i zadał sobie trud zmierzenia szerokości tamtejszego papieru. Okazało się, że ten niemiecki jest 15% węższy niż polski. Wobec tego wystarczyłoby lekko przestawić maszyny krojące papier i będzie po problemie. Uznałem, że zabawie się, choć to nie była moja działka w rządzie, w zgłębianie tej sprawy, żeby uratować honor Polski. Zwróciłem się do przemysłu papierniczego, dlaczego nie robią o 15% węższego papieru toaletowego. Szef tego przemysłu powiedział mi, że nie robią, ponieważ polska norma wymaga, żeby papier miał minimum tyle i tyle. A skąd się bierze polska norma? Z Komitetu Miar i Wag. Zadzwoniłem do prezesa tego komitetu z pytaniem, skąd oni wzięli te normy? Czy siadali na sedesie i mierzyli? On mi odpowiedział po kilku dniach, że ta norma została skopiowana z normy niemieckiej. I to jest enigmatyczny koniec opowieści. Taki mieliśmy ustrój.

W czasach PRL-u nawzajem z opozycjonistami zwalczaliście się, a w III RP nawiązało się między wami wiele znajomości (vide pan i Adam Michnik), być może nawet przyjaźni. Konflikty wyblakły w imię interesów?

Nie. Po pierwsze środowisko zajmujące się polityką jest w Warszawie bardzo wąskie. Raz ja byłem opozycjonistą, a inni późniejsi opozycjoniści byli reżimowcami i na odwrót. Więzi, znajomości, lokale i miejsca, gdzie się ocierano o siebie, domy, w których razem bywaliśmy – to wszystko przeważnie tak funkcjonowało, że znaliśmy się i rozmawialiśmy. Były momenty, kiedy to się przerywało. Na przykład, gdy powstała Solidarność, ściślej rok 1981 stał się takim momentem.

Inny czynnik to taki, że okrągły stół jako symbol porozumienia nie był tylko znakiem od władzy, że nie jest w stanie dalej sama rządzić, nie ma mocy politycznej ku temu. Opozycja uznała, że nie może przejąć władzy bez jakiegoś porozumienia się z komunistami. Ten wspólny interes zmusił do dogadania się.

Istniały pewne procesy myślowe, polityczne, społeczne, które sprawiały, że ekipa rządząca zmieniała się i przekształcała nie tylko personalnie, ale też myślowo. Myśmy wiedzieli i czuli, że ten socjalizm przegrywa, nie ma przyszłości, nie może się zreformować, bo te reformy od razu napotykają na jakieś bariery. Wiedzieliśmy, że w oparciu o własną bazę polityczną reformy, które nam się wydają pożądane, są niemożliwe, bo ta baza jest konserwatywna i dba tylko o swoje zachowawcze interesy. Mnóstwo tego rodzaju czynników, jak lektury, dyskusje, otwarcie na świat, podróże sprawiały, że to nie byli z jednej strony jacyś zaciekli kominternowcy, a z drugiej strony ludzie od Andersa z Londynu. Wręcz przeciwnie, nasza myśl programowa zaczęła się zbiegać. Rakowski jako premier robił to, co później Mazowiecki kontynuował. Wprowadził ustawę o wolności gospodarczej, o napływie kapitału zagranicznego do Polski, o stosunkach z kościołem, któremu dał nadmierne przywileje. Rakowski robił to z własnego przekonania z ekipą, która w jakiś sposób wojowała z konserwatywnymi sferami partyjnymi, żeby uzyskiwać mandat polityczny do takich poczynań ustawodawczych i praktycznych. Okrągły stół nastąpił w momencie, gdy myśl była bardzo zbliżona. Rozmowy przy nim były oczywiście między tymi, którzy mówili, że trzeba demokrację wprowadzić, a tymi, którzy mówili, że trzeba powoli, ostrożnie i krok po kroku. Ale nie były to rozmowy między tymi, którzy mówili, że trzeba wprowadzić demokrację, a my mówiliśmy, że demokracji w ogóle nie chcemy, bo to jest konstytucyjnie zły ustrój. Oni reprezentowali żądania i rewindykacje różnych grup społecznych. My, jako trzymający władzę w ręku, broniliśmy budżetu. Reprezentowaliśmy punkt widzenia państwa, a oni społeczeństwa, co się zaraz zmieniło. To były takie różnice, a także kłótnie o to, jak dużo my oddamy i jak dużo oni wezmą. Ale to nie były spotkania ludzi, których system wyobrażeń o świecie, system myślowy i diagnozy polityczne były ze sobą w konflikcie.

Spodziewał się pan wtedy tak wielkiej kariery prezydenta Kwaśniewskiego?

Tak, spodziewałem się. Wówczas o prezydenturze Kwaśniewskiego się nie myślało. Natomiast pod koniec lat 80-tych już wiedziało się, że to jest nowy lider lewicy. On swoją osobowością zdobywał w rządzie pozycję o wiele wyższą niżby to wynikało ze skromnej teki ministra ds. spraw sportu i młodzieży. On po prostu był faktycznym wicepremierem, przewodniczącym komitetu społeczno-politycznego rządu, a przy okrągłym stole po stronie partyjno-rządowej nastąpił proces przejmowania władzy przez Kwaśniewskiego i jego grupę z rąk Jaruzelskiego i Biura Politycznego. To był pewien proces. Ci, którzy negocjowali bezpośrednio z opozycją, autonomizowali swoje posunięcia. Respektując nadrzędność Biura Politycznego, tworzyli fakty dokonane i bardzo szybko lepiej się rozumieli z partnerami z opozycji niż z politycznymi dysponentami z gmachu kancelarii.

Odejdźmy od polityki. Co pan uważa o napisaniu książki o panu przez byłą żonę?

Czytałem. To taka kuchenna książka. Nie ugodziła mnie ona, raczej rozśmieszyła. Tam są różne drobne nieprawdy, np. o tym, że chowam orzeszki do kieszeni, a mam taki zwyczaj, że niczego nie ładuję do kieszeni, bo mam obsesję czystych rąk. Nie wiem, skąd ona to wzięła. Widocznie jej się z kimś pomyliłem.

Tylko jedno zdanie w całej książce stworzyło mi pewne problemy życiowe. Córka mojej nowej, ówczesnej żony miała wtedy 12 lat. W książce ukazało się zdanie, że ożeniłem się z Daniszewską po to, żeby zerżnąć jej młodą córeczkę. Sprawiło mi to kłopot z tego powodu, że spowodowało jakiś mój paraliż wobec tej dziewczynki. Paraliż dotyku, sposobu zwracania się, coś się usztuczniło. Oziębiły się relacje, żeby ta dziewczynka czasem nie pomyślała w kategoriach swojej matki. Dzisiaj ta dziewczynka ma 33 lata i coś takiego dalej zostało w naszych serdecznych stosunkach, że ja jej nie całuję w policzek tak, jak to jest przyjęte. Nie poklepię czy nie pogłaszczę, bo został pewien rodzaj dystansu fizycznego.

Jakie ma pan stosunki ze swoją córką i z wnukami. Może w tym kontekście pan spokorniał?

Spokorniałem, jeśli chodzi o stosunki z moją córką. One się dość bardzo ociepliły i zbliżyły. To jest pani, która kończy 50 lat, więc to już nie są takie rzeczy, które mają bezpośrednią naturę stosunków między kimś młodym i kimś starszym. One są ciepłe, życzliwe, pełne zrozumienia, choć mieszkamy daleko i każdy ma swoje życie i swoje sprawy. Z wnukami nie znajduję wspólnego języka. Przedwczoraj byłem ze swoją żoną na jakiejś herbatce u wnuczki, gdzie był i jej brat. Była też ich matka i babka. Potem mnie moja żona opieprzała, że przez cały wieczór się nie zajmowałem tymi wnukami, które mnie zaprosiły, tylko ględziłem ze swoją byłą żoną.

Dziękujemy za rozmowę.

To ja dziękuję.

OPINIE EKSPERTÓW
Prof. Krzysztof Grysa
: Bardzo szanuję Jerzego Urbana, chociaż czasami nie zgadzam się z jego zdaniem. Jest wyrazisty, wyjątkowo inteligentny i świetnie potrafi ubrać myśli w słowa. Poza tym chyba nikogo się nie boi - czyli jest niezależny. Nie miałem okazji go poznać. Nie wiem, czy potrafiłbym z nim rozmawiać. On stanowi dla mnie inny świat, którego nie rozumiem, a przynajmniej nie za bardzo. Przy pomocy "NIE" i prześmiewania robi często bardzo dobrą robotę i już za to należy mu się wielkie uznanie - chociaż czasami niepotrzebnie nadużywa wulgaryzmów. Ale nie ma respektu dla nikogo i niczego - a tylko przy takiej postawie można twórczo działać. Czołobitność i postawa na kolanach to bardzo silne ograniczenie.

W wywiadzie obie strony znakomicie posługiwały się skrótami myślowymi, a pod warstwą fabularno-reportażową obie strony przekazały bardzo głębokie myśli i spostrzeżenia. Świetnie ujął w nim Urban kwestie doboru prawd w celu udowodnienia każdej tezy (także nie wyartykułowanej bezpośrednio). Cały fragment dotyczący "dupodajstwa" to majstersztyk z obu stron - bo obie strony używały tego skrótu myślowego do zadania pytań i udzielenia odpowiedzi dotyczących bardzo szerokich sfer życia. Urban to klasa, jak zwykle mówił bardzo do rzeczy i w oparciu o anegdoty, ale żeby to z niego wydobyć trzeba było zadać właściwe pytania...

Marek Tercz: Jerzy Urban jest osobą niezwykle, ale to niezwykle inteligentną. Nie bardzo zgadzam się z ludźmi, którzy po prostu nazywają go skandalistą, bo skandal może zrobić każdy i byle czym, a Jerzy Urban potrafi wyłuskać okrutną prawdę, która po prostu wszystkich boli. Bardzo skutecznie spełnia się on w roli wbijającego kij w mrowisko. Również ocenianie go przez pryzmat dawnych funkcji politycznych jest niesłuszne, bo Jerzy Urban jest przede wszystkim wielkim dziennikarzem. Sądzę, że jeżeli dziennikarstwo ma się kojarzyć z przenikliwym sprytem i błyskotliwością, to on jako człowiek niesamowicie inteligentny jest tego najlepszym przykładem.