niedziela, 25 maja 2008

Ilu osób uczucia religijne można znieważyć bezkarnie

Marek Domagalski 25-05-2008, ostatnia aktualizacja 25-05-2008 17:03

Lider zespołu Behemoth podczas koncertu podarł Biblię, a w publiczność rzucał nie tylko jej strzępami, ale i obraźliwymi słowami o Kościele. Gdyńska prokuratura umorzyła śledztwo, bo zgłosił się jeden, który poczuł się znieważony, podczas gdy ona potrzebuje... dwóch.

Behemoth
źródło: Materiały Promocyjne
Behemoth

Ta sprawa pokazuje, że nie wystarczy jedna osoba znieważona antyreligijnym ekscesem, aby organy ścigania poprowadziły postępowanie. W ocenie prokuratury o przestępstwie obrazy uczuć religijnych może być mowa, zgodnie z artykułem 196 kodeksu karnego, wówczas, gdy zgłoszą się co najmniej dwie osoby, które poczuły się poszkodowane. Prokuratura, w poszukiwaniu innych urażonych osób, dała nawet ogłoszenie prasowe, ale nikt się nie zgłosił (niewykluczone, że dlatego, iż błędnie wskazała datę koncertu).

Znieważonych jest więcej

Nie ma dla prokuratury znaczenia, że na koncercie było kilkaset osób, a obrażonych było pewnie więcej (nagranie wciąż krąży w Internecie). Ryszard Nowak, były poseł, znany działacz walczący z sektami, który zawiadomił prokuraturę, mówi, że ma dane co najmniej kilku znieważonych. Poza tym były doniesienia prasowe i jest nagranie koncertu.

Te wyliczanki, czy był jeden, dwóch czy więcej poszkodowanych i tak tracą na znaczeniu, gdy się zważy, że potencjalnie znieważone były setki uczestników tej imprezy. Nikomu z góry nie można odbierać tej zdolności (bycia znieważonym w uczuciach religijnych). Nie potrzeba do tego dodatkowych dowodów, świadków.

Zasadą prawa karnego jest bowiem, że tzw. usiłowanie popełnienia przestępstwa, a tym bardziej tzw. zamiar ewentualny (godzę się, że mogę kogoś obrazić), są tak samo karane jak dokonanie czynu. Nie trzeba zabić – żeby odpowiadać za usiłowanie zabójstwa, nie trzeba wynieść z banku pieniędzy – by odpowiadać za rabunek, nie trzeba wnieść bomby na pokład – by odpowiadać za terroryzm.

Załóżmy, że jacyś osobnicy drukują tysiące antysemickich ulotek i policja nakrywa ich przed dokonaniem kolportażu. Czy ma to puścić płazem, bo nikogo nie zdążyły znieważyć? Rzecz jasna – nie.

Prokuratura od „ważnych” spraw

Przypuśćmy wreszcie, że na koncercie nie było żadnej osoby, która poczułaby się dotknięta bezczeszczeniem Biblii. Czy można na takich niszowych zgromadzeniach robić wszystko, czy prawo tam nie obowiązuje? Gdyby chodziło o drobny, kameralny incydent, można by pomyśleć, że jakiś leniwy czy mało rozgarnięty prokurator nie docenił problemu, nie przyłożył się do pracy – za to znalazł paragraf na pozbycie się sprawy i poprawę statystyki. Ale o tej sprawie wiedział od początku także minister Ćwiąkalski, a media szeroko o niej pisały.

Nic to nie pomogło. To żenujące, że muszę przypomnieć, iż wykrywanie przestępstw, docieranie do ofiar i poszkodowanych jest elementarnym obowiązkiem organów ścigania. Znamienne jest co usłyszał Ryszard Nowak od prokurator, gdy zadzwonił zapytać, jak idzie śledztwo: „A co pan sobie myśli, ja mam ważniejsze sprawy, niż podarcie Biblii”. – Pomagałem prokuraturze w odnalezieniu innych osób urażonych zachowaniem Behemotha, ale odniosłem wrażenie, że chcą się nas i tej sprawy pozbyć – powiedział „Rz”. – Zwątpiłem w gdyńską prokuraturę, nie będę się odwoływać – będę musiał walczyć sam, złożyłem już prywatny akt oskarżenia.

Skazani na siebie

Nowak nie będzie pierwszy. Siedem lat procesował się z „Trybuną” nieżyjący już ks. Zdzisław Peszkowski, kapelan Rodzin Katyńskich za naruszenie jego uczuć religijnych obraźliwą publikacją z 1997 r. na temat papieża Jana Pawła II. Sądy długo kluczyły, zastanawiając się, czy w prywatnym (cywilnym) procesie, można bronić porządku publicznego, czy to nie jest zadanie prawa karnego (tymczasem prokuratura trzykrotnie umarzała śledztwo). Ostatecznie Sąd Najwyższy nakazał przeproszenie księdza.

Ryszard Nowak w prywatnym procesie karnym podobnie może usłyszeć: nie byłeś na koncercie, więc to nie ciebie obrażano, to nie twoja sprawa.A może jednak odniesie sukces. Tylko od czego jest prokuratura?

Źródło : Rzeczpospolita

Trenerzy z zagranicy podbijają Polskę

DZIENNIK analizuje zjawisko
Marco Bonitta powołał kadrę na turniej w Halle

Sześć najpopularniejszych reprezentacji Polski prowadzą trenerzy z zagranicy. Holender szkoli piłkarzy, Fin skoczków, Argentyńczyk siatkarzy, Włoch siatkarki, a Chorwat koszykarzy. Czy importowanie trenerów ma sens? - zastanawia się DZIENNIK.

Czy musimy przekazywać swoje dobra narodowe obcokrajowcom? Czemu reprezentacji Polski w grach zespołowych nie prowadzą szkoleniowcy z kraju? Czy polscy trenerzy naprawdę nadają się już tylko do tego, by parzyć gościom kawę, a w razie sukcesu - co obserwowaliśmy niedawno - na kolanach całować ich po rękach?

Leo Beenhakker powtarza: "Dziś wszyscy jesteśmy Europejczykami. Nie patrzmy na to, kto jaki ma paszport. Polacy pracują w Holandii, Holendrzy w Polsce. Podziały na narodowości robią się już sztuczne" - cytuje trenera DZIENNIK.

Ale te podziały są i od nich nie uciekniemy. Sześć naszych najpopularniejszych reprezentacji prowadzą cudzoziemcy. No, może pięć, bo ten szósty - Bogdan Wenta, który doprowadził piłkarzy ręcznych do wicemistrzostwa świata - ma dwa paszporty, urodził się w Polsce, ale większość kariery zawodniczej i całą trenerską spędził na obczyźnie. Pozostała piątka to oczywiście Beenhakker, Raul Lozano (siatkówka mężczyzn), Marco Bonitta (siatkówka kobiet), Andriej Urlep (koszykówka) i Hannu Lepistoe (skoki narciarskie).

Wniosek jest prosty - wszystkie prestiżowe posady selekcjonerów zostały zajęte przez obcokrajowców. Gdyby podobne zasady jak sportem rządziły też innymi dziedzinami życia, prezydentem kraju i premierem też zrobilibyśmy kogoś z zagranicy. Swoim nie ufamy, nie cenimy i nie szanujemy. Tylko czy słusznie?
Teoria globalizacji, którą wygłasza Beenhakker ma pewne dziury - o ile holenderscy trenerzy rozjechali się po świecie i są prawdziwymi piłkarskimi misjonarzami, o tyle Polacy w Holandii nikogo nie uczą futbolu, tylko zbierają truskawki. W świecie sportu nasi szkoleniowcy są po prostu pracownikami trzeciego sortu. Nigdzie nie są zapraszani, nikt ich nie chce. Nie dziwi więc ich lament, gdy jeszcze zaczęli tracić nawet polski rynek na rzecz przyjezdnych. Grzegorz Lato, wykazujący się dość zaściankową filozofią, nawet dziś apeluje: "Nie przedłużajmy kontraktu z Beenhakkerem".

Łatwo byłoby obronić tezę, że nasi trenerzy są dokładnie tacy sami, jak ci z zagranicy, gdyby nie wyniki. Dwa wicemistrzostwa świata (siatkówka i piłka ręczna) muszą robić wrażenie. Wygrana i remis z wicemistrzami Europy Portugalczykami w piłce też są znamienne. Nawet Maciej Skorża, do niedawna asystent Pawła Janasa w futbolowej reprezentacji, mówi: "Beenhakkerowi przez rok udało się z kadrą zrobić więcej, niż mnie z Pawłem przez dwa lata".

Czesław Michniewicz, najbardziej utalentowany polski trener, na pytanie, czy powinniśmy oddawać nasze reprezentacje w ręce zagranicznych trenerów bez wahania odpowiada: "Tak!".

"By zrozumieć w czym rzecz, wystarczy prosty przykład. Raul Lozano na rok przed mistrzostwami świata wyrzucił z drużyny trzech zawodników, bo pili na zgrupowaniu. Gazety publikowały sondy wśród polskich szkoleniowców i wszyscy twierdzili, że przesadza. Wiecie, rozumiecie, dogadajmy się. Ale Lozano pozostał nieugięty. I osiągnął sukces. Nie ma postępu, nie ma prawdziwego sportu, jeśli w drużynie jedynym i niepodważalnym szefem nie jest trener. Taki, który ma autorytet, budowany nie słowami, ale czynami. Niestety, ale w polskich klubach prawdziwymi szefami nie są trenerzy, tylko zawodnicy. Często niedouczeni, po podstawówkach, a myślący, że zjedli wszystkie rozumy. Gdy szkoleniowiec chce wprowadzić inne standardy, czują się zagrożeni i po prostu go zwalniają. I w podobny sposób potrafią wytrwać w lidze przez dziesięć czy piętnaście lat. Tak długo, jak polscy trenerzy będą drżeć o posadę i bać się będą tego, czy czasem nie podpadli podopiecznym, nic z nich nie będzie. Lozano pokazał kto rządzi, Beenhakker nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. A polscy trenerzy nie szanują sami siebie i potem ich nikt nie szanuje" - twierdzi Michniewicz, niedawno zwolniony z Zagłębia Lubin.

Pewnie wiele z tego co mówi można przypasować do sytuacji właśnie z tego klubu. Sytuacja z alkoholem i dyscypliną jest znamienna, bo przecież na drugim biegunie są polscy selekcjonerzy z ostatnich lat. Janas, kiedy jeszcze prowadził Legię, po jednym z meczów zapytał swojego piłkarza Piotra Mosóra: "Pijesz?". Ten przestraszony odparł: "Nie!". Na to trener: "To wyp... ". Bo kiedyś, kto nie pił, nie był godny zaufania.

Michniewicz niedawno uczestniczył, na zaproszenie Beenhakkera, w zgrupowaniu reprezentacji Polski. Twierdzi, że różnica polega właśnie na zbudowaniu autorytetu wśród zawodników, a co za tym idzie łatwiejszym docieraniu do nich, bo same metody treningowe są takie same jak wszędzie, nawet w polskich klubach.
Czyżby więc to wszystko? Czy naprawdę sęk w tym, że nasi szkoleniowcy ze strachu przed niepewnym jutrem dają sobą pomiatać, nie są tak hardzi jak cudzoziemcy? - zastanawia się DZIENNIK.

Coś w tym jest - polscy sportowcy od małego wychowani są (poza nielicznymi wyjątkami) w mniejszej lub większej pogardzie dla trenerów, często niestety - zwłaszcza w czasach PRL - uzasadnionej. Nie uciekniemy od tego, że polski sport - bo nie tylko futbol - przez lata był do cna skorumpowany. Trenerzy meczów nie wygrywali, tylko załatwiali. Zawodnicy zamiast walczyć, "podpierali" wynik jeszcze przed spotkaniem. Wszechobecne źle pojęte cwaniactwo sprawiało, że sportowcy się rozleniwiali, a trenerzy przestawali kształcić. Doszło do tego, że wiedza i umiejętności u szkoleniowców traciły na znaczeniu, a decydujące okazywały się układy. W takiej sytuacji niemożliwe było zbudowanie w drużynach odpowiedniej hierarchii. Często rozbestwieni zawodnicy prowadzili trenerów na krótkiej smyczy. Robili co chcieli, a niewygodnych przełożonych usuwali. Zgodnie z zasadą, że łatwiej zwolnić szkoleniowca niż całą drużynę.

To wszystko sprawia, że jedni do drugich tracili zaufanie i szacunek. Dlatego paradoksalnie potrzebny jest dopiero ktoś z zewnątrz, nie mówiący po polsku, by zawodnik zaczął go słuchać. Choć na pozór to absurd, bariera językowa ułatwia relacje na linii trener - zawodnik, bo je formalizuje. "Yes, sir" - na tych dwóch słowach kończy się możliwość kłótni dla wielu polskich sportowców.

Warto też skupić się na wątku o niepewności jutra u naszych trenerów. Przecież praca w jednym miejscu przez rok jest ewenementem. Gdyby Alex Ferguson urodził się w Polsce, dziś pewnie prowadziłby Tęczę Płońsk, a nie czołowy zespół. Nikt nie miałby dla niego tyle cierpliwości, co w Anglii, gdzie przez pierwsze lata nie potrafił nic wygrać. Tak naprawdę nie ma więc polskiego trenera, który rzeczywiście rządziłby w klubie. Zanim na dobre zdoła wprowadzić swoje porządki, jest zwalniany. Z taką też świadomością przychodzi do pracy - dziś jestem, jutro już nie, więc po co walczyć z wiatrakami? Obcokrajowcom, lepiej opłacanym, zabezpieczającym się przed zwolnieniem odpowiednimi zapisami w kontraktach, prezesi dają więcej czasu i większy margines błędu. Cudzoziemcy są w Polsce figurami, a nasi trenerzy często tylko figurantami.

Innym, wielkim problemem, jest dostęp do wiedzy. Adam Małysz twierdzi: "Polscy trenerzy nie chcą się uczyć, nie są na bieżąco. Dlatego wolę pracować z cudzoziemcami". Z kolei Raul Lozano mówi: "Jak w każdym innym kraju, tak i w Polsce są trenerzy utalentowani, mniej utalentowani i ci, którzy muszą się jeszcze dużo uczyć".

"Największym problemem jest chyba komunikacja i resztki komunizmu. System panujący w Polsce zahamował rozwój bardzo wielu dziedzin życia. Od technologii, przez zarządzanie, po naukę języków obcych. Dostało się też siatkówce. W krajach, w których trenowałem, wszystko funkcjonuje o wiele łatwiej. W szwajcarskim Montreux, we Włoszech czy nawet Portugalii organizowane są specjalne kursy trenerskie. Ja sam uczestniczyłem w dwóch i sporo się nauczyłem, bo nie miałem kłopotów ze zrozumieniem. Podobnie koledzy z innych krajów. Waszych rodaków tam jednak nie widziałem..." - opowiada Argentyńczyk.

"Coś się jednak zaczyna zmieniać" - komentuje Michał Żewłakow, dziś piłkarz Olympiakosu Pireus, a wcześniej Anderlechtu Bruksela. "Młodsze pokolenie trenerów zaczęło jeździć na staże, podpatrywać innych. Widać, że chcą się uczyć i to zaczyna przynosić efekty. Podążamy za Europą i zaczynamy ją gonić w dużo szybszym tempie niż jeszcze do niedawna. Kiedyś między tym co jest na Zachodzie, a tym co jest u nas była przepaść, dziś ona się zdecydowanie kurczy" - mówi Żewłakow.

To prawda - młodzi polscy trenerzy bezustannie starają się o staże w zagranicznych klubach. Podpatrują, notują. Inna sprawa, że gdy potem próbują przenosić te wzorce na polskie boiska i hale, to natrafiają na próg niemożności. Ci, którzy za granicę nie jeżdżą, uczą się na polskich uczelniach. Ta piłkarska, organizowana przez PZPN, naucza na wyjątkowo niskim poziomie. Wykładowcami są ci, którzy (poza Jerzym Engelem) okazali się za słabi, by pracować w klubach. Metody, które próbuje się wpajać słuchaczom, to wczesne lata osiemdziesiąte. Niedawno Wojciech Łazarek przeprowadził z wykład, przy zastosowaniu piłek lekarskich i sztang... A dodać trzeba, że szkoła jest dość droga - tu trzy tysiące złotych, tam pięć... Gdy pomnożymy to przez liczbę chętnych, wychodzi bardzo pokaźna - w milionach - suma. Gdzie są te pieniądze, trudno stwierdzić. Piłki, którymi się ćwiczy, kopał pewnie jeszcze Kazimierz Deyna, salka wykładowa ma wielkość przedpokoju w M-3

Świężą trenerską krew jednak widać - młodzi ludzie mają w sobie tyle zawziętości, że dochodzą do celu nawet wbrew trudnościom. Widzi to też Lozano. "Teraz zatrudniacie obcokrajowców, którzy moim zdaniem mają trochę inne podejście, inną perspektywę. Prawie wszyscy są mistrzami w swoim fachu, więc na pewno wam nie zaszkodzą. Jestem przekonany, że dobra współpraca trenerów zza granicy, z tymi z Polski, przyniesie wymierne efekty. Kiedyś we włoskiej lidze połowa drużyn była prowadzona przez zagranicznych szkoleniowców. Teraz pracuje najwyżej jeden. Jeśli wasi młodzi trenerzy będą się uczyć, to w Polsce za kilka lat będzie podobnie" - mówi Lozano i dodaje: "pochwalę waszych młodych trenerów, którzy są otwarci na nowe metody szkolenia i, co ważne, znają języki".

Lozano, podobnie jak Beenhakker, nie boją się chwalić innych. Nie ma w nich typowej w Polsce mentalności, że im gorzej wiedzie się innym, tym lepiej dla nas. W ogóle są optymistyczniej nastawieni do życia (słynne przeprowadzanie przez Leo na jasną stronę Księżyca), co udziela się podopiecznym. "On potrafi nam wmówić, że jesteśmy w stanie przenosić góry. To świetny psycholog" - mówią piłkarze o Beenhakkerze.

A polski trener to często trener naznaczony piętnem porażki, nie wierzący, że cokolwiek może się udać, z bagażem fatalnych doświadczeń. Obcokrajowiec patrzy na to wszystko inaczej - jestem dobry, więc sobie poradzę - pisze DZIENNIK.

Bać się cudzoziemców chyba nie ma sensu. Czy ktoś traci na ich obecności w Polsce? Tylko niedouczeni polscy trenerzy, bo ci dobrzy i tak sobie poradzą. Lamentować, że to nie patriotyczne, by naszą kadrę prowadził obcokrajowiec? Naciągane i niedzisiejsze. Skrajni nacjonaliści na osłodę mogą pomyśleć, że nawet słowa hymnu "Z ziemi włoskiej do Polski, za twoim przewodem..." można łatwo przypasować do Lozano.

Dramat w Tallinie, blamaż polskich siatkarzy

Jarosław Bińczyk
2008-05-25, ostatnia aktualizacja 2008-05-25 18:53
Zobacz powiększenie
Fot. Tomasz Waszczuk / AG

Kiedy w ubiegłorocznych mistrzostwach Europy Polska przegrywała z Belgią, chyba nikt nie przypuszczał, że może być jeszcze gorzej. A jednak... Żeby zagrać w kolejnym turnieju, wicemistrzowie świata muszą zagrać w turnieju barażowym.

Lozano musi odejść!

Tydzień temu nic nie zapowiadało dramatu naszej reprezentacji, która bez większych problemów pokonała w Olsztynie Węgry, Czarnogórę i Estonię, choć grała bez trzech gwiazd: Pawła Zagumnego, Michała Winiarskiego i Łukasza Kadziewicza. Wszyscy trzej pojechali na rewanżowy turniej do Estonii i nie pomogli drużynie. Nikt się chyba nie spodziewał, że podopieczni Raula Lozano przegrają z Czarnogórą i gospodarzami, mimo że w obu spotkaniach prowadzili 2:0.

Dlaczego Polacy przegrali? Trenerzy tłumaczą to słabą psychiką. Na pewno coś w tym jest, ale trzeba też pamiętać, że silna i dobrze przygotowana drużyna po prostu pokazuje swoją wyższość nad słabszymi rywalami. W pierwszych dwóch setach spotkań z Czarnogórą i Estonią z polską psychiką było wszystko w porządku. Tej pierwszej pozwoliliśmy zdobyć po 15 punktów. Później jednak nasi zawodnicy stanęli. Nie pomagały zmiany i przerwy w grze - przegraliśmy tie-breaka, mimo że rywale popsuli w nim aż osiem zagrywek! Dlatego niedzielny mecz z gospodarzami miał zadecydować o pierwszym miejscu i awansie.

Sytuacja się powtórzyła - Polacy prowadzili 2:0 i przegrali. Tym razem w piątej partii nasza drużyna wygrywała 5:1 po czterech kolejnych asach Mariusza Wlazłego i 12:8. Aż strach pomyśleć, jak grałaby Polska, gdyby nie miała w składzie zawodnika Skry. Nie można jednak marzyć o sukcesie, jeśli w tie-breaku tylko jeden gracz zdobywa punkty w ataku. Estończycy mogli w ciemno ustawiać blok na swojej lewej stronie, bo Paweł Zagumny był zmuszony wystawiać tylko do atakującego Skry. Przyjmujący nie byli w stanie skutecznie zbić piłki nawet na pojedynczym bloku.

Polakom brakował dynamiki, wszystko robili wolniej od przeciwników. A gdy doszły do tego nerwy, stało się nieszczęście. Teraz, żeby zagrać w finałach mistrzostw Europy musimy we wrześniu pokonać Belgię lub Grecję (mecz i rewanż). Obie drużyny są klasyfikowane wyżej niż Estonia czy Czarnogóra.

Ale najważniejszy turniej czeka nas w następny weekend w portugalskim Espinho. Jego stawką jest występ w Pekinie. Tam rywale - Portugalia czy Portoryko - będą silniejsi niż Estonia, a nasi zawodnicy po fatalnym występie w Tallinie nie będą faworytami.

Polska w sobotę i niedzielę nie przypominała zespołu, który tydzień wcześniej nie stracił nawet seta w Olsztynie. Wychodzi na to, że powrót trzech gwiazd nie był wzmocnieniem, wręcz przeciwnie. Z tej trójki nie zawiódł jedynie Winiarski, choć nie grał jeszcze na swoim normalnym poziomie. Widać po nim trudy długiego sezonu we Włoszech. Zagumny grał gorzej od Pawła Woickiego. Widać było, jak skrzydłowi mieli uwagi do jego wystaw. Lozano nie zdecydował się jednak na zmianę, a były gracz AZS Częstochowa wchodził na boisko tylko na podwójną zmianę. Jedyna nadzieja, że przez cztery dni Zagumny znajdzie "wspólny język" z kolegami, którzy zdążą odzyskać świeżość.

Lozano: Jest mi przykro

Kubica o włos od zwycięstwa! Hamilton przebił oponę...

Radosław Leniarski, Monako
2008-05-26, ostatnia aktualizacja 2008-05-26 12:21

Zobacz powiększenie
Kubica byłby pierwszy, ale zabrakło czasu
Fot. jo.townsend BMW / John Townsend

Lewis Hamilton złapał gumę prawdopodobnie na ostatnim okrążeniu niedzielnego, dramatycznego wyścigu w Monte Carlo. Gdyby Grand Prix Monako nie zostało przerwane, gdyby kierowcy jechali normalny dystans 78 okrążeń, Brytyjczyk nie dojechałby do mety. Zwycięzcą byłby Robert Kubica!

SERWISY
Kubica był pierwszy w Monako. Zobacz jak to zrobił - Z czuba.tv

Hamilton jechał na coraz większym kapciu podczas okrążenia honorowego, już po przerwaniu wyścigu z powodu przekroczenia regulaminowego limitu trwania zawodów, czyli dwóch godzin - taką absolutną rewelację, ostatnią odsłonę wyścigu, który wydarzeniami mógłby obdzielić kilka żywotów jednego kierowcy, zdradził jeden z szefów McLarena Martin Whitmarsh. - Po wyścigu sprawdziliśmy samochód Lewisa. Okazało się że miał uszkodzona prawa tylną oponę, prawdopodobnie po wjechaniu na resztki samochodu Nico Rosberga.

Niemiec rozbił się na 16 okrążeń przed końcem wyścigu na jednym z ostatnich zakrętów toru, czyli przy drugiej szykanie przy basenie. Do linii mety jest stamtąd kilkaset metrów i tylko jeden zakręt - Rascasse. Hamilton złapał gumę albo na kilkanaście sekund przed przekroczeniem linii mety, albo jedno kółko później, podczas okrążenia honorowego.

Kubica przyjechał na metę trzy sekundy za Hamiltonem. Gdyby Brytyjczyk nie dojechał do mety, Polak w klasyfikacji kierowców byłby trzeci, za broniącym tytułu mistrza świata Kimi Raikkonenem i za Felipe Massą.

A co najważniejsze miałby na koncie pierwsze zwycięstwo w karierze. I to gdzie! W najbardziej prestiżowym wyścigu, tam, gdzie królewską pieczęcią znaczą genialnych kierowców.

Ten wyścig przejdzie do historii. Hamilton - zderzenie z barierą i przebita opona, Fernando Alonso - rekordzista: zderzenie z barierą, dwie kraksy. Raikkonen wyleciał z trasy tam gdzie Massa, miał poważną kraksę z Adrianem Sutilem. Kto jeszcze? Heidfeld? Rozpacz, powinien nazywać się Herr Problem - zaledwie 14. miejsce i aż cztery okrążenia straty po kilku stłuczkach.

GP Monako: Jak Robert Kubica rozbijał kasyno

Radosław Leniarski, Monako
2008-05-25, ostatnia aktualizacja 2008-05-25 20:00
Zobacz powiększenie
Robert Kubica przez moment był na prowadzeniu
Fot. LUCA BRUNO AP

Szalony, porywający, deszczowy wyścig cudem wygrał Lewis Hamilton z McLarena. Robert Kubica miał szansę nawet na rozbicie kasyna, ale po serii niezwykłych zdarzeń był drugi - pisze z Monako specjalny wysłannik Sport.pl Radosław Leniarski.

Zobacz relację Z czuba - okrążenie po okrążeniu

- To niesamowite, że udało mi się dojechać na drugim miejscu - powiedział uszczęśliwiony, zaczerwieniony z emocji Kubica. Jego szatańskie umiejętności, refleks i zimna krew zapewniły mu największy sukces w karierze, no bo jak porównać GP Malezji z tym szykownym, gwiazdorskim wyścigiem w stylu glamour!

Na mecie były łzy - Adriana Sutila wypchniętego na ostatnich okrążeniach z toru przez Kimi Räikkönena. Była wściekłość - właśnie Räikkönena, który dojechał dziewiąty. Ekstaza - zwycięzcy Lewisa Hamiltona, który powiedział euforycznie, że to jego najwspanialszy dzień.

W tym wyścigu było wszystko, o czym marzy kibic Formuły 1, a spowodował to deszcz, o którym mówiono tu od kilku dni.

Po prostu lało. Nie siąpiło, nie padało, ale lało na starcie. Ostatni raz coś takiego miało miejsce ponad 10 lat temu. Kiedy pytałem w piątek: "Jak nie teraz, to kiedy?", miałem na myśli właśnie połączenie deszczu, ulicznego toru, ulubionego przez Kubicę rodzaju ścigania się, wreszcie wyścig, w którym Ferrari - lider klasyfikacji konstruktorów i zespół dysponujący najlepszym bolidem, od kilku lat notorycznie przegrywa z kretesem.

I tak się stało w Monako. Felipe Massa przyjechał po kilku błędach za Polakiem, mistrz świata Räikkönen po dramatycznych, załamujących go coraz bardziej kraksach nie zdobył nawet jednego punktu!

Co najważniejsze jednak, Kubica okazał się w królem deszczu. Właśnie wtedy, gdy padało najbardziej, gdy woda stała na torze, gdy za samochodami powstawał dziki tuman drobin wody i gdzie inni rozbijali się o stalowe bariery, Polak z zimną krwią wygrywał kolejne pule, analizował i stawiał więcej, wygrywał i przesuwał się wyżej i wyżej.



Dobra passa Polaka zaczęła się od startu.

Kiedy w sobotę na kwalifikacjach Kubica dość pechowo zajął piąte miejsce startowe, nie uważał tego za sukces. Liczył na więcej. Gdyby nie nieumyślne blokowanie go przez Hamiltona, mógłby być czwarty. Ale oliwa na wierzch wypływa. Dzień później na starcie bolid kolegi Hamiltona Fina Heikki Kovalainena, który w kwalifikacjach wyprzedził Polaka o 0,006 s, nie odpalił - Kubica na pierwszy zakręt Ste Devote wbił się czwarty.

Polscy kibice wstali ze swoich najtańszych miejsc na skałach wokół pałacu Grimaldich - wyglądało, jakby Kubica miał kłopoty. Szybko tracił do prowadzących kolejne metry. Czy on to robił umyślnie? Chciał dzięki temu uniknąć kłopotów? - Nie. Po prostu opony miały zbyt niskie ciśnienie. Ślizgały się. Dopiero jak się rozgrzały, zacząłem jechać normalnie - mówił Kubica. - Trzeba było kilku cudów, aby zdobyć drugie miejsce.

Cuda w tym cudownym mieście kasyn zdarzały się jeden po drugim.

Już na szóstym okrążeniu przy szykanie przy basenie pędzący wicelider Lewis Hamilton grzmotnął prawym tylnym kołem o bandę i opona pękła. Brytyjczyk zjechał do garażu. Jak się paradoksalnie okazało, to właśnie zdarzenie dało mu później zwycięstwo. Zmienił opony, zatankował pod korek i ruszył. Przejechał bez wytchnienia 54 okrążenia. Ale po jego pechu Kubica był trzeci!

Następna wygrana stawka dla Polaka - Kimi Räikkönen z Ferrari dostał karę za zmianę opon na niecałe trzy minuty przed startem. Tego robić nie można! Fin musiał karnie przejechać przez garaże.

Kubica był drugi!

Za chwilą błąd popełnił Felipe Massa. Popełnianie niewymuszonych błędów w chwilach skrajnych emocji to jego specjalność i można pod tym względem polegać na nim jak na Zawiszy. Tym razem wyleciał na Ste Devote, pierwszym zakręcie za linią start/meta. Miał szczęście, że jest to jedyny zakręt na torze, na którym jest trochę miejsca na błędy. Nie ma bowiem owej legendarnej stalowej bariery wydającej straszny zgrzyt przy uderzeniu (tak było, gdy wyrżnął w nią Nico Rosberg pod sam koniec wyścigu - zresztą niemal dokładnie tam, gdzie pękło koło Hamiltona).

I po błędzie Massy Kubica był pierwszy, i to z wielkimi szansami na zwycięstwo! - Position number one! - powiedział dumnie przez radio inżynier Kubicy Tony Cuquerella.

Polak długo, bo przez dziesięć okrążeń, prowadził, ale pokonała go taktyka. Massa później zjechał do garażu na swoją zmianę opon, jechał lżejszym, lepszym samochodem i miał przed sobą pusty tor. Wyprzedził Polaka po zmianie opon i tankowaniu.

To jednak ostatecznie mu nie pomogło, bo po długiej serii szczęśliwych zdarzeń wreszcie sam Kubica zdecydował, że zajął nie trzecie, ale drugie miejsce. Decydujący okazał się refleks Polaka, kiedy jechał tuż za Brazylijczykiem. - Kiedy zauważyłem, że Timo Glock (Toyota) jedzie przed nami na oponach na suchą nawierzchnię i robi czasy niemal dwie sekundy lepsze, niemal krzyczałem przez radio: "Szybko zmieniamy opony". Chciałem jak najszybciej, aby jak najdłużej na nich jechać - mówił rozemocjonowany Kubica.

Dzięki temu refleksowi i zmysłowi obserwacji Polak jechał przez dwa kółka na lepszych oponach niż Massa. Połykał dystans. Gdy Brazylijczyk wjechał na swój ostatni pit-stop, wszyscy odliczali sekundy. Gdy wyjeżdżał, widok z helikoptera pokazywał, jak Kubica zmierza do linii styku z wyjazdem z pit-stopu, do której zbliża się również Brazylijczyk. Wyjechali niemal czub w czub. Ale o te niecałe dwie sekundy tym razem szybszy był Polak.

Wszyscy na podium byli rozemocjonowani.

Hamilton jeszcze za kierownicą podczas okrążenia honorowego machał rękami. Kubica, zawsze blady, tym razem miał wypieki. Bo ten wyścig zakończony zgodnie z regulaminem po dwóch godzinach przejdzie do historii. A już na pewno nikt nie będzie miał żadnych wątpliwości, kto powinien otrzymać najwięcej punktów za "wrażenie artystyczne". Hamilton - zderzenie z barierą, Fernando Alonso - rekordzista: zderzenie z barierą, dwie kraksy. Räikkönen wyleciał z trasy tam gdzie Massa, miał poważną kraksę z Adrianem Sutilem. Kto jeszcze? Heidfeld? Rozpacz, powinien nazywać się Herr Problem - zaledwie 14. miejsce i aż cztery okrążenia straty po kilku stłuczkach.

To dlatego, gdy Massa wyleciał z trasy, dając miejsce nowemu liderowi - Kubicy, oraz gdy po raz drugi wyprzedził go pod koniec wyścigu, w biurze prasowym rozległy się wiwaty i owacje.

Prawdę mówi transparent po polsku na skałach pod pałacem: "Kubica - F1 Future". W niedzielę - jak mawiają Anglicy - w Monako deszcz rozdzielił chłopców od mężczyzn.

Wyniki GP Monaco:



1. Lewis Hamilton (W.Brytania/McLaren-Mercedes)2:00.42,742
2. Robert Kubica (Polska/BMW-Sauber)strata 3,064
3. Felipe Massa (Brazylia/Ferrari)4,811
4. Mark Webber (Australia/Red Bull-Renault)19,295
5. Sebastian Vettel (Niemcy/Toro Rosso-Ferrari)24,657
6. Rubens Barrichello (Brazylia/Honda)28,408
7. Kazuki Nakajima (Japonia/Williams-Toyota)30,180
8. Heikki Kovalainen (Finlandia/McLaren-Mercedes)33,191
9. Kimi Raikkonen (Finlandia/Ferrari)33,792
10. Fernando Alonso (Hiszpania/Renault)1 okr.
11. Jenson Button (W.Brytania/Honda)1 okr.
12. Timo Glock (Niemcy/Toyota)1 okr.
13. Jarno Trulli (Włochy/Toyota)1 okr.
14. Nick Heidfeld (Niemcy/BMW-Sauber)4 okr.
Klasyfikacja MŚ kierowców (po 6 z 18 eliminacji):





1. Lewis Hamilton (W.Brytania/McLaren-Mercedes)38 pkt
2. Kimi Raikkonen (Finlandia/Ferrari)35
2. Felipe Massa (Brazylia/Ferrari)34
4. Robert Kubica (Polska/BMW-Sauber)32
5. Nick Heidfeld (Niemcy/BMW-Sauber)20
6. Heikki Kovalainen (Finlandia/McLaren-Mercedes)15
. Mark Webber (Australia/Red Bull-Renault)15
8. Fernando Alonso (Hiszpania/Renault)9
. Jarno Trulli (Włochy/Toyota)9
10. Nico Rosberg (Niemcy/Williams-Toyota)8
11. Kazuki Nakajima (Japonia/Williams-Toyota)7
12. Sebastian Vettel (Niemcy/Toro Rosso-Ferrari)4
13. Jenson Button (W.Brytania/Honda)3
. Rubens Barrichello (Brazylia/Honda)3
15. Sebastien Bourdais (Francja/Toro Rosso-Ferrari)2
Przeczytaj 123 komentarze