sobota, 8 grudnia 2007

Wielka bitwa w "Gwiazdy Tańczą na Lodzie"

08.12.200719:15


KJ/Forum
To była wielka wojna na trybunach show "Gwiazdy Tańczą na Lodzie". Dwa obozy sympatyków Olgi Borys i Rafała toczyły między sobą ostrą walkę. O co chodzi? Czytaj w specjalnej relacji Plotka!

Oboje aktorzy mieli silne wsparcie ze strony bliskich i przyjaciół. Najpotężniejszą ekipę przyprowadził Rafał Mroczek . Poza rodziną aktora na trybunach zasiadła Teresa Lipowska oraz Ilona Łepkowska scenarzystka seriali "M jak miłość" i "Barwy Szczęścia". W tej samej grupie Mroczkowi kibicowała Kasia Sowińska oraz Agnieszka Popielewicz. Trzeba przyznać, że Rafał miał naprawdę potężny sztab kibiców zaopatrzonych w bębny, megafony, a nawet trąbki. To jednak nie pomogło Mroczkowi wygrać show "Gwiazdy Tańczą na Lodzie".


Obóz Olgi Borys był o wiele mniejszy. Plotka zaskoczył fakt, że w tak ważnym dniu dla aktorki na trybunach nie pojawił się jej mąż Wojtek Majrzchrzak. Oldze musiało być smutno, że w tak ważnym dla niej dniu jej ukochany był nieobecny. Mimo wszystko drużyna Olgi spisała się naprawdę dzielnie. A jeden z rekwizytów, w który uzbroił się obóz aktorki, powędrował nawet rąk Dody.

Nie lada sensacją okazało się zachowanie Dody, która najwyraźniej unikała kontaktu z Rinke Royensem. Oboje się unikali podczas całego finału show. Podobnie również było tuż po zakończeniu programu. Czyżby kolejny chwyt marketingowy?

Na widowni zasiadła również Kasia Zielińska uczestniczka 2 edycji "Jak Oni Śpiewają" . Aktorka zdradziła Plotkowi, że już za tydzień zaśpiewa podczas finału polsatowskiego show piosenkę z serialu "Czterej Pancerni i pies". Zielińska przyszła na finał "GTnL" całkiem sama.

Największa rywalizacja tak naprawdę podczas finału rozegrała się na trybunach. Obie ekipy wzajemnie się zagłuszały, przez co nie zawsze można było usłyszeć, co mówią prowadzący show Tatiana Okupnik i Maciek Kurzajewski.

To przez wojnę między dwoma obozami kibiców zebrani w studio goście o wyniku głosowania dowiedzieli się później niż widzowie przed telewizorami. Zwycięstwem Olgi byli zaskoczeni zarówno jej krewni, jak i rodzina Rafała Mroczka i Anety Kowalskiej, która w tym dniu obchodziła urodziny.

Rafałowi i Anecie, czyli wielkim przegranym "GTnL" na pocieszenie został urodzinowy tort, którym obdzielili kolegów z show i ekipę pracującą przy programie za kulisami, tuż po zakończeniu programu. Tam jednak wstęp mieli już tylko wybrani, bo spokoju bawiących się do rana gwiazd pilnował sztab ochroniarzy.

Na pocieszenie Rafałowi Mroczkowi i Anecie Kowalskiej pozostał jeszcze jeden występ w specjalnym odcinku "GTnL" , którego nagranie już w środę. Plotek również tam będzie i zdradzi Wam wszystkie pikantne szczegóły!

Meller: Pornografia to normalna, ludzka rzecz

Naczelny "Playboya" dla DZIENNIKA

sobota 8 grudnia 2007 07:34

Naczelny "Playboya" w rozmowie z Robertem Mazurkiem wyznaje, że wygłaszał kiedyś antysemickie teksty, że normalne jest wrzucanie do internetu swoich scen intymnych, a Anecie Krawczyk nikt nie kazał iść do łóżka. W DZIENNIKU rozmowa z Marcinem Mellerem.
czytaj dalej...
REKLAMA

ROBERT MAZUREK: Co porządny chłopak z dobrego domu robi w "Playboyu" - piśmie, które sprzedaje się, bo ma gołe baby?
MARCIN MELLER: Gołe baby można mieć też w internecie. Kiedyś sam kupowałem "Playboya", i to nie tylko dla pięknych kobiet, ale i tekstów.

Jasne. Te komentarze do gołych bab to wam Konwicki pisze.
W amerykańskim wydaniu zdarzają się i nobliści.

Najlepiej określił to Larry Flynt: hipokryzja. Ludzie kupują gołe baby, ale wy dajecie im alibi, publikując jakieś artykuły.
Rozumiem to podejście, ale mnie estetyka jego "Hustlera" nie pasuje, choć nie mam problemu z takimi rzeczami, jak nagość, seks, porno. To normalna część rzeczywistości.

Pornografia też jest normalną częścią życia?
Nie ekscytuję się tym, ale tak. Są w niej rzeczy, które mi się podobają, są takie, które mnie rażą, ale to normalna, ludzka rzecz.

Tak samo jak ludzkie są wszelkie wynaturzenia.
To skrajna demagogia. Jak ktoś jest dorosły, to ma prawo robić, co chce. Są na to paragrafy…

…których nikt nie przestrzega.
To należy przestrzegać.

Mówi to naczelny półpornograficznego magazynu.
To nie jest magazyn półpornograficzny.

A jaki? Całkiem pornograficzny?
Nie. Podstawowa jest tu definicja pornografii, bo ja wierzę, że jakąś można przyjąć. Na przykład to zdjęcie Kate Moss z Kalendarza Pirelli to dla pana pornografia?

Nie. To nie moja estetyka, ale nie nazwałbym tego pornografią.
To jest właśnie estetyka "Playboya". Dam panu kilka egzemplarzy.

Jeśli mógłby mi pan tego oszczędzić…
Dlaczego? Podszkoliłby się pan w znajomości "Playboya".

Dzięki. Zostawmy na razie pański miesięcznik. Chcę porozmawiać o pornografii, bo dla mnie to nie jest normalna rzecz, tylko upodlanie kobiety, coś moralnie złego. Rozumiem, że taka kategoria…
Otóż wbrew pańskim przypuszczeniem kategoria "moralnego zła" istnieje w moim światopoglądzie.

Ale zły jest Giertych, a nie wykorzystywanie kobiet?
Żeby było jasne: handel kobietami, przymuszanie ich do seksu, do pornografii jest czymś złym, ale co pan zrobi, kiedy kobieta tego chce? Może dla niej to normalny zawód?

Korzysta pan z takich usług?
Nie.

Chciałby pan, by pański syn czy brat z nich korzystali?
Przekonywałbym ich, że zaspokajanie swoich potrzeb w drodze podrywu jest fajniejsze niż przez płacenie za nie. Ale przecież to zjawisko istnieje od początku ludzkości. Tak było, jest i będzie.

Od początku ludzkości istnieją rozmaite wynaturzenia i argument historyczny jest żaden. Kwestia gustu.

Nie, gust to dyskusja, czy fajniejsza jest pańska koszula, czy moja bluza.
Fajna bluza.

Koszula też niczego sobie. Pan ułatwia sobie dyskusję, bo nazywa wykorzystywaniem tylko sytuację, kiedy przystawimy kobiecie pistolet.
Tak, właśnie tak.

A przymus ekonomiczny? Widział pan serial "Ballada o lekkim zabarwieniu erotycznym"? Straszny, absolutnie straszny film.

Żadnej z tych kobiet nie zmuszano siłą.
Formalnie nie.

Czyli gdyby były ładne, mogłyby znaleźć się w "Playboyu"?
Teoretycznie tak, choć wszystko w tym filmie było odrażające.

Bo pornografia jest odrażająca, tylko pan strasznie nie chce tego przyznać!
(długa cisza) Dam może ryzykowny przykład: Aneta Krawczyk. Działalność panów z Samoobrony jest straszna, a pani Krawczyk jest ofiarą, ale nikt nie kazał jej iść do łóżka i przespać się z kimkolwiek.

To argumenty Hojarskiej, Beger i Łyżwińskiej.
Dlatego mówiłem, że to ryzykowne porównanie.

To nie ryzykowne, tylko oburzające. Pani Krawczyk nie jest moją bohaterką i nie popieram tego sposobu szukania pracy, ale to ona była ofiarą, a skupianie się na jej niemoralności…
Ależ ja przyznałem, że ona była ofiarą!

Dobra. Wróćmy do filmu…
To było maksymalnie obleśne.

Te dziewczyny były wykorzystywane. Z powodu własnej głupoty, biedy, braku hamulców moralnych stały się ofiarami.
I co z tego ma wynikać?

To, że wszyscy, którzy dają na to moralne i intelektualne przyzwolenie – tak jak pan – są wspólnikami zła.


To była długa, kłopotliwa cisza. Mam już wyjść?
Nie. Pozostaniemy przy swoich zdaniach. Nie czuję żadnego dyskomfortu. Ciekawe, co pan powie o tym, że ludzie kręcą swoje akty seksualne i wrzucają to do internetu dla zabawy? Jest pewne continuum od rzeczy patologicznych po rzeczy zupełnie normalne.

A pańska działalność polega na zacieraniu granic między patologią a normą.
Nie zacieram żadnych granic.

I nie ma przekraczania granic w publikowaniu w internecie swoich filmów porno?
Jeżeli ktoś to robi świadomie z własną żoną czy dziewczyną, za obopólną zgodą, nie robiąc nikomu krzywdy, to why not?

Nakręciłby pan film z własnego łóżka i wrzucił do internetu?
Chyba pan oszalał?! Ja nie mam takich potrzeb.

Bo to niemoralne.
Nie, to nie jest niemoralne. To ekshibicjonistyczne.

Jasne, a ekshibicjonizm jest całkowicie moralny. Ratunku!
Ja tego bym nie zrobił, ale mnie to zupełnie nie oburza. Co najwyżej, mogę się zadziwić, ale jeśli ktoś ma na to ochotę…

I zero niesmaku? Ściemnia pan.
Raczej nie, raczej zdziwienie.

A gdyby zobaczył pan w takiej akcji brata z bratową?
To bym go spytał, czy go pogięło?!

Dlaczego?
Bo to żenujące!

Przecież pana zdaniem to tylko dziwne, a nie żenujące.
To demagogia.

Prawda jest taka, że pan dokładnie wie, że to niemoralne, obleśne i żenujące, ale naczelny "Playboya" nie może mówić takich rzeczy.
(śmiech) Wmawia mi pan dziecko w brzuch. Pan by chciał poustawiać innym życie, powiedzieć im, co mają myśleć, czuć, jak żyć.

Ja panu niczego nie wmawiam, tylko pana dobrze znam i pokazuję pańską niekonsekwencję, by nie powiedzieć: hipokryzję.
Proszę pana, filmik z udziałem mojego brata uznałbym za żenujący, ale jeśli obcy ludzie chcą coś takiego robić, to ja im nie będę zabraniał.

Nie mówię o zakazach, ale o ocenie.
Zgoda, mnie się to osobiście nie podoba. Ale jak czytam osobiste wyznania o kłótniach, rozwodach i awanturach jakiejś gwiazdy show- biznesu, to mnie to najwyżej bawi, ale gdybym przeczytał, o kimś znajomym, kogo lubię, to też poczułbym się zażenowany.

Za pomysł sesji zdjęciowej z feministkami spotkała pana niespodzianka.
Tak, Kazimiera Szczuka oblała mnie piwem. Żeby było zabawniej, propozycja nie była moja, tylko Świetlickiego i Dyducha przeprowadzających ze mną wywiad do "Wysokich Obcasów". Szczuka uznała, że taki koncept to profanacja jej ciała, a używając zwrotu "panna Kazimiera Szczuka", wprowadzam seksistowski podział na kobiety zamężne i nie. I jak to powiedziała, to oblała mnie piwem. Ręka mnie świerzbiła, ale jako człowiek dobrze wychowany nie zareagowałem. Aha, jeszcze Szczuka powiedziała, że ja to sobie pewnie myślę, że jestem luzakiem, a one to "pierdolnięte ideolożki".

I tak pan myśli?
Chyba tak. I to jej powiedziałem. Dziś utrzymujemy koleżeńskie stosunki bez oblewania się piwem.

Ma pan jakieś zasady?
Jasne! Uczciwość i lojalność. W zasadzie z nich wyrasta cała reszta, można by robić podpunkty. Dumny jestem z tego, że mam tych samych przyjaciół od dwudziestu lat.

Żony by pan nie zdradził?
Nie ma mowy! Nie będę nikogo potępiał, sam miałem swoje przejścia. Jestem rozwiedziony. Ale o sprawach prywatnych, jeśli można…

Pierwszym programem telewizyjnym, jaki pan prowadził, było reality show "Agent". Zabito tam królika.
Mordowanie króliczka było zupełnie niepotrzebne. Program byłby super i bez tego.

Tam zamiast pochwały lojalności była apoteoza zdradzania przyjaciół. Dziś brzmi to niewinnie, ale to mało budujące.
Grał pan kiedyś w mafię? To taka gra towarzyska polegająca na tym, że losuje się, kto jest mafiosem, a potem, na podstawie pytań, trzeba go wyeliminować. Co jakiś czas gracze typują więc, kogo zamordować. W tej grze przewagę mają prawnicy, a osoby prostoduszne odpadają od razu. Sam, będąc mafiosem, przekonałem kiedyś kolegę, by zamordował w niej swoją prywatną żonę. I "Agent" to jest taka sama gra jak mafia.

Zapewniał pan, że ceni lojalność.
Bo to prawda. Na tej zasadzie wszystko można zjechać, a grę "Monopoly" przedstawić jako apoteozę krwiożerczego kapitalizmu.

OK. Teraz pracuje pan w "Dzień dobry TVN".
Miły, prorodzinny program.

Zabawny. Widziałem pisarza Wiesława Myśliwskiego między dietetykiem a "Chippendalesami".
Taka jest istota telewizji śniadaniowej.

Miał pan już w programie nastoletnie karlice akrobatki, Żydów i skinów?
U mnie ich nie było, ale to rzeczywiście jest świat trochę jak z "Celebrity" Woody’ego Allena.

I to nie jest odmóżdżające?
Nie są to wykłady Leszka Kołakowskiego, tylko program miły, łatwy i przyjemny, dzięki któremu można fajnie zacząć dzień i przy okazji czegoś się dowiedzieć.

Od "Chippendalesów".
Lub od Myśliwskiego.

Po co pan to robi?
Bo mnie to bawi. Być może kiedyś się tym znudzę, tak jak po 12 latach znudziło mnie pisanie, ale na razie show-biznes mnie bawi.

I nie ma w tym próżności?
Coś tam jest, jasne. Nowe wyzwania podejmuję zwykle z trzech powodów: z ciekawości, próżności i dla pieniędzy. Nigdy tego nie kwestionowałem. Jakbym nie chciał być "panem z telewizji", tobym nim nie był.

Jest pan rozpoznawalny na ulicy?
Na maksa. Bardzo to denerwuje moją żonę, bo wszędzie, gdzie pójdziemy, to się na nas gapią.

Zero frustracji, że pracuje pan w głupim programie?
Zero, bo wcale nie myślę, że on jest głupi. Raczej śmieszny.

Zostawmy to. Potrafiłby pan wymienić sprawy, które miały na pana największy wpływ? Ukształtowały mnie trzy wydarzenia. Pierwsze, kiedy w połowie podstawówki dowiedziałem się, że mam korzenie żydowskie, drugie to antykomunizm i czasy NZS, a trzecie to moje podróże po Afryce i Azji, które zmieniły moje patrzenie na świat.

Jak pan poznał pochodzenie rodziny ojca?
Po lekcjach chodziło się do "żydka", czyli spożywczaka na rogu, i kradło oranżadę w proszku. Wracałem do domu, sypiąc kolejnymi antysemickiemi tekstami, aż ojciec nie wytrzymał i opowiedział mi historię rodziny. Byłem w szoku. Co ciekawe, część kolegów domyślała się jakoś tego wcześniej, bo Meller nie chodził na religię i tak dalej.

Czuje się pan związany z tradycją żydowską?
Nie, jestem Polakiem. Kiedyś Nowaczyński powiedział o Tuwimie, że się tak wgryzł w polszczyznę, że się przegryzł na drugą stronę. O Tyrmandzie też mówiono, że ma tę nadznajomość polszczyzny, którą charakteryzują się Żydzi. Ja, nie mając tej nadznajomości, jestem jednocześnie bardzo wyczulony na polskość, miałem wrażenie, że choćby polskie powstania XIX-wieczne przeżywałem bardziej niż inni.

A skąd się wziął antykomunizm?
Jeszcze przed Sierpniem znalazłem u ojca "Zapis" lub "Kulturę" i zacząłem go wypytywać, o co tu chodzi. Tata wyjaśnił, że nie wszystko, co mówią w telewizji, to prawda, ale też nie o wszystkim można mówić, i generalnie dał sygnał, że skoro już wiem, to żebym się z tą wiedzą w szkole i na podwórku nie wychylał. W tej sytuacji historia była oczywistym wyborem, wszak legenda Wydziału Historii UW ciągnęła się jeszcze od listu Kuronia i Modzelewskiego. Potem okazało się, że połowa moich kolegów szła tam z podobnych pobudek. No i nie zawiedliśmy się.

Wstąpił pan do NZS.
Mnie do NZS wciągali tacy ludzie jak dzisiejszy szef CBA Mariusz Kamiński, były poseł PC i AWS Andrzej Anusz, ambasador w Bułgarii Andrzej Papierz, szef PAP Piotr Skwieciński. Wciągnęli mnie i kilka osób z naszego roku, między innymi Pawła Piskorskiego.

To ważna część pańskiej biografii?
Jedna z najważniejszych. Wiosna 1988 to był najpiękniejszy czas mojego życia. Strajk studencki, wyjście NZS na powierzchnię, manifestacje, strajki robotnicze. No a do tego wiosna, mieliśmy po dwadzieścia lat, fantastyczny czas.

Jest pan magistrem?
Wymusili to na mnie rodzice. Odkąd zrobiłem absolutorium, a nie napisałem jeszcze pracy magisterskiej, każdy rodzinny obiad, a chodziłem na nie co tydzień, kończył się pytaniem, kiedy się obronię. To był koszmar, nie wytrzymywałem tego! To trwało dwa lata. Ale jestem ze swojej pracy bardzo dumny, napisałem o "Solidarności" i dostałem za nią nagrodę.

Jak znany z rozmowy z Millerem w stołówce KC radykał z NZS trafia do "Polityki"? W 1991 r. to nie było pismo wykształciuchów, ale koszmarna postkomuna.
Latem 1990 r. wyjechałem na rok do USA, bo mój ojciec został visiting professor w Atlancie. Minęła mnie więc cała kampania prezydencka w Polsce, a wieści o tym, co dzieje się w kraju, czerpałem z "Wyborczej" i "Polityki". I ja wtedy głęboko wierzyłem, że czarna sotnia bierze władzę. Śmieje się pan…

Trudno się nie śmiać.
Zgoda, ale ja mówię o moim ówczesnym stanie ducha. Byłem wtedy bardzo wyczulony, a może nawet przeczulony na wszystkie akcenty antysemickie w kampanii Wałęsy. I okazało się, że to, co czytałem w "Polityce", wydało mi się bardzo racjonalne. Wróciłem do Polski i uznałem, że bliżej mi do nich niż kogokolwiek innego. Spytałem ich, czy mogę u nich zostać stażystą, i tak wsiąkłem do 2003 r. Najpierw nie było mowy o żadnym etacie. Po jakimś czasie dostrzegłem, że trochę przeszarżowałem z wcześniejszą oceną sytuacji.

Bo ani czarna sotnia nie tak silna, ani „Polityka” tak liberalna?
Tak, i jedno, i drugie. Nie doceniłem w "Polityce" elementu postkomunistycznego, który zaczął mi doskwierać, a z drugiej strony Polską rządzili liberałowie i było dość przyjemnie, ale też zaraz potem był rząd Olszewskiego.

Pamiętam. To był Iran, to było straszne.
Tu się różnimy, bo dla mnie to rzeczywiście było straszne. Zresztą ostatnie dwa lata były twórczym rozwinięciem tego stanu. To była jakaś aberracja!

Wiem, nasz wspólny znajomy mówił: "Żeby już wygrała PO, bo z Mellerem nie da się gadać, tak mu odbiło".
(śmiech) Chyba wiem, który znajomy.

Chłopak z NZS powinien dziś razem ze Schetyną rządzić Polską, prawda?
Gdyby mi nawet przyszedł do głowy tak idiotyczny pomysł, by zaangażować się teraz w politykę, to jako naczelny "Playboya" byłbym raczej kulą u nogi. Już słyszę te zarzuty, że Platforma stoi ramię w ramię z naczelnym pornograficznego pisma.

Nie ciągnęło pana nigdy do polityki?
Gdzieś w 1988 czy 1989 r. bawiliśmy się, tworząc skład przyszłego rządu. Piskorski miał być premierem, a ja jego rzecznikiem. A mówiąc serio, polityka interesowała mnie do 1989 r., kiedy miała jasny wymiar moralny. Nie chcę zawierać zbyt daleko idących kompromisów, kłamać z uśmiechem na ustach, a musiałbym to robić w polityce. Jasne, nie ma bytów idealnych, pracując w wydawnictwie, też zawieram pewne kompromisy, ale to akceptuję, a systemu zależności ze świata polityki - nie. Zostawiam to zawodowcom, ja nie muszę być z nikim, chcę być z samym sobą.

A zaangażowanie obywatelskie?
Ostatnie dwa lata były dla mnie strasznym czasem, zmarnowaną szansą i z przerażeniem patrzyłem na to, co się dzieje. Proszę ze mną nie polemizować…

…Ani mi w głowie. Opisy cudzych stanów chorobowych napawają mnie raczej troską.
(śmiech) Spoko. Chciałem powiedzieć o Giertychu. Uważałem, że jeżeli komuś to tak bardzo przeszkadza, to niech sami wychodzą na ulicę, a największa pikieta antygiertychowa zgromadziła chyba 2 tysiące osób!

Często w tej rozmowie wspominał pan ojca. Jak zareagował na wieść, że zostaje pan naczelnym "Playboya"?
Konsultowałem się z nim przed podjęciem decyzji. Zawsze go pytam przed podjęciem ważniejszej decyzji. Tata był umiarkowanie za.

Posłuszny, dobry chłopak z pana, tylko głupie rzeczy pan robi.
Robię "Playboya", superpismo czytane przez setki tysięcy…

...onanistów.
Ech, głupi stereotyp. Nawet nie chce mi się z nim polemizować. Naprawdę tak panu przeszkadzają te gołe baby w "Playboyu"?

Gołe baby zupełnie nie, raczej wasz nihilizm.
To nie jest nihilizm, to radość życia!

Radość życia to jak nas żony nie rzucą, kiedy nas chwyci parkinson, i jeszcze wyjdą z nami na spacer do Łazienek. To będzie dopiero sukces.
Tak, to też. Albo dziadkowie w naszej ulubionej Gruzji, którzy siedzą przy winku z laseczkami i ożywiają się, wybuchają śmiechem na widok przechodzącej pięknej dziewczyny. Taką radość życia chciałbym pokazywać w "Playboyu".
*Marcin Meller, syn Stefana Mellera, byłego ministra spraw zagranicznych. Przez wiele lat pracował jako reporter w "Polityce". Od roku 2003 jest redaktorem naczelnym miesięcznika „Playboy”. W TVN prowadzi magazyn "Dzień

Seks w wielkich miastach 2

Aleksandra Krzyżaniak-Gumowska
2007-11-27, ostatnia aktualizacja 2007-11-23 19:43

Cześć, jestem miłym facetem, który lubi gwatemalskie garncarstwo, kręgle i fińskie filmy bez napisów

Zobacz powiekszenie
Fot. SIPA/East News
Reklama Meetic.com na paryskich autobusach w walentynki
Zobacz powiekszenie
Fot. Aleksandra Krzyżaniak-Gumowska
Leslie Halioua. Notebook zajmuje centralne miejsce w jej salonie
Zobacz powiekszenie
Fot. Aleksandra Krzyżaniak-Gumowska
Jérémie Kopaniak. Na jednym z serwisów jego profil pojawił się na pierwszej stronie i jako pierwszy w wyszukiwaniach
Widzisz - Jérémie uśmiecha się z udawanym zakłopotaniem - mam już pewną reputację. Ostatnio kolega podesłał mi swojego przyjaciela, który rozstał się z żoną. Osiem lat byli razem i on mi mówi, że nie ma pojęcia, jak się podrywa dziewczyny. Facet był załamany. Po ośmiu latach wszystkiego musi się uczyć od nowa. A wiesz, ile się zmieniło przez osiem lat? Nie ma już tańców-przytulańców, nie ma pretekstu, żeby podejść do dziewczyny, bo każdy tańczy sam, nie ma zaczepiania dziewczyn na ulicy. Niby dalej życie jest podobne: w piątek impreza, w sobotę kolejna, w niedzielę ślub przyjaciela, codziennie po pracy spotkania ze znajomymi. Ale jak przy stoliku siedzą trzy dziewczyny, to naprawdę trzeba mieć jaja, żeby podejść, zaczepić i podać dziewczynie swój numer telefonu. Takich rzeczy już się nie robi. Teraz wszyscy paryscy single są w internecie. Więc mówię facetowi: "Dziesięć lat temu musiałbyś się przemóc, pójść do knajpy, wymyślić coś ciekawego, żeby zaczepić dziewczynę. Teraz siadasz przed monitorem i nie musisz się nawet wysilać". "Mam wejść na meetic?" - nie dowierza, że każę mu się zarejestrować w serwisie randkowym, bo osiem lat temu niewielu było na meeticu. "Tak. Ale nie po to, żeby znaleźć kolejną żonę".

Jérémie

29-letni Jérémie Kopaniak, brunet z wypielęgnowanym kilkudniowym zarostem, zaprasza mnie do kawiarni przy rue Vieille du Temple w IV dzielnicy, gdzie gejowskie bary sąsiadują ze sklepami koszernymi. Wąskie uliczki, kilkupiętrowe kamienice, zapełnione stoliki kawiarniane, przy których ludzie wygrzewają się w słońcu, ktoś przygrywa na pianinie, pachnie kawą i rogalikami.

Jérémie zamawia margaritę, bo jest promocja na koktajle i serwują je też w wersji bezalkoholowej. Kawa dzisiaj jest droższa. Przychodzi tu ze swoim laptopem i pisze książkę. Przez sześć lat stał się specjalistą od wyrywania dziewczyn w internetowych serwisach randkowych. - Miałem po dwie-trzy dziewczyny w tygodniu. Wcale się nie popisuję!

Zaczął od małych serwisów, które już splajtowały, próbował na badoo.com, gdzie wstawia się zdjęcia, w serwisie dla frankofońskich Żydów feujworld.com i na meetic.com, który przez sześć lat stał się największym europejskim serwisem randkowym - ma 5 mln profili w samej Francji i 22 mln na całym świecie.

Z 12-milionowej aglomeracji paryskiej na mee-ticu można znaleźć ponad milion profili, połowa ich właścicieli ma 25-34 lata. Wszyscy znajomi Jérémiego, którzy nie mają żony, męża czy partnera, mają na meeticu swoje profile.

- Moja książka będzie bestsellerem - Jérémie nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. - Zacznie się jakoś tak: "Jak znaleźć tę jedyną? Jak już ją znajdziesz, jak jej nie stracić? Jak chcesz ją stracić, to jak to zrobić? To nie podręcznik, ale parę dobrych rad z mojego doświadczenia".

Lekcja pierwsza: przedstaw się

- W Paryżu trzeba znać zasady gry. I trzeba umieć się przedstawić.

Nick: Jérémie.

Narodowość: wpisał Francuz, ale to bardziej skomplikowane.

Wyznanie: judaizm.

Jérémie jest "francuskim Żydem polskiego pochodzenia". Obie babcie pochodzą z Łodzi, dziadek ze strony ojca z Warszawy, ze strony mamy - z krakowskiego Kazimierza. Jego ojcu Polska nie kojarzy się najlepiej. W ogóle jego znajomi, słysząc "Polska", raczej mają skojarzenia ze sprzedawaniem Żydów nazistom, ale Jérémie nie podziela tego poglądu.

Na meeticu możesz napisać o sobie, co tylko chcesz. Dokładne wypełnienie profilu może zająć i godzinę. A więc do dzieła.

Po pierwsze, zdjęcie. Jérémie nie przegląda ofert bez zdjęć: albo brzydkie, albo mężatki - nie warto tracić czasu. Swoje zdjęcie wybierał dość długo: opalony, w białej koszuli, siedzi z gitarą we włoskim kurorcie.

Dalej.

Stan cywilny: kawaler (żonatych Francuzów na meeticu jest 5 proc.), stosunek do małżeństwa: "wolę nie odpowiadać" (chociaż pewnie, że chciałby się ożenić), i dalej: Czy mam romantyczną naturę? Czy mam dzieci? Czy chcę mieć dzieci? Ile?

Wykształcenie: wyższe.

Zawód: tu znowu pojawia się problem. Pisarz, dziennikarz, piosenkarz francuskich miłosnych chansons przy gitarze, ale potrzeba chwili sprawiła, że obecnie agent nieruchomości.

Dochody sobie odpuszcza. Czy palę papierosy? Wszyscy palą.

Uff, to dopiero drugi etap, a jest ich jeszcze cztery.

Wygląd: Jérémie wybiera "atrakcyjny" zamiast "superatrakcyjny": - Wiem, że jestem słodki, ale bez przesady. Mam inne zalety.

Wzrost, waga, kolor oczu, włosów, długość włosów, pochodzenie etniczne... Ulubiona kuchnia, sporty, gatunki filmowe - po trzy do wyboru z gotowych list Wreszcie: ideał dziewczyny. - Możesz wybrać, kogo chcesz, to raczej supermarket kochanków niż miejsce łączenia się w pary - Jérémie ma zadumany wyraz twarzy. - Chciałbym dziewczynę ważącą mniej niż 50 kg, pochodzenia afrykańskiego, ale nie czarną, 150-160 cm wzrostu, najlepiej Żydówkę - wybucha śmiechem, żeby dodać już poważnie: - Na meeticu możesz wstawić takie kryteria i jest spora szansa, że znajdziesz pasującą do nich dziewczynę. Do tego w Paryżu.

Na koniec jeszcze 50 do 2 tysięcy znaków autoprezentacji. Jérémie uważnie dobiera słowa: "Cześć, jestem miłym facetem, który lubi gwatemalskie garncarstwo, kręgle i fińskie filmy bez napisów".

Lekcja druga: selekcja

Leslie Halioua, 29 lat, promienny uśmiech i urocze piegi, na meeticu od trzech lat. Kiedy loguje się do serwisu, co parę minut wyskakuje okienko z informacją, że ktoś przegląda jej profil. Dziennie dostaje ze 20 e-maili zachęcających do rozmowy. - Wystarczy, że wejdę na czat, a faceci już się zbierają. Jeśli w ciągu dziesięciu minut pojawiają się sami brzydcy, rozłączam się.

Leslie właśnie wprowadziła się do nowego mieszkania w kamienicy, parę kroków od Trocadéro. Jeszcze pachnie świeżą farbą. Notebook zajmuje centralne miejsce w salonie na szklanym stoliku. Leslie pracuje w domu.

Rano przyniosła bukiet świeżych kwiatów - lubi mieć w domu świeże kwiaty. Mówi, że to trochę oldskulowe, staromodne, ale taka jest i nic na to nie poradzi. Tak samo - to już przyznaje trochę ze wstydem - staromodnie zachowuje się w sieci. Zawsze czeka, aż to facet zrobi pierwszy krok - napisze e-maila albo zagai na czacie. Sama ewentualnie mrugnie - kliknie w ikonkę, która chłopakowi mówi: "Leslie właśnie do ciebie mrugnęła".

- Tak, wiem, jestem staromodna i pasywna. To trochę hipokryzja. Lubię sprawdzać, co nowego pojawiło się w supermarkecie - Leslie się śmieje z tej sklepowej terminologii. - Nowi dostają ponad sto mrugnięć dziennie. Potem trochę się uspokaja. Ale i tak trzeba to odsiewać. Nie miałabym czasu pracować, gdybym odpowiadała na wszystkie zaczepki. Nie reaguję na zaczepki w stylu: "Cześć", bo to oznacza, że facet wysłał tę samą wiadomość do 50 dziewczyn naraz i nawet nie pofatygował się, żeby przeczytać mój profil. Czasami faceci próbują trików i piszą na przykład: "Jak się masz po wczorajszym?". Z rozpędu pytam wtedy, po jakim wczorajszym, i zaczynamy rozmowę. Daję się złapać. Tak.

Najbardziej lubię facetów z humorem. Jak ten: "Leslie to imię psa?". "Tak, hau, hau:-)" - odpowiedziałam i już wiedziałam, że to będzie miła pogawędka. Nienawidzę pytań w stylu: "Czego szukasz na meeticu?". Bo nie wiem, co to ma oznaczać. Czy chcę znaleźć męża? - to brzmi głupio. Czy chcę chłopaka na jedną noc - nie. Spotkamy się, to zobaczymy, co z tego wyniknie. W kawiarni czy swojej ulubionej restauracji ciągle jesteś skazana na spotykanie tych samych ludzi. W internecie możesz spotkać każdego, ale nie musisz się spotykać z każdym. Ze śmieciarzem czy z gliniarzem się nie umówię. Jakoś tak wyszło, że spotykałam się z programistami, finansistami i grafikami.

Lekcja obrażania

Jérémie odkrywa, jak podejść takie dziewczyny jak Leslie. - Ma być krótko i zabawnie. Kiedyś byłem milutki, kupowałem kwiaty, podawałem śniadanie do łóżka. Byłem za miły.

Zmieniłem taktykę.

Zaczynam tak: "Zdjęcie masz nie najlepsze, ale profil jest fajny. Może nie jesteś fotogeniczna. Albo w realu jesteś ładniejsza".

Jak wstawiła zdjęcie pomiędzy dwiema grubszymi dziewczynami, piszę: "Nie wiem, która jesteś na tym zdjęciu, ale jeśli tą w środku, to pozwól, że zapytam: kupiłaś sobie przyjaciółki, żeby przy nich dobrze wyglądać?".

Dziewczyna się albo wkurza: "Jak śmiesz! One nie są grube!", albo wchodzi do gry: "To moja siostra i najlepsza przyjaciółka, matole!".

Wysyłałem po dwie-trzy wiadomości dziennie, odpowiadałem na kilka. Zdarzały się wpadki. Na przykład napisałem do dziewczyny, która mi odpisała: "Dwa dni temu starałeś się o względy mojej przyjaciółki. Napisz do mnie, jak ci z nią ewentualnie nie wyjdzie. Na razie".

Sprawdzian

Na jednym z serwisów randkowych Jérémie dostał status VIP-a, jego profil pokazywał się na pierwszej stronie i jako pierwszy w wyszukiwaniach. Prawdziwy sprawdzian jego umiejętności był przed kamerami: talk-show. Siedział z boku przy komputerze i miał przez dwie godziny zaczepić i umówić się z jak największą liczbą dziewczyn.

Zaczynał tak:

"Cześć, podoba mi się twój profil. Pogadamy?".

"Czemu nie" - odpowiadała któraś i przystępował do ataku.

"Wiesz co, jednak nie jesteś taka fajna".

"Jak to?".

"No fajna, ale chyba nie do końca. Udowodnij, że jesteś fajna".

"Jak?".

"Opowiedz kawał".

"Eee".

"Dobry! Dwaj następny!".

"Eeeee".

"Super! No, rozwalasz mnie normalnie!".

- Odezwałem się do dziewięciu dziewczyn, z dziewięcioma się umówiłem. Prowadzący mi pogratulował, a ja po wszystkim napisałem do dziewczyn: "Sorry, dziewczyny, ale byłyście dla mnie wyzwaniem. Dziękuję wam bardzo za zaproszenia, ale żadnego spotkania nie będzie". I wtedy jedna odpisała: "Ale to fajne! Koniecznie spotkajmy się jutro".

No i się spotkaliśmy. Piękna czarna dziewczyna w kawiarni głośno mówiła o swoim życiu seksualnym i o tym, że nie ma żadnego problemu ze swoją biseksualnością. Z reguły unikam dziewczyn, które bardzo prą do przodu, i nie chciałem iść za daleko. Ona pyta: "Może spotkamy się wieczorem, o 19?".

Ja: "Niestety, mam artykuł do napisania. Nie dam rady".

Ona: "Szkoda, bo znam dobry hotel".

Dzwoni następnego dnia, a ja znowu szukam wymówki. "Mecz jest bardzo ważny. Arsenal gra przeciwko Chelsea".

"Spokojnie, nie będę ci przeszkadzać".

Więc siedzimy i oglądamy mecz, a ona w pewnym momencie na mnie wskakuje i mówi, żebym nic nie robił, tylko dalej oglądał. Rano podeszła do drzwi windy, odwróciła się i powiedziała: "Było fajnie. Powinniśmy to powtórzyć". Żadnego buziaka na do widzenia, żadnego dziękuję. A seks uprawialiśmy całą noc.

Lekcja bezpieczeństwa

- Nigdy się nie całuję na pierwszej randce - Leslie, o której znajomi mówią, że jest uzależniona od meetica (ona temu stanowczo zaprzecza), ma zbiór zasad, których się trzyma. - Pierwsze spotkanie jest zawsze w kawiarni, jak się sobie spodobamy, umawiamy się na kolację. Nigdy nie daję chłopakowi swojego numeru telefonu - i chłopaki to wiedzą, dają swój numer telefonu, a ja dzwonię z zastrzeżonego. Są tacy, którzy się wzbraniają przed podaniem swojego telefonu, i tych naprawdę nie rozumiem - jakie dziewczyna ma dla nich stanowić zagrożenie? Albo kręcą, że pracują w marketingu, ale nie chcą powiedzieć gdzie. A co ja im mogę zrobić? Przecież ich nie zgwałcę?

Do spotkania trzeba się przygotować, żeby uniknąć wpadek: - Ze zdjęcia patrzył na ciebie Tom Cruise, a do kawiarni przychodzi Quasimodo! Trzeba poprosić, żeby przysłał kilka różnych zdjęć. Kiedyś mi jeden facet coś takiego zrobił. Tygodniami rozmawialiśmy przez internet na MSN, świetnie nam się gadało, a kiedy się spotkaliśmy, okazało się, że on się jąka. Dlaczego mi tego wcześniej nie powiedział? Albo ten: też miły chłopak, ale 2,10 m. A ja nie lubię dużych facetów. Jak się ma jakąś cechę szczególną, to trzeba o tym powiedzieć. Po spotkaniu zablokowałam faceta na MSN i więcej się do niego nie odezwałam.

Leslie trochę zmieniła zasady. - Kiedyś spotykałam się z facetem po dziesięciu dniach rozmowy na MSN. Teraz wolę spotykać się wcześniej, żeby potem nie było rozczarowania. Nie ma co marnować czasu, jak nic z tego może nie być. Nie chcesz, odkładasz na półkę. Jak w sklepie. I przeglądasz inne półki.

Lekcja na jedną noc

- Nigdy nie miałem problemu, żeby znaleźć dziewczynę na jedną noc - wyznaje Jérémie bez ogródek. - To nieprawda, że dziewczyny nie chcą seksu na pierwszej randce, że chcą seksu mniej niż faceci. Chcą. Tylko trzeba wiedzieć, kiedy szukać. Do seksu w internecie najłatwiej znaleźć dziewczynę po godz. 21. W zależności od pory dnia spotykasz różne dziewczyny: w ciągu dnia to albo studentki, albo bezrobotne, albo bardzo leniwe w pracy.

Piszę tak: "Słuchaj, przeżyłem tsunami, teraz każdy dzień się dla mnie liczy" albo: "Jeżdżę skuterem, nigdy nie wiadomo, czy nie wyląduję pod ciężarówką".

Albo zalewam ją listą pytań: "1. twój ulubiony film, 2. jakiej słuchasz muzyki?, 3. wolisz czerwony czy niebieski?, 4. twoja ulubiona pozycja?, 5. co robią twoi rodzice?, 6. czy lubisz psy?". Dziewięć razy cię odrzucą, za dziesiątym będziesz miał seks. I o to chodzi. W internecie odrzucenie nie boli. Nie dostaniesz w twarz. Najpewniej po prostu nie dostaniesz odpowiedzi. To jest tak jak z orzechami w czekoladzie. Chcesz dotrzeć do orzecha, ale dziewczyna lubi czekoladę, lubi coś słodkiego. Trzeba się postarać. I nawet sobie nie wyobrażasz, do czego są zdolne. Kiedy dzielą nas dwa monitory, znikają wszelkie tabu. Nie ma zakazanych tematów. A co potrafią robić z kamerą...

Lekcja zrywania

Leslie przez serwis w internecie znalazła kilku chłopaków, z którymi była przez jakiś czas. - Był Ciril, Stefan, Mathiew - on był słodki, Adrian. Z jednym zerwałam, bo już po miesiącu nalegał, żebym poznała jego rodziców. Przeraziło mnie, że się aż tak zakochał w miesiąc. Mnie się też zdarza szybko zakochać, ale raczej tego nie pokazuję.

Innego przyłapałam, jak na meeticu gadał z inną dziewczyną. Chciałam przyjaciółce pokazać jego zdjęcie, a on w tym czasie czatował z jakąś dziewczyną. Niektóre dziewczyny specjalnie sobie pseudonimy dobierają, żeby sprawdzić, co robi ich chłopak. Ja tego nie robię. Ale nie-którzy faceci po prostu nie potrafią przestać.

Z ostatnim chłopakiem byłam przez pięć miesięcy. To już był poważny związek. W sobotę wieczorem mieliśmy się spotkać z jego mamą, a on mi rano przesłał e-maila, że ze mną zrywa. Zostawił mnie e-mailem! Wtedy doszłam do wniosku, że nie zrobiłby tego w taki sposób, jeśli poznalibyśmy się nie w internecie, ale np. w kawiarni.

Ale Leslie znów promienieje. Od dwóch dni jest z François. - Spotkaliśmy się trzy tygodnie temu. Trochę się rozczarowałam, bo na zdjęciu wyglądał lepiej. I jest też o rok młodszy ode mnie, a chciałam faceta rok do pięciu lat starszego. Pokażę ci jego zdjęcie - Leslie loguje się do meetica. - Jak jestem z kimś, nie wchodzę na meetic. Takie mam zasady.

I nagle marszczy brwi: - Ostatnie połączenie dziś? - na profilu jej nowego chłopaka pojawia się informacja, że też się dziś logował. Po chwili Leslie macha lekceważąco ręką. - Tylko połączenie. Nie ma żadnych kontaktów. Ja mu pokażę! - śmieje się zawadiacko i wystukuje na klawiaturze wiadomość: "Jestem tu z dziennikarką i chciałam jej pokazać twoje zdjęcie. Wchodzę i co widzę??????? Że dzisiaj łączyłeś się z meetic!!!!!!!!!! Po co?:-)".

Lekcja realu

Jérémie ostentacyjnie ogląda się za przechodzącymi dziewczynami, które udają, że go nie zauważyły: - Chciałbym już teraz znaleźć kogoś na stałe. Zmienianie dziewczyn po jakimś czasie robi się męczące.

Idealna dziewczyna? - 1,60 m wzrostu - nie może być wyższa niż ja. Inteligentna, ale nie może być inteligentniejsza niż ja.

Szczupła. Piersi raczej nieduże, żeby w ciągu dziesięciu lat nie musiały zacząć walczyć z grawitacją. Nie może być za ładna, bo ładne dziewczyny wiedzą, że się podobają, i nie będą o ciebie walczyć. I dobrze, żeby była Żydówką, bo żydowskość dziedziczy się po matce. Ale jak się zakocham w nie-Żydówce, to też będzie dobrze. Byłem już kiedyś długo z Hinduską. W ogóle jak się zakocham, to wszystko inne nie będzie miało znaczenia. Jak wezmę ślub, to zwiążę się na wieczność. A to całkiem długo. I wcale mnie to nie przeraża.

Ryan Giggs po raz setny

kris
2007-12-08, ostatnia aktualizacja 2007-12-08 23:50
Zobacz powiększenie
Ryan Giggs
Fot. JON SUPER AP

Ryan Giggs konsekwentnie zapisuje się w historii rekordów Premier League. W meczu przeciwko Derby pomocnik Manchesteru United zdobył swoją setną bramkę w lidze angielskiej. Przed nim dokonało tego tylko 10 zawodników. "Czerwone Diabły" wygrały spotkanie 4:1

ZOBACZ TAKŻE
Wyniki, składy, strzelcy bramek

Giggs wpisał się na listę strzelców w 40. minucie. Cristiano Ronaldo uderzył na bramkę Stephena Bywatera, bramkarz Derby zdołał odbić piłkę, ale był już bezradny wobec dobitki Walijczyka. Dwie kolejne bramki w tym spotkaniu strzelił Carlos Tevez. Goście odpowiedzieli trafieniem Steve'a Howarda w 76 minucie, ale w końcówce wynik na 4:1 ustalił Cristiano Ronaldo.

Pewne zwycięstwo odnieśli też piłkarze Chelsea Londyn. W meczu przeciwko Sunderlandowi nie mógł już zagrać Didier Drogba. Zawodnik przeszedł operacje kolana i napastnik z Wybrzeża Kości Słoniowej nie zagra co najmniej przez miesiąc. Drogbę świetnie zastąpił Andrij Szewczenko, który w pierwszej połowie dał prowadzenie gospodarzom. W drugiej połowie wynik na 2:0 podwyższył Frank Lampard, nie bez problemów wykorzystując rzut karny podyktowany za faul na Aleksie.

Niespełna 30 minut wystarczyło Yakubu Aiyegbeniemu by skompletować klasycznego hat-tricka i ustalić wynik meczu Everton - Fulham na 3:0. Zawodnik gospodarzy wpisywał się na listę strzelców w 51, 61 i 79 minucie.

Jedną bramkę mniej strzelił dla Portsmouth Sulley Muntari. Dwa piękne strzały napastnika z Ghany dały gościom pierwsze od 37 lat zwycięstwo nad Aston Villą i szóstą wyjazdową wygraną w Premier League.

W niedziele mecze odbędą się jeszcze trzy mecze. Blackburn podejmie West Ham, Bolton zagra z Wigan, a Tottenham zmierzy się z Manchesterm City.

Oskarżony Ujazdowski

Dwie na jednego
2007-12-08, ostatnia aktualizacja 2007-12-08 10:14

Kazimierz Michał Ujazdowski: Mnie już w tej partii nie ma. Olejnik i Kublik w działaczy PiS przemienione - dwie na jednego z byłym wiceszefem PiS, w dwóch aktach

Zobacz powiekszenie
Fot. Jerzy Gumowski / AG
Od lewej Karol Karski (Monika Olejnik), Kazimierz Michał Ujazdowski (on sam) i Jarosław Kaczyński (Agnieszka Kublik. Kublik i Olejnik zostały obsadzone w swych rolach w drodze losowania
W najnowszej Świątecznej m.in.: Siergiej Kowaliow - Dlaczego Putin wygrywa?, Paweł Świeboda podsumowuje wizytę premiera Tuska w Brukseli, esej Ksawerego Pruszyńskiego w stulecie jego urodzin. W sobotę tylko w kiosku.

Akt I - przesłuchanie

*** Karol Karski, rzecznik dyscyplinarny PiS, przesłuchuje Kazimierza Michała Ujazdowskiego

Monika Olejnik (jako Karol Karski): Imię i nazwisko.

Kazimierz Michał Ujazdowski: Kazimierz Michał Ujazdowski.

Od kiedy był pan w PC?

- Nie byłem w PC.

No właśnie. Od kiedy jest pan w PiS?

- Od 2001 r., kiedy powołaliśmy wspólnie komitet wyborczy PiS.

Kiedy pan ostatnio widział Ludwika Dorna?

- Wczoraj wieczorem.

O czym panowie rozmawiali?

- O kongresie stronnictwa i naszej na nim nieobecności.

Czy na tym spotkaniu był obecny Paweł Zalewski?

- Niestety, tak.

Czy jeszcze ktoś?

- Jeszcze kilku posłów.

Nazwiska?

- Odpowiadam jako oskarżony czy świadek?

Oskarżony.

- To mogę odmówić odpowiedzi.

To może być wykorzystane przeciwko panu.

- Było jeszcze kilku naszych współpracowników, ale faktu częstych spotkań polityków nie można kwalifikować jako występku dyscyplinarnego.

Knuliście cały czas przeciwko prezesowi. Oto dowód (tu Karski wyciąga ujawniony w środę "list trzech" do delegatów i cytuje): "Prezes uniemożliwił nam udział w kongresie, to oznacza, że od tej chwili nikt w naszej partii nie może czuć się bezpieczny, panuje strach, a strach zabija partię".

- To opis zjawiska, które niszczy każdą wspólnotę.

Dlaczego jest pan pieszczochem mediów?

- Tego zarzutu nie rozumiem. Nie jestem na tyle surowy i nieczuły, żeby pominąć fakt pieszczot, ale ich nie zauważyłem.

Media krytycznie o panu nie piszą. Inaczej niż o panu premierze i panu prezydencie.

- Pisały nieraz krytycznie. A kiedy po raz pierwszy obejmowałem funkcję ministra kultury, Jerzy Wierchowicz, wtedy poseł UW, stwierdził, że zadam kulturze śmierć.

To był poseł, a nie dziennikarz. I to było w 2001 r. Nie przygotował się pan. Przyniósł pan jakieś wycinki prasowe na dowód, że był pan krytykowany?

- Krytykowała mnie "Trybuna", "Przegląd". Dział kultury "Gazety Wyborczej" nieraz chwalił, nieraz ganił, krytykował za nadmierny tradycjonalizm.

Bez wycinków pan tego nie udowodni. Był pan na spotkaniu, kiedy pokazywaliśmy spoty telewizyjne Michała Kamińskiego, np. "Mordo ty moja"?

- Nie. A dlaczego miałem być?

Żeby aktywnie uczestniczyć w kampanii wyborczej PiS. Pan nie uczestniczył.

- Ależ uczestniczyłem.

To był pan na tym spotkaniu czy nie?

- Nie, ale ciężko pracowałem we Wrocławiu, w swoim okręgu wyborczym. A jeśli chodzi o sztukę filmową, to preferuję dzieła wyższej jakości i nieco dłuższe.

Krytykuje pan dzieło naszego znakomitego kolegi Michała Kamińskiego?

- Są PR-owsko niezłe, artystycznie słabe, a politycznie całkowicie nieskuteczne.

Czyli zgadza się pan z Dornem, że ten spot to wyrzucone pieniądze?

- Zgadzam się z Ludwikiem Dornem co do tego spotu i co do generalnej uwagi, że przeznaczenie zbyt dużych sum na kampanię telewizyjną zdemobilizowało partię. Nie pozwoliło prowadzić intensywnej kampanii w okręgach, bo mogliśmy ją prowadzić w ramach pewnej puli pieniędzy. Telewizja była nadmiernie preferowana.

Czy spotykacie się, by omawiać błędy PiS, krytykujecie prezesa?

- Nasze spotkania to nie schadzki spiskowców przed wybuchem powstania listopadowego. To normalne spotkania osób zaprzyjaźnionych i polityków, którzy nieraz współpracowali.

Dlaczego pan złośliwie przypominał, że byłem w PRON, że się kolegowałem z Czarzastym, byłem radnym Żoliborza w 1988 r., byłem w ZSP, mam Krzyż Zasługi od prezydenta Kwaśniewskiego?

- Krzyż Zasługi od prezydenta to już przypomniał pana kolega Czarzasty. Przestrzegałem wraz z Markiem Jurkiem i Mariuszem Kamińskim przed przyjęciem pana do partii w 2001 r.

Prezydent mnie usprawiedliwił, prezes wybaczył. To ja, nie pan, byłem w PC.

- Proszę wybaczyć, ale powiem szczerze: osoba, która wspierała w końcu lat 80. system komunistyczny - kiedy nawet nierozgarnięci studenci wiedzieli, jaka jest jego natura - nie może sprawować funkcji w wymiarze sprawiedliwości takiej partii jak PiS, która nawiązuje do tradycji solidarnościowej. Nie daje pan rękojmi wykonywania zawodu prokuratora w PiS.

Funkcję powierzył mi prezes Kaczyński. Kwestionuje pan jego decyzję?

- Zdecydowanie nie zgadzam się z linią prezesa. Była to decyzja błędna i dopóki pan nie zostanie odwołany z funkcji rzecznika dyscyplinarnego, żadne postępowanie dyscyplinarne w PiS nie ma moralnego sensu. Dla dobra PiS powinien pan złożyć rezygnację.

Prezes uważa, że to pan powinien, ale nie jest pan człowiekiem honoru. PiS jest partią prezesa Kaczyńskiego, nie pana, więc pan mnie nie będzie pouczał.

- Partie są instytucjami publicznymi, dotowanymi przez budżet państwa, działającymi w granicach prawa. Nawet najsilniejsze przywództwo nie oznacza własności prywatnej.

To jest partia, którą ja wymyśliłem z bratem... (Olejnik wypada z roli, myśli, że jest Jarosławem Kaczyńskim). O, przepraszam! Kim ja jestem?

- Mówiłem, że będą kłopoty z tożsamością! Mówiłem! To ma być w wywiadzie!

(Olejnik z powrotem jako Karski) W PiS nikt poza Jarosławem Kaczyńskim nie dostał się do parlamentu ze względu na własne nazwisko. Wszystko zawdzięczacie prezesowi i partii.

- Ta wypowiedź dobrze oddaje pańską drogę awansu, ale nie genezę PiS. W 2001 r. toczyliśmy wielomiesięczne rozmowy o powołaniu komitetu wyborczego PiS w gronie: bracia Kaczyńscy, Ludwik Dorn, Marek Jurek i ja. Bez pana. Atmosfera tamtych czasów była kolegialna, o czym świadczy choćby przyjęcie zobowiązania kredytowego i zabezpieczenie go na własnym majątku m.in. Marka Jurka, Ludwika Dorna i moim. Wtedy pana nie było w partii, panowało przekonanie, że zapraszanie takich ludzi jest obciachowe. Potem to pękło.

Zgadza się pan z naszą linią partyjną, że Radosław Sikorski nie nadaje się na ministra, bo jest niedojrzały?

- Nie mogę podzielić tego punktu widzenia. Polityka należy oceniać po dokonaniach, bądźmy ostrożni w ocenach dojrzałości i predyspozycji psychologicznych innych.

Zgadza się pan z naszą linią partyjną, że minister Fotyga była najlepszym szefem MSZ po 1989 r.?

- Nie zgadzam się z tymi, którzy wychwalają panią minister Fotygę jako najlepszego ministra, ale nie podpisałbym się pod często niesprawiedliwymi krytykami ze strony opozycji.

Jak pan ocenia naszych spin doktorów - Kamińskiego i Bielana?

- Koledzy myślą, że grają jak Manchester United, wielokrotnie zwyciężając z wielką klasą. Ale jest to najwyżej polski zespół pierwszoligowy. Doszło w ich przypadku do pozbawionego podstaw zawrotu głowy - uderzenia wody sodowej. Poza tym nie zgadzam się z wizją polityki, gdzie marketing wypiera cele i jakość pracy politycznej.

Zna pan nasze tezy do wystąpień medialnych?

- Nie znam.

Czy podporządkuje się pan klubowi i będzie zabierał głos zgodnie z naszymi tezami? W sprawie Tuska mamy powtarzać, że popełnia błąd za błędem.

- Instrukcja zachowania w mediach nie jest czymś niespotykanym w praktyce politycznej. W kampanii wyborczej działacze PO otrzymywali instrukcje polityczne.

Powie pan w TV, że "Donald Tusk nagina i omija konstytucję, nie informując prezydenta o polityce zagranicznej, Tusk chce wypychać prezydenta z polityki zagranicznej"?

- Liczę na porozumienie w tej sferze.

Czyli nie będzie pan mówił według instrukcji?

- Będę mówił według własnej instrukcji, głosił poglądy, do których mam przekonanie. Będę unikał partykularnego spojrzenia bez względu na to, czy postępowanie dyscyplinarne wobec mnie będzie prowadzone, czy nie.

Jak prezes nakazuje milczenie, to ma pan milczeć!

- Nie za dużo gadałem.

A kto tuż po wyborach przekazał wasz pierwszy list do prasy, w którym podważyliście władzę prezesa? Pan, Dorn czy Zalewski?

- Żaden z nas.

To skąd się wziął w mediach? Prezes nie wierzy w przypadki, ja też nie.

- Wielu posłów prosiło mnie, żeby ten list im wysłać, bo chcieli się zapoznać z naszymi argumentami.

Skąd wiedzieli, że list powstał? To wy zdradziliście!

- List nie był tajemnicą. PiS nie jest tajnym związkiem.

Potem złożyliście dymisje i nieprzychylne nam media znów rzuciły się na prezesa.

- Prezes Kaczyński zakazał dyskusji na temat przyszłości partii, bo jego zdaniem jest ona z gruntu bez sensu. Musiałem złożyć rezygnację z funkcji wiceprezesa. Inaczej uznałbym praktykę, że nie wolno na forum partii dyskutować o jej przyszłości. Natomiast list był na biurku pana prezesa PiS i nie mogę przyjąć odpowiedzialności za to, co się z nim działo.

Pan śmie sugerować, że ten list przekazał mediom ktoś od prezesa?

- Jest pan urodzonym prokuratorem. Ale pewne okoliczności biograficzne dyskwalifikują pana moralnie. Nie wiem, czy w ogóle z panem rozmawiać.

Ma pan coś na swoje usprawiedliwienie?

- W jakiej sprawie?

Nielojalności, braku honoru, narażenia prezesa na wściekłe ataki mediów?

- Egzamin z honoru zdałem w stanie wojennym. Mam nadzieję, że te słowa padły pod wpływem emocji i nie będą powtarzane.

Kto nie będzie powtarzał? Imię, nazwisko?

- Że pan prezes tego typu zarzutów nie będzie powtarzał. Czuję się absolutnie niewinny, więc nie wskazuję na okoliczności łagodzące, tylko stwierdzam brak winy. Działałem dla dobra stronnictwa.

Na kongresie PiS, gdyby miał pan prawo tam być, głosowałby pan przeciw prezesowi?

- Jeśli minimalny plan reformy stosunków w partii nie zostałby przyjęty, to wstrzymałbym się od głosu nad wotum zaufania dla prezesa.

Akt II - kongres

*** Co by powiedział Kazimierz Michał Ujazdowski podczas kongresu PiS, gdyby jednak prezes pozwolił mu wziąć w nim udział?

Kazimierz Michał Ujazdowski: Koleżanki i koledzy! Rozumiem, że moja obecność jest aktem uniewinnienia i uznania racji, które głoszę. Powiem krótko: PiS powinien pójść drogą wielkich centroprawicowych partii Europy Zachodniej, powinien być syntezą tradycji i nowoczesności, co oznacza zachowanie zaufania społecznego tych, którzy na nas zagłosowali przed dwoma miesiącami, i odzyskanie poparcia środowisk wielkomiejskich, szczególnie młodego pokolenia.

To wymaga polityki lepszej jakości, wrażliwszego stylu, zaniechania konfrontacji na wszystkich polach.

Wymaga też tego, by nasza partia łączyła w sobie silne przywództwo i wewnętrzną podmiotowość. Bez takiej podmiotowości nie będzie dynamiki, aktywności zwykłych działaczy, a bez tego nie ma zakorzenienia, realnego poparcia, i nie ma perspektyw. Tylko idąc tą drogą, możemy wygrać wybory parlamentarne i odzyskać zdolność koalicyjną. Idąc drogą dotychczasową, ryzykujemy kolejne porażki. Liczę na wybór pierwszej drogi.

Agnieszka Kublik (jako Jarosław Kaczyński): Uważa pan, z Zalewskim i Dornem, że źródłem zła w PiS jestem ja.

- Nigdy tak nie twierdziliśmy. Twierdzimy, że jedną z przyczyn słabości PiS jest arbitralne przywództwo, które nie integruje, nie mobilizuje partii, nie szanuje podmiotowości środowisk, które współtworzą PiS. Pan prezes ma pełne szanse sprawować to przywództwo według recepty, którą zaraz po wyborach zaproponowaliśmy w liście. Żaden z fragmentów tego listu nie był obrócony przeciwko panu prezesowi i żaden nie zawierał momentów przykrych w sensie osobistym.

Ale w liście do delegatów nawołujecie do niegłosowania na mnie. To jest oczywiste nawoływanie do buntu przeciwko mnie! To jest nawoływanie do puczu! Popełniliście duży błąd!

- Pucz to zamach wojskowy, a więc pojęcie nie na miejscu. Jeśli pan prezes odrzuci plan reform, nie może liczyć na nasze poparcie.

Proponujecie, żebym naraz był i nie był prezesem. To jest w oczywisty sposób niepoważne. Nie wierzę, byście sądzili, że się na to zgodzę.

- Żaden z punktów planu reformatorskiego nie narusza pana pozycji jako prezesa. Nie proponowaliśmy głosowania większościowego w komitecie politycznym, co mogłoby się skończyć tym, że przegrywa pan głosowanie. Proponowaliśmy rzetelne procedury działania instytucji PiS na czele z komitetem politycznym.

To pan prezes musi sobie odpowiedzieć, czy chodzi o przywództwo bez reguł, całkowicie arbitralne, w którym nie możemy uczestniczyć ani my, ani żaden polityk ceniący swoją samodzielność.

Zarzuca mi pan, że jestem dyktatorem?

- Nie chciałbym być drugi raz w takiej sytuacji, że o decyzji tak ważnej jak powołanie min. Janusza Kaczmarka dowiem się z mediów. Uważam, że głosowanie obsad ministerialnych na posiedzeniu komitetu politycznego byłoby niedorzecznością, ale przynajmniej powinniśmy wiedzieć o tak brzemiennych w skutki decyzjach.

Gdybym się miał o wszystko pytać, nie mógłbym rządzić. Proponujecie imposybilizm decyzyjny.

- Nigdy nie proponowaliśmy, by prezesa blokowała konieczność uzyskiwania zgody komitetu politycznego czy wiceprezesów. Formułowaliśmy wyłącznie postulat, by komitet był w istotnych kwestiach konsultowany. W sprawie Kaczmarka konsultacja przydałaby się. Intuicja osoby doświadczonej życiowo podpowiadała mi, że nie był to rycerz IV RP.

On nas oszukał. Przypadek Kaczmarka pan cynicznie wykorzystuje, by mnie atakować.

- Nie wykorzystuję tego przypadku przeciw partii. Pan prezes prosi o rozjaśnienie mojego stanowiska ustrojowego, to rozjaśniam. Jeśli popełniłem jakiś błąd, to taki, że za późno złożyłem dymisję z funkcji wiceszefa partii. Powinienem był podać się do dymisji zaraz po przegranych wyborach.

Wygraliśmy na wsi, w miasteczkach. Gdyby nie sześć wielkich miast, to wygralibyśmy. Przegraliśmy, bo pan i Dorn nie przyciągnęliście wielkomiejskiego elektoratu. Nie pracowaliście ciężko w kampanii.

- O, nie! Mam jeden z najlepszych rezultatów wyborczych, znacznie lepszy niż dwa lata temu. Ale rzeczywiście to wielki temat, który wymaga debaty wewnętrznej: co zmienić w naszej polityce, by odzyskać zaufanie wyborców w wielkich miastach, a szczególnie ludzi młodych?

Dorn jest odpowiedzialny za tę porażkę: "Lekarze w kamasze", "pokaż, lekarzu, co masz w garażu", fotoreporterzy - "ścierwojady", dziennikarze - "chłystki", inteligencja - "wykształciuchy". I ta Saba w sądzie!

- Ludwik Dorn jest człowiekiem, który - odwołując się do tytułu znanej powieści Edwarda Stachury - z "całą jaskrawością" wypowiada sądy polityczne. To jest efekt głębokiej erudycji. Nigdy jednak nie prezentował stanowiska zawziętego czy też bezwzględnego. Jest w wielu kręgach szanowany za samodzielność.

Według was PiS stoi przed wyborem: albo zaostrzenie dyscypliny i zastój, albo kolegialność. Uważacie, że ograniczenie dyskusji w partii skończy się buntem niewolników. Członkowie PiS to niewolnicy? To oczywista nieprawda.

- Myślałem nie o członkach PiS, tylko o Arystotelesie, który przewidywał, że jeśli nie ma swobodnej dyskusji, to wszelkie kłopoty przychodzą wstrząsowo i znienacka, kiedy wspólnota polityczna znajduje się w kryzysie. Proponuję ewolucyjne rozstrzygnięcie trudnej sprawy, bo alternatywą jest bunt o charakterze eksplozji. A nie ma ewolucji bez samoograniczenia się władzy.

Żeby to zinterpretować, musiałbym się odwoływać do terminów medycznych.

- Mama mnie namawiała, żeby iść na medycynę, bo uważała, że to jedyny poważny zawód, skierowała mnie nawet do klasy biologiczno--chemicznej, ale zwyciężyły zainteresowania humanistyczne, więc proszę mi wybaczyć, ale w tej części medycznej skapituluję.

Prawica już raz przegrała, bo się podzieliła. Teraz partia potrzebuje silnej ręki i przywódcy, który zna cel. Ja osiągnąłem wielki sukces, dostaliśmy 5 mln głosów, więcej niż dwa lata temu.

- To są głosy Samoobrony i LPR. To wyraz naszej efektywności w pozbywaniu się konkurencji na prawicy i w usunięciu partii populistycznych. Ale to nie jest dowód dynamiki politycznej.

Kwestionuje pan oczywisty sukces PiS?

- Nie, ale zasadniczą miarą sukcesu politycznego jest utrzymanie władzy.

Byliśmy atakowani przez front medialny. Pan teraz w ten front się wpisuje, podważając moją władzę w partii.

- Odkreślam to grubą kreską. Formułuję plan dotyczący przyszłości. PiS może odzyskać siłę, wyborców, którzy zagłosowali na nas w 2005 r., ale porzucili w ostatniej kadencji.

Jestem ciągle atakowany, a we mnie jest czyste dobro.

- Panie prezesie, nie sądzę, że pan to mówi poważnie, pan jest człowiekiem dobrym, ale...

Dla dobra kraju mogę paktować z diabłem wcielonym, ale z wami nie, bo robicie złą robotę. Jako premier pracowałem 70 godzin tygodniowo, kładłem się o 3 nad ranem, wstawałem o 9. Pan tak nie harował. Co pan zrobił dla partii, co pan zrobił dla rządu?

- Ciężko pracowałem, choć nie kładłem się o 2 czy 3 w nocy. Pod tym względem ustępuję panu prezesowi.

Można mieć pretensje do własnej partii po wyborach, ale nie wolno jej szkodzić, kiedy ma tak wielu wrogów.

- Podanie się do dymisji z funkcji wiceprezesa nie jest zbrodnią. Pisanie listu też nie jest aktem zbrodni.

Ale wywlekanie tego na światło dzienne jest oczywistą zbrodnią. To, co pan mówi, dowodzi, że miałem rację, że partia jest rozmamłana i panuje w niej szkodliwy liberalizm.

- I to ma być powód usunięcia mnie ze stronnictwa?

My nikogo nie wyrzucamy, ale nie mamy zamiaru całować kogoś w rękę, by z nami został.

- Przeciwko mnie jest prowadzone postępowanie dyscyplinarne z perspektywą usunięcia z PiS. Moje zobowiązania wobec wyborców są najsilniejsze. To partia chce się pozbyć Ujazdowskiego, i to stosując procedury całkowicie niezgodne z zasadą sprawiedliwości. Po dziś dzień nie znam zarzutów, natomiast znam prokuratora, którego osoba dyskwalifikuje procedurę dyscyplinarną.

Podważa pan rzetelność naszego rzecznika dyscypliny?

- Tak, uważam, że nie ma kwalifikacji moralnej do prowadzenia tego postępowania.

Ja mam kwalifikacje moralne, żeby być prezesem?

- Zdecydowanie tak.

Odda pan legitymację partyjną czy woli pan zostać wyrzucony?

- Wolałbym zostać w Prawie i Sprawiedliwości.

Podważa pan moje przywództwo, nie zgadza się pan z linią partii, nie chce pan mówić według ściągawki, którą przygotowaliśmy, żeby PiS prezentował w mediach jednolity pogląd. Nie widzę pana w mojej partii.

- De facto jestem już poza partią. Mam wrażenie, że to kierownictwo PiS zadecydowało o tym wbrew moim intencjom.

Rozmawiały Kublik & Olejnik

Oprócz tego w najnowszej Świątecznej m.in.: Siergiej Kowaliow - Dlaczego Putin wygrywa?, Paweł Świeboda podsumowuje wizytę premiera Tuska w Bruskeli, esej Ksawerego Pruszyńskiego w stulecie jego urodzin. W sobotę tylko w kiosku

Będzie więcej polskich żołnierzy w Afganistanie

Marcin Górka
2007-12-08, ostatnia aktualizacja 2007-12-07 19:56

350 polskich żołnierzy, o których powiększy się wkrótce polski kontyngent w Afganistanie, to głównie piloci i obsługa ośmiu śmigłowców

Zobacz powiekszenie
Transporter opancerzony Rosomak i "polskie" hummery w bazie w Afganistanie.
Dodatkowi żołnierze wyruszą do Afganistanu razem z trzecią zmianą, czyli na wiosnę przyszłego roku. Informację o zwiększeniu polskiego kontyngentu przekazał wczoraj na spotkaniu szefów MSZ państw NATO w Brukseli Radosław Sikorski.

Sikorski pytany o to, ilu żołnierzy pojedzie do Afganistanu razem z ośmioma helikopterami, których wysłanie zapowiedziano już wcześniej, stwierdził: - Szacujemy, że to będzie 300-350 żołnierzy. To jest znaczące wzmocnienie o blisko jedną czwartą.

Zwiększając polską obecność w Afganistanie, polski rząd odpowiada na alarmujące apele dowódców operacji NATO. Nadzorujący misję w Afganistanie gen. Egon Ramms przyznał niedawno, że w tej chwili w Afganistanie brakuje aż 5 tys. żołnierzy.

Choć MON nie precyzuje, kim będą dodatkowi żołnierze, można się domyślać, że chodzi głównie o pilotów oraz mechaników, specjalistów od logistyki, kontroli lotów czy serwisu. Do Afganistanu trafią cztery helikoptery szturmowe Mi 24 oraz cztery transportowe śmigłowce Mi 18. Wszystkie maszyny będą wyposażone m.in. w aktywne systemy wykrywania rakiet nieprzyjaciela.

Dowódca drugiej zmiany polskiego kontyngentu w Afganistanie gen. Jerzy Biziewski powiedział nam, że maszyny te mają dotrzeć do Afganistanu pod koniec drugiej zmiany, czyli wczesną wiosną 2008 r., ale służyć będą dopiero żołnierzom, którzy pojawią się w Afganistanie po trzeciej rotacji, a więc na przełomie marca i kwietnia. Posłużą więc głównie żołnierzom 12. Brygady Zmechanizowanej ze Szczecina, których kilkuset już rozpoczęło przygotowania do wyjazdu do Afganistanu.

Wysłanie śmigłowców i dodatkowych ludzi może oznaczać rozszerzenie zadań polskich żołnierzy. Wiosna, kiedy pojawią się żołnierze wyposażeni w śmigłowce, to czas, gdy talibowie przechodzą do ofensywy. - Śmigłowce szturmowe nie stoją na lotniskach, ale służą do wykrywania i likwidowania grup talibów. Polskie maszyny i polscy żołnierze będą służyły do tego samego - mówi jeden z polskich oficerów w kwaterze NATO.

Polska stała się w ten sposób jedynym jak dotąd krajem Sojuszu, który zwiększa swoją obecność w Afganistanie. Szef polskiego MON Bogdan Klich zapowiedział już wcześniej, że w przyszłym roku wyślemy tam także polskich policjantów, których zadaniem będzie szkolenie nieudolnej, skorumpowanej i poddawanej ciągłym atakom talibów afgańskiej policji.

Putin nie zostanie prezydentem federacji białorusko-rosyjskiej

Tomasz Bielecki, Moskwa
2007-12-08, ostatnia aktualizacja 2007-12-07 21:53

Rosyjscy politolodzy muszą pożegnać się z kolejną teorią na temat przyszłości Władimira Putina

Zobacz powiekszenie
Fot. MIKHAIL METZEL AP
Władimir Putin
Hipoteza, że Putin wymusi na Białorusinach szybkie stworzenie federacji i dzięki temu na długie lata pozostanie u władzy jako prezydent nowego państwa, od co najmniej dwóch lat uchodziła za jeden z najbardziej anegdotycznych scenariuszy na przyszłość Putina po zakończeniu jego prezydentury w maju 2008 r. Po kolejnych awanturach z Mińskiem część politologów wysuwała nawet zastępczą wersję o federacji rosyjsko-kazachskiej.

Jednak rozgorączkowanie, w jakim Moskwa oczekuje na nominację kremlowskiego dziedzica (zjazd Jednej Rosji ma ogłosić jego nazwisko 17 grudnia), sprawia, że wracają niemal wszystkie stare teorie.

Wczoraj opiniotwórcze radio Echo Moskwy informowało, że Putin i Aleksander Łukaszenko już 13 grudnia podpiszą konstytucję nowej federacji, której prezydentem miałby zostać Putin. - To fantazje - twierdzi jednak Kreml.

Przewodniczący Dumy Borys Gryzłow podkreśla, że podczas rzeczywiście planowanej na ten dzień wizyty Putina w Mińsku przywódcy nie zatwierdzą żadnej nowej konstytucji, bo jej tekst nie jest jeszcze gotowy. Gniewne dementi nadeszło też z Mińska.

Gdyby federacyjna hipoteza miała być prawdziwa, wymagałby zatwierdzenia przez Rosjan i Białorusinów w referendum. Rosja nie zdążyłaby legalnie przeprowadzić głosowania przed marcowymi wyborami prezydenckimi. Zbyt późne uruchomienie tego scenariusza nie rozwiązałoby więc głównego problemu dużej części rosyjskich elit, które boją się odejścia Putina od władzy na choćby kilka dni.

- Prezydent utrzymuje równowagę między kremlowskimi frakcjami. Kiedy odejdzie, może zacząć się rywalizacja. To główne źródło nacisków na jego trzecią kadencję - mówi Maria Lipman z Moskiewskiego Centrum Carnegie.

Ludzie władzy boją się przyszłości, bo mają wątpliwości co do lojalności kremlowskiego następcy. Sam Putin - jako ówczesny dziedzic - po 2000 r. zdradził wielu swych patronów, a głównego promotora Borysa Bieriezowskiego zmusił do ucieczki za granicę.

Wciąż najłatwiejszym rozwiązaniem pozostaje szybka zmiana prawa zezwalająca Putinowi na trzecią kadencję lub na przechwycenie władzy na posadzie przyszłego premiera, choć kłóciłoby się to z wielokrotnymi obietnicami samego Putina, że nie będzie zmieniać konstytucji.

W Rosji szeroko dyskutuje się też wariant, w którym Putin zachowuje dominację w polityce dzięki szerokiemu ruchowi społecznemu, który - w przeciwieństwie do partii Jedna Rosja - nie byłby organizacją urzędników, lecz ugrupowaniem potrafiącym w razie potrzeby wyprowadzić proputinowskie masy na ulice. Bazą tego ugrupowania mógłby być Ruch Poparcia Putina, który zawiązał się w listopadzie na zjeździe w Twerze.

Czy CBA utrudnia pracę prokuratury?

Marek Kruczek
2007-12-08, ostatnia aktualizacja 2007-12-07 19:47

"Bezczynność CBA utrudnia śledztwo w sprawie akcji w Ministerstwie Rolnictwa" - napisał do premiera Donalda Tuska rzeszowski prokurator okręgowy Janusz Drozdowski.

Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Miller / AG
Mariusz Kamiński, szef CBA
"Brak żądanych materiałów z CBA uniemożliwia zaplanowanie jak i przeprowadzenie czynności procesowych pomimo wszczęcia śledztwa. Dotychczasowa bezczynność CBA utrudnia zatem postępowanie karne prowadzone przez Prokuraturę Okręgową w Rzeszowie" - czytamy w liście.

Wczoraj poinformował o tym na swojej stronie internetowej "Newsweek".

Drozdowski tłumaczy: - Użyłem sformułowania "utrudnia", ale bardziej w znaczeniu potocznym niż karnym. Dlatego prokuratura okręgowa nie wszczęła i nie zamierza wszcząć śledztwa przeciwko szefowi CBA Mariuszowi Kamińskiemu.

Rzeszowska prokuratura prowadzi śledztwo w sprawie nieprawidłowości podczas akcji CBA w Ministerstwie Rolnictwa. Akcja została przerwana z powodu przecieku. Prokuratorzy sprawdzają, czy CBA miało pewne i wymagane prawem informacje o przestępstwach. Oddzielne postępowanie toczy się w sprawie fałszowania przez agentów CBA dokumentacji, która miała być pretekstem do wręczenia łapówki.

Prokurator Drozdowski uważa, że problem z informacjami od CBA polega na innym rozumieniu ustawy o CBA. - Mariusz Kamiński twierdzi, że nie ma obowiązku przedstawiania pewnych materiałów prokuraturze. My jesteśmy odmiennego zdania. To tylko różnica poglądów prawnych - mówi. Ubolewa nad tym, że ktoś próbuje prokuraturę powiązać z oczekiwaniami niektórych środowisk politycznych: - Prokuratura nie ma nic wspólnego z polityką. Przykro mi, że są tak wykorzystywane.

Prokuratura okręgowa zwracała się o informacje do CBA dwa razy. W sierpniu prokuratorzy pytali Mariusza Kamińskiego, czy informował ówczesnego prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę o kulisach tajnej akcji w Ministerstwie Rolnictwa. Niepełna odpowiedź przyszła we wrześniu. CBA potwierdziło jedynie, że jego funkcjonariusze przeprowadzili prowokacje. Na szczegółowe pytania odpowiedzi nie było.

Drugie pismo wysłane zostało do CBA w listopadzie. Prokuratura wnioskowała o udostępnienie dokumentów operacji. Według rzeszowskiej prokuratury Kamiński odmówił ich wydania.

Wczoraj Tomasz Frątczak, szef gabinetu szefa CBA, rozesłał do mediów oświadczenie, w którym pisze, że stwierdzenie o utrudnianiu postępowania przez CBA jest nieprawdziwe. "(...) Materiały i informacje związane z operacją specjalną w Ministerstwie Rolnictwa zostały przekazane przez CBA kilka miesięcy temu Prokuraturze Okręgowej w Warszawie. Wśród nich także te niejawne. Kilka tygodni temu Szef CBA wyraził zgodę na dostęp do nich także Prokuraturze Okręgowej w Rzeszowie (...)" - czytamy w nim.

W piątek nie udało nam się jednak ustalić, dlaczego rzeszowska prokuratura nie wystąpiła do warszawskiej okręgówki, prokurator Drozdowski był nieuchwytny.

- Trudno powiedzieć, jakie podejmiemy kroki w tej sprawie. Na pewno tego tak nie zostawimy - powiedział w czwartek "Newsweekowi" Marek Staszak, szef Prokuratury Krajowej.

Miller radzi Tuskowi jak postępować z L. Kaczyńskim

mig, PAP
2007-12-08, ostatnia aktualizacja 2007-12-08 07:37

Donald Tusk szuka wsparcia u Leszka Millera. W czwartek obaj premierzy spotkali się w wielkiej tajemnicy. Jak dowiedział się "Dziennik", Miller radził szefowi rządu, jak powinien ułożyć sobie napięte relacje z prezydentem Lechem Kaczyńskim.

Zobacz powiekszenie
Fot.Bartosz Bobkowski / AG
Donald Tusk
Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Olkuśnik / AG
Leszek Miller
Zdaniem gazety, doradcą w tej kwestii jest kompetentnym - "szorstka przyjaźń" Millera z Aleksandrem Kwaśniewskim stała się już symbolem ostrych sporów na linii rząd - prezydent.

Rozmowa odbyła się w cztery oczy i trwała około godziny. Choć spotkanie było oficjalne, bo odbywało się w gabinecie premiera, otoczone jest jednak tajemnicą. O spotkaniu nie mieli pojęcia współpracownicy Tuska.

Nie wie o nim na przykład nic minister Julia Pitera. "Byłam wczoraj w kancelarii prawie cały dzień. Ale nic nie wiem o spotkaniu. Nie widziałam tam Millera" - mówi zdziwiona Pitera. I dodaje: "To dziwne, że jeżeli do spotkania doszło, to nikt z pracowników kancelarii o tym nie mówił. Przecież Miller jest rozpoznawalny i jeśli był w kancelarii, to na pewno ktoś go musiał widzieć".

W spotkanie nie chce wierzyć poseł PO Janusz Palikot. "To niemożliwe. Znam pana premiera. Nie wierzę, że spotkał się z panem Millerem, bo niby po co?" - pyta Palikot. Jednak fakt, że do spotkania Tuska z Millerem doszło, potwierdza szef kancelarii premiera Tomasz Arabski.

"W kancelarii premiera pan premier Donald Tusk spotkał się z panem Leszkiem Millerem" - mówi "Dziennikowi" Arabski. Zaznacza jednak, że rozmowa odbyła się w cztery oczy i żadnych szczegółów nie zna.

Dość enigmatycznie o spotkaniu mówi też Miller. Były premier przyznaje jedynie, że rozmawiał z Tuskiem o bieżącej sytuacji politycznej. Politycy rozmawiali też o relacjach między premierem Tuskiem a prezydentem Lechem Kaczyńskim. Miller opowiadał Tuskowi o swoich szorstkich relacjach z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, kiedy Miller był premierem.

I to właśnie spór z Pałacem Prezydenckim jest tym, co łączy Tuska z Millerem. Otwarty konflikt między premierem a Lechem Kaczyńskim trwa od kilku tygodni. Najpierw poszło o kandydaturę Radosława Sikorskiego na szefa MSZ. Później pojawiły się kolejne spory w kwestii polityki zagranicznej. I choć w środę prezydent spotkał się z premierem, by załagodzić nieco sytuację, różnice w kwestiach zagranicznych pozostały - czytamy w sobotnim "Dzienniku".